- promocja
Wszystkie chwyty dozwolone - ebook
Wszystkie chwyty dozwolone - ebook
Dwie matki. Dwie córki. Jedno miejsce w szkole.
Imogen i Lily to przyjaciółki z dawnych lat – razem dorastały, przeżywały nietrafione związki i szalone wieczory. Teraz są matkami i czas zabawy mają za sobą.
Gdy pojawia się miejsce w jednej z prestiżowych szkół podstawowych w dzielnicy, każda z nich pragnie właśnie tam umieścić swoją córkę. Imogen i Lily, podobnie jak inne matki, uciekną się do wszystkiego, by zapewnić dziecku doskonałą edukację – od udawania gorliwych chrześcijanek po sfingowanie rozpadu małżeństwa.
Czy przyjaźń Imogen i Lily przetrwa napięcie?
Czy ich małżeństwa wytrzymają narzuconą presję?
I czy kobiety nie stracą z oczu celu, gdy na scenie pojawi się seksowny wikary?
„Zabawna i szczera”. Dawn O’Porter
„Naprawdę genialna”. Emma Gannon"
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-796-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
5 września 2018, pierwszy dzień semestru, 8.40
_Dostępnych 30 miejsc._
Lily
Enid wydaje z siebie przeszywający dźwięk, przy którym najwyższa oktawa Céline Dion brzmi jak osiągalna bez trudu.
– Kochanie, może stanęłabyś tutaj? – proponuję i prowadzę ją (czytaj: ciągnę) pod mur przy furtce na boisko.
Miejsce idealne – ładne czerwone cegły kontrastują z butelkową zielenią mundurka, a sądząc po tym, że jeszcze inne trzylatki zostają ustawione przed murem, ich rodzice też tak uważają. Dla takiego tła z #nofilter można stracić głowę. Enid wyrywa dłoń z mojej ręki. W tej chwili zieleń mundurka uwydatnia purpurę jej policzków. Uczciwie trzeba przyznać, że zastrzyk cukru z chrupek Coco Pops nie pomógł zapanować nad histerią, lecz gdy pierwszą wersję śniadania – pożywną i zdrową jajecznicę z tostem – zrzuciła na podłogę jakieś cztery minuty po tym, jak Joe zostawił ją siedzącą jak aniołek przy stole, zabrakło mi siły, by przekonywać ją do zjedzenia czegoś zdrowszego. Przynajmniej dzisiaj mam takie wytłumaczenie.
W tym momencie nie mam cierpliwości, żeby dyskutować o zdjęciu. Za godzinę muszę się znaleźć w biurze z raportem w dłoni. Jako sumienny rodzic postanowiłam, że pierwszego dnia pokonam krótki dystans dzielący nas od szkoły pieszo (i udowodnię sobie, że jestem dobrym człowiekiem dbającym o środowisko), i w ten sposób wszystko schrzaniłam. Do pracy jadę czterdzieści minut, przez co mam dwadzieścia na to, żeby upchnąć rozhisteryzowane maleństwo w przedszkolu, uspokoić je i strzelić słodką fotkę, która zapewni mi na Facebooku tyle polubień, bym poczuła, że odnoszę sukcesy rodzicielskie (dla informacji ta liczba polubień to sto). Jeden z kucyków Enid oklapł, na nowiutkiej bluzce widać plamę z mleka, a do mnie dociera szloch przypominający gdakanie, zazwyczaj pojawiający się w momencie, gdy moja córka idzie spać po intensywnym dniu. Za chwilę zawyje jak Britney w 2007 roku.
– Enid – odzywam się i przeglądam w głowie listę przekupstw.
Wspaniale. Na podwórku pojawił się właśnie dyrektor szkoły podstawowej. Pierwsza szansa, by wywrzeć dobre wrażenie. Facet wygląda na wyrobionego mówcę, chociaż kręci się bez celu i nie przejawia chęci odezwania się. Każdy go ignoruje i robi sobie selfie z dzieciakiem. Widzę, jak Jusna z przykościelnej grupy organizującej zabawy przygładza włosy Mo i mówi mu, żeby delikatnie przechylił główkę w lewo, gdy ona strzela serię zdjęć, a Yasmine zagarnęła dla Arlo fragment muru w idealnym odcieniu czerwieni. No jasne. Yasmine, Jusna i ja chodziłyśmy na te same zajęcia dla ciężarnych i Yasmine powiedziała mi kiedyś, że według niej rodzice pozwalający jeść czekoladę dzieciom przed ukończeniem trzeciego roku życia powinni uczęszczać na intensywne zajęcia z odżywiania. Nigdy się z nią nie zaprzyjaźniłam.
Dobra, to nie jest występ Rihanny; ktoś musi rozpocząć show na scenie. Aż do dzisiaj rozkoszowałam się w prywatnym przedszkolu godzinami od 8.00 do 18.00 oraz tym, że mogłam podrzucić szybko dzieciaka i uciekać, ale teraz przeszliśmy do przedszkola przy szkole Świętych Piotra i Pawła – w ramach rozpoczęcia „strategii umieszczenia Enid w najlepszej szkole w rankingu Ofsted” – i musimy stać się częścią „społeczności”. Dyrektor próbuje najwyraźniej zorganizować jakąś uroczystość.
– Panie Brown, czy chciał pan wygłosić kilka słów?! – wołam do niego.
Ma mniej więcej osiemset lat, dwurzędowy szary garnitur i jest łysy, z wyjątkiem kępek siwych włosów po bokach czaszki. Wzdryga się, jakby usłyszał kogoś, ale nie potrafił zlokalizować głosu.
– Posłuchajcie! Pan Brown wygłosi mowę – oznajmiam głosem najlepszego członka społeczności, a równocześnie chwytam głowę Enid pod pachę z nadzwyczajną czułością.
Na podwórku rozbrzmiewają głosy trzy- i czterolatków syczących „ciii”. Bardzo to urocze. Przypominam sobie, że te trzy- i czterolatki są naszymi rywalami. W przyszłym roku do pierwszej klasy zostanie przyjęte trzydzieścioro dzieci, a pierwszeństwo będą miały te z rejonu. Rok temu mieli po trzy zgłoszenia na miejsce, a jeżeli weźmie się pod uwagę dzieci, których starsze rodzeństwo chodzi już do szkoły, oraz potomstwo najbardziej pobożnych chrześcijan dostające się z marszu, to dostępnych miejsc jest jeszcze mniej.
