- promocja
- W empik go
Wszystkie kolory łabędzi - ebook
Wszystkie kolory łabędzi - ebook
„Nie daj się zastraszyć”, pisała mi Wiki w co dziesiątej wiadomości. „Nie dawaj im broni do ręki. Nie odbieraj jej sobie”. Ale to łatwo mówić ludziom mającym w sobie ten wyjątkowy dar, który sprawia, że zawsze wypływają na powierzchnię. To jakby bańka powietrza, która nie pozwala opaść na dno, coś rozpraszającego mrok, rozrzedzającego bagno w człowieku.
Ja tego nie miałam, chociaż chciałam wierzyć, że jest po prostu głęboko schowane i kiedyś pozwoli się odnaleźć. Na ten moment byłam tym, kto jest nikim, wbitym w muł na najczarniejszym dnie. Tym, o kim nie pisze się książek…
Tyle że to nie Martyna została wbita w zimny grunt, porzucona w mroku i błocie. I to właśnie ona opowie historię o bardzo trudnych emocjach. Bohaterka bez wiedzy o tym, czy woli chłopaków, czy dziewczyny, nie mająca pojęcia, kim jest ani jak poradzić sobie z tragicznymi następstwami zagubienia i nienawiści.
„Wszystkie kolory łabędzi” to historia o zaszczuciu, stracie i poszukiwaniu własnej tożsamości. O niebinarności, toksycznych wzorcach i pułapkach dorastania. O młodych ludziach, którzy muszą walczyć o to, by zamiast próbować zniknąć, bez przeszkód poszukiwać siebie i żyć na własnych zasadach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8298-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedna myśl, która wszystko zmienia, jeśli jej na to pozwolisz. Potem, po latach, być może pokiwasz głową i powiesz, że już wszystko rozumiesz, powiesz, że to cię nie dotyczyło, że oskarżenie, idea, jakkolwiek to nazwać – było absurdalne. Twój umysł monstrualnym wysiłkiem podniesie swoją wpuszczoną głęboko w zatrutą glebę nogę i zostawi ten moment za sobą. Być może.
Jedna myśl. Że ktoś przez ciebie nie żyje.Kiedyś
Kiedyś
Postanowiłam sobie, że zrozumiem.
Zrozumiem. Nie, że przyjmę na wiarę, bo tak robiłam jako dziecko, gdy mi objaśniano świat. Mówili mi, że te kropki na niebie to gwiazdy, od niemycia i słodyczy zepsują się zęby, nie wolno się dotykać między nogami, bo to grzech, a mamusia i tatuś bardzo się kochali, niewidzialny gość pobłogosławił i stąd się wzięłam. Powiedziano mi też, że jestem taka, jak widać. Dziewczyna, wszystko „na swoim miejscu”. Dziewczyny lubią chłopaków. Dziewczyny wychodzą za mąż i rodzą dzieci. Proste. Życie według prawideł jest bardzo proste, przekonywano.
A mimo to nie rozumiałam. Nie czułam, że jest tak, jak mówią. Za to w pewnym momencie nieustającego konfliktu ze wszystkimi wokół dotarło do mnie, że skoro ja siebie nie rozumiem, oni tym bardziej nie mogą. Ojciec, matka, przyjaciele, szkoła, nikt. Nie odnajdę swojego miejsca, jeśli nie zrozumiem tej jednej rzeczy, która mimo zapewnień wszystkich wokoło, że jestem taka i taka, wciąż mi umykała. Naprawdę nie chciałam wciąż się kłócić, nie chciałam wyśmiewania, obelg, rozczarowania. Od roku, dwóch obserwowałam z niepokojem, że milknę i z rezygnacją zaczynam godzić się z tym, że stoję na miejscu tej gorszej, bo nie wiem. A czas liceum to przecież ten moment, by dowiedzieć się tak banalnych spraw, jak to, kim jesteś oraz czego i z kim chcesz.
Dlatego szukałam. Jak każdy – w internecie. Musiałam przewalić tony cyfrowych śmieci, mowy nienawiści, elaboratów, memów, kłótni na forach, blogów, artykułów, postów na grupach wsparcia. Tam poznałam ją. A ponieważ ona nie miała dla mnie gotowych odpowiedzi, za to wciąż mówiła o możliwościach – zwłaszcza takiej, że wcale na żadne pytania odpowiadać nie muszę – postanowiłam jej posłuchać. Potrzebowałam ulgi.
*
Policzki mi płonęły i czułam intensywne pulsowanie tam, gdzie tak rozkosznie i strasznie jest się zapuszczać. A to był tylko czat! Żaden chłopak usiłujący mnie pobudzić nigdy nie spowodował czegoś równie słodkiego i gwałtownego jak ona. Wiktoria, nick Krako-wieczko.
To było niezmiernie miłe, ale jak na pierwszy raz musiałam ochłonąć. Jeszcze nie oswoiłam się z pojęciami, którymi ona operowała. Poza tym… bałam się ich. To, co tak trudno było mi komukolwiek w domu czy w szkole wyjaśnić, okazało się mieć cały wachlarz pomocnych nazw, definicji, rodzajów. Z każdym czytanym słowem czułam większy strach i wstyd, a w głowie dźwięczały dwa zdania, niby przekleństwo, z którego nie da się uwolnić.
Pierwsze. Ojca. „Martynko, jeśli nie będziesz słuchać tatusia, spłoniesz w piekle”.
Trudno byłoby określić, czy ten, który pochrapywał za ścianą, wpadłby w furię bardziej przez to, że flirtuję z dziewczyną, przez to, że byłam o krok od dojścia, czy przez to, że czytałam i rozmawiałam o „tych bezeceństwach”.
Drugie. Matki. „Martynko, bądź grzeczna”.
Ze strachu i podniecenia dostałam gęsiej skórki. Nie, jednak nie chciałam zbywać Wiktorii i kończyć na dziś tego, co sprawiało mi radość, otulało, odgradzało od mroku czającego się poza pokojem. Podciągnęłam się na poduszkach, odetchnęłam kilka razy, potarłam ostatni raz udem o udo, przygryzając wargę, i napisałam na podświetlanej klawiaturze laptopa:
Tyniec: Awwww. Dajesz mi tyle radości.
Krako-wieczko: Czyli poprawiłam ci nastrój? Ja czy orgazm? *.*
Tyniec: Ty <3
Krako-wieczko: No widzisz, widocznie wcale nie trzeba ci do tego chłopaków.
Posmutniałam. Nie wiedziałam dlaczego. Podejrzewałam, że może smuci mnie moje niedopasowanie do tego, co ojciec uważał za właściwe. Czego chcieli koledzy z klasy. Nauczyciele, różni księża, pan Rysiek z monopolowego, gdzie kupowałam dla ojca papierosy – ciągle powtarzał, żebym zapuściła włosy, bo krótkie są niekobiece.
Tyniec: Wiki, ja tak strasznie chcę wiedzieć, czego mi trzeba. Ale nawet nie wiem, jak dokładnie nazywa się to, co czuję :-| Dlatego tak trudno mi o tym opowiadać.
Krako-wieczko: Oj, to się nazywa niebinarność, głuptasie ;-D Po prostu jesteś ponad prostacki dualizm!
Tyniec: Ale cały świat wydaje się właśnie taki :-(
Krako-wieczko: Okej, luz, jeszcze raz: przyzwyczaiłaś się, że wszystko jest czarno-białe, i teraz ci trudno. Ale nie musisz wkuwać na pamięć wszystkich opcji, jakie powstały, by poszerzyć zbyt mały wachlarz płci. Ogółem uważam, że jeśli się nie wie, kim się jest i co się czuje, to ważne, żeby wszystkie możliwe opcje poznać, ale wcale się na którąś nie decydować. Tylko dać sobie duuuuużo czasu. Samo się wyklaruje, bez ciśnienia.
Tyniec: Byłoby prościej wybrać. Że jestem np. neutral. Albo czy chcę chodzić z dziewczynami, czy z chłopakami.
Krako-wieczko: Byłoby. Ale ty chcesz prawdziwej odpowiedzi, a nie łatwej. Bosh, co ci tam robią z głową na tym wygwizdowie, biedactwo! Jesteś niebinarna, na razie możesz założyć tyle. W kwestii tożsamości społeczno-kulturowej możesz czuć, że masz obie płcie, nie mieć żadnej, mieć totalnie inną od przyjętych, możesz wszystko, ale wcale nie musisz! Nie musisz być kimś według kategorii wymyślonych przez innych, bo jesteś sobą, jedyną w swoim rodzaju. Możesz sobie wymyślić prywatny gender. Oni tego nie zczają, olej tych wsiurów. Na świecie jest mnóstwo fajnych, pozytywnych wariatów. Jedną taką wariatkę już masz w swojej drużynie! <3 < 3 < 3
Jakimś cudem zejście ze sprośnego flirtu na tematy poważniejsze jeszcze mocniej mnie pobudziło. Jakbym uwalniała coś, co niemożliwie długo tkwiło na uwięzi. A przy okazji przeganiała z siebie diabła. Katechetka straszyła na religii, że siedzi we mnie diabeł, bo noszę za krótkie włosy i zbyt workowate ciuchy, ale nie byłam aż tak głupia, by jej wierzyć – te i wszelkie inne oskarżycielskie teksty, jakich niemal codziennie wysłuchiwałam, to był jedyny czort, jakiego to zapyziałe miasteczko usiłowało we mnie wyhodować.
W gimnazjum religii uczyła nas siostra Hania, bardzo mi jej brakowało. Mówiła, że Bóg kocha wszystkich i zawsze. I niezależnie, kim się staniemy przez trudy życia, jeśli tylko szczerze będziemy żałować potknięć, zawsze przygarnie nas do serca. Dzięki niej przez jakiś czas znajdowałam ukojenie w wierze, mimo że ojciec przedstawiał mi na co dzień jej znacznie bardziej radykalne oblicze. Powtarzał, że po ludziach nie można spodziewać się miłosierdzia, czytał w kółko Stary Testament i nawet nie chciał wspominać o Nowym. Na swój sposób próbował mnie chronić, zahartować, tak przez lata usiłowałam go przed samą sobą tłumaczyć. Ale ile można?
Odkąd znalazłam krakowskie forum dla osób ze społeczności lgbtq+, coraz rzadziej czułam się jak przegryw. Nawet moi szkolni prześladowcy zauważyli zmianę, bo nie chowałam się już po kątach i nie schodziłam im z drogi. Ojca wciąż się bałam, z ojcem wciąż nie chciałam się skonfrontować, ale miałam już nowy cel w życiu, a było nim…
żyć zamiast zniknąć.
*
Po majcy, ostatniej lekcji, oczywiście zabrali mi plecak i rzucali nim po korytarzu, tak że do szatni trafiłam jako jedna z ostatnich. Arek Szumek ze swoimi pomagierami osaczył mnie w boksie mojej klasy. Kremowa siatka idealnie pasowała na więzienie i miejsce tortur – nigdy nie rozumiałam, czemu właśnie tak robi się szatnie, w podziemiu i koniecznie z kratami. Nawet jeśli parę osób z klasy stanęłoby w mojej obronie, bo świat, małych miasteczek też, nie jest aż tak beznadziejny, wszyscy już wyszli na majowe słońce i ruszyli do domów.
– Słuchaj, lesbo. – Arek twierdził, że tak powinnam mieć na imię i parę razy próbował mnie do tego przekonać perswazją _à la_ Szumek. To nie był chłopak ze złego domu, ze złem wymalowanym na twarzy, to był po prostu zaniedbany, znudzony, źle wychowany dzieciak, niestety wyższy i dużo silniejszy ode mnie, co strasznie go jarało. – Trzy lata trwały zakłady, niektóre ziomki się poświęcały albo kozaczyły, że dadzą radę ci wsadzić, ale zakłady zawsze wygrywałem ja. Zawsze mówiłem, że jesteś… pierdoloną… lesbą.
Spojrzałam mu w oczy, pierwszy raz z tak bliska, nie będę ściemniać, że bez strachu, ale sądzę, że z czymś nowym w źrenicach. I dla mnie, i dla niego.
Z nadzieją.
– Masz za ciasne horyzonty, skarbie, by pojąć, kim jestem – powiedziałam to, co mi zaleciła Wiki, nie, co kazała powiedzieć, jeśli prześladowca znów mnie osaczy. Głosem mniej pewnym, niż bym chciała, ale przynajmniej mi nie zadrżał ani nie odwróciłam wzroku.
I rzeczywiście, jak przewidziała Wiki, Arek na chwilę zdębiał. Potem jednak popchnął mnie brutalnie na siatkę i wycelował palec między moje oczy.
– Chciałem ci powiedzieć, że czas, żebyś stąd wypierdalała, i wszyscy o tobie zapomną. Ale ty zgrywasz hardą. Więc na twoim miejscu nie wybierałbym się na studniówkę.
Wyszedł z boksu, a jego prawa ręka, Tomek Chłodek, zatrzasnął oczywiście drzwi. Czekałam z walącym sercem, aż ich kroki ucichną, potem jeszcze kilka minut stałam, uspokajając oddech, ze wzrokiem wbitym w ścianę za kratą. W końcu zaczęłam wołać woźną.
_Nie daj się zastraszyć_, pisała mi Wiki w co dziesiątej wiadomości. _Nie dawaj im broni do ręki. Nie odbieraj jej sobie_. Ale łatwo to mówić ludziom mającym w sobie ten wyjątkowy dar, który sprawia, że zawsze wypływają na powierzchnię. To jakby bańka powietrza, która nie pozwala opaść na dno, coś rozpraszającego mrok, rozrzedzającego bagno w człowieku.
Ja tego nie miałam, chociaż chciałam wierzyć, że jest po prostu głęboko schowane i kiedyś pozwoli się odnaleźć. Na ten moment byłam tym, kto jest nikim, wbitym w muł na najczarniejszym dnie. Tym, o kim nie pisze się książek, kto musi powtórzyć cudze słowa, by stać się słyszalnym. Nawet nie umiałam nazwać, czym jestem! Czym! Bo czy bez precyzyjnych pojęć i wpasowania w kategorie i szufladki mogłam być w ogóle kimś?
Książki pisze się o pięknych dziewczynach zakochanych w wampirach. A ja ani piękna, ani prawdziwa. Wampirów wokół jakoś nie ma, prędzej zombie wgapione w ekrany.
Jaki czytelnik chciałby poznać taką historię?
*
Błądziła palcami po moim ciele. Nie zachłannie, nie tak, jakby chciała mnie mieć – to zawsze towarzyszyło dotykowi chłopców. A ja nigdy nie mogłam znieść, że tak obmyślono świat, żebym się koniecznie komuś oddawała. Nie, w jej pieszczocie nie było celu innego niż sama pieszczota. Całkowicie czysty dotyk delikatnych opuszków palców na moim obojczyku, pomiędzy piersiami, z boku szyi i za uchem. Totalnie odleciałam, całkiem zapomniałam, gdzie byłyśmy.
Do mojej otumanionej świadomości wdarło się jednak czyjeś palące spojrzenie. Oprzytomniałam, odsunęłam się nieco od Wiki i poraziło mnie słońce zalewające krakowskie błonia. Przechodząca deptakiem kobieta intensywnie się w nas wpatrywała. Poczułam, że policzki zapłonęły mi jeszcze mocniej niż przed chwilą.
– Chyba ją znam… – wymamrotałam, trąc dłonią o dłoń i kuląc się na trawie.
Wiktoria przytuliła mnie serdecznie i roześmiała się z lekkością.
– Biedactwo, aż tak się przejmujesz? Co, na waszym ryneczku macie stos na czarownice?
Wiedziałam, że żartuje, a mimo to czułam się tylko gorzej i gorzej, z własnym spojrzeniem wbitym w plecy kobiety i z krakowieczkową beztroską przy uchu.
– U mnie jest po prostu inaczej.
Wiki skrzywiła się i zamyśliła, pocierając brodę szczupłymi palcami. Jej twarz miała ostre, właściwie chłopięce rysy, ale okalały ją jasnobrązowe, wręcz miedziane falowane włosy, które spływały kaskadami na ramiona i wciąż przyciągały mój wzrok. Oderwałam go od nich i rozejrzałam się nieco bezradnie. Nieopodal spało stadko gołębi, za naszymi plecami wznosił się niewzruszony Wawel, oświetlony słonecznym blaskiem niczym reflektorem. Widok jak z pocztówki. Atmosfera niespieszności, lenistwa, daleka od świata pędzącego gdzieś obok. Ciekawe, czy to może spowszednieć, a nawet znużyć? Pewnie dla kogoś, kto codziennie ogląda ten skrawek świata, jest tak zwyczajny, jak widok lasu i podwórka sąsiada z mojego okna. A może jednak nie? Może zupełnie inaczej kształtuje nas to, z czym codziennie się stykamy? Wiki wydawała się radosna. Pewna siebie. A mnie tego kompletnie brakowało.
– Znasz _Chirurgów_? – spytała po chwili.
Pokręciłam głową, wyrwana z zamyślenia.
– Szkoda! Nauczyli mnie życia. Tam jest na przykład taka Calliope. Najpierw spała z mężczyznami, potem z kobietami. Miała męża, miała żonę, a dziecko to w ogóle z przyjacielem. To może kogoś oburzać, albo ktoś sobie może pomyśleć, że ona jest niepoważna i niezdecydowana i tak dalej. Ale to jest turbonormalne.
Przekrzywiłam głowę, starając się uwierzyć.
– Słyszę cię, Wik, ale nie pocieszysz mnie serialem, którego nie widziałam. Obiecuję nadrobić, tylko…
– Wiem, trzeba cię rozweselić na już! _Roger that_.
Wiki pociągnęła mnie za rękę, żebym wstała i ruszyła z nią po zielonym stoku. Słońce przyjemnie grzało w kark, gdy podążałam za przyjaciółką jakby do innego, lepszego świata. Ona rozglądała się pilnie wśród czilujących na soczystej trawie ludzi. W końcu niemal wykrzyknęła „Aha!” i ruszyła do dwóch chłopaków siedzących na ławce, ciągnąc mnie oczywiście za sobą. Nie za bardzo lubiłam chłopców, bałam się ich, ale starałam się zgrywać hardą.
– Cześć, panowie. Jesteście _together forever_? – wypaliła Wiki bezpardonowo.
– _And ever_. No tak. – Kolo z irokezem, w śnieżnobiałej koszuli, najwyraźniej uznał nas za nieszkodliwe.
– Co myślicie o niebinarności?
– Serio pytasz? To nie żaden głupi zakład ani prank? – upewnił się drugi, z kręconymi włosami i w bluzie z Wiedźminem. Wiki energicznie pokiwała głową. – Normalna rzecz – odparł więc. – Różnic uczy nas kultura. Gdyby nas zostawić w spokoju, mniej byśmy się różnili.
– Wystarczy spojrzeć na moje środowisko, ja jestem w spektrum autyzmu – dorzucił Irokez. – Często nie czaimy konstruktów kulturowych. Nie czaimy konstruktów płci. A iq mamy takie jak normiki, zwyczajne, wyższe, niższe. Gdyby wszystko, co rozumiemy jako płeć, było takie hurr durr naturalne, to byśmy to łapali.
– No i co? Trzy minuty zajęło mi znalezienie ich! – Wiki pękała z dumy.
Widziała, że jestem w szoku, więc po zdawkowej wymianie jeszcze paru zdań pożegnała chłopaków i łagodnie poprowadziła mnie nad rzekę. W Wiśle odbijały się pyszne gmachy na przeciwległym brzegu, wodę bieliło słońce. Słońce, albo to, co do nas z niego dociera, jest tak naprawdę zielone. Nie żółte, to tylko interpretacja mózgu. Słyszałam o tym w radiu, bo przecież nie w szkole¹. Może cały świat, jaki znam, to tylko interpretacje, a nie fakty? Nachyliłyśmy się nad taflą i zobaczyłam swoją wystraszoną twarz. Wiki gładziła mnie po plecach, a ja nagle wyobraziłam sobie, że wpycha mnie do wody. Bo to wszystko to na pewno żart, jak zawsze, jak przez całe moje życie, i zaraz okaże się, że mnie wykpi i poniży. Ot, dola kozłów ofiarnych, zawsze widzą zagrożenie, a zaufanie to dla nich monstrualny wysiłek.
Wodę coś zmąciło, rozchodziły się po niej regularne kręgi. Uniosłam wzrok i natrafiłam na parę śnieżnobiałych łabędzi i jedno szare młode pomiędzy nimi. Coś takiego tkwi w rysach i sylwetkach łabędzi, w tym, jak suną po tafli, że wydają się istotami z innej rzeczywistości.
– O! I jeszcze one, normalnie jakby wszystko się zmówiło, żeby dać ci mnóstwo miłości! – ucieszyła się Wiktoria. – Wiesz, czego łabędzie są symbolem?
Do głowy przyszło mi tylko brzydkie kaczątko, jeśli chodzi o symbolikę – nic. Mój mózg, ćwiczony do matury, na samo słowo symbol stawał okoniem. Pokręciłam głową.
– Nawet nie kojarzysz ich z zaproszeń ślubnych? Tam symbolizują wierność, ale to nie jedyna rzecz. Są też symbolem dwupłciowości! Ich ciała wyglądają na „męskie”, a szyje na „kobiece”, i u samców, i u samic. Do tego na początku są szaro-brązowe, potem szare… No i istnieją białe, czarne, czarnoszyje, eee, czarnodziobe! Ale my łabędzia kojarzymy z białym, i do tego niemym. A tu kupa, świat nie jest taki jednorodny.
Faktycznie przemówiła mi tym do wyobraźni i poprawiła nastrój.
– Skąd ty bierzesz te mądrości? – spytałam.
– Z wykładów. – Wiki studiowała psychologię. – Z roku na rok będę miała coraz więcej takich gadek do sypania z rękawa!
Zaśmiała się, na co szary młodzik podpłynął do niej bliżej, jakby zachęcony gładkim przyjemnym dźwiękiem. Krako-wieczko kucnęła i przyglądała mu się bez słowa. Stałam, obejmowałam wzrokiem tę scenę, i starałam się odcisnąć ją w pamięci ze wszystkimi szczegółami. Wiktorię, jasnoskórą, miedzianowłosą, beztroską, która nawiązała kontakt ze stworzeniem z innego świata. Śmiechem przełamała granicę między wymiarami. Roziskrzoną wodę, drżące odbicie miasta w rzece, jakby kolejny wymiar. Jasne, nieskończone niebo. Tajemniczego ptaka u progu życia. Siebie zafascynowaną widokiem i tym, jak Wiki na mnie wpływała.
Gdzieś podskórnie wyczuwałam, że to szczęście, jakże obce i jakże wyczekiwane, nie może potrwać długo. Nie wierzyłam, że ofiara losu może zaskarbić sobie jego przychylność. Dlatego coś szarpnęło mnie w okolicy serca, jakby mówiło: „śpiesz się!”, i wyrzuciłam z siebie:
– Pójdziesz ze mną na studniówkę?
Zobaczyłam w jej oczach cień, sekundę zawahania. Czasem gdzieś w niej dostrzegałam coś… jakby uchylała się pstrokata zasłona, a za nią tkwiło cierpienie. I cała otchłań strachu.
Jakbym patrzyła w lustro.
– Jasne! – wykrzyknęła i po cieniu nie został nawet ślad. – Ale wiesz co? Rozdupcymy im mózgi! I tak miałam ściąć włosy. Przyjdę jako twój chłopak. Zobaczysz, tak się odstrzelę, że nie pokapują. I nie będę z nimi gadać, tylko się kpiąco i tajemniczo uśmiechać.
Podrapałam się po głowie. Nie wiedziałam, jak to się ma do akceptacji siebie i nieprzejmowania się opinią innych, o których ciągle mi mówiła. Ale wyobraziłam sobie minę Areczka. Miny ich wszystkich.
– Dobra!
Jak na komendę łabędzie odpłynęły.
*
Połączyli nas z miechowskim lo. Ludzie ginęli w tłumie, rozpływali się w wirze kolorowych sukienek i osobliwych krawatów, charakterystycznych dla młodych chłopców, którym jeszcze nie zatruto gustów męską elegancją. Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy tonęliśmy w blichtrze. Czy wstęp do dorosłości to wstęp do sztuczności, do celebracji sztywnych póz, niewygodnych kreacji i fałszywych masek? Czy to jest właśnie dorosłość?
Krako-wieczko, wysoka, w pysznym popielatym garniturze, ścięta na krótko, z podrobionym zarostem, wyglądała jak milion dolców. Z powodzeniem mogła uchodzić za ślicznego młodego mężczyznę, na którego widok u mojego boku klasa rozdziawiała ryje i wybałuszała gały. Po pierwszym szoku zaczęli się oczywiście zmawiać w grupkach przy stolikach, szukając jakiegoś podstępu – pewnie, że to kuzyn albo opłacony chłopak do towarzystwa. Bardzo wątpiłam, by mogli wpaść na prawdziwą naturę przekrętu. Wiki siedziała jak zblazowany facet, poruszała się zamaszyście, cmokała na niepewne siebie dziewczyny i regularnie łapała mnie za tyłek.
Dobra, Martyna, pomyślałam sobie, czas przestać się naburmuszać i narzekać. Postanowiłam spojrzeć na cały ten spęd inaczej. Wszędzie wisiały papierowe lampiony i błyskały kolorowe światełka, muzyka sączyła się pośród suto zastawionych stołów, pomiędzy dźwiękami przemykały głosy pełne ekscytacji, że oto oficjalnie można pić wódkę na szkolnej imprezie. Przepyszne suknie jakichś sześciu setek dziewczyn, mające podkreślić, że są już kobietami, zlewały się w coś, co chętnie nazwałabym pawiem olbrzyma; uwielbiałam fantastykę, przez lata w nią uciekałam, i teraz sama w sobie podkręcałam wrażenie przebywania w fantastycznej powieści. Tu olbrzym się porzygał (oczywiście, że krasnoludami), tam smok (Arkadiusz) krążył, zły, że nie może się do mnie zbliżyć z powodu rycerza w lśniącej zbroi, który postanowił bronić mojej czci. Podstarzałe anioły, niektóre pochmurne, inne podchmielone, spoglądały na nas dobrodusznie i z lekkim znużeniem, jakby wyprawiały w świat nowe pokolenie wojowników już tysięczny raz. A przy mnie tkwił paladyn, uświęcony wojownik z sekretną mocą i krystaliczną duszą.
Oczywiście w tych generycznych wizjach pomogły mi cztery kieliszki wina.
Nie siadałyśmy w ogóle do przydzielonego stolika, żeby Wiki nie musiała z nikim rozmawiać i nas nie zdemaskowała. Krążyłyśmy po sali, tańczyłyśmy (moja zwiewna kremowa sukienka wirowała wtedy jak szalona; pierwszy raz miałam na sobie coś tak kobiecego, Wiki mi pożyczyła, ale nie czułam się w tym lepiej ani gorzej niż w dresie czy dżinsach), spacerowałyśmy po brzegu jeziora, nad którym stała sala bankietowa. Byłam niemal pewna, że śnię. Musiałam uspokajać oddech, bo się hiperwentylowałam.
W końcu zajumałyśmy butelkę wina i ukryłyśmy się w altanie znalezionej na drugim brzegu jeziora. Widziałyśmy roziskrzony budynek z oddali, patrzyłyśmy, jak światła odbijają się od wody, co jakiś czas po tafli niosły się krzyki, muzyka, śpiewy. Studniówka, inauguracja przepoczwarzenia się. Tyle że ja nie czułam, bym dojrzała, bym osiągnęła jakąś docelową formę. Na co dzień zdawałam się sobie stłamszona w ciasnym kokonie i dziś, gdyby nie Wiki, pewnie w ogóle by mnie tu nie było. Groźbami Arka usprawiedliwiłabym przed samą sobą ucieczkę, moją dotychczasową najlepszą przyjaciółkę.
Teraz jednak miałam inną.
Wiktoria zaśmiewała się do łez, rozpamiętując niezliczone sytuacje, w których w ciągu ostatnich godzin wprawiła „małomiasteczkowców” w osłupienie.
Podciągnęła mi sukienkę i drapała mnie sztucznym zarostem po łydkach. Potem przeniosła się wyżej.
Rzeczywistość pulsowała i falowała. Wiktoria zawstydzająco dobrze znała się na tym, jak mnie pobudzić, podrażnić, prawie doprowadzić do szaleństwa, a potem wyhamować i zacząć wszystko jeszcze raz. Mój umysł przebywał w transie, uwolniony błądził gdzieś pod niebem, z tyłu głowy słyszałam: _Nic dwa razy się nie zdarza, nie ma dwóch tych samych nocy…_ Później nic nie słyszałam, bo krzyczałam. A potem była najbardziej błoga, nieziemska cisza, jaką pamiętam. Tylko oddechy, nic więcej.
I chyba właśnie dlatego, że mój umysł stał się doskonale wyciszony, dotarło do mnie coś jeszcze.
– Wiesz, chyba trochę żałuję, że się przebrałaś. No… – Podniosłam się ostrożnie, bo byłam już nieźle zrobiona. Pewnie na trzeźwo bym tego nie powiedziała. – Może trzeba było pokazać im prawdę, taką bezwstydną, a nie, że sobie bekę robimy. Nie szkodzimy jeszcze bardziej całej sprawie? Może tu, w tych wyjątkowych okolicznościach… – Zapatrzyłam się na wodę i odległą salę bankietową. – Może po prostu daliby spokój. Mogłybyśmy siedzieć przy stoliku, gadać z nimi…
Ona nadal leżała na ławce, z rękami pod głową, i gapiła się w niebo. Ja patrzyłam tęsknie ku sali, Wiki w gwiazdy.
– Brakuje ci ich. W sensie: ludzi – powiedziała cicho. – A wiesz co? Mnie brakuje jednej osoby.
– Przecież tu jestem – odparłam machinalnie, nadal zamyślona, na oślep szukając jej ręki.
– Nie mówię o tobie.
Dotarło to do mnie dopiero po kilku sekundach. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na nią. Miała szkliste oczy, tylko one były wyraźnie widoczne w mroku.
– Co?
– Byłam kiedyś z Zosieńką, ze wsi niedaleko Ojcowa. Najdelikatniejsze cudeńko na świecie. Czysta i dobra. Zostałaby pewnie lekarką i ratowała dzieciaczki. Ale nie stanęła u Bozi w kolejce po tego ignora, którego ma większość ludzi, gdy przychodzi do tresury społecznej. Była trochę jak ty, tylko dużo bardziej. – Westchnęła i usiadła. Poczułam, że robi mi się zimno, a moja faza się wzmaga, chociaż jeszcze nie dotarło do mnie, co znaczą słowa, które padły. Wyczuwałam jednak emocjonalną katastrofę. – Ale wszyscy na tej zabitej dechami wsi się na nią zmówili. Była bardzo rodzinna, miała tę swoją rodzinę wielką, a w niej nikogo, kto by dał jej choć odrobinę zrozumienia. Musiała mieć długie włosy, chodzić w sukienuniach, bawić się lalkami, być grzeczna, cicha, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Musiała być normalna. Ja ją akceptowałam. Ja ją rozumiałam. Ale to było za mało. To zawsze jest za mało. Oni cię zabiją. – Popatrzyła ku studniówkowym światłom. – Tak jak ją zabili. Przedawkowała tabletki.
Czułam, jakbym właśnie przeżywała samochodową kraksę. Mój pojazd przywalił w lity mur. Żebra pękały z trzaskiem.
– Pocieszasz się mną – powiedziałam zdrętwiałymi ustami. – Przypominam ci ją. Nie widzisz mnie, tylko Zosię.
– Martyna…
– Nie martynuj mi tu. – Wstałam i patrzyłam na nią z góry. Moja słabość, niewiara w siebie, były w tamtej chwili siłą. Bo przecież miałam rację, to tylko sen, farsa. – A przebrałaś się, bo się ich boisz. Boisz się ludzi. Tych typowych, w ramkach, tych, co się przystosowują i nie buntują. Tchórz. Kozak w necie, pizda w świecie.
– To idź do nich, wieśniaro, i poradź sobie beze mnie – wycedziła.
Wstała i zniknęła w ciemności.
*
Wiktoria żałowała swoich słów, ale było jeszcze za wcześnie, by je odwołać – płomienie gniewu spalały wszelką refleksję poza żalem do wszystkich i wszystkiego. Odeszła kawałek od altany, po czym łukiem zawróciła do sali bankietowej po swoje rzeczy. Nie chciała już realizować chytrego planu, chciała się stamtąd jak najszybciej zabrać. Zgrzytała zębami, powstrzymywała łzy i mięła w palcach rękawy pożyczonego garnituru. W szatni natrafiła na zbitą gromadę chłopaków. Był tam cały ten Arek, spierdolina jakich mało. Minęła chojraków z pogardą, wzięła plecak od szatniarza, ale zanim udało jej się opuścić budynek, poczuła silne szarpnięcie za ramię. No tak, mieli ją za faceta, więc przykładali inną siłę do gestów.
– Jesteś podstawiony, co? Wyrobiłeś godziny? Gdzie ta lesba?
Wiktoria miała ochotę odpowiedzieć, że w altanie, ale nie zrobiła tego. Nie zareagowała na zaczepkę Szumka. Zignorowała ból ręki, zignorowała wieśniaków i parła ku wyjściu z tego badziewnego miejsca pełnego tandetnych kryształów i idiotycznych rzeźb. Kiczowaty przepych dla mało wymagających. Odetchnęła głęboko, gdy wyszła na zewnątrz. Pomaszerowała ku szosie. Było trochę za wcześnie, ale mogła przecież poczekać na przystanku. SMS-a już wysłała, niepokoił ją tylko nieco brak odpowiedzi.
Nuciła, żeby dodać sobie otuchy; nie lubiła samotnego przemierzania ciemności.
Może dziś ostatni niosę dzień
Na progu czeka zmierzch
Może stanę się nostalgią zapłakanych miejsc
Może dziś ostatni wspólny lęk
Ostatni smutny wiersz
Może będę cichym widmem
Szafką zniknięć
A może skończy się
Ach, opuszczasz mnie
Pod ziemię sypiesz piach
Wiesz, że boję się ciemności
Wiesz, że tak
Niemal wyszła z alei pogrążonej w mroku drzew i doszła do błyskających świateł przejeżdżających samochodów. Niemal. Tym razem nie poczuła szarpnięcia, ale cios w bark. Był tak silny, że upadła i ogarnęły ją mdłości. Obrzydliwe doznanie prądu rozlewało się od ramienia w górę i w dół, na szyję i cały bok. Jak faceci to znosili?
– Kobiet nie biję, ale wreszcie mogę sobie zadośćuczynić trzy lata postu. – Areczek zarechotał nad nią. – Mówiłem jej, żeby nie przychodziła. A ona jeszcze zabiera podstawionego przydupasa, słupa. No to teraz zobaczy.
Kopnięcie w nerki. Wiktoria zwinęła się, ból był porażający jak błysk światła; nie wiedzieć czemu wciąż nie potrafiła dobyć z siebie głosu. Ktoś pchnął ją na plecy, Arek na niej usiadł. Zaczął sprzedawać tuby w twarz. Oszołomiona nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Potem ciosy stały się silniejsze. Były wