- W empik go
Wszystkie domy wariata - ebook
Wszystkie domy wariata - ebook
„Wszystkie domy wariata” to intymna, subtelna, skupiona na emocjach, wrażeniach i dyskretnych doznaniach historia, która ciekawi i wciąga czytelnika bez reszty. Powieść zagadka, w której gęsta atmosfera, powstała między dwojgiem zagubionych w świecie własnych ułomności i słabości ludzi, odsłania przed odbiorcą świat pełen niepewności i strachu przed samym sobą.
W świecie wirującym z szaloną prędkością Piotr walczy z uzależnieniem od piękna. Buduje domy z przypadków i iluzji; domy w krajach Zachodu i Wschodu. Najsilniejszy narkotyk znajdzie w Japonii – w jej sztuce, historii, przyrodzie i, co najważniejsze, w jej inności. Wędrówka Piotra prowadzi czytelnika przez archipelag Wysp i na obcą planetę jego wyobraźni, gdzie na ostatnim przystanku spotyka kobietę, która wskazuje mu drogę w nieznane dotąd zakamarki samego siebie. Bohater zmuszony jest na nowo zmierzyć się ze swoją przeszłością i podjąć decyzje, które po raz kolejny odmienią jego życie.
„Wszystkie domy wariata” to opowieść, w której autentyczność i wyrafinowana, osobista i pełna dramatyzmu narracja łączą się z ogromną dojrzałością i oryginalnością języka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-82-0 |
Rozmiar pliku: | 870 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRAWIE DZISIAJ
Na powierzchni ziemi, u podnóża starego drzewa kiri, pojawił się miniaturowy kopczyk. Z jego szczytu stoczyło się kilka grudek czarnej gleby i nagle spod powierzchni wyjrzała para wyłupiastych oczu. Po chwili wahania larwa cykady opuściła mroczne schronienie, do którego przywykła w ciągu kilku lat swojego rozwoju, i zaczęła powolną wspinaczkę w górę pnia po szorstkiej korze. Niezgrabna, z potężnymi, zębatymi łopatami, wielką głową i krótkimi czułkami, cierpliwa jak samo drzewo. Trzy metry do góry, metr w bok po małej gałęzi, kilka centymetrów w dół po zwisającym liściu i w końcu groteskowy stwór zastyga ze wzrokiem powoli zachodzącym mgłą. Przez długą chwilę cała aktywność owada skupiona jest w jego wnętrzu, pod osłoną nieruchomego oskórka. Jednak w końcu pęka on na grzbiecie, odsłaniając cenną zawartość. Miękka biaława cykada mozolnie uwalnia się z martwej skorupy, wypełza w końcu z pustego widma własnej niedojrzałości i odziedziczywszy po larwie niezmierzoną cierpliwość, powoli prostuje skrzydła, powoli nabiera brązów i szarości, powoli zaczyna widzieć i słyszeć. Wokół niej tysiąc pobratymców powtarza te same ruchy, tę samą ceremonię, to samo przejście z podziemnej ciemnicy w nocną czerń.
Jest tam jeszcze ktoś. Wysoki człowiek w przepoconej koszuli zastygł w niewygodnej pozie, zapatrzony w te dziwne rytuały. Stoi tak od zmierzchu; ostatnie cykady wypełzną ze swych kryjówek na krótko przed świtem, a on ciągle tam będzie. W jego głowie myśli wygrzebują się na powierzchnię umysłu, pełzną w górę i dojrzewają w setki pytań. Tak było zawsze, więc Piotr nie dziwi się temu chaosowi. Stoi tutaj, znowu zaczarowany widowiskiem, które już kilka razy rozgrywało się przed jego oczami; rano rozejrzy się wokół, przestraszy się przyszłości, przypomni sobie, dlaczego ucieka i czego szuka, i niespiesznie pójdzie dalej, jak zwykle szczęśliwy, jak zwykle zagubiony.II
W PRZESZŁOŚĆ
_Po wielu miesiącach następuje powrót do słów zabierających daleko ode mnie szaleństwo, słów czekających na przeczytanie po latach i być może zrozumienie. Kiedyś przecież będę musiał pojąć te zakamarki swojego umysłu, źródła natręctw i przymusów, pozorów i przyzwyczajeń, które każą mi powracać z miejsc, w których byłem szczęśliwy, do ludzi, przy których jestem…_
_Słucham muzyki i odtwarzam w głowie ostatnie dni, tygodnie, miesiące, uśmiechy i łzy. Nie, nie moje uśmiechy i nie moje łzy – tych pierwszych ciągle się uczę, tych drugich nie czułem na twarzy od tak wielu lat, że zaczynam wierzyć w nieposiadanie tej umiejętności. Te dni, tygodnie i miesiące nie są poukładane po kolei, chyba też nie wszystkie są ostatnie, dawno temu poplątał mi się czas jak kłębek wełny rzucony kociętom do zabawy. Więc i wspomnienia są tak naprawdę mozaiką zdjęć, tych kolorowych i tych czarno-białych, pożółkłych i z załamanymi rogami, szkiców rozmazanym ołówkiem i wielkich białych plam w miejscach niektórych twarzy i imion. Tylko dziwnym trafem emocje zostały zapamiętane, i to akurat te wszystkie, których już dawno nie powinno być; przecież stronic tak starannie podartych na strzępy nic już nie powinno dać rady posklejać z powrotem…_
_A teraz skórę pali tak, że muszę pisać; na dłoniach ciągle ten sam dotyk, we włosach znajomy zapach, w myślach coś kręci się szalonym młynkiem, miesza, kotłuje, przelewa z jednej strony na drugą… Na stole tulipany, kanarkowe ukwiały o stulonych ze strachu ramionach. W głowie żałosne metafory… Kobieta przyniosła mi kwiaty; jedliśmy śniadanie przy tym stole, patrząc na żółte tulipany, i każde z nas nie rozumiało czegoś innego. Jak mogę jej cokolwiek wytłumaczyć, skoro sam jestem rozdarty pomiędzy ludźmi i miejscami, pomiędzy sobą wczorajszym i jutrzejszym, i tak daleko od domu, czymkolwiek on jest. Znowu gubię się w kimś, kto mnie wymyślił, ukształtował. Zyskuję coraz więcej powodów do dalszego życia, a jednocześnie zmęczenie odbiera mi chęć do wszystkiego… Zbyt długo mieszkałem na wyspach, zbyt dawno widziałem ocean i góry, i teraz świat poruszany wiatrem i życiem razi zmysły ruchliwym kłębowiskiem niezrozumiałych obiektów. Znowu narysuję kilka melancholijnych szkiców, wyleję kilka czarnych myśli z głowy i wstanę rano ze znajomym zapachem na dłoniach, we włosach, w sobie, w duszy…_
_Niszczę teraz chwilową stabilizację, wracając do obsesji z odległej przeszłości, tak głęboko zakorzenionej, że tylko rozbicie dłoni na kamiennych ścianach na sekundy zasłania mi zło, które wyrządzam. Nie uwolniłem się od Niej, nikt mnie nie wyleczył, nie naprawił. A jednak potrafiłem powiedzieć te wszystkie złe słowa; potrafiłem powiedzieć „nie”, odjechać… Ale Ona zapomni, a ja, chociaż bez przerwy udaję, że czegoś nie pamiętam, będę nosił w sobie jej wyrzuty i prośby tak długo, aż przestanę widzieć cokolwiek innego…_
_Znowu się oszukuję, przecież nie wiem nic o przyszłości… A przecież gdzieś tam po drodze były i inne kobiety, inne kraje; zupełnie nie pamiętam ich twarzy, imion, nazw i przekraczanych granic. Tak naprawdę żadnej nie zapomniałem, ale to jest pamięć o liściach zmiatanych sprzed progu, wsiąkających w ziemię płatkach śniegu i o samym sobie, tym z przeszłości, z którym przegrywałem bitwę za bitwą, aż kiedyś poddałem się i zrezygnowałem z zaciskania pięści…_
_Weszło mi w krew udawanie kiepskiej pamięci. Ludzie to lubią – obnoszenie się z pamiętaniem rzeczy, których oni nawet nie zauważają, powoduje niechęć, jest niewygodne, utrudnia kontakt i tak już tylko marginalny i karmiony kłamstwami… Tak, pamiętam dużo chwil, które Ty już dawno wyrzuciłaś z pamięci. Kiedyś zabolało, ból dawno wystygł na popiół, który Twoja pamięć rozsypała po całym świecie… We mnie to wszystko się tli powoli, wypala mnie i nie chce zniknąć; urodziłem się z przekleństwem takiej pamięci i z nim odejdę na swoją ostatnią bezludną wyspę zamykającego się już, wewnętrznego świata. Pokaleczone dłonie bolą i choć to nie wystarcza do odwrócenia uwagi, to jednak dobrze czuć taki prosty, łatwy do zniesienia ból…_
_W uszach dudniąca muzyka nieregularnego tętna, na stole kwiaty, żółte kwiaty, w głowie zamieszanie, w sercu smutek, tęsknota, wątpliwości, a może i strach przed tym, kim się staję z dnia na dzień… Trzecia trzydzieści – nic już nie wiem…_
Za oknem olbrzymie fioletowe drzewa gięte wiatrem i wyobraźnią brzęczą jak roje pszczół na tle zielonego nieba. Spojrzenie skręca i przemienia każdy przedmiot, na którym spocznie wzrok Piotra piszącego jedną z wielu niewysłanych, niedokończonych i niepotrzebnych spowiedzi. Nieregularne pacnięcia mokrych liści rzucanych przez wichurę na szybę odmierzają czas, wyznaczając zmienną długość minut i godzin, dopasowaną rwącym się rytmem do pulsujących w głowie myśli, kurczących się i eksplodujących strzępami wspomnień i marzeń tworzących bezkształtną mieszaninę, danie bez smaku i zapachu. Plama ulicznego światła na ścianie rozpełza się, pączkując nibynóżkami jak szara ameba z podręcznika biologii; raz za razem jej chaotycznie kiełkujące pędy owijają się wokół dłoni piszącego, prowadząc jego palce poprzez rakowaciejącą stylistykę. Gdy wstaje po szklankę wody, podłoga ugina się pod każdym krokiem i cały świat zaplata się węzłem wokół jego głowy, zaciskając skronie wilgotnym tchnieniem zmętnienia, rozmycia i rosnącego dystansu. To było lekarstwo. Dłonie zaczynały dotykać przezroczystych ścian oddzielających niebo od piekła, stopy potykały się o stopnie schodów wiodących na księżyc i wtedy przestawała boleć głowa, a myśli wyostrzały się rzadkim przebłyskiem normalności. Jasność myśli i ostrość realności wykluczały się, jedno odstraszało drugie i dopiero rozbujane, rozedrgane i blaknące widoki nadchodzącego odpływu robiły miejsce dla ogniskujących się powoli snów tężejących w miasto, budynek, pokój. W takim świecie łatwiej było Piotrowi żyć. A może już tylko taki świat nadawał się, by go zamieszkiwać bez obawy o utratę resztek zdrowego rozsądku?