– Dzień dobry. Z radością witam nowych przedszkolaków w przedszkolu Świętych Piotra i Pawła. Zgodnie z tradycją zaczynamy rok o dzień wcześniej, żeby nowe dzieci mogły się u nas zaadaptować. Rozpoznaję niektóre twarze z kościoła…
Wyciągam głowę trochę wyżej. Chodzę już do tego kościoła od roku i zostaję po mszy, żeby Enid mogła się pobawić z dzieciakami. Dobrze by było, żeby nas rozpoznał.
– Dla wielu z was to dopiero początek przygody z naszą placówką. Zacznę od kilku informacji z regulaminu, a potem się wspólnie pomodlimy…
Boże, zawsze ta cholerna modlitwa. Enid już połknęła bakcyla i dołączyła do policji modlitewnej. Zastanawiam się, jak sobie radzą inni rodzice, gdy dzieci przypominają im o odmawianiu pacierza przed snem, a oni się zastanawiają, czy w duchu hipokryzji do nich dołączyć, czy też wytłumaczyć, że mamusia tylko udaje wiarę w Boga, żeby umieścić dziecko w dobrej szkole, lecz nie wolno o tym nikomu powiedzieć. Wybór jest oczywisty – tylko idiota podzieliłby się taką informacją z trzylatkiem – co nie oznacza, że wyrzuty sumienia nie zaciskają mi codziennie żołądka, kiedy udaję o dziewięćdziesiąt procent bardziej pobożną, niż jestem w rzeczywistości.
Nudziarz Brown nawija dalej:
– Jak wielu z was już wie po niedzielnej mszy…
Oczywiście nas w tym tygodniu nie było. Chociaż mieliśmy usprawiedliwienie. Odwiedziliśmy mamę i tatę w Leeds przed początkiem roku szkolnego.
– …wielebny Terry przechodzi na emeryturę z końcem miesiąca, dlatego chciałbym skorzystać z okazji i przedstawić wielebnego Willa, który zajmie jego miejsce.
Pan Brown wskazuje w stronę malutkich wiktoriańskich drzwi w głównym budynku przedszkola. Wyłania się zza nich mierzący metr osiemdziesiąt mężczyzna po czterdziestce. Ma przyprószone siwizną włosy, zaczesane do tyłu w stylu idola, czarne dżinsy i bluzę. Czekamy, aż seksowny tatusiek się przesunie i wypuści nowego wielebnego. W tym momencie zauważam koloratkę. To nie jest boski tatusiek, tylko mąż Boży. Oto wielebny Will. Wszyscy pojmujemy to równocześnie i po podwórku rozchodzi się fala nerwowego mamrotania. Bo to nie jest kościółkowy przystojniak w wieku przedemerytalnym grający na gitarze w Świętej Marii co niedzielę, w którym każda (ja) się durzy, dzięki czemu w kościele robi się mniej nudno. Wielebny jest przystojny jak należy. Podchodzi do pana Browna i delikatnie macha tłumkowi na powitanie. Mogę przysiąc, że mama Avy zachwiała się, gdy się do niej uśmiechnął, jakby ją poznał. To prawdziwy Ryan Gosling duchownych.
Pan Brown z zaangażowaniem wygłasza mowę powitalną, lecz stracił uwagę reszty rodziców udających, że go słuchają, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Jesteśmy zbyt zajęci pożeraniem wzrokiem wielebnego Willa.
– Wraz z początkiem nowego roku szkolnego chciałbym zachęcić państwa do poświęcenia czasu na refleksję – mówi dyrektor. – Pomyślmy o chwili obecnej, nie sprowadzajmy jej do czegoś, co należy uwiecznić telefonem. Przy tej okazji pozwolę sobie delikatnie przypomnieć, że na terenie szkoły obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Dotyczy to również placu zabaw.
Dziewięćdziesiąt procent rodziców wsuwa telefony do kieszeni lub torby.
Zerkam na zegarek. Muszę ruszać do pracy za czternaście minut. Mam nadzieję, że pan Brown będzie się streszczał.
– Tak często się spieszymy i myślimy o kolejnych rzeczach, wymianach na aktualne modele. Hołdujemy idei, że nowe jest lepsze, i chcemy natychmiast zaspokajać potrzeby, często nie zastanawiając się nad tym, co się dzieje tu i teraz.
Zerkam na Enid, która oparła się na mnie całym ciężarem i przyciska prawy pulchny policzek do mojego uda. Przytulam ją mocniej. Przynajmniej trochę się uspokoiła. Może ta okropna mowa wyciszy ją tak, jak urządzenie do białego szumu robiło to w porze drzemki, gdy była malutka. Powinnam nagrać tę przemowę, żeby odtworzyć ją dzisiaj wieczorem przed położeniem dziecka spać.
– Ważne jest, aby pamiętać, że nie wszystko musi się zmieniać. Stałość może podnosić na duchu, a niektóre rzeczy stają się lepsze, im dłużej się gotują na wolnym ogniu. Na przykład gulasz – rzuca i chichocze z własnego dowcipu. – Albo miłość.
Prycham. Zerka na mnie stojąca obok mamuśka. Chyba także z nią chodziłam na zajęcia dla ciężarnych. Albo na kurs języka migowego niemowląt, sensoryczny lub piosenek. Na któryś z nich. Wszystkie te kursy zlały mi się w jedno długie śpiewanie.
– Uwielbiam gulasz – szepczę. – Dyrektor to facet z ikrą.
Twarz kobiety się marszczy. Spodziewam się, że się uśmiechnie, ale zauważam, że jej usta wyrażają zniesmaczenie. Na szczęście rozlega się aplauz. Pan Brown wreszcie skończył.
– Witajcie w przedszkolu, dzieci i rodzice!
Tulę Enid raz jeszcze i uwalniam z objęć.
– No to zmykaj.
– ALE JA NIE CHCĘ! – drze się.
O kurwa. Dziewięć minut. Potrzebuję pana Browna i jego kojącego głosu. Patrzę w dal i udaję, że ją ignoruję. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że próba przemówienia do niej w tym stanie tylko pogarsza sytuację; potrzebujemy bodźca, który odwróci uwagę, najlepiej seksownego wielebnego, tyle że on już zniknął. Zamiast tego otaczają nas rodzice w milczeniu oceniający mnie, gdy ignoruję oszalałą córkę miotającą się na ziemi jak borsuk w sidłach. Parę osób, w tym Bex mieszkająca kilka domów od nas, rzuca mi współczujące spojrzenia, ale gdy Enid orientuje się, że ma publikę, wchodzi na najwyższy poziom i na całego udaje, że płacze. Już zamierzam wyciągnąć z torebki awaryjną paczkę czekoladowych drażetek, lecz zauważam Yasmine marszczącą nos, jakby jej dzieciak nigdy nie wpadł publicznie w histerię.
Widzę błysk rudych włosów przekraczających furtkę. Przynajmniej ktoś przyszedł później niż my. No i krytyczna twarz Yasmine odwraca się od nas w kierunku nowo przybyłych. O mój Boże, to Imogen! Chyba czytałam na Facebooku, że przeprowadza się tutaj z południowego Londynu, ale kiedy sporadycznie dostaję powiadomienie, że zamieściła jakiś wpis, zwykle nie poświęcam mu uwagi. To dziwne, jak szybko można przejść od bliskiej relacji w realnym życiu do algorytmu z portalu społecznościowego stopniowo wymazującego tę osobę z twojego konta. Nie miałam pojęcia o ciąży Imogen, do czasu gdy sześć miesięcy po przyjściu na świat Enid mnóstwo naszych wspólnych znajomych polubiło jej powiadomienie o urodzeniu dziecka. A było to blisko cztery lata temu.
– Lil! – przekrzykuje pomruki, dostrzegłszy mnie. A raczej szalejącą Enid.
Zdaje się nie zauważać, że pan Brown zacznie za moment recytować _Zdrowaś Mario_ i że patrzą na nią znacząco inni rodzice, bo chociaż przywdziała uniform matki z klasy średniej, czyli podwinięte dżinsy boyfriendy i bluzę firmy Selfish Mother z napisem MAMA, wydaje się tak samo udręczona jak ja. Dzięki. Bogu. Twarz ma pokrytą plamami, bo albo krzyczała, albo płakała, a mała Winnie – jej miniaturowa kopia z rudymi włosami i piegowatym noskiem – wygląda tak samo. Serce rośnie. Może zdołamy połączyć siły i wyrwać się stąd w ciągu pięciu minut, jakie mi zostały. Ostrzegawczo kiwam głową w kierunku dyrektora i dociera do niej, że przeszkodziła zebranym. Z przesadną pobożnością pochyla się do modlitwy. Gdy docieramy do „amen”, posyła mi zakłopotany uśmiech.
– Ups. Kiepski początek – stwierdza i bezgłośnie mówi „przepraszam” do stojących najbliżej rodziców.
Odkąd pan Brown zaczął pogawędki w cztery oczy i nie wodzi już po wszystkich sokolim wzrokiem, spóźnienie Imogen przestało im tak przeszkadzać. Zabawne.
– Nie mogę uwierzyć, że to ty – rzucam. – Jak się miewasz? I czy przy wyjściu z domu przeżywałaś taki sam koszmar jak ja?
Imogen bierze mnie w objęcia. Pachnie perfumami Daisy Marca Jacobsa, jak dawniej.
– To nie był najlepszy poranek.
– Co ty powiesz? Madame odbiło przy śniadaniu i od tamtej pory staram się zawrócić nas znad przepaści. Udało mi się urazić jedną z fanatycznych „ekolożek” żartem na temat dyrektora. Dzięki Bogu nie powiedziałam jej, że jedyną rzeczą, która nie pozwoli Enid przejść na poziom histerii godnej Armagedonu, jest obietnica, że po zajęciach zabiorę swoją dużą dziewczynkę na herbatkę do McDonalda.
Imogen niby się uśmiecha. Tyle że patrzy na mnie tak, jak Louis Theroux mógłby patrzeć na głosiciela wyższości rasy białej w jednym ze swoich filmów dokumentalnych, ze stoickim współczuciem i kontrolowanym powstrzymywaniem się od osądu. Balon radości, która mnie wypełniła na jej widok, lekko flaczeje. Chyba nie będzie się ze mną nabijała z frustrujących aspektów rodzicielstwa ani nie przyzna, że cała ta akcja z przykościelnym przedszkolem to element gry uprawianej przez nas po to, by dzieci trafiły do dobrej podstawówki – chociaż tak jest w rzeczywistości.
– Wszystko trwało dłużej, bo denerwuję się na myśl, że mam ją tutaj zostawić – wyznaje w końcu. – Że muszę to robić codziennie.
– Nie musisz – przypominam jej. – Masz taki obowiązek dopiero za rok. I szczerze mówiąc, dla mnie utrapieniem jest przejście z poprzedniego przedszkola do tego, otwartego tylko w czasie roku szkolnego i w godzinach funkcjonowania szkoły. Ale jeśli ktoś chce, żeby dzieciak został przyjęty do zerówki za rok, to trzeba tu chodzić, prawda? Chwali się tę szkołę za to, że skupia uwagę na każdym dziecku indywidualnie, buduje jego pewność siebie, rozwija talenty i zainteresowania, a nie tylko przepycha na linii produkcyjnej coraz większej liczby rządowych testów. Tak na marginesie, dzieciaki naprawdę zaliczają tutaj te testy. Wyniki z egzaminu SAT są zawsze wysokie i to jedyna szkoła podstawowa w gminie, która zapewnia jedenastolatkom przyjęcie do najbliższego gimnazjum.
Imogen odrobinę przymyka oczy. Wie doskonale, o czym mówię. Obie nauczyłyśmy się na pamięć tego samego raportu Ofsted.
– To jednak nie znaczy, że jest łatwo. – Pociąga nosem. – A gdy już zaczęłam się denerwować, to ty także, prawda, Win?
Łzy wypełniają duże błękitne oczy Winnie, zupełnie takie same jak u matki, ale zanim zdążę wywrócić oczami, Enid wyciąga rękę w stronę dłoni Winnie i uśmiecha się nieśmiało. Niech Bóg błogosławi moje kochane empatyczne dziecko. Nie mam pojęcia, skąd ona to bierze. Winnie uśmiecha się do niej szeroko i dziewczynki stoją, trzymając się za ręce i prezentując się uroczo.
Wyciągam telefon, jednym okiem wypatruję pana Browna z jego polityką „żyj chwilą i bez telefonu” (owszem, wiem, że z pewnych względów dorośli nie powinni robić zdjęć dzieciakom w całej szkole – ale mimo wszystko…). Coś takiego zapewni mi sto polubień, tyle że nie wiem, czy Imogen nie będzie miała nic przeciwko temu, żebym zamieściła zdjęcie z Winnie.
– A teraz tylko ty, Enid – ryzykuję, gdy nadal się uśmiecha, i robię fotkę, którą na pewno mogę wykorzystać.
Córka odsłania ząbki w uśmiechu, a potem nawet pozwala się przytulić.
– Winnie będzie w sali Świętego Gabriela czy Świętego Michała? – pytam Imogen nad jej główką.
– Gabriela – odpowiada Imogen. Zdaje się, że świeża fala łez jest całkiem niedaleko.
– No to będą razem – informuję ją. – Chcecie stanąć w parze, Enid?
Oddalają się od nas i nagle wyglądają na takie malutkie w roju odzianych na zielono dzieciaków na placu zabaw. Widzę, że Imogen walczy z płaczem. Trzy minuty. Potrzebuję znowu bodźca odwracającego uwagę, tym razem jej.
– Kiedy się tu przeprowadziłaś? Tylko mi nie mów, że byłyśmy na urlopie macierzyńskim w tym samym czasie i miejscu, nie wiedząc o tym.
– Przeprowadziliśmy się trzy tygodnie temu. Wciąż panuje u nas chaos. Zamieszkaliśmy przy Palmerston Road. Nie jest to idealne miejsce, ale będziemy je wynajmowali do czasu, aż znajdziemy coś, co można kupić. Bliżej szkoły. To koszmar. Nieruchomości sprzedają się tutaj na pniu, gdy tylko się pojawią na rynku.
Ależ oczywiście. Lokalizacja „w rejonie”. Próba kupienia domu w promieniu pięciu przecznic od tego wiktoriańskiego budynku przypomina próbę zdobycia biletów na festiwal w Glastonbury. Chociaż wydatek jest trzy tysiące razy większy. Myślę o naszym domu, kupionym dlatego, że to było jedyne miejsce, na jakie mogłam sobie pozwolić, zanim sformułowanie „w rejonie” przyszło mi na myśl. Informację, że mieszkam w dzielnicy Walthamstow, osoby niezorientowane w temacie kwitowały pytaniem: „To na końcu linii Victoria?”, a nie stwierdzeniem: „W okolicy jest kilka dobrych szkół”. Całkowicie przypadkowo trafiłam w dziesiątkę. Idealnie. Nasz dom jest ostatnim w granicach obecnego rejonu. Powinniśmy się dostać. Ale tylko pod warunkiem że udowodnimy, iż nasza wiara i wartości chrześcijańskie bardziej zgadzają się z etosem szkoły niż wiara i wartości innych starających się o przyjęcie, z których wszyscy mieszkają w rejonie i bliżej niż my.
– Bardzo się denerwuję tą przeprowadzką – odzywa się Imogen. – Zostawiłam zaprzyjaźnione mamy w Bermondsey. Masz szczęście. Pewnie znasz wszystkich rodziców.
– Niektórych.
Odpycham wspomnienie urlopu macierzyńskiego, dwunastu niemających końca miesięcy, podczas których usiłowałam znaleźć sposoby na zapełnienie sobie dni i zastanawiałam się, gdzie się podziewają inne takie jak ja. Nie mogłam się doczekać powrotu do pracy.
– Będziesz musiała mnie przedstawić. – Ruchem głowy wskazuje Yasmine stojącą w towarzystwie paru innych rodziców. – Kto to?
– Yasmine i Kim. Pozwolą, żeby twój dzieciak bawił się z ich dzieciakami, o ile nie przyniesiesz do ich domu nielegalnego towaru. Czyli wszystkiego, co zawiera cukier rafinowany.
– Och. A są miłe?
– Jasne. Jeśli masz świra na punkcie żywności ekologicznej i uważasz, że imprezy urodzinowej dziecka powinna pilnować Cruella de Mon w przebraniu dobrej wróżki.
Pomijam milczeniem fakt, że Enid nie została zaproszona na urodziny ich córek po „wpadce z Maltesers”, gdy dziewczynki kończyły dwa lata. Od kilku miesięcy czuję się dość niezręcznie, kiedy wpadam na nie w kościele. Zresztą Yasmine chodzi tam już od ponad roku, więc od początku byłam kimś z zewnątrz. Jak zawsze. I zdołała wygłosić sarkastyczną uwagę, że jestem świeżo upieczoną chrześcijanką, jakbyśmy wszystkie nie pojawiały się tam z taką samą intencją.
Znowu mamy ucichnąć przed szybkim _Ojcze nasz_. Dzieci odmawiają modlitwę na cały głos, dzięki czemu nikt nie zauważa, że nie znam słów. Potem ustawiają się w pary i Enid z Winnie machają do nas, prowadzone za malutkie drzwi.
Imogen pociąga głośno nosem, gdy znikają, a potem patrzy na mamę Livvy i jej klan – nazywany przeze mnie w myślach „opoką przykościelnej grupy zabawowej”.
– A one?
– Są w porządku – odpowiadam, licząc na to, że mówię neutralnym tonem.
Prowadzę Imogen w kierunku furtki. Podejrzliwie strzela oczami w moją stronę. Pieprzyć to. Przecież to Imogen, moja dawna przyjaciółka, która swego czasu odepchnęła faceta, bo najbardziej lubił wino rosé.
Zniżam głos do konspiracyjnego szeptu.
– Ich osobowość nie wykracza poza własne dzieci i każda rozmowa kręci się wokół tego tematu. Myślę, że niektóre z nich chodzą do pracy, ale nawet jeśli tak jest, to nigdy o tym nie mówią, za to codziennie zamieszczają na Facebooku cały album fotograficzny. A pod zdjęciami podpisy w rodzaju #moje szczęście i „mój świat” bez cienia ironii.
Imogen znowu robi nieprzeniknioną minę Theroux. Taką samą miała wtedy, gdy tłumaczyłam jej ze szczegółami, dlaczego zamierzałam się spotkać o 23.00 z beznadziejnym chłopakiem poznanym w barze, chociaż napisał do mnie chyba tylko raz, właśnie w piątek mniej więcej o tej porze.
Wskazuję na grupę przed nami, dziewczyny w superobcisłych dżinsach i UGG-ach, z buźkami świeżutkimi pewnie dlatego, że ich jajniki są co najmniej o dziesięć lat za młode, by usłyszeć sygnał do działania (zakończonego wyciem na porodówce).
– To opiekunki. Nie twierdzę, że są niemiłe, tyle że ciągle się zmieniają. Za parę miesięcy ich miejsce zajmą inne, gdy te obecne zmęczą się pracą albo wyruszą w podróż z plecakiem po Europie. Jeżeli uda ci się poznać rodziców dzieciaków, to w ciągu pierwszych dwunastu sekund zdołają ci powiedzieć, że nie mają czasu rozmawiać, bo muszą lecieć do swojej WAŻNEJ PRACY. – Milknę, bo przypomina mi się, jak bardzo Imogen była oddana swojej pracy piarowca. Każdego wieczoru chodziła na imprezy promocyjne i poświęcała weekendy na opracowywanie kampanii. Równie dobrze mogła być jednym z takich rodziców. – A co słychać na piarowym przodku? – pytam.
Prawie wyszłyśmy z placu zabaw.
– Jestem freelancerem. – Wzrusza ramionami i rzuca ostatnie spojrzenie na zamknięte drzwi, za którymi znalazły się nasze dzieci. – I prowadzę blog. Na część etatu. Dorywczo. Nie potrafiłam wyobrazić sobie powrotu na pełny etat po urodzeniu Winnie. To wszystko zmienia, prawda? Ale nie mogło być inaczej – dodaje z poważną miną.
Nie żartuje. A ja myślę wyłącznie o tym, jak bardzo nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. I o tym, że muszę się zaangażować w życie przedszkolne. Oraz kościelne. I stać się częścią tego wszystkiego. Przecież od tego zależy przyszłość mojej córki.
Tyle że mam cztery minuty w plecy. Więc krzyczę do niej, że napiszę esemesa, i pędzę do metra.ROZDZIAŁ 2
2
9.05
Imogen
Patrzę na oddalające się plecy Lily obleczone żakietem i oddycham z ulgą; nie spostrzegłam, że wstrzymuję oddech. Nawet w drodze do metra porusza się jak biegaczka długodystansowa, którą zawsze była, pędzi w sposób kontrolowany, dzięki czemu jej wysokie muskularne ciało pokonywało dziesięciokilometrowe dystanse i półmaratony.
Czuję się jak po nieoczekiwanym spotkaniu z byłym. Takim byłym, po którym doszłam do siebie, ale wciąż staram się to udowadniać. Gdyby w grę naprawdę wchodził były, obecność Winnie wystarczyłaby jako dowód, że uprawiałam z kimś seks przynajmniej raz po naszym rozstaniu. Tyle że z byłymi przyjaciółkami (byciółkami? Na marginesie: gdybym prowadziła blog poświęcony byłym przyjaciółkom, czy ta zbitka rozeszłaby się w internecie jako viral?) nie chodzi o seks i chęć bzykania się z kimś innym, tylko o różnice ideologiczne. Pięć lat temu Lily rzuciła mnie z powodów światopoglądowych, a dziwne wibracje, które poczułam, gdy jej powiedziałam o swoim stresie związanym z wysłaniem Win do przedszkola, były tylko kolejnym dowodem, że podjęła wtedy słuszną decyzję.
Pulsuje we mnie fala czegoś – odrzucenia, a może rezygnacji – i do oczu napływają mi łzy. Przedszkole Winnie, przeprowadzka, Lily – to sporo. Odkąd urodziłam Winnie, przypominam garnek kipiących emocji i wydaje mi się, że gdy rósł mi brzuch, cała robiłam się coraz bardziej napięta.
Słyszę powiadomienie o wiadomości głosowej:
– Imogen, tu Jay. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że ten dom z dwoma sypialniami przy Holman Road sprzedał się o trzydzieści drożej od ceny wyjściowej. Odezwę się, jeśli pojawi się coś nowego.
Super. Z „Jayem” ze Stow Place Like Home, agentem nieruchomości, rozmawiam ostatnio częściej niż z własną matką. Musimy znaleźć nowe lokum. Natychmiast. To był drugi powód naszego dzisiejszego spóźnienia. Kolejna długa rozmowa telefoniczna na temat poszukiwań mieszkania w okolicy i przypominanie mu po raz enty, że jeśli nadarzy się jakaś okazja, jesteśmy gotowi zareagować szybko i mamy już zgodę na kredyt hipoteczny. Bo to dla tej szkoły wyrwaliśmy się z Bermondsey i przeprowadziliśmy się do zupełnie przeciętnego wynajmowanego mieszkania w Walthamstow. To wspólna część w diagramie Venna, gdzie jednym zbiorem były nasze możliwości finansowe, a drugim – rezultaty mojej męczącej analizy rankingu Ofsted. W ubiegłym roku w szkole Świętych Piotra i Pawła o miejsce zabiegało stu uczniów, a my nie mieszkamy jeszcze w rejonie, więc jeśli nie znajdziemy czegoś przed upływem terminu składania podań w grudniu, narazimy się na ogromne problemy. Musimy być doskonałymi kandydatkami. Mogę się wykazać pobożnością, bo regularnie uczęszczałam do kościoła w Bermondsey, ale list od starego proboszcza i cotygodniowa obecność na mszy nie uczynią nas tutaj wyjątkowymi. Muszę przekonać szkołę, dyrekcję – a nawet pozostałe matki, jeżeli może to nam w czymś pomóc – że Winnie i my pasujemy do Świętych Piotra i Pawła.
Po opuszczeniu terenu szkoły skręcam w lewo i wlokę się noga za nogą do domu; spaliny z samochodów i autobusów na Blackhorse Road mieszają się z wczesnojesiennym ciepłem i gryzą moje załzawione oczy. Pomimo szumu pojazdów słyszę, że ktoś zapłakany pociąga za mną nosem, a gdy się odwracam, widzę matkę z placu zabaw.
– Było okropnie, prawda? – odzywa się z zakłopotanym uśmiechem. Wyciera twarz chusteczką, wsuwa ją do kieszeni skórzanej kurtki i podaje mi rękę. – Yasmine.
Lily porównała ją z czarnym charakterem z filmu Disneya, ale mnie wydaje się dość miła. Może mieć kilka lat mniej niż ja. Jest pewnie tuż po trzydziestce, ma lśniące włosy z pasemkami „bronde” w stylu Jennifer Aniston i falbaniastą, wzorzystą sukienkę boho.
– Imogen – odpowiadam. – Zgadzam się. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale liczyłam na to, że przynajmniej się nie rozkleję. Zdaje się, że to ja mam lęk separacyjny.
– To twoje pierwsze dziecko?
Przytakuję.
– Arlo tak samo. Nawet wtedy gdy go zapisywałam, nie sądziłam, że to się naprawdę wydarzy. A tu proszę, chodzi do przedszkola. Zbyt szybko!
– Zanim się spostrzeżemy, pójdą na studia – wypalam, a ona się śmieje.
Ryczący motocykl ze strzelającym silnikiem pędzi ulicą, zjeżdża na ścieżkę rowerową przed szkołą, żeby ominąć korek, jadąc przy tym w odległości zaledwie kilku centymetrów od linii oddzielającej ścieżkę od chodnika. Mknie w kierunku stacji metra tak szybko, że po paru sekundach znika za rogiem.
– Widziałaś? – krzyczę, nie potrafiąc się powstrzymać. – Dupek! Przecież tam jest przejście dla pieszych.
– Mów mi jeszcze – rzuca Yasmine. – Przechodzę tędy kilka razy dziennie i nawet gdy Arlo jeździł jeszcze w wózku, w dziewięciu na dziesięć przypadków ktoś tędy przejeżdżał, nie rozglądając się. Od trzech lat piszę e-maile do ratusza, żeby postawili tu światła.
– Dopiero się tutaj przeprowadziliśmy. Ruch w porze dowożenia dzieci do szkoły zawsze jest tak duży?
– Tak. A czytałaś artykuł o zanieczyszczeniu powietrza? W niektóre dni jakość powietrza w Walthamstow jest gorsza niż w Pekinie. Mój kolejny projekt właśnie tego dotyczy – mówi z szerokim uśmiechem, a ja z miejsca ją lubię.
– Chętnie się zaangażuję – proponuję i nagle czuję się onieśmielona. – Miło poznać tutejszą mamę, bo ja, to znaczy my, jesteśmy tu nowe. – Staram się nie okazywać desperacji. – Jak tu się zaprzyjaźnić z kimś nowym, gdy jest się po trzydziestce?
Yasmine śmieje się i ściska mnie za ramię.
– Gdy odeszłam z pracy po urodzeniu Arlo, straciłam mnóstwo starych przyjaciółek. Na początku starałam się utrzymywać z nimi kontakt, ale stało się jasne, że łączyła nas tylko bliskość zamieszkania, zwłaszcza w przypadku tych, które nie miały dzieci. One tego nie rozumieją, prawda?
– Hmmm – mruczę. To jest taki niezobowiązujący odgłos, który nie oznacza zgody, ale też nie jest zaprzeczeniem, za co czuję do siebie niechęć. Co z tego, że ktoś się z tobą kumpluje, bo ma blisko, skoro możesz się z tym kimś napić i poplotkować po pracy? Poza tym nigdy nie znosiłam gadki w rodzaju „nie wiesz, czym są prawdziwe uczucia i odpowiedzialność, dopóki nie masz dzieci”. To chyba nie jest odpowiedni moment, by o tym wspominać.
– W szkole spotkałam przyjaciółkę z dawnych lat, dzięki czemu było mi trochę łatwiej – mówię. – To Lily Walker. Mama Enid.
– Och. – Yasmine zatrzymuje się tak gwałtownie, że niemal na nią wpadam. – Znasz ją? – Głos ma neutralny. Niemal zbyt neutralny.
W dniu, w którym wprowadziliśmy się do nowego mieszkania, przez dwie godziny przedzierałam się przez stronę Lily na Facebooku; siedziałam wówczas w półmroku w pokoju Winnie i czekałam, aż zaśnie. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że to już, i wstawałam, żeby wyjść, otwierała oczy, żeby sprawdzić, czy nadal siedzę obok i nie porzuciłam jej w tym dziwnym nowym miejscu. Siadałam z powrotem na fotelu, na którym karmiłam ją piersią, i wracałam do strony Lil.
Niewiele z tego warto było przesyłać dalej. Zamieszczała dość dużo zdjęć pozwalających stwierdzić, na jakim jest etapie życia (mężatka, nadal oficer śledczy, z córką w wieku mojej), ale rzadko kiedy coś pisze, nie aktualizuje statusu i nie otagowuje innych ludzi na fotografiach. Od kilku lat nie wspomina o Joe, wokół którego kręcił się jej świat, zanim wyprowadziła się ode mnie i razem z nim kupiła własne mieszkanie sześć lat temu. Nie mogłam znaleźć niczego, co utwierdziłoby mnie w nienawiści do niej, nawet zwrotu „klakier”, który kazał mi ją zbojkotować na Facebooku po brexicie.
Dzisiaj stwierdziłam, że się nie zmieniła. To była wybuchowa, zabawna Lil. Wypatrzyła mnie pomimo całego tego zamieszania i wzięła mnie w objęcia. A potem postanowi mnie porzucić. Znowu.
– Znałam ją. Nie widziałyśmy się lata całe.
Yasmine się uśmiecha i rusza, jakbym udzieliła właściwej odpowiedzi.
– Na pewno niebawem zasypię twoją skrzynkę odbiorczą informacjami o projektach, którymi się zajmujemy. Chyba że miałabyś ochotę na kawkę po odprowadzeniu dziecka? – Yasmine wyciąga ekologiczny kubek na kawę z wielkiej, workowatej skórzanej torby we wściekle żółtym kolorze, którą taszczy na ramieniu, i ruchem głowy wskazuje kawiarnię ze staromodną zielono-białą markizą, tę na skrzyżowaniu Blackhorse Road, gdzie okna nowych akademików wychodzą na stację metra. Urządzone w stosownie słodkich kolorach witryny w staromodnym stylu kojarzą się z nietypowymi rzemieślniczymi zakładami, podczas gdy znajdują się tam kiosk, pralnia chemiczna i sklep monopolowy. Przy kawiarni na końcu budynku równie dobrze można by zamieścić neon „gentryfikacja” zamiast tablicy z wypisanym kredą ekologicznym wegańskim menu, obietnicą darmowej herbaty dla matek karmiących piersią i informacją o zajęciach z jogi kundalini odbywających się w sali na zapleczu we wtorkowe wieczory. Stolik przy oknie zajmują dwie inne matki z placu zabaw – mają stamtąd doskonały widok na coś, co próbuje się promować jako „Blackhorse Village” (z jednej strony przystanek autobusowy, z drugiej Costa). Czuję ukłucie żalu na myśl o tym, że w domu czeka na mnie tylko pilna, ale bardzo nudna praca.
– To bardzo miłe, ale dzisiaj nie mogę – odpowiadam. – Dzięki posłaniu Winnie do przedszkola miałam zyskać czas na pracę, bez konieczności wysiadywania wieczorami, gdy już śpi. Tyle że teraz, gdy ten dzień nadszedł, wydaje mi się, że i tak będę poświęcała uwagę czemuś innemu.
Po urodzeniu Winnie zrezygnowałam z posady doradcy klienta w agencji stylistek i pracowałam jako freelancerka przy mniejszych i wymyślanych na poczekaniu projektach. Nie udawało mi się dorwać niczego na dłuższą metę. Etap generowania pomysłów dotyczących wprowadzenia na rynek skrzyneczek z produktami upiększającymi dla „pokolenia zjadaczek tostów z awokado” odkładałam na pierwszy oficjalny dzień „pracy”, lecz teraz wydawało mi się, że czeka mnie powrót do pustego mieszkania, w którym będę przesiadywać do 15.00, by odebrać córkę. Danny też chciał wziąć dzień wolny i nam towarzyszyć. Powiedziałam mu, że Winnie za bardzo by się zestresowała naszą wspólną obecnością. Zaakceptował to, niemniej co chwila słał esemesy z pytaniami, czy wszystko u niej w porządku. Teraz żałuję, że nie poszedł z nami, bo mam wyrzuty sumienia, że go wykluczyłam, ale przede wszystkim chodzi mi o Lily. Czuję więcej przyjaznej energii od tej obcej kobiety niż od swojej byłej współlokatorki. Może to i lepiej, że ona i Lily nie przepadają za sobą.
– Pamiętaj o mnie, jeśli będę mogła jakoś wspomóc kampanię związaną z zanieczyszczeniem powietrza – mówię. – Jestem piarowcem i prowadzę blog, który ma grupę wiernych fanek. – Tak małą, że niemal nieistniejącą, ale Yasmine nie musi tego wiedzieć. – Na pewno coś napiszę na ten temat i spróbuję zyskać jakieś poparcie.
– Świetnie. – Jej twarz wyraża uznanie. Czuję przypływ energii w związku z tym, że to ja wzbudziłam jej podziw.
– Bardzo bym chciała prowadzić blog, ale nigdy nie mam czasu – dodaje Yasmine.
Wszyscy tak mówią, niemniej zbywam to milczeniem.
– Może mogłabyś mnie zainspirować do ruszenia tyłka – stwierdza. – O czym jest ten blog?
– O byciu matką, wiadomo – odpowiadam ze wzruszeniem ramion sugerującym fałszywe zawstydzenie, by ukryć fakt, że naprawdę się tak czuję. Gdyby ktoś mi dawniej zasugerował, że będę zainteresowana rolą matki blogerki, zaśmiałabym mu się w twarz, ale po urodzeniu dziecka piszczałam z radości, kiedy Mother Pukka obserwowała mnie na Instagramie.
– Ma tytuł: „Niegdyś menedżer, dzisiaj mamadżer”. To nawiązanie do mojej byłej pracy. Chociaż nadal ją wykonuję, tyle że… trochę mniej… – Urywam, bo nie jestem pewna, do czego zmierzam.
– Poszukam go. W takim razie wyślę ci wiadomość na temat jeszcze jednej naszej kampanii, z którą ruszamy. Dotyczy szkoły. Nie wiem, czy masz świadomość, że jedzenie jest tu okropne. Zamierzam codziennie dowozić dla Arlo lunch do czasu, aż coś z tym zrobią. Dla Mo i Thei też. To dzieci Jusny i Kim. – Znowu kiwa głową w kierunku kawiarni. Domyślam się, że Kim i Jusna to kobiety za oknem.
– Słucham? – Teraz to ja jestem w szoku. – W czasie dnia otwartego mówili, że posiłki są przygotowywane na miejscu, w ramach czesnego, a na lunch podają domowe gulasze i spaghetti bolognese. Byli z tego naprawdę dumni. Nigdzie śladu przerażających nuggetsów z kurczaka z wypełniaczami, o których trąbi Jamie Oliver.
Yasmine wywraca oczami.
– Jakby walczyli o medal za dostarczanie absolutnego minimum wartości odżywczych. A co z wielkimi porcjami niezdrowych puddingów podawanych przy każdym posiłku, polanych syropem tart i kremów, lodów? A to nie wszystko.
Na jej twarzy maluje się taka gorliwość, że zastanawiam się głęboko, co może być gorsze od pysznych domowych puddingów.
– Co jeszcze? – ponaglam ją.
– Pieczona fasola.
Dobra. Tego się nie spodziewałam.
– Z puszki.
Milczę.
– Czy wiesz, ile cukru zawiera puszka pieczonej fasoli?
Nie wiem. I nie chcę wiedzieć, zważywszy na fakt, że pieczona fasola na tostach często gości w naszym domu i zalicza się do niewielu dań, które Winnie zawsze zje. Nie mogę wyśmiać Yasmine, bo jest dla mnie zbyt miła, ale gdy patrzę na jej poważną twarz, muszę z całych sił powstrzymywać się od śmiechu, aż drży mi powieka.
– Przyślij szczegóły – udaje mi się wykrztusić. Majstruję przy telefonie. – Na Instagramie piszę jako @menedżermamadżer. Tam znajdziesz mój adres e-mailowy. Dzisiaj po południu będę na czacie, więc jak chcesz, możemy wtedy pogadać.
Yasmine wyciąga rękę.
– Wpiszę mój numer do twojego telefonu.
Podaję jej aparat, a ona wklepuje numer, po czym, oddając mi telefon, kwituje zdjęcie Winnie na ekranie słowem „słodka”.
– Na pewno nie możesz do nas dołączyć, żeby poznać resztę?
Najwyraźniej nie dostrzegła mojego braku zaangażowania w sprawę szkolnych obiadów i uznała mnie za sojusznika. Wciąż uśmiecha się do mnie promiennie, dzięki czemu czuję się wybrana. Właśnie na coś takiego liczyłam, gdy się tu przeprowadziliśmy. Z pominięciem kwestii fasoli. Banda przyjacielskich matek, z którymi można się napić kawy i naprawiać świat.
– Nie będziemy rozmawiały o nowym przystojnym wikarym. _Hello!_ – Robi minę, która ma się kojarzyć z zapłakaną nastolatką z koncertu One Direction, a ja śmieję się i kiwam potakująco. – Słyszałam – mówi konspiracyjnym szeptem – że został „poproszony” o opuszczenie poprzedniej parafii.
– Niemożliwe! A dlaczego?
– Podobno traktował zbyt serdecznie jedną z mężatek.
Chichoczemy jak nastolatki, po czym Yasmine znowu wygląda, jakby się miała rozpłakać.
– Pewnie będziemy się przez cały ranek zastanawiały, jak sobie radzą – mówi.
Serce mi podskakuje.
– Winnie tak bardzo się denerwowała. Naprawdę martwię się o nią. Teraz, gdy przestała być niemowlęciem, jest chyba gorzej, bo nie mogę kontrolować wszystkiego, co robi. Tęsknię za chwilami, gdy mogłam jej zapewnić bezpieczeństwo przy sobie.
– Ja mam tak samo. Oby nasze dzieciaki się zaprzyjaźniły!
Mija nas z łoskotem ciężarówka, która porusza lepkie powietrze i przykleja zwiewną sukienkę maksi do ciała Yasmine. Widzę lekkie charakterystyczne zaokrąglenie brzucha. Moja nowa koleżanka wygładza delikatnie materiał, zatrzymując dłoń na brzuchu. Też tak robiłam, gdy nosiłam pod sercem Win, jeszcze zanim pojawił się brzuszek, bo chciałam się utwierdzać, że ona jest w drodze. Yasmine spostrzegła, że się jej przyglądam. Wsuwam zaciśnięte pięści do kieszeni dżinsów.
– Wiesz, co się mówi, kiedy jest ci smutno, bo dziecko przestaje być już wyłącznie twoje?
– Co takiego? – szepczę.
Na ruchliwej ulicy zapada nagle cisza. Jakby wszystko inne z wyjątkiem głosu Yasmine zostało stłumione, żebym mogła się skupić na tym, co mi powie. Mimo że wiem, co usłyszę. Jestem pewna, że odruchowy sztywny uśmiech ukazuje się na mojej twarzy, jeszcze zanim kobieta się odezwie; uśmiech, który maskuje kołatanie serca i ucisk przerażenia pojawiające się za każdym razem, kiedy o tym mowa. A gdy jesteś kobietą i masz trzyletnie dziecko, dzieje się tak co rusz.
– To znaczy, że pora na kolejne dziecko.
Uśmiecha się szeroko. Na pewno znowu się jej wydaje, że się rozumiemy. Połowa moich koleżanek z zajęć dla ciężarnych w Bermondsey zaszła drugi raz w ciążę. Matki muszą trzymać się razem. Chyba zwariowałyśmy, żeby się decydować na drugie, ale i tak to zrobimy, prawda? Tyle że Danny i ja nawet o tym nie rozmawialiśmy.
Szkoda, że nie mogę uciec tak szybko jak Lily.ROZDZIAŁ 4
4
15.30
Imogen
Mamuśki na chodniku przed bramą walczą o pozycję od godziny 15.00. Nasze ciała tamują przepływ zatęchłego popołudniowego powietrza, przez co robi się jeszcze duszniej. Bez efektu wachlujemy się dłońmi i pociągamy łyczki wody z przyjaznych dla środowiska butelek (najwyraźniej wszyscy dostali informacje o walce z plastikiem). Każda z matek wokół mnie próbuje wepchnąć się w trudne do zajęcia miejsce, skąd widać drzwi, by jako pierwsza zobaczyć, gdy się otworzą – to taki odpowiednik miejsca pośrodku pierwszego rzędu na koncercie Beyoncé. Yasmine też tam jest, nieustępliwa. Jak na drobną kobietę w ciąży okazuje się całkiem silna. Wykorzystała swój status ciężarnej, żeby przepchnąć się naprzód i pociągnąć za sobą mnie i dwie inne matki, z którymi widziałam ją wcześniej, Jusnę i Kim. Na bramie umieszczono wielką tabliczkę z napisem, że nie mamy wstępu na plac zabaw bez wyraźnego zaproszenia ze strony personelu, a i wtedy MUSIMY udać się do wejścia obok sekretariatu, więc bliżej nie damy rady podejść.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki