- W empik go
Wszystkich świętych idiotów - ebook
Wszystkich świętych idiotów - ebook
Dom opieki św. Wita jest taki sam, jak inne ośrodki, a zarazem zupełnie inny. Ludzie, którzy tworzą to miejsce, mają w sobie coś szczególnego – Kuba z chorym psychicznie psem, snujący się po kątach nocną porą Dionizos, zapisujący zeszyciki Sven, uroczo naiwny Olaf, tajemniczy gość z pokoju numer czterdzieści jeden czy Ryszard, któremu brak jednego elementu w równaniu mówił o wiele więcej niż każdy element z osobna. Pytania, na które nie sposób odpowiedzieć bez wahania, trudne decyzje i nieoczywiste oczywistości są tu na porządku dziennym. Jest jeszcze Bez Sensu w swoim kocim wydaniu i głupiejące od światła ćmy, a między słowami ostrzeżenie przed wszystkimi świętymi idiotami…
A może problem polegał na tym właśnie, że myślał? Idioci też myślą, więc myślenie nie może być wartością samą w sobie. W końcu myślenie zmitrężone na głupoty skutkuje stanem żałoby nad każdą jedną szarą komórką, która padła, myśląc, że walczy w słusznym celu. Ludzie lubią puszczać samopas swoje myśli, co rzadko kiedy prowadzi do odkrycia dziewiczego lądu, a częściej do produkcji myślośmieci, których nie było wcześniej i nie będzie później. A przecież myślenie to czas.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-220-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kiedy wreszcie nauczysz się wracać do domu na noc? – prychnął na niego, usiłując zarzucić sobie na kark jego ramię i postawić go na nogi.
Przemarznięty staruszek dreptał posłusznie – najpierw za próg domu, potem wąskimi, trzeszczącymi schodkami na piętro, a następnie do swojego pokoju, gdzie Kuba zostawił go na jego własnym łóżku, przykrył kołdrą i wyszedł.
Ale nie domknął drzwi. W prześwit szczelinki między drzwiami a futryną wsunął się najpierw trójkąt ucha, potem szczelina z jękiem się rozwarła – tak, że zmieścił się w nią cały koci łeb, aż wreszcie do łóżka całkowicie swobodnie rozbujanym truchtem podszedł kot, wskoczył na kołdrę i zwinął się w zakolu ugiętych nóg.
Chłopak chwycił ramię torby leżącej na werandzie. W połowie drogi do schodów ciszę przerwał urwany w pół zgrzyt. Zatrzymał się, zrzucił torbę na podłogę i przemaszerował w poprzek wielkiej sieni. Przeszedł przez jedne przeszklone drzwi i przez drugie, prosto do wielkiej jadalni pełnej kwadratowych, pokrytych ceratą stolików.
– Cześć – krzyknął w głąb kuchni.
– Cześć – odpowiedziała dziewczyna w szarym płaszczu.
Zdjęła płaszcz, powiesiła przy drzwiach wychodzących z kuchni na podwórze, zsunęła buty i nastawiła wodę w czajniku elektrycznym.
– Znowu jesteś.
Gdy czajnik z wrzącą wodą się wyłączył, obok stał już niski, szeroki kubek z dnem obsypanym grudkami rozpuszczalnej kawy. Dziewczyna zalała go prawie po brzegi i wyszła z nim z kuchni. Minęła pustą jadalnię, trąciła plecami oba skrzydła drzwi, przemaszerowała w poprzek całą sień i tuż przed drzwiami wejściowymi skręciła w korytarz biegnący wzdłuż werandy. Zatrzymała się przed jednymi z szeregu takich samych drzwi umieszczonych wzdłuż korytarza w równych odstępach jak klatki na rolce filmu. Sięgnęła lewą ręką do kieszeni spodni i wyjęła klucz. Wsadziła go do zamka i przekręciła, ale ten stawił opór, bo drzwi były już otwarte.
Dziewczyna odsunęła się o krok. Znieruchomiała. Patrzyła tylko na drzwi, które były białe, takie same jak wszystkie inne w tej ścianie. Ale otwarte. Na noc zostały otwarte.
Rozejrzała się dookoła. Może nie zauważyła czegoś wcześniej. Rzuciła okiem na prześwit korytarza i na jego ślepy koniec, a potem spojrzała przez okno naprzeciw drzwi. Przed bramą stał tylko samochód Kuby. Na stoliku pod sosenką leżała książka. Na ławie przed wejściem spływał na podłogę niebieski koc w zielono-czerwoną kratę. Tak bardzo nic się nie zmieniło i nic się nie działo, że tylko Ryszard mógłby jej cokolwiek o tym powiedzieć.
O ile to nie był on. To nie mógłby być on.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech i wyprostowała się, sztywna jak struna. Otworzyła drzwi, postawiła kubek na idealnie czystym biurku i wyszła, zatrzaskując je za sobą. Przeszła szybkim krokiem korytarz, minęła sień w poprzek, oba skrzydła drzwi, jadalnię, weszła do kuchni i zatrzymała się gwałtownie, w połowie pędu, nieruchomo.
Przez otwarte drzwi wychodzące na podwórko wsunął się do środka kot. Usiadł obok leżącej przy progu metalowej misce i patrząc prosto na dziewczynę, pacnął w nią łapą tak, że z donośnym łoskotem podskoczyła, odbiła się od szafki i wylądowała do góry dnem, wirując jak podrzucona moneta.
Dziewczyna sięgnęła do szafki przy oknie i wyjęła paczkę kociego jedzenia.
Dwie godziny później cały dom pełen był gwaru i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek się zmieniło. Z jadalni powoli wychodzili pensjonariusze. Szli dwójkami, zajęci rozmową, albo pojedynczo, mijając sień i znikając za zakrętami korytarzy czy też w głębi schodów wbudowanych w jedną ze ścian sieni i zakręcających w lewo po trzech stopniach. Niezależnie od tego, gdzie znikali, gwar ich rozmów unosił się w powietrzu, niesiony wraz z matowymi dźwiękami radia dochodzącymi z kuchni. Na piętrze w sali przecinanej przez trzy korytarze (a każdy miał swój początek w jednym z jej rogów, jakby był to plac miejski, a nie sala), z jedną ścianą całkowicie przeszkloną, a pozostałymi pokrytymi obrazami przedstawiającymi kobiety, na drewnianych krzesłach siedziało trzech starych mężczyzn w luźnych bawełnianych spodniach i krótkich koszulkach. Czwarty z nich stał oparty o ścianę. Wszyscy patrzyli w telewizor. Wyraźnie należy tu zaznaczyć, że chodzi o patrzenie w, a nie na, ponieważ tak właśnie patrzyli – uważnie, jakby wyszli ze swoich ciał i znaleźli się w środku telewizora, a nie oglądali tylko mimochodem jego zmieniającą kolory powierzchnię. Zupełnie nie przeszkadzał im brak dźwięku. Gdy przyszła do nich starsza kobieta, sięgnęła po pilota i włączyła dźwięk, jeden z tych, którzy siedzieli na krzesłach, wstał i zszedł po schodach na dół, prosto do sieni. Otworzył drzwi wejściowe, rzucił okiem na czerwony koc w niebiesko-zieloną kratę, zarzucił go na grzbiet i podszedł niespiesznie do stolika pod sosenką. Przysiadł się do Kuby powoli wybudzającego się nad oparami herbaty. Staruszek powiódł wzrokiem wzdłuż jego zaspanego spojrzenia i zobaczył młodego chłopaka kręcącego się dookoła samochodu zaparkowanego przed ogrodzeniem. Chwycił najpierw za klamkę od strony kierowcy, a potem za tę od strony pasażera (co w razie powstania niejasności mogło być dowodem na niechęć do stosowania rozwiązań przemocowych, jeśli chodzi o włamania). Następnie zaczął dobierać się do bagażnika, szarpiąc zamkniętą klapą, jakby chciał podnieść do góry całe auto.
– Kto ją tu zostawił? – zapytał Kuba staruszka.
Patrzył na książkę leżącą przed nimi.
– Ty – odpowiedział Gerwazy.
– Ale mnie tu dwa tygodnie nie było. Do teraz nikt jej stąd nie zabrał?
– Nie.
Gerwazy z niemalejącą uwagą obserwował wydarzenia mające miejsce przy aucie stojącym za bramą. Dziwny młody człowiek stał teraz z rękami opartymi na biodrach i miną wyrażającą wewnętrzne kłębowisko emocji i przemyśleń powiązanych ściśle z tym, jak wygląda nastawienie drzwi od bagażnika do rozwiązania problemu. Nagle podszedł do maski samochodu, uniósł ją i podparł o metalowy pręt. Pochylił się nad wnętrznościami maszyny, rzucił kilka pobieżnych spojrzeń i wsadził dłoń w szczelinę pod stykiem krawędzi maski i przedniej szyby. Chwilę potem wyjął stamtąd kluczyk i otworzył nim zamek przy drzwiach kierowcy. Zanurkował do głębi samochodu, wyciągnął wielką sportową torbę i z powrotem zamknął auto. Schował kluczyk tam, skąd go wziął, po czym zatrzasnął maskę, przeszedł przez bramę i ruszył w stronę ośrodka opieki imienia świętego Wita.
Ośrodek opieki imienia św. Wita mieścił się w dwupiętrowym budynku o dwóch skrzydłach ustawionych do siebie pod kątem prostym. Na ich złączeniu znajdowały się drzwi wejściowe, a tuż za nimi przepastna sień i odchodzące od niej dwa korytarze ciągnące się wzdłuż tychże skrzydeł i równolegle do drewnianej werandy na zewnątrz. Całość posesji otoczona była niskim ogrodzeniem (co było rozsądne, bo tak samo nikt nie miałby po co się tu włamywać, jak i powodu, by stąd uciekać). Płotek połączono w jednym miejscu białą klamrą szerokiej bramy. Miała półkoliste zwieńczenie i tyle supełków i wzorków, że z oddali wyglądała jak koronkowa serwetka. Od bramy do budynku biegła piaszczysta ścieżka na około pięćdziesiąt metrów, która kończyła się drewnianymi schodkami werandy. Tuż po prawej stronie drzwi wejściowych stała ławka na trzy osoby. Latem co wieczór siadał na niej Dionizos, oplatał się czerwonym kocem w zielono-niebieską kratę i zastygał w miejscu, patrząc prosto przed siebie i prując wzrokiem ciemniejące powietrze. Samochody za bramą przejeżdżały drogą w jedną i w drugą stronę. Niektóre zatrzymywały się i wysiadali z nich jacyś ludzie, którzy mijali bramę, przechodzili obok Dionizosa, wchodzili drzwiami wejściowymi i ginęli na długo w środku budynku. Potem wracali, wsiadali do swoich aut i odjeżdżali, a on przez cały ten czas nie ruszał się z ławki nawet na krok – jakby była środkiem współrzędnych. Oczywistością było, że każde jego ruszenie stamtąd skończy się powrotem w to samo miejsce. A najbardziej lubił Dionizos siedzieć na tej ławie nocą. Był wówczas pogrążony w ciemności. Czasem dosiadali się do niego ludzie i rozmawiali z nim, ale odchodzili, gdy zbliżała się noc. A on nie odchodził.
Od wielkiej kwadratowej sieni odchodziły kręte schodki prowadzące na piętro, które kończyły się w progu sali z telewizorem. Był to punkt, z którego wychodziły trzy ramiona korytarzy – jak w warkoczu przeplatały się tu ze sobą sypialnie, małe łazienki, toalety i pomieszczenia do zażywania rozrywki, jak na przykład schowek na meble z okrągłym stolikiem pośrodku i krzesłami przystawionymi dookoła, na którym leżała talia kart i plik pomiętych, pomazanych kartek z informacjami, kto kiedy z kim wygrał i iloma punktami. Talia pamiętała już tyle paznokci, a każda pojedyncza karta miała na sobie tyle szram, że o ile nie brakowało żadnej, nadawały się do gry. Nie mówiąc już o tym, że zupełnie nieetycznie nadawane znaki miały znaczenie jednodniowe, bo nazajutrz nikt już o nich nie pamiętał. Inne z pomieszczeń – najmniejsze ze wszystkich, bo wielkości najwyżej dwóch wanien – zajmował chudziutki regał z książkami. Mało która z nich przemieściła się choć o wyciągnięcie ręki ze swojego miejsca. Mieszkańcy ośrodka nie interesowali się opowieściami o wymyślonych ludziach – w swoim życiu przeżyli miriady historii i woleli albo dzielić się swoimi, albo słuchać cudzych. Byle prawdziwych.
Poza jedną opowieścią. Poza biografią mechanika samochodowego, który dzięki temu, że raz w życiu przestał być mechanikiem i w tej chwili słabości namalował jeden jedyny obraz, stał się najbogatszym mechanikiem samochodowym na całym świecie. Dzieło to nosiło tytuł Cień na piasku, dzięki czemu wiadomo było, że żółć pokrywająca cały prostokąt płótna przedstawia piasek, a szarawy kleks na samym środku jest rozlanym na tym piasku cieniem. Mechanik Jan Jan wysłał obraz pod adres stowarzyszenia na rzecz krzewienia tradycjonalizmu konserwatywnego, podpisując się jako przedstawiciel zrzeszenia myśli lewicowej, a potem (jeszcze tego samego dnia) zasiadł w swoim warsztacie na starym fotelu wyjętym ze skasowanego nissana i włączył telewizor, by obejrzeć wieczorne wiadomości. Zamiast tego na ekranie pojawiła się dorodna słoninka z lornetkami zamiast okularów, wzburzona poranną prowokacją środowisk liberalizujących, które wysłały pod adres stowarzyszenia płótno przedstawiające cień dwóch obściskujących się w jednoznaczny sposób lesbijek, z pewnością autorstwa kryptogeja. Ledwie skończyła mówić, ekran zmienił się nie do poznania – na tle białej ściany za mahoniowym biurkiem siedziała wypłoszona ludzka skorupka w postaci tak chudej kobietki, że wyglądała jak wyskrobana zza szafy sucha martwa mysz. Miała wypukłe oczy i króciutkie włosy koloru mysiego – wcale nie takie głupie było domniemanie, że na skutek zapaści finansowej w telewizji stażyści zaczęli wyskrobywać myszy zza szaf, co by udzielały wypowiedzi. Kobieta-mysz o bladej twarzy żarliwie zaprzeczyła, jakoby ich środowisko miało cokolwiek wspólnego z nieszczęsnym malowidłem. Na odchodnym dodała, że co prawda nie chce nic sugerować ani nikogo obrażać, ale istnieje prawdopodobieństwo, że obraz podobnie jak cała wysyłka zostały sfingowane przez drugą stronę barykady celem zdyskredytowania w oczach społeczeństwa przedstawicieli myśli liberalnej. Na dowód swoich racji dodała, że zupełnie nie dziwi jej fakt wątłego orientowania się w tematach związanych ze sztuką wypowiadającej się wcześniej słoninki, gdyż konserwatyści nigdy nie przykładali wagi do malarstwa będącego sztuką wyzwoloną z okowów przyziemności i kajdan bogoojczyźnianej retoryki, a samo malowidło przedstawia cień młodego geja bitego po lateksie przez bojówkę faszystowską. Postać autora nie budziła w myszy żadnych wątpliwości – był to we własnej osobie powszechnie znany opresor mniejszości fetyszystycznych. Nie minął tydzień, a pierwsi nie pozostali dłużni drugim i podali do powszechnej wiadomości, że biegły historyk sztuki zdołał dopatrzeć się na płótnie nie dwóch, ale trzech cieni lesbijek, w tym jednej ciężarnej po in vitro, jednej wracającej z aborcji i jednej trzymającej w ręku skalp staruszki wychodzącej z kościoła. Miało to rzucić zupełnie nowe światło na autora, którym najprawdopodobniej jest wege-homo-trans-pedo-zoo-ekshibicjonista. Lewica nie mogła pozwolić sobie na takie kalumnie i powołała własną komisję do spraw żółtych obrazów, która po wielogodzinnych badaniach stwierdziła, że bity gej z obrazu ma raka szyjki macicy i nie stać go na chemioterapię, ponieważ oddał cały swój majątek na cele charytatywne, a jakby tego było mało, bojówki faszystowskie okazały się bardziej faszystowskie, niż wcześniej sądzono. W międzyczasie o obrazie wypowiedziała się organizacja Yellowpeace, twierdząc, że piasek pochodzi z andaluzyjskiej plaży, a cień rzucany jest przez górę lodową, która odłupała się z topniejącej Antarktydy. Nie zdążyli już wypowiedzieć się na temat osoby autora, ponieważ przerwał im przedstawiciel klubu nudystów. Niestety, już miał powiedzieć, co według niego rzuca cień na piasek, ale przerwały mu z kolei feministki ze swoją teorią, jakoby nad brzegiem plaży klęczała matka Polka i myła naczynia w słonej wodzie, a cień rzucał sterczący nad nią heteroterrorysta świecący jej latarką prosto w oczy. Poza tym obraz miał nie być obrazem, a zdjęciem dokumentującym faktyczne wydarzenie. Teza ta zupełnie wywróciła do góry nogami dotychczasowe teorie. Gdy dyskusja publiczna rozgorzała na dobre, Jan Jan zgłosił się do galerii sztuki współczesnej po odbiór swojego obrazu, na dowód jego własności przedstawiając odciski swoich palców, które porównano z tymi znalezionymi na cieniu oraz piasku. Wieść o odnalezieniu autora momentalnie obiegła wszystkie media opiniotwórcze. Gdy konserwatyści stwierdzili, że ciągoty autora do grzebania w podwoziach są co najmniej podejrzane, środowiska lewicujące natychmiast zareagowały, podbijając cenę malowidła o dwieście procent. Jeszcze tego samego dnia prawica zarzuciła im zawłaszczanie przestrzeni pod debatę publiczną celem niszczenia samorodków społeczeństwa obywatelskiego w zarodku, dodając na marginesie, że doszły ich słuchy, iż autor – mechanik – w młodzieńczych latach zreperował wał korbowy w cadillacu Piłsudskiego. Koniec końców obraz Cień na piasku został sprzedany za dwieście milionów dolarów amerykańskim Żydom przekonanym, że piasek to nie piasek, ale monety widziane z odległej perspektywy.
Sama stołówka miała podłogę pokrytą porysowaną klepką i chropowate jasnożółte ściany, natomiast okna – składaki z prostokątnych szybek wielkości dłoni połączone drewnianymi listewkami – były tak stare i nieszczelne, że zimą pokrywały się cienkim sznurkiem lodu od wewnątrz. Raz na kilka tygodni dziewczyna z kuchni wymiatała spomiędzy okiennic martwe owady, w większości pospolite muchy i muszki owocówki. O ile pojawienie się między szybami martwej muchy budziło wśród mieszkańców mieszane uczucia (bo niby źle, że leży martwa mucha, ale jeśli chodzi o muchy, to lepsza martwa niż żywa), o tyle martwa ćma była jednakowo nieprzyjemnym widokiem dla wszystkich. Ale nie dlatego nieprzyjemnym, że wyglądającym nieładnie, skądże! Żywe ćmy swoją ruchliwością i zapalczywością w pędzeniu do światła mogły irytować, bo nie było możliwe położenie wzroku na ich skrzydłach – złocistych, białych, czarnych lub w różnych odcieniach brązowego – puchowych, aksamitnych grzbietach albo cieniutkich czułkach. Przy całej tej owadziej piękności dodatkowo zachwycały swoją maleńką złożonością. A ćmy martwe i nieruchome dawały się wreszcie sobą nacieszyć, ale tylko przez chwilę, bo jednak takie martwe stworzonko to nie był najprzyjemniejszy widok.
Martwe ćmy budziły niejasne uczucia.
Okna stołówki wychodziły na sosenkę, pod którą stał stolik i kilka drewnianych krzeseł. Całość tej instalacji znajdowała się w połowie drogi między białą bramą widniejącą po prawej stronie prostokąta widoku ze stołówki a głównym wejściem, może jakieś trzydzieści metrów od piaszczystej ścieżki. Akurat teraz siedzieli tam tylko Kuba i Gerwazy otulony kocem, ale w ich stronę szedł już powoli Ryszard, z każdym krokiem przesuwając swój balkonik po trawie. Był tym samym bezdźwięczny, nie pozostawiając im szansy na ucieczkę.