Wszystkie kochanki naszego taty - ebook
Wszystkie kochanki naszego taty - ebook
Zwariowana opowieść o dwóch siostrach wychowywanych tylko przez ojca. Ciepła i krzepiąca - dowodzi, że nawet najtrudniejszy problem można rozwiązać, korzystając z inteligencji i poczucia humoru. Dowcipne dialogi, niesamowite przygody i kolejne barwne damy serca ojca wprowadzające się do domu w podwarszawskiej miejscowości.
Karolina ma piętnaście lat, Paulina sześć. Kiedy pewnego dnia mama oznajmiła im, że znika, do opieki nad dziewczynkami zmusza ich ojca, a swojego byłego męża, muzyka rockowego - Eryka. Ten, nie mając pojęcia o wychowywaniu dzieci, korzysta z pomocy niezrównanej babci Fredzi i gosposi Honoraty, a sam generuje kolejne problemy.
Ta nietypowa rodzina jest mądra, szalona, złośliwa i serdeczna.
Jak ta książka.
Powieść jest wznowieniem książki, która wcześniej ukazała się pod tytułem "Tata, one i ja".
Manula Kalicka - pisarka i dziennikarka. Opublikowała 10 powieści i liczne opowiadania. Ukończyła studia polonistyczne i dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Jako dziennikarka zadebiutowała na łamach tygodnika "Polityka". Pracowała jako bibliotekarka, producentka konfekcji damskiej, prowadziła księgarnię, obecnie prowadzi agencję literacką.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-833-5 |
Rozmiar pliku: | 479 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Gdzie jest matka?
– Pojechała na lotnisko. Taksówką – odpowiedziałam przerażona.
– Dawno?
– Jakieś dwadzieścia minut temu.
Tata skrzywił się, zaklął szpetnie. Odwrócił się na pięcie i wybiegł. Jego kroki głucho dudniły na schodach.
Wrócił po niecałych dwóch godzinach. Wszedł do mieszkania, usiadł na krześle i zamyślił się. Potem potarł nos, popatrzył na mnie i Paulę siedzące cichutko na kanapie, wykonał ruch, jakby sobie o czymś przypomniał, podszedł do Pauli, przytulił ją, a mnie poklepał po ramieniu. Wymamrotał coś w rodzaju:
– Wszystko będzie dobrze – i usiadł z powrotem.
Potem zapadł się w sobie i znieruchomiał.
Wczesny zmierzch kładł się cieniem na przedmiotach w mieszkaniu. Pogrążaliśmy się w mroku. Panowała przeraźliwa cisza. Ile to trwało, nie wiem. Potem tata się ożywił. Zapalił lampę i złapał notatnik telefoniczny. My siedziałyśmy nadal w bezruchu na kanapie. Trzymałyśmy się za ręce. Tata zadzwonił.
– To ty, Fryderyko? – powiedział nienaturalnie dziarskim i wesołym tonem. Telefonował do naszej babci Fredki. – Wiesz, Frytko, Kasia wyjechała dzisiaj do Afryki.
– Nie wiem, na jak długo – odpowiedział na zadane pytanie, a potem dodał wyjaśniającym tonem: – No, opuściła nas, znaczy się dziewczynki – poprawił. – Wyjechała z panem Abdullahem Tongo del Abdizem Bongo.
– …
– Nie, nie żartuję. Gdzież bym śmiał. Zadzwoniła do mnie godzinę przed odlotem, żebym się nimi zajął.
– …
– Fryderyko! Fryderyko! – zaczął nagle krzyczeć tatuś. Potem odłożył słuchawkę. – Coś musiało przerwać połączenie – poinformował nas dziwnie radosnym głosem.
Ponownie wystukał numer. Nikt nie odbierał. Próbował jeszcze kilkakrotnie. Wreszcie w słuchawce odezwał się głos.
– To ty, Arturze?
Artur to nowy mąż naszej babci.
– Co? Zasłabła? Przykro mi, Arturze.
– …
– Tak, to prawda.
– …
– Nie wiem, nie mówiła mi o takich rzeczach. Wiesz, rzadko się widywaliśmy. Dobrze, dobrze, spytam dziewczynki. Może będą wiedziały.
