Wszyscy pragnęliśmy miłości - ebook
Wszyscy pragnęliśmy miłości - ebook
Przypadkowe spotkanie Emila Silversteina i Ireny Sadowińskiej wiosną trzydziestego dziewiątego roku kilka miesięcy później uruchomi lawinę wojennych zdarzeń. Ona jest „Irką od biednych”, wrażliwą na każde nieszczęście, on – Żydem, dla którego jedynym ratunkiem jest kryjówka po aryjskiej stronie. Irena, wbrew rodzinie, ratuje Emila; pcha ją do tego nie tylko chrześcijański ideał agape – zakochuje się w tym mężczyźnie. Ich związek, mimo że sekretny, zmieni życie najbliższych im osób. Zwrotnica losu zostaje nieodwracalnie przestawiona – niektóre wydarzenia zdarzą się szybko, inne – wiele lat później.
Irena chciała czynić dobro, to był motor jej działań. Dlaczego więc powojenne życie jej i ocalonego Emila toczy się w smudze smutku? Dlaczego tak naprawdę rodzina zerwała z nimi kontakt? Co kryło się pod zwrotem „to nie jest temat do rozmów”, często powtarzanym przez Sadowińskich?
Śmierć Ireny nie kończy tej opowieści. W ręce jej syna Krzysztofa trafia list z Niemiec. To dopiero początek wstrząsającej, trudnej i bardzo ludzkiej historii, w której wszyscy pragnęli miłości, a efektem tych pragnień stawały się ból i niespełnienie.
Czy Krzysztof rozplącze wszystkie supły losu, czy uda mu się zrozumieć i nie oceniać swoich przodków? I co zrobi z nowo zdobytą wiedzą, która wstrząśnie i jego obecnym życiem?...
To, co się pamięta, nie zawsze jest tym, co się wydarzyło.
To, co się wydarzyło, nie zawsze jest takie, jakim się wydawało.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-553-9 |
Rozmiar pliku: | 692 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na chwilę otworzyła oczy. Biel sufitu była blisko. Wcześniej wydawało się jej, że jest przyszarzały, jak wszystko dookoła. I wysoki. Choć z tą wysokością sprawa była zmienna.
Kiedy pierwszy raz weszła do tego pokoju, patrzyła tylko na czubki swoich znoszonych brązowych pantofli. Nie podnosząc wzroku, obserwowała, jak obok nich, na miodowym parkiecie, ląduje niebieska spódnica z cienkiej wełny, kremowa halka i jasnoróżowa bluzka z białym kołnierzykiem. Potem przymknęła oczy, by nie widzieć, jak na tę kupkę spływają biustonosz, pończochy, pas i majtki.
Położyła się na łóżku i zaczęła wpatrywać się w sufit. Tak, na pewno był lekko szary, bo przecież pościel była biała. Pamiętała ten kontrast; powinno być odwrotnie – niewinność wyżej, gdzie wznosiła wzrok, pospolitość, użycie niżej, gdzie…
Poduszka pachniała kaczym pierzem; słodko-zwierzęco. Teraz zapach uleciał. A może to z jej powonieniem było coś nie tak?… Delikatnie wciągnęła powietrze nosem – nic, jakby była w jakimś sterylnym miejscu pozbawionym oznak zwykłego życia.
Lekko się przekręciła. Materac też wydał się jej trochę inny. Bardziej miękki. Komfortowy. Komfortowy, mój Boże!… Przecież wtedy, za pierwszym razem, o żadnym komforcie nie było mowy!… Wiedziała, co ją czeka. I w żaden sposób nie mogła temu zapobiec.
Leżała, po prostu leżała. Zostawiwszy na drewnianej podłodze wszystko prócz wstydu. Wojna ją nauczyła, że rzeczy niemożliwe mogą się jednak wydarzać. Każdy prawie dzień przynosił potwierdzenie tej tezy. Wtedy też; to jej ciało leżało na tapczanie, na białym prześcieradle, z głową na tym kaczym pierzu obleczonym w wykrochmaloną poszewkę, a Irena szybowała do sufitu i oddzielała się od ciała. To, co ciało Ireny robiło, czy raczej: to, co on robił z ciałem Ireny, nie miało z samą Ireną nic wspólnego.
Po wszystkim znowu się połączyły. Irena sfrunęła, wślizgnęła się w swoje ciało, wstała z łóżka i w kolejności odwrotnej niż poprzednio się na niej pojawiły, z podłogi zniknęły bielizna i ubrania. Poprawiła włosy i, wciąż oglądając czubki swoich brązowych butów, nawet na moment nie podnosząc głowy, by na niego nie spojrzeć, wyszła z mieszkania.
W ciszy. To wszystko wydarzyło się w kompletnej ciszy, nie licząc oczywiście odgłosów, które się w takich razach zdarzają: skrzypnięć, stuknięć, szmerów, szelestów, westchnień, jego przyspieszonego oddechu oraz jej tłukącego się serca. Ona się jednak nie odezwała, on także nie.
Kolejny raz był podobny. I kolejny, i kolejny, i…
Przychodziła, rozbierała się, kładła się na łóżku, a na niej kładł się on.
Zawsze w ciszy. Potem, wiele, wiele lat po wojnie, przeczytała artykuł o mowie ciała. Człowiek może się nie odezwać, ale zrobi to za niego jego ciało. I ono, w przeciwieństwie do człowieka, zawsze jest szczere.
Znowu otworzyła oczy. Tak, sufit był biały. Więc może się pomyliła z tą szarością? Może ten brudny kolor wziął się z tego pierwszego razu i nie był prawdziwy, tylko był wyobrażeniem Ireny na temat tego, co się działo?… Bo potem, trudno jej było powiedzieć kiedy, szarość zaczęła zanikać. Być może dlatego, że Irena już nie obserwowała jej z tak bliska, ponieważ odfruwała od własnego ciała coraz niżej, aż w końcu przestała je opuszczać.
A przestała je opuszczać, bo…
Przymknęła powieki. W głowie miała ciszę; cisza była niezmienna, nie licząc tych odgłosów z łóżka i tego, co z zewnątrz wpuszczały okna. Teraz też cicho buczało, tak jednostajnie, jakby sznur aut ciągnął.
Przestała więc opuszczać swoje ciało, bo… bo zapragnęła mu towarzyszyć, doznawać tego, czego ono doświadczało.
Mowa ciała. Mowa ciała, które nie kłamie. Jej ciało przytrzymało jej ducha – żeby on nie uciekał, żeby też doświadczał.
Mocniej zacisnęła powieki, jakby nie chciała patrzeć na obrazy, które się pod nimi pojawiały.
– Och. – Westchnęła, jakby wolała się nie przyznawać, jakie emocje w niej budziły.
„Boże”, pomyślała, jakby chciała, żeby to On za nią zdecydował, co w jej życiu było dobre, a co złe. Co było złudą, a co – prawdą.
Drżała. Czuła, jak pulsuje w niej krew, jak serce nieregularnie się obija w jej piersi.
Jej oddech przyspieszył.
Widziała go teraz wyraźnie – jego twarz, opadające na czoło włosy, gładki tors i obsypane piegami, szerokie ramiona. Czuła jego ciepło. Drżała pod jego naciskiem. Przytłaczające i złe, tak powinna to czuć, ale nie miała wpływu na to, że w pewnym momencie jej odczucia się zmieniły. Zaczęło jej być dobrze. Z nim. Teraz też miała wrażenie, że opuszcza ciało, ale nie po to, żeby od niego uciec, tylko dlatego, że to, co czuła, było nie tylko fizycznie, naskórkowo przyjemne, lecz także duchowe, uwznioślające, unoszące właśnie.
Wszystko zaczęło wirować, jakby na karuzeli, a może to ona, oni się tak kotłowali w tym łóżku?…
Karuzela!… Aż nią wstrząsnęło; przecież była i inna karuzela, ta, która się wesoło kręciła, podczas gdy nieopodal działa się codzienna tragedia. I tak ją to bolało; i tak mocno była wtedy duchem z prześladowanymi, była po właściwej stronie, a potem…
„Wszyscy pragnęliśmy miłości”; po latach zrozumiała, że to był ten motor, ta siła sprawcza wszystkich wydarzeń; siła, która wtedy utrzymywała ich przy życiu, ale potem…
Zaczynało brakować jej tchu. Tętno znowu pogalopowało. Jeszcze nigdy tak bardzo z nim… Czuła, że tak może być, przecież ciała nie da się oszukać, próbowała mu wmówić, że nie, komu innemu je ofiarowała, ale ono wiedziało.
O tak, ono wiedziało bardzo dobrze, do tego stopnia, że…
Och! Zaraz chyba zemdleje!…
– Pani Ireno. Pani Ireno!
Kto to mógł być? Kobiecy głos, ale nie matka i nie Krysia, zresztą one nie miały przecież pojęcia, nikt nie miał.
Resztką sił otworzyła oczy. Jakaś rozmazana kobieca twarz, biały fartuch.
– Pani Ireno, napędziła mi pani strachu. Zaraz przyjdzie doktor.
Zdumiona patrzyła na tę obcą kobietę. „Doktor”. Jaki doktor?
– Gdzie?… – Była tak zmęczona, że nie dokończyła. Zresztą sama nie wiedziała, o co chciała zapytać.
Tamta jednak zrozumiała po swojemu.
– W szpitalu. Jest pani w szpitalu, pani Ireno. Niedługo przyjdzie pan Emil, może z panem Krzysztofem…
„Emil?”, zadrżała zdenerwowana. „Emil nie może o niczym wiedzieć. A Krzysztof? Krzyś?… Dlaczego ta kobieta ją dręczy?…”
Nie chciała nikogo prócz niego.
Zamknęła oczy.
Wróciła do swojego świata.Rozdział pierwszy
– To było w wigilię święta Pesach – powiedział cicho Krzysztof i podszedł do okna. Z dziewiątego piętra bloku przy ulicy Zielnej czterdzieści pięć w Warszawie miał doskonały widok na okolicę: kościół Wszystkich Świętych, plac Grzybowski, błyszczące w wiosennym słońcu apartamentowce na Królewskiej. On jednak zatrzymał wzrok na pobliskiej ulicy Próżnej.
– W Wigilię? – Jedenastoletni Maciek podniósł głowę znad książki. – No jak w Wigilię, dziadku? Przecież tu jest napisane, że powstanie w getcie wybuchło w kwietniu. Święta ci się pomyliły, to chyba o Wielkanoc chodzi. – Był zdziwiony. Dziadkowi rzadko co się myliło. W sumie to chyba nigdy.
Krzysztof się odwrócił. Uśmiechnął się do wnuka.
– Ty masz jednak doskonały słuch. Co prawda, twoja mama twierdzi inaczej – że jak cię prosi, i to całkiem głośno i z bliska, żebyś już odłożył telefon albo śmieci wyrzucił, to nie słyszysz.
– To się nazywa słuch wybiórczy. – Maciek też się uśmiechnął.
Lubił dziadka. Jego dziadek, jak już się zdążył zorientować, nie bardzo przypominał typowych dziadków, to znaczy był zdrowy, w dobrej formie, nie miał w zwyczaju opowiadać o chorobach ani tym bardziej chorować. Był ciekaw świata, zwłaszcza tego, który, jak on to mówił, „galopował”, i który czasem trudno mu było dogonić – miał tu na myśli przede wszystkim różne techniczne sprawy; w tym to tata Maćka i czasem sam Maciek mu pomagali. No ale były sprawy, w których to dziadek Krzysiek był świetnym przewodnikiem, na przykład w historii, zresztą z innych przedmiotów dziadek też był naprawdę niezły, na przykład z matmy, i dlatego Maciek przyjeżdżał do niego z Ursynowa i niekiedy wspólnie odrabiali lekcje. Tym razem miał się przygotować z powstania w getcie.
– O, mam. Tu jest napisane, że… – znowu pochylił się nad książką – „W nocy z osiemnastego na dziewiętnastego kwietnia czterdziestego trzeciego roku getto zostało otoczone pierścieniem niemieckiej żandarmerii i policji granatowej”. Co to była granatowa policja? – Popatrzył na dziadka.
– Polska Policja Generalnego Gubernatorstwa, podporządkowana niemieckiej policji. Wcielano do niej na siłę.
– Taka zła policja?
Krzysztof kiwnął głową.
– Ano zła. Pilnowali porządku w getcie, a ten porządek polegał na tym, żeby coraz mniej Żydów w nim było i w coraz gorszej formie. A to, co przeczytałeś, znaczy, o tym dziewiętnastym kwietnia, to właśnie było święto Pesach. Żydzi obchodzą je na pamiątkę wyjścia z niewoli egipskiej.
– Mieliśmy to na historii w zeszłym roku! – Maciek się ucieszył, że jednak coś pamiętał.
– Właśnie. – Krzysztof też się ucieszył, że ta wiedza przetrwała w Maćkowej głowie, zwłaszcza że miał w tym swój udział. – Więc, wracając do tematu, w kwietniu czterdziestego trzeciego roku w getcie warszawskim było około trzydziestu pięciu tysięcy Żydów.
– To chyba dużo?… – Maciek nie był pewien, jak rozszyfrować tę liczbę.
– Zależy, jak na to spojrzeć. W czterdziestym pierwszym było ich około czterystu sześćdziesięciu tysięcy.
– Czterystu… prawie pół miliona? – Wnuk spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Tak było. Przed wojną Żydów w Warszawie było mniej, potem spędzano ich tu z różnych innych miejsc. Wytyczono granice getta, znasz je zresztą.
Maciek kiwnął głową. Wiedział więcej niż jego koledzy, bo przecież pradziadek Emil był Żydem. Tyle tylko, że z pradziadkiem się o „tym” nie rozmawiało. „Bolesny temat”, mówił tata. Mama potakiwała. Prababcia Irena… Pewnie też by potakiwała, ale od kilku lat chorowała i nie zawsze zachowywała się tak, jak zwyczajni dorośli. Zresztą to też był „bolesny temat”, tyle że o nim można było mówić trochę więcej, dlatego Maciek wiedział, że to alzheimer i babcia coraz częściej znajduje się w innym świecie niż oni. W sumie to dziadek był najbardziej otwarty.
– Ten obszar wyjściowo nie był duży, a potem go zmniejszono, to też wiesz. Ścisk był okropny. Ludzie mieszkali po kilkanaście osób w jednym pokoju. Później zorganizowano wielką akcję wysiedleńczą, to znaczy zaczęto wywozić Żydów. Zostało ich mniej niż dziesiąta część tego, co było w najbardziej ludnym okresie.
– A kto został?
– Przede wszystkim młodzi mężczyźni. Byli potrzebni jako darmowa siła robocza, ale też tylko do czasu, potem i ich wywożono. W styczniu czterdziestego trzeciego podczas kolejnej próby Żydzi stawili opór. Utworzyli organizację bojową, zaczęła się partyzantka. To wszystko i tak nie miało szans powodzenia, bo przecież rozkład sił był jasny i nierówny, ale próbowali.
– A… – Maciek chciał o coś zapytać, ale się zatrzymał. W końcu jednak się przemógł. – A twój tata?… On też walczył?
Krzysztof spojrzał na wnuka. Co można powiedzieć jedenastolatkowi? Ile można mu powiedzieć? I to w sytuacji rodzinnego oporu przed „rozgrzebywaniem historii”? Zresztą ten opór był wybiórczy, bo przecież na czerwiec mieli zaplanowany wyjazd do Izraela. Dla każdego z nich to był pierwszy raz: dla Emila, Żyda cudem ocalałego z warszawskiego getta, dla Krzysztofa, dla Andrzeja, młodszego brata Krzysztofa, dla Piotra, syna Krzysztofa, i dla Maćka właśnie. Męska wyprawa do źródeł, jak ją nazwał Emil. Krzysztof się cieszył, uważał, że to ważne, żeby zobaczyć to źródło, ale myślał również, że pozostawianie białych plam w historii ich rodziny nikomu nie wyjdzie na dobre. Pamiętał, jak on się dowiedział, że jest Żydem. Pół-Żydem, uściślając, bo przecież jego mama była Polką. W sumie, gdyby tak sztywno trzymać się doktryny, to Żydem jest się po matce, więc… No ale jego rodzina nie trzymała się żadnej doktryny, bo ten temat po prostu nie istniał. Nie znaczyło to jednak, że nie istniał również dla postronnych; „ludzie mówią”, „ludzie wiedzą”. Im starszy był Krzysztof, tym częściej spotykał się z tym sposobem przepływu informacji w społeczeństwie. Zawsze ktoś coś wiedział, a potem to już szło. Zresztą, co dotarło do niego z opóźnieniem, wygląd ojca był „mówiący”. Jasne, widział różnice między rodzicami – mama jasnowłosa, niebieskooka, ojciec – heban włosów, brąz oczu. Ale że to tak ich zdradzało?… No więc dowiedział się od kolegów. „Ty byś się uchował, ale Andrzej…” – i znaczące miny. Fakt, Andrzej to skóra zdjęta z ojca – ciemne włosy, ciemne oczy i ten nos. Krzysztof był słowiański, po matce. Właśnie, mama… Wyjazd z założenia był męski, jakoś tak to ojciec wymyślił. Może z powodu jego tradycyjnego patrzenia na świat, gdzie od poznawania i podróży są przede wszystkim mężczyźni. Historia rodziny też się opierała, według ojca, na mężczyznach. To oni byli jej nośnikiem; kobiety były gdzieś obok. Wreszcie powody praktyczne – to kosztowna wyprawa, trudno byłoby zebrać pieniądze dla większej liczby uczestników. Krzysztof miał w planach dokładną dokumentację fotograficzną, pisanie dziennika, a potem opowieści dla tych, którzy nie pojechali, przede wszystkim dla mamy. Nie miał jednak pewności, czy Irena będzie mogła w nich świadomie uczestniczyć. Ostatnio znowu nastąpiło tąpnięcie – gwałtowne pogorszenie się pamięci, funkcji poznawczych. Jedną nogą już była w innym świecie, do którego nie mieli wstępu, teraz dostawiała tam drugą. Na domiar złego pojawiły się problemy kardiologiczne. Jego też teraz zakłuło serce. Bardzo kochał mamę. Ojca również, jasne, ale właśnie tak to wyglądało: ją kochał, jego też. Bo najpierw, w dziecięcej gradacji ważności i miłości, była ona – delikatna, troskliwa, wrażliwa. A potem on – zdecydowanie mocniej zahartowany przez los. I mniej wrażliwy, zwłaszcza w niektórych kwestiach…
– Dziadku?… – Głos wnuka wyrwał go z zamyślenia.
Otrząsnął się. Ale go naszło na wspominki. „Nie ma co”, pomyślał, „było, minęło”. Teraz trzeba się skupić na tym, co im jeszcze zostało. Głośno zaś powiedział:
– Nie walczył. Podczas tej drugiej akcji wysiedleńczej udało mu się wydostać z getta i uniknąć wywózki. To była jednak odroczona śmierć, a i tak na krótko. Nie miał już nikogo z rodziny, nikogo znajomego po polskiej stronie, kto by zechciał zaryzykować swoje życie, by go ratować. Traf jednak chciał, że spotkał prababcię. I wtedy, w tamtym momencie, prababcia Irena podjęła decyzję, która uratowała mu życie – postanowiła go ukryć u siebie w mieszkaniu, to znaczy w mieszkaniu twoich prapradziadków. Przetrwali wspólnie do końca wojny, a potem wzięli ślub. A jeszcze potem urodziłem się ja, dziadek-wujek Andrzej, twój tata, ty. Nie byłoby nas, gdyby nie tamto spotkanie. W tym jednym momencie, w chwili, gdy przecięły się spojrzenia twojej prababci i twojego pradziadka, zdecydował się nasz los.
– Ale dlaczego my o tym nie rozmawiamy? – Jeśli kogoś można było o to zaczepić, to właśnie dziadka. I to właśnie teraz, więc Maciek podjął próbę.
Krzysztof westchnął.
– Bo staramy się uszanować wolę Ireny i Emila, moich rodziców. Nikt z nas nie wie dokładnie, przez co oni przeszli, czego doświadczyli, zwłaszcza mój ojciec. Zresztą mama też, bo zauważyłeś przecież, że nie utrzymywała kontaktów ze swoją rodziną, to znaczy rodzina z nią nie utrzymywała kontaktów, bo nie poparła ani tej decyzji o ukrywaniu Żyda, ani kolejnej – o życiu z nim. Zofia, matka twojej prababci, Krystyna – jej siostra – znam tylko ich imiona. Dużo bolesnych wspomnień, trzeba zrozumieć, że ludzie nie chcą do nich wracać. No, ale historię Izraela poznasz, i to całkiem niedługo. – Delikatnie zmierzwił mu włosy. Wnuk też był słowiańskim typem – jasny szatyn, niebieskie oczy. – Ale odskoczyliśmy od tematu, co? – Kiedy to powiedział, prawie od razu pomyślał, że on też odskakuje i ucieka. Szast-prast, pozamiatane. W te wakacje zamierzał jednak to zmienić. Wiązał duże nadzieje z wyjazdem do Izraela. Może zresztą taka była intencja jego ojca, żeby u kresu życia, po tej „podróży do źródeł”, wreszcie stanąć przed rodziną i wyznać wszystkie skrywane i bolesne sprawy?…
– Dziadku? – Krzysztof zobaczył, że wnuk się w niego wpatruje.
Otrząsnął się.
– Więc było tak, że Żydzi się zorganizowali i… przeczytaj jeszcze raz to zdanie z książki.
Maciek nachylił się nad blatem.
– „W nocy z osiemnastego na dziewiętnastego kwietnia czterdziestego trzeciego roku getto zostało otoczone pierścieniem niemieckiej żandarmerii i policji granatowej”.
– Właśnie. Tym razem Żydzi nie dali się zaskoczyć, bo powiadomiło ich polskie podziemie. Niemcy się tego nie spodziewali, na moment się wycofali, ale szybko wrócili i dokończyli to, co zaplanowali. Walki trwały do maja. Przeżyło kilkudziesięciu wojowników żydowskich, którzy uciekli kanałami na aryjską stronę.
– Czyli dobrą?
– Dobrą, nieżydowską. Ci, którzy pozostali na terenie getta i nie zginęli od kul w egzekucjach na miejscu, zostali wywiezieni do Treblinki.
– Nikomu się nie udało ukryć? – zapytał Maciek.
– Udało. Te łapanki trwały jeszcze przez wiele tygodni. Nie wiem, ilu dokładnie Żydów tam było, ale to pojedyncze przypadki. Wiesz, jak ich nazywano?
Maciek pokręcił głową.
– Robinsonami getta.
– Jak Robinson, ten rozbitek z książki?
– Tak. Trudno aż uwierzyć, że tego dokonali, i trudno sobie wyobrazić, jak to zrobili, bo przecież Niemcy sukcesywnie i metodycznie niszczyli dzielnicę żydowską, żeby ślad po niej nie został. Była tam przepiękna synagoga, wielka, ważna bardzo dla Żydów. Stała za Ogrodem Saskim, przy obecnym placu Bankowym. I w połowie maja Gruppenführer Jürgen Stroop ją wysadził w powietrze. To miał być taki symboliczny koniec getta i prezent dla Hitlera. „Ależ to był piękny widok”, powiedział. On się tym rozkoszował, bardzo plastycznie to opisywał.
– Niemcy byli okropni. To straszne, co oni zrobili Żydom. I Polakom. – Widać było, że Maciek jest poruszony. – Jak to w ogóle możliwe, dziadku? Że było dobrze, a potem wywołali wojnę i zmienili się w takie potwory, a po wojnie znowu dobrze. No jak to możliwe, że z ludźmi się dzieje coś takiego?…
Krzysztof pomyślał, że dla Emila, jego ojca, Niemcy wciąż są potworami. Nic go nie przekonało, nawet Willy Brandt padający na kolana przed pomnikiem Bohaterów Getta. Potrafił przełączyć program, jeśli ktoś w nim zaczynał mówić po niemiecku. Gdy na ulicy usłyszał język niemiecki, przechodził na drugą stronę. Zachowywał się tak, jakby Niemcy – kraj i ludzie – w ogóle nie istnieli, a właściwie: jakby swoim zachowaniem chciał ich unicestwić. Było to, jakby się nad tym mocniej zastanowić, powtórzenie tego, co Niemcy robili Żydom podczas wojny. Cóż, każdy radził sobie ze swoimi traumami tak, jak umiał, i tak, jak nie umiał. Krzysztof jednak uważał, że młodych nie można tak obciążać, że oni powinni jaśniej patrzeć na świat. Nie po to ich Unia Europejska jednoczyła, żeby ich dzieliły upiory przeszłości.
– To splot różnych okoliczności. I nauka dla nas, żeby czujnie patrzeć, bo zło się rodzi niepostrzeżenie. Ale ono się nie rodzi tylko w wybranych narodach, nie można wszystkich Niemców obciążać winą za wojnę. Zresztą to przeszłość, mały, przeszłość. A ty jesteś przyszłością. I dobrze, że poznajesz historię. A czy ja już ci mówiłem, że w tym miejscu, gdzie teraz stoi mój blok, była zupełnie inna kamienica, choć z tym samym adresem?
– Mówiłeś, dziadku. – Maciek westchnął. – Kilka razy.
– A, wybacz staremu. – Szturchnął go. Chciał po prostu trochę zmienić temat i przegnać smutny nastrój. – Chodź do okna. – Zachęcił go ruchem dłoni.
Chłopak podszedł.
– O, zobacz. Tu jest Próżna, co oczywiście wiesz. Ten kawałek ulicy przetrwał całą wojnę, kamienice po obu stronach ocalały. Całą wojnę, rozumiesz? A przecież i tu było getto, z kolei w nalotach w trzydziestym dziewiątym wiele okolicznych budynków runęło. A jeśli nie wtedy, to w powstaniu warszawskim. Ta kamienica, w której żyli moi rodzice, też się nie ostała, chociaż ją to akurat po wojnie rozebrano. I teraz, wiele lat po tych wydarzeniach, mieszkam tu ja. Urodzony z cudownie ocalonych rodziców. I przyjechał do mnie mój wnuk. Jesteśmy razem, uczymy się, pijemy sok pomarańczowy i jemy pączki serowe. To chyba całkiem optymistyczne, prawda?
Maciek się uśmiechnął.
– A jak skończymy, to jeszcze… – Krzysztof jednak nie dokończył, bo w tym momencie rozdzwonił się jego telefon.
Donośny dźwięk dzwonka sprawił, że Maciek aż podskoczył.
– A mama mówi, że ja za głośno gram w Fortnite’a…
– Poczekaj, jak będziesz w moim wieku, zobaczysz, jakie to są uciechy starości. – Krzysztof podszedł do stołu. Podniósł komórkę. – Nie widzę, kto to, ale chyba z kierunkowym warszawskim, to odbiorę. Halo? Tak. Krzysztof Srebrny. Tak, Irena to mama. Tak, rozumiem. Tak, będę niedługo. – To ostatnie wypowiedział drżącym głosem. Spojrzał na wnuka. – Dzwonili ze szpitala. Babci się pogorszyło. Do dziadka nie mogą się dodzwonić, pewnie wyjął aparat. Ja… Podjadę do niego, zabiorę go, bo może… Nigdy nie wiadomo, kiedy to ostatnie pożegnanie. Nigdy…
Usiadł na kanapie. W oczach miał łzy.Rozdział drugi
Irena Sadowińska zatrzymała się u wylotu ulicy Próżnej. Wiedziała, że jest źle, słyszeli o tym, gdy byli w Okuniewie u ciotki Gabrieli, której dom stał się ich schronieniem po wrześniowych nalotach na Warszawę. Kilkadziesiąt kilometrów oddalenia przez kilkadziesiąt dni. Żyli w zawieszeniu i niepewności. Kiedy miesiąc później, w październiku, gdy nastąpił względny spokój, szli od strony zrujnowanego dworca na Zielną czterdzieści pięć, Irenie wydawało się, że to wszystko, co widzi dokoła, jest jakimś niedobrym majakiem, koszmarem. Warszawa była zdemolowana – bomby, ostrzały i granaty zrobiły swoje. Trudno było wypatrzeć dom bez zniszczeń. Gdzieniegdzie jeszcze tlił się ogień w sczerniałych ruinach. Pod koniec oblężenia zabrakło wody, podstawowe czynności dnia codziennego wymagały ogromnego zachodu, więc nikt się nie kłopotał ratowaniem tego, co i tak już było stracone. Irenę otoczył zapach spalenizny; i inny jeszcze zapach, gorszy, straszniejszy, taki, który dopiero teraz poznała – zapach śmierci. Nie udało się do tej pory wydobyć wszystkich ciał spod zawalonych budynków; zmarli wciąż leżeli w piwnicach i pod gruzami.
Ci, którzy przetrwali początek tej okropnej wojny, też się zmienili – byli apatyczni, przygarbieni, wyglądali jak cienie z teatrzyku wystawiającego sztukę grozy. Jak zresztą mogli wyglądać, skoro przyszło im żyć w zatrważającej rzeczywistości? Nikt nie był przygotowany na taki rozwój wypadków. Owszem, spodziewano się wojny, od dawna się mówiło, że to kwestia czasu, ale że będzie ona miała tak gwałtowny i brutalny przebieg?… Wszystko się sprzysięgło przeciw warszawiakom – nawet pogoda się dopasowała do tej nowej, dramatycznej sytuacji: niedawne, pogodne dni wrześniowe bezpowrotnie minęły. Zaczęła się jesień – nagle, bez ostrzeżenia. Niebo zaszło szarymi chmurami, jakby słońca już nigdy miało nie być. Zimne powietrze przenikało przez płaszcz Ireny, zresztą miała wrażenie, że ciągle dygocze, mimo że była ubrana całkiem ciepło jak na tę porę roku.
Te obrazy z drogi powrotnej do domu nie zrobiły jednak na niej takiego wrażenia, jak teraz plac Grzybowski. Bo to już nie był plac, który tak dobrze znała i na którym tak często bywała, tylko cmentarz. Na jego środku pojawiły się ziemne kopczyki grobów z drewnianymi krzyżami. Cięte kwiaty zdążyły już zwiędnąć. Tam, gdzie wcześniej toczyło się głośne, barwne życie, teraz panowała cicha, szara śmierć.
Irena poczuła, że po jej policzkach zaczynają płynąć łzy. Wcześniej jakoś jeszcze się trzymała, próbowała się nie rozsypać, przecież trzeba było być twardym, jak wciąż powtarzała jej matka. „Zresztą myśmy mieli tyle szczęścia, nasz dom się ostał”. Prawda, kamienica przy Zielnej, w której mieszkali, przetrwała bombardowania i ostrzał bez większego uszczerbku. Wciąż mieli dom. I to był ogromny powód do radości – nikt z jej najbliższych nie ucierpiał, mogli zasnąć w swoich łóżkach. Irena jednak zawsze była wychylona ku innym; to, że jej życie było stabilne, względnie dostatnie i spokojne, sprawiało, że tym mocniej odczuwała niedolę tych, którym los poskąpił szczęścia. „Irka od biednych”, tak ją matka nazywała, gdy przynosiła w pudełku z podwórka kolejnego gołębia ze złamanym skrzydłem, prosiła o drobne, by je wrzucić do czapki żebraka siedzącego pod kościołem, albo namawiała mamę, żeby kupić przywiędły bukiet od pomarszczonej staruszki na rogu ulicy.
– Panna Irena?… – Usłyszała głos za swoimi plecami.
Odwróciła się. Przed nią stała Cywia Albergowa, krawcowa, która dbała o ich garderobę. To znaczy jej i Krysi, starszej siostry Ireny, bo matka swoje suknie szyła po drugiej stronie, na placu Dąbrowskiego, u Maryli Ziębińskiej. Wymaganiom matki mogła sprostać tylko polska krawcowa, ale do ubrań córek nadawała się i żydowska. Nie bez znaczenia było to, że jej usługi były tańsze, terminy krótsze, no i było blisko, bo na Siennej. To jednak też było wymęczone prośbami Ireny, która uważała, że lepiej pomóc komuś, kto mieszka za rogiem, jest pracowity i ma dwie miłe, ładne córeczki, do których Irena lubiła zagadywać podczas przymiarek i poprawek. U pani Ziębińskiej było sztywno i nudno. Przez pokoik Cywii Albergowej przewijało się sporo osób; w tej części dzielnicy życie toczyło się innym rytmem. A ostatnim razem, pod koniec sierpnia, do krawcowej wpadł taki miły młody mężczyzna… Irena wciąż pamiętała jego twarz i uśmiech. I imię – Emil. Do Maryli Ziębińskiej się nie wpadało, tam się dystyngowanie wchodziło. A co do chłopców, to ich Irena w ogóle nie spotykała, bo gdzie i jak? W szkole same dziewczęta, w tym roku, dwa lata przed maturą, była szansa na jakieś wizyty, herbatki, spotkania, ale wszystko się zmieniło. Ci chłopcy, których zdążyła poznać – głównie za sprawą matczynych kontaktów i aranżacji – nie budzili jej ciekawości, natomiast w tym przez moment widzianym Emilu było coś takiego… Ciekawe, czy on jeszcze?…
– Panna Irena? – Cywia Alberg powtórzyła to pytanie-przywitanie.
– Ach, dzień dobry – ocknęła się Irena. – Myśmy dopiero co wrócili spod Warszawy, od ciotki. I ja dopiero teraz tu przyszłam. I… – Jej oczy znowu napełniły się łzami.
– To podobno jest początek tego, co nas czeka. Nas – krawcowa przyłożyła zaciśniętą w pięść dłoń do chudej piersi – bardziej pewnie niż panienkę i innych Polaków. Ja też po nich płaczę. – Spojrzała w kierunku drewnianych krzyży. – W mojej rodzinie, jakie to szczęście w tym ogromnym nieszczęściu, wszyscy wciąż żywi i zdrowi. A tu, dokoła… – Powiodła wzrokiem przez plac – przez ten prowizoryczny cmentarz, przez ulicę, przez fasady zniszczonych kamienic. – Jak teraz żyć? Jak potem będziemy żyć?
Irena milczała. Co ona, siedemnastoletnia dziewczyna, mogła powiedzieć tej kobiecie, która już miała rodzinę, męża, dzieci, zakład, poważne, dorosłe życie? Jak ją uspokoić czy pocieszyć? Tyle je różniło, nawet wierzyły inaczej.
Spojrzała w kierunku kościoła. Wielki, wspaniały budynek parafii Wszystkich Świętych, w którym w każdą niedzielę stawiała się ubrana w odświętną sukienkę. Kilkadziesiąt metrów dalej stały domy modlitwy ortodoksyjnych Żydów i jeszcze bardziej ortodoksyjnych chasydów. Lubiła ten świat – jego różnorodność i odmienność. Była go ciekawa, mimo że mama często ją strofowała. „Bóg tak to urządził, żeby pewne wątki i pewni ludzie się nie mieszali”. Cóż, Irena nie znała zamysłów Pana Boga, ale raczej obstawiała, że nie miałby nic przeciwko temu, żeby ludzie żyli ze sobą blisko, a jedynym, co mogło ich dzielić, było to, czy są dobrzy, czy źli. Nic więcej. A teraz – jak to możliwe, żeby się działa ta okropna wojna, te potworne zbrodnie, wszędzie, na tym placu też – pod okiem wszystkich świętych oraz polskiego i żydowskiego Boga?…
– Nie wiem… – odpowiedziała. – Może… – wskazała brodą w stronę kościoła – może tam przyjdzie do mnie jakaś myśl?
Bardzo tego potrzebowała, przecież to, co się w życiu wydarza, musi mieć jakiś sens.
– Może, może. Wracam do domu. Ruchla i Ruta same zostały, na chwilę co prawda, ale takie się zrobiły po tym wszystkim nerwowe… Do zobaczenia. Bo mam nadzieję, że się zobaczymy, że czasem się na coś przyda krawcowa Cywia Albergowa?
Irena pokiwała głową. Na pewno się przyda, już Irena się o to postara.
Ruszyła w stronę kościoła.
* * *
– Gdzieś ty była, Irka? – Matka była naprawdę zdenerwowana.
Gdy tylko Irena otworzyła drzwi, matka już przy nich była, co znaczyło, że nasłuchiwała jej kroków na schodach.
– Nigdzie, mamusiu, tylko tu, kawałek, koło nas, i w kościele. – Irena zaczęła się tłumaczyć.
– Koło nas i w kościele… – powtórzyła matka z przekąsem. – Że w kościele to ja rozumiem, to dobre miejsce, zawsze, a teraz to już w ogóle… Ale „koło nas” – niech zgadnę – jak wyszłaś z domu, to skręciłaś w prawo, a kościół to już tak jakoś po drodze, co?
Irena powoli pokiwała głową. Nie było sensu zaprzeczać – matka była lepsza niż najlepszy posterunkowy i dzielnicowy razem wzięci. Wiedziała wszystko i wszystko kontrolowała: swojego męża Ireneusza, swoje dwie córki Irenę i Krystynę i najbliższe otoczenie. Zofia Sadowińska trzymała ten dom w garści.
– Mamo, chciałam zobaczyć, ciekawa po prostu byłam… – urwała. Fakt, chciała pójść na rekonesans, ale to, co zobaczyła, nijak nie pasowało do słowa „ciekawość”.
– Irka, wiesz, jak to się mówi: ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Matka nie zauważyła jej zawahania.
– Piekło to już tu było – wyszeptała Irena. – Te groby na placu… – Broda zaczęła się jej trząść. – Ci ludzie…
– No już. Chodź, no. – Matka zmiękła i wyciągnęła rękę w jej stronę. – No chodź.
Irena przytuliła się do niej. Czasem, jeszcze przed wojną, wydawało się jej, że mama jest zbyt władcza, stanowcza, zdecydowanie bardziej niż tata. Irena była zupełnie inna – wrażliwa i krucha. Matka uważała, że zbyt wrażliwa i zbyt krucha. Jakby na potwierdzenie tych słów, odezwała się teraz:
– Posłuchaj mnie, Irciu. – Lekko ją od siebie odsunęła i zajrzała jej w oczy. – Ja wiem, że tobie tam w niebie przydzielono większą porcję uważności i troskliwości wobec świata, ale to, co jeszcze jest możliwe w zwyczajnym czasie, podczas wojny musi się zmienić. Trzeba mieć twardą skórę, żeby przetrwać trudny okres. Nie wiadomo, jak będzie. – To ostatnie dodała z taką miną, jakby dobrze wiedziała, co przyniesie przyszłość, ale nie chciała się podzielić tą wiedzą.
– Jak stałam przed kościołem, przy wejściu, to słyszałam, że Niemcy chleb rozdawali. Kilka dni temu, na Żelaznej. No to może jednak nie będzie tak zupełnie źle? – powiedziała z nadzieją Irena.
– A zaraz potem, na Królewskiej, ulotki propagandowe – prychnęła mama. – No rozdawali, to akurat jest prawda. I filmowali to rozdawanie, że niby są tacy ludzcy. Uśmiechać się kazali, ludziom uśmiech nie chciał na twarze wejść, to zabierali, znowu dawali i znowu kazali do kamery zęby pokazywać. I tak ponoć kilka razy.
– A skąd mama to wie? – Irena zdecydowanie wolała wcześniejszą, niosącą jakąś nadzieję wersję.
– Wiem i już. Widzisz, też wychodzę, tylko w takie miejsca, skąd wiedzę można przynieść. A ta Królewska, mój Boże! – Załamała ręce. – To dosłownie kilka kroków od nas. Budynki wytrzebione jak kaczka przed faszerowaniem!
– Na placu to samo. Pd siódemką już nic nie ma. Po drugiej stronie, gdzie składy żelazne, wielkie zniszczenia.
– A dziesiątka?…
– Stoi. – Irena pokiwała głową.
– Widzisz, bogatym to jednak los bardziej sprzyja. – Mama westchnęła. – A Edwarda Prywesowa do tego jeszcze taka ładna. No, nie wiadomo, jakby się miała, gdyby za Jehudę Prywesa nie wyszła za mąż. Pamiętaj, Irka – nauki w szkole są ważne, kindersztuba z domu wyniesiona jest ważna, grzeczność wobec ludzi i pobożność są ważne, ale najważniejsze dla kobiety to odpowiednio wyjść za mąż.
– Mamo – jęknęła Irka.
– Mamo, mamo. Wiem, co mówię.
– Krysia starsza. A mnie jeszcze nie w głowie zamążpójście. Ja wcześniej tobym chciała… – Irka urwała. Wcześniej, to znaczy jeszcze w wakacje, chodziła z głową w chmurach. Że do matury się dobrze przygotuje, zda ją śpiewająco, a potem… Potem się zobaczy, ale chciała poznawać świat, czytać różne mądre książki, studiować może. I w takich warunkach, innych niż te, które do tej pory znała, poznać jakiegoś miłego chłopca. Bo tak naprawdę przecież, to wszyscy pragną tego samego – miłości.
Znowu zobaczyła twarz tego Emila. To już nie był chłopiec, tylko młody mężczyzna. Był jeden z ostatnich dni sierpnia, gdy Irena poszła odebrać sukienkę, do której Cywia Albergowa przyszyła nowy kołnierzyk i nowe mankiety. Niby drobiazg, a jak od razu inaczej się człowiek, znaczy młoda kobieta, prezentuje. Choć akurat wtedy Irena zupełnie się nie prezentowała, bo była w beżowej bluzce donaszanej po Krysi, a do tego nachylała się nad Rutą, więc fryzura się jej trochę popsuła. Do zakładu wpadł on. Właśnie – wpadł, nie wszedł. Z chałatem pod pachą i prośbą o zacerowanie rozprutego rękawa.
Wpadł i zapatrzył się na Irkę, bo krawcowa Albergowa przecież poszła po tę Irkową sukienkę za szafę, gdzie trzymała ubrania klientów.
Nic nie powiedział on, nic nie powiedziała ona, ale spoglądali na siebie przez kilka chwil.
Irka zapamiętała te ciemnobrązowe oczy; mimo że na Grzybowie co drugi mężczyzna miał taki kolor oczu, to jednak te były wyjątkowe; one same i to, w jaki sposób patrzyły.
– Wcześniej tobyś chciała… – Matka westchnęła. – A toś sobie wybrała czas na marzenia, dziewczyno.Rozdział trzeci
– Wiedzą panowie, to taki wiek, że i tak można tylko Panu Bogu dziękować, że długo do siebie nie wołał. – Czterdziestoletni na oko lekarz patrzył to na Emila Srebrnego, to na jego syna Krzysztofa. Stali na szpitalnym korytarzu, pod drzwiami sali, w której leżała Irena. – To znaczy proszę mnie nie zrozumieć źle. – Lekarz się zmitygował, najpewniej uświadamiając sobie, że mógłby być synem jednego i wnukiem drugiego. – Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale… ale śmierci się nie leczy. Ona musi kiedyś przyjść, a pani Irena ma za sobą długie, bardzo długie życie… Ja to zresztą zawsze podziwiałem ludzi, którzy przeżyli wojnę, w okropnych warunkach, i tacy wyszli z niej zahartowani, ciałem i duchem. No to są jakieś cuda, na które medycyna nie ma wyjaśnień.
Emil milczał. Miał dziś gorszy dzień. Dokuczało mu biodro, bolała go głowa, był na siebie zły, że akurat dziś dał sobie odpocząć od aparatu słuchowego i nie usłyszał telefonu ze szpitala. To wszystko było prawdą, ale Krzysztof miał wrażenie, że ojciec zawsze się gorzej czuł psychicznie i fizycznie w kwietniu, w okolicach rocznicy wybuchu powstania w getcie, gdy pojawiały się artykuły i materiały w telewizji na ten temat. Pewnie by tego nie przyznał, gdyby go zapytać, ale Krzysztof nie pytał.
– Oczywiście, rozumiemy prawa natury. I wiemy, że nie da się przewidzieć, kiedy… Ale gdyby pan doktor spróbował – to czy jest nadzieja na stabilizację, a może nawet poprawę?… – zapytał.
Lekarz spojrzał na niego.
– Naprawdę – przyłożył rękę do piersi – w takim wieku to jak wróżenie z fusów. Wszystko może być. Raz mamy stabilizację, a potem znowu tąpnięcie. Serce to mięsień. Spracowany, wyczerpany. I kiedyś po prostu stanie. W takiej samej kondycji są inne narządy. Człowiek to nie perpetuum mobile, kiedyś się zatrzyma. My się staramy być jak mechanicy, ale… – Rozłożył bezradnie ręce. – Widać też nasilenie degeneracji neurologicznej. Pani Irena ostatnio wcale nie wraca do naszego świata. I to może w tym wszystkim najoptymistyczniejsze, bo gdziekolwiek teraz jest, to wydaje się, że jest jej tam dobrze.
Krzysztof pokiwał głową. Lekarz miał rację – niczego się nie da przewidzieć, niewiele da się zrobić. To, co jeszcze można, to pobyć z mamą.
– Możemy wejść? – zapytał.
– Tak, pielęgniarka podpięła kroplówkę, można posiedzieć z chorą.
– Dziękujemy – powiedział Krzysztof. – Chodź, tato – dodał.
Weszli do sali. Irena leżała teraz samotnie. Kilka dni temu miała jeszcze współlokatorkę, która niestety zmarła. Krzysztof pomyślał wtedy, że nieświadomość matki może być błogosławieństwem, bo to jednak bardzo przykre, gdy ktoś, kto obok też walczy o życie, przegrywa je i zostaje wywieziony z pokoju pod prześcieradłem. Powiedział to ojcu. „To w sumie luksusowa śmierć”, odparł Emil. No tak. W różnych momentach i sytuacjach ojciec wracał do wojny. Trudno było z tym dyskutować, więc Krzysztof nie dyskutował, choć uważał, że ma prawo do swojej, innej wrażliwości. Przecież on się urodził już po wojnie i do świata inną miarę przykładał.
Przysunął ojcu taboret i podtrzymał jego ramię, gdy siadał. Sam zajął miejsce po drugiej stronie łóżka, też przy wezgłowiu.
Irena miała zamknięte oczy. Wyglądała tak krucho, tak delikatnie. Jej jasna cera przypominała teraz pergamin; pod cienką skórą widać było nitki fioletowoniebieskich żył, sieć zmarszczek delikatnie się unosiła i opadała w rytm pracującego serca. Krzysztof wyciągnął rękę i odgarnął srebrne pasmo włosów, które opadło na jej policzek. Poczuł chłód i przebiegł go bolesny skurcz. „Życie ucieka”, pomyślał. Spojrzał na ojca. Emil trzymał żonę za rękę, wzrok miał opuszczony na podłogę. Nigdy nie był wylewny, nie okazywał uczuć w sposób otwarty. Chyba nie potrafił; może kiedyś umiał, ale wojna odebrała mu tę wrażliwość? A może zawsze był taki? A może tylko prywatnie?… Bo dla pacjentów był miły. U dentysty to cenny dodatek do zawodu, pewnie dlatego był obleganym lekarzem. Mama miała w sobie mnóstwo delikatnej czułości, zwłaszcza wobec Krzysztofa. No tak, nie było sensu zaprzeczać – Krzysztof był bardziej synem mamy, a Andrzej – ojca. To chyba nic złego, często tak jest, że rodzice się w ten sposób „dzielą” dziećmi. Miłość rodzicielska jest jednakowo silna, na pewno, ale takie… nie wiedział, jak to nazwać – preferencje – się zdarzają. I zwykle są zgodne, to znaczy w dwie strony. U nich też tak było – Krzysztof miał lepszą komitywę z mamą, Andrzej – z ojcem. Czy to wynikało z podobieństwa fizycznego (obaj byli „skórami zdjętymi” z rodziców – Krzysztof z matki, Andrzej – z ojca), czy z charakterów? Pewnie z jednego i z drugiego.
Drzwi się otworzyły.
– Jestem – zasapał Andrzej. – I jak sytuacja? – Spojrzał na brata.
– Cóż… Wszystko w rękach… – Spojrzał wymownie na sufit. Tu też się podzielili rodzinnie; mama i Krzysztof byli wierzący i praktykujący, ojciec i Andrzej – w sumie trudno powiedzieć. Czasem praktykujący, a co do tego, co się w ich duszach działo – tu Krzysztof nie miał pewności. U ojca to było całkiem zrozumiałe – po wojnie zmienił nie tylko nazwisko (Silverstein przekute na swojskie Srebrny), ale też wiarę. Krzysztof się czasem nad tym zastanawiał – jak to w ogóle możliwe, żeby wyciąć kawałek siebie, bo przecież judaizm był mocno zakorzeniony w codziennym, przedwojennym życiu ojca, w różnych czynnościach i okolicznościach, i wstawić w to miejsce coś nowego. Że tak „trzeba było” – to jasne. Ale czy można to było poczuć, uznać za swoje, zżyć się z tym tak, jak się nasiąknęło wcześniej inną religią?…
– A lekarze co mówią? – zapytał Andrzej.
– W sumie to samo – odparł Krzysztof. – Że raczej towarzyszą mamie, łagodzą dolegliwości, ale czasu nie odwrócą.
Andrzej kiwnął głową. Po chwili zawahania obszedł łóżko z prawej strony i usiadł przy ojcu, na materacu. Emil poklepał syna po ramieniu.
Krzysztof patrzył na nich; z miłością, ale chyba i lekką zazdrością. Dobrze było widać ich podobieństwo. I duchowe pokrewieństwo. Co prawda, ojciec założył rodzinę, której był głową, spłodził dwóch synów, miał takie życie, jak inni ludzie, nie licząc przeszłości oczywiście, a Andrzej został starym kawalerem, to znaczy właściwie należałoby powiedzieć, że się nie ustatkował, a nie, że żadna kobieta go nie chciała, to było widać, że sporo ich łączy. W sumie to nieustatkowanie brata było jakoś spójne i z ojcem, który… Krzysztof nigdy tego nie nazywał, długo nie miał pewności i dopiero po latach przyszła do niego myśl, co się mogło kryć za cichymi dniami w domu, kiedy ojciec był nieobecny, a matka miała szkliste oczy. Nigdy oczywiście o nic nie zapytał, ani wtedy, ani teraz, ale to go dręczyło, jak zawsze, gdy dziecko odkrywa, że jego rodzice nie są postaciami z pomnika. „Czy to możliwe, po tym wszystkim, co ich podczas wojny połączyło, żeby…”
– Mamo? – Z zamyślenia wyrwał go głos brata.
Spojrzał w kierunku poduszki. Rzeczywiście, Irena lekko otworzyła oczy.
Emil nachylił się nad żoną.
– Irena? – zapytał cicho.
Krzysztof poczuł ucisk w sercu. Po co te głupie rozmyślania, jakieś domysły, powroty do przeszłości. W tym pytaniu ojca było wszystko – miłość, przywiązanie, wdzięczność, kilkadziesiąt lat trwania obok siebie – na dobre i na złe.
– Ircia? – powtórzył Emil.
Irena patrzyła na męża. Chyba go rozpoznała, bo jej oczy rozbłysły, jakby ktoś ją przełączył z tego jej świata do nich, do szpitalnego łóżka i trzech najważniejszych mężczyzn w jej życiu.
– Pali się – wyszeptała.
„Jednak nie”, pomyślał ze smutkiem Krzysztof. Może już nigdy nie uda się jej przywrócić do tu i teraz.
– Pali się, Boże, jak to wszystko płonie! – Irena lekko się uniosła. – Jak oni płoną! – W jej wzroku było widać prawdziwy strach. – Przerażone oczy, tyle przerażonych oczu… Widzę, widzę go!… Ten brąz, który mnie prosi, ja nie mogę odmówić, nie mogę, nie chcę. Wszyscy się boją, takie oczy to śmierć, jak je schować, gdzie ukryć!…
– Irenko. – Emil zaczął ją głaskać po dłoni. Oczy miał pełne łez, głowa mu się trzęsła. – Już dobrze, jest dobrze. Nie ma ognia, nie ma wojny. Myśmy przeżyli. Zobacz, to Andrzejek.
Irena przeniosła wzrok na młodszego syna.
– Widzisz, Ircia. Brązowe oczy. Takie jak moje. Drugie, też bezpieczne.
Irena patrzyła, ale trudno było ocenić, czy ich rozpoznała. Uspokoiła się jednak trochę.
– A tu Krzyś, nasz starszy syn. – Emil skierował spojrzenie na drugiego syna.
Irena poszła za jego wzrokiem.
Krzysztof lekko się ku niej nachylił.
– To ja – wyszeptał.
Irena przyglądała mu się.
– Błękit – powiedziała. – Taki ładny, jasny błękit. – Uśmiechnęła się.
Wyciągnęła chudą, drżącą dłoń w stronę Krzysztofa, jakby chciała, żeby jeszcze bardziej się do niej zbliżył.
Zrobił to.
– Błękit dobry. Nie trzeba się było bać. Cieszę się, że wróciłeś. Że mogę ci to powiedzieć. Odezwać się. Też coś powiedz, proszę. – Spojrzała na niego z czułością.
Krzysztofa ponownie coś ścisnęło za serce. Ta cienka nitka porozumienia, którą miał z mamą, wciąż była, choroba jej nie przerwała.
– Mamuś – szepnął.
Uśmiech powoli zniknął z jej twarzy, ustępując miejsca zdziwieniu.
„Boże”, pomyślał Krzysztof, „ale ten alzheimer okropny. Zabiera człowiekowi całą przeszłość”. Lekarz twierdził, że mamie jest lepiej tam, gdzie przebywa. Może, choć jej obecna mina raczej tego nie potwierdzała. Krzysztofowi zaś było gorzej. Nie zdążył się pożegnać, powiedzieć, że ją kocha… Teraz mógł to zrobić, tylko że tak naprawdę usłyszałaby to obca kobieta, nie jego matka. Mimo to jeszcze bardziej zgiął plecy i ciepłym głosem wyszeptał jej do ucha:
– Chciałem ci powiedzieć, że cię kocham.
Znowu się uśmiechnęła.
– Wreszcie się odezwałeś… Czekałam na to. Ja… Miłość, tak miłość.
– Też cię kochamy, mamo. Ja i tata. – Z drugiej strony dobiegł głos Andrzeja.
Irena powoli przekręciła głowę w ich stronę.
– To dobrze, to bardzo dobrze – powiedziała machinalnie. Muszę ci coś… – Znowu spojrzała na Krzysztofa. Podparła się jedną ręką, jakby próbowała usiąść. Przez chwilę trwała w takim zawieszeniu – ni to siedząc, ni to leżąc. Otworzyła usta. Zamknęła je. Znowu otworzyła. Krzysztof zauważył, że na jej czole pojawiły się krople potu. Wyglądała teraz jak ryba wyrzucona na brzeg, walcząca o każdy oddech. Nabrała duży haust powietrza i opadła na poduszkę. Chudą dłoń zacisnęła na troczkach koszuli.
– Mamo! – krzyknął Krzysztof.
Andrzej zerwał się z łóżka i wybiegł na korytarz, żeby sprowadzić lekarza.
Emil znieruchomiał.
– Mamo – powtórzył Krzysztof.
Irena chyba go już nie słyszała. Patrzyła w sufit.
Nie mieli pojęcia, co tam zobaczyła, ale z ostatnim oddechem, który udało się jej wziąć, na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
I z tym uśmiechem zostawiła na zawsze oba światy – ich, wspólny, i jej – prywatny.
Ciąg dalszy w wersji pełnej