Odłożył telefon i popatrzył na mnie:
– Kto to jest ten Abdul Tongo Bongo? – spytał tatuś, przyglądając mi się uważnie.
– To narzeczony mamy, jest architektem.
– A skąd pochodzi, ten pan Kongo Bongo?
– No… z Afryki – wystękałam spanikowana.
– Dokładniej, proszę?
– No… nie wiem.
Tata był zły. Moja odpowiedź wyraźnie wyprowadziła go z równowagi.
– Od dawna się znali? Co mama powiedziała, jak wyjeżdżała? – zaczęło się przesłuchanie.
Paula otworzyła buzię i słuchała z przerażeniem w oczach. Sześć lat to za mało, żeby zrozumieć, co się dzieje. Może nawet i sto by nie wystarczyło. Ja jestem już prawie dorosła, ma się te piętnaście lat, ale groza tego, co się wydarzyło, długo do mnie nie docierała. Cały czas wydawało mi się, że zaraz otworzą się drzwi, wejdzie mama i powie:
– Cześć, dziewczynki. – I wszystko wróci do normy.
Kiedy nas opuszczała, kiedy odchodziła, to nie mówiła dużo. Spakowała walizki, wzięła mnie za rękę i powiedziała:
– Pamiętaj, że mamusia zawsze będzie was kochać. Zawsze. Ale mamusia też chce być szczęśliwa i chce ułożyć sobie życie. Abdul nie może tu zostać. Tam ma dom, rodzinę i pracę. Musi odpracować stypendium. Jadę z nim. Wami zajmie się ojciec. Niech i on trochę się pomęczy, hipster jeden. Pamiętajcie, że zawsze będę was kochać. Karola, zaopiekuj się Paulą. Pa, pa, dajcie buzi.
I pojechała. Nie powiedziała, że wróci wkrótce ani że w ogóle wróci. Tylko pa, pa.
Kiedy tata skończył przesłuchanie, na dworze panowała czarna noc, a Paula drzemała na kanapie, ssąc kciuk. Tatuś popatrzył na mnie z nadzieją i zapytał:
– Jesteście głodne? Chcecie jakąś kolację? – Zgodnie odparłyśmy, że nie, dziękujemy, i pomaszerowałyśmy do sypialni. Odwróciłam się. Tatuś siedział przy stole, czoło oparł na ręce. Wyglądał bardzo samotnie i nieszczęśliwie.
Paula wsunęła się do mnie pod kołdrę i przytuliła mocno. Przygarnęłam ją i sama dzięki temu poczułam się lepiej. Byłam strasznie głodna i cały czas myślałam: Co będzie dalej?
Ranek przynosi rozwiązania, mówiła zawsze babcia Fryderyka. Ten nie przyniósł.
Tata, kiedy mnie zobaczył, gdy wychyliłam nos z pokoju, wygrzebał się spod koca na kanapie i znowu wykrzyknął tym swoim nowym, strasznym, radosnym tonem:
– Jak się masz, Karolinko! Jak się spało? Śniadanko?
– Tak, chętnie – odpowiedziałam.
Pomknął do kuchni i zaczął grzebać w lodówce.
– No, co my tu mamy? O! Serek jest. No tak, zapleśniały. Mleczko, mleczko będzie dobre… Było dobre miesiąc temu. Co my tu jeszcze mamy, lakier do paznokci i krem. Wyśmienite. Co wolisz, Karola, lakier czy krem na śniadanie?
Stanęło na dżemie i chlebku, cokolwiek nieświeżym. Jadłyśmy z Paulinką, a kanapki rosły nam w ustach. Tatuś zrobił herbatę i usiadł koło nas.
– Nie martwcie się, dziewczynki – oznajmił. – Jakoś sobie poradzimy! – Znowu ten radosny ton.
Potem zaczął dzwonić.
– Ewa! – Ewa to nasza ciocia, siostra mamy. – Ewa! Słuchaj. Kasia wyjechała do Afryki. Tak, z panem Bajabongo. Tak, oczywiście, masz rację, to rozwinie jej osobowość, tak, poszerzy horyzonty, tak, tak, tak, tylko słuchaj, wiesz, zostawiła dziewczynki i jest jeden mały problem, bo ja nie mogę się nimi opiekować, te wyjazdy, sama rozumiesz, myślę, że dla ciebie byłoby to nowe doświadczenie, gdybyś się nimi trochę zajęła. Kasia na pewno wkrótce wróci i przejmie nad nimi opiekę. Ja będę cię oczywiście wspomagał. Co? Lecisz jutro do Indii medytować? Może byś to odwołała? Wiesz, dziewczynki… Niemożliwe, jak to niemożliwe? Sam lama Awnapurthi? No, tak, sam rozumiem. Sorry. Jasne, ucałuję. Pa!
– Ciocia was całuje, dziewczynki – zakomunikował tata.
– Jasne – odpowiedziałam.
Siedziałyśmy znowu z Paulą na kanapie i obserwowałyśmy rozwój wypadków. Tata zadumał się, a po chwili znowu zaczął dzwonić. Iza, Jola, Krysia, imiona były różne, efekt ten sam. Koło pierwszej po południu zachrypł, a ja cichutko zauważyłam, że jesteśmy głodne. Tatuś stanął na wysokości zadania i zamówił pizzę na telefon. Potem się zamyślił, długo, długo, a później pękł i zawył. Naprawdę! Zawył. Ogólnie mówiąc, zaczął latać po mieszkaniu, rzucać przedmiotami i używał słów przyjętych za nieparlamentarne.
Wykrzykiwał przy tym:
– Zrobiła to! Zrobiła to!
No i dorzucał jeszcze jedno słowo na literę „k”, ale może nie będę go przytaczać. Ktoś mógłby pomyśleć, że nasz tatuś jest ordynarny, a tak nie jest. Używa tego typu wyrazów tylko w ostateczności i wtedy rzeczywiście coś znaczą. Babcia Frytka też lubi sobie zakląć, ale w jej ustach przekleństwo brzmi tak, jakby smakowała coś wybornego lub na przykład delektowała się papierosem. Sama miałam ochotę zakląć w tym momencie i to jakimś naprawdę grubym słowem.
Patrzyłyśmy na to, co tatko wyczyniał, bez słowa. Potem wzięłam Paulę do naszego pokoju i zaczęłyśmy budować dom z lego. Drzwi zamknęłam.
Kiedy wyszłam po półgodzinie, tata się uspokoił i znowu wisiał na telefonie. Tylko teraz padały imiona: Krzysiek, Marek, Lech. Ich właściciele pojawili się wkrótce z dużymi zgrzewkami piwa. Zaczęła się burza mózgów, która wkrótce przerodziła się w bełkot i użalanie taty nad sobą, przy wtórze basujących mu przyjaciół. Zjadłyśmy z Paulą zimną pizzę i poszłyśmy spać.
Rano tatuś miał kaca; żeby wejść do ubikacji, trzeba było przejść przez Lecha, a z kuchni wystawały nogi Krzycha.
Zaczęłam myśleć o takim filmie o dwóch dziewczynkach w domu dziecka. Miały fajne przygody i w ogóle. Z drugiej strony widziałam też i taki film, w którym dzieciom w bidulu było mało przyjemnie. Patrzyłam na płowe włoski Pauliny i widziałam oczami wyobraźni, jak tuli się do mnie we wspólnej sali domu dziecka, a koleżanki z rodzin patologicznych znęcają się i wyśmiewają z nas. Czy my już jesteśmy patolami? Rozglądałam się niepewnie wokół siebie.
Panowie powoli się reanimowali, tata przepraszał za wczorajszą balangę.
– Wybacz, Karolciu, tąpnęło mnie, załamałem się – kajał się, patrząc na mnie wzrokiem psa, który nasiusiał w salonie.
– Nie ma sprawy, tatku, ale trzeba zrobić jakieś zakupy i posprzątać.
– Tak, tak, masz, dziecko, rację – przyznał tata.
Pewnie, że mam.
Potem było wesoło, wszyscy rzucili się do sprzątania i rzeczywiście, kiedy koledzy wyszli, mieszkanie lśniło. A my zjadłyśmy pyszne omlety, osobiście przyrządzone przez taty kumpla Krzycha, który jest głównym wokalistą grupy Kabanos. Tata robi u nich za gitarę basową, dostarczyciela tekstów i kompozytora. Jednym słowem, prawdziwy z niego Leonardo. Oczywiście da Vinci, a nie DiCaprio. Dziewczyny w szkole oszaleją, jak się dowiedzą, że jadłam omlety zrobione przez samego Krzycha.
Później było ciekawie, ale już nie tak.
Pojechaliśmy do supermarketu, gdzie kupiliśmy taką ilość żarcia, że stado słoni afrykańskich miałoby kłopoty z uporaniem się z nim. Potem odbyliśmy naradę. Ja podjęłam się zmywania i opieki nad Paulą. Tatuś miał dostarczać pożywienie i sprzątać. Nikt się nie podjął gotowania, ale tata obiecał, że znajdzie jakieś rozwiązanie. Wszystko zaczęło się toczyć, kulawo, ale się toczyło. Ciągle nie było to tego, to owego. Pizza wychodziła mi nosem, potem znienawidziłam chińszczyznę. Tata powiedział:
– No problem. – I zaczął dostarczać turecczyznę.
Próby Kabanosa odbywały się u nas lub chodziłyśmy z tatą do studia i było fajnie. Ale co będzie, gdy zacznie się szkoła? Wolałam nie myśleć. W każdym razie myśl o bidulu na razie zarzuciłam i nie podsuwałam tacie tego rozwiązania. Staruszek dbał o nas, jak mógł. Fredka nie pojawiała się, podobno źle się czuła, tylko dzwoniła i szczegółowo mnie wypytywała, co się dzieje. Potem przyjechała na kilka dni, gdy tata miał jechać w trasę. Jadłyśmy pyszne zupki i tęskniłyśmy za tatą. Za mamą też, ale byłyśmy na nią strasznie złe. Tego się dzieciom nie robi, tak uważam.
Tata wrócił, ale nie sam.
– To Violka – powiedział. – Będzie nam pomagała.
Wodziłyśmy wzrokiem po Violce – ja, Fredka i Paula – i nic nie rozumiałyśmy.
– Będzie nam pomagała? – wystękałam z przerażeniem. Violka miała czerwone włosy, nie rude, tylko czerwone, kolczyk w nosie, drugi nad brwią (w uchu nic nie miała), skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i buciory na strasznie grubej podeszwie.
– Czy ona umie gotować? – zapytała Fredka.
– Tego nie wiem – odparł tata. – Ale się dowiem. Umiesz gotować?
– Jasne – odparła Violka, żując gumę.
– Umie – powiedział z przekonaniem tata.
Fredka wyjechała, trzasnąwszy drzwiami, a Violka wzięła się do gotowania. Pierwszego dnia spaliła trzy garnki, drugiego dwa. Trzeciego nic nie spaliła, bo więcej garnków już nie mieliśmy. Na wszystkich meblach leżały jej rzeczy, bo chodziła przeważnie bez niczego. Jak sama powiedziała, sotę, lubię sotę. W pępku też miała kolczyk. Nauczyła mnie i Paulę lakierować paznokcie. Było to jej ukochane zajęcie. Tata zdawał się nie zwracać na Violkę wielkiej uwagi, no, czasem zburzył jej włosy czy pociągnął za ucho. Ot, takie misiowe pieszczoty.
Violka też zachowywała się jak mały szczeniak, który stara się pozyskać względy pana. Rzadko to się niestety udawało, bo jej wyczyny kulinarne to było jedno pasmo nieszczęść. Gorzki rosół stanowi po dziś dzień zagadkę dręczącą całą rodzinę. Albo na przykład kotlety schabowe krojone wzdłuż włókien. Pewnego dnia przypaliła książkę kucharską.
Weszłam do kuchni i zobaczyłam Violę studiującą jakieś przepisy z książki kucharskiej. Podniosła wzrok i powiedziała, pociągając nosem:
– Karolinko, czujesz, że coś tu śmierdzi? Jakaś spalenizna czy co?
Chlusnęłam na nią natychmiast wodą mineralną. Violka pisnęła przeraźliwie. Uspokoiła się, dopiero gdy zobaczyła spalony cały dół książki.
Długo nie mogliśmy dojść, czemu wszystko, co wyszło spod jej ręki, smakuje tak samo. Zawsze była ta sama, lekko gorzka nuta, czy to w zrazach, czy budyniu lub cieście. Obserwacje, rady Fredki – nic nie pomagało. Aż razu pewnego siedziałam w kuchni i jadłam ohydną zapiekankę i popijałam ją równie ohydnym, a nieróżniącym się smakiem, kompotem, gdy zauważyłam, że Violka myje naczynia, ale ich nie płucze. I już wiedziałam. Wszystko miało upojny smak ludwika. Tak, tego do zmywania.
Po wyeliminowaniu ludwika z receptur wszystkich przyrządzanych przez Violę dań jej kuchnia nieco się poprawiła. Odrobinę.
Pytała tatusia, zaglądając mu w oczy, jak mu smakował obiadek, a tatuś odpowiadał:
– Dlaczego ty nieustannie dążysz do kłótni?
Violka nie łapała, że to żart, i popadała w przygnębienie. Fredka dzwoniła co jakiś czas do taty i mówiła:
– Zobaczysz, Eryku, ona wszystkich was wytruje. Znałam kiedyś jedną mecenasową, która na przyjęciu ślubnym swojej córki podała własnoręcznie przygotowaną zeszłego roku fasolkę szparagową.
– Zeszłego roku?! – zdziwił się tatko.
– W słoikach, oczywiście, przygotowaną, i wyobraź sobie: dwadzieścia trzy osoby zatrute, w tym cztery zejścia śmiertelne. Pan młody był jedną z pierwszych ofiar.
– Mama żartuje… – powiedział tata niepewnie.
– Powiem ci tylko – to była botulina. Wytworzyła się na skutek złego zakonserwowania fasoli. Oczywiście mąż mecenas ją wybronił, ale skądinąd wiem, że pan młody nie bardzo jej odpowiadał. – Tutaj Fredka zawiesiła tajemniczo głos i wyszeptała cicho: – Rozważ to, proszę, Eryku.
– Co? – pytał tata gapowato. – Czy mecenasowa zabiła gości z premedytacją?
– Nie – podnosiła głos Fredzia. – Nie, tylko czy ona was nie otruje?
– Kto? – pytał tata. – Mecenasowa?
– Nie – ryczała Fredzia. – Violka, tumanie! – I rzucała słuchawkę.
Violka jakieś zalety pewnie miała, bo tata ją lubił, a my obserwowałyśmy jak egzotyczne, kompletnie nam obce zwierzątko. Uwielbiała śpiewać. I to stało się przyczyną jej klęski.
Violka chyba po cichutku marzyła o karierze wokalistki w taty grupie. Ja mam słuch muzyczny pierwszego stopnia: wiem, że grają. Jednak Lady Vi śpiewała tak zapamiętale, że nawet ja słyszałam, jak fałszuje, a co dopiero tata. Tata nie zdzierżył i spytał Violę, czy zna anegdotę o góralu, a gdy spytała jaką, tata opowiedział bez żadnej litości:
Góral usłyszał śpiewającego cepra i spytał: „A co wy, panoczku, tak śpiwocie, jakby wam sierp z rzyci wyciągali?”.
Viola aluzję zrozumiała i dostała piany, zrobiła się straszna awantura i niedoszła gwiazda grupy Kabanos opuściła z hukiem nasz dom. Do jej odejścia przyczyniła się nie tylko urażona ambicja, ale myślę, że biedaczka miała szczerze dość zajmowania się cudzymi dziećmi. Bez niej było trochę smutno, ale za to dużo spokojniej. No, bo może słuchu nie miała, ale osobowość na pewno. Tata skwitował jej odejście krótko:
– Nie można jej odmówić pewnego braku talentu.
– W jakiej dziedzinie? – spytałam. – Gotowania czy śpiewu?
– Obydwu, niestety.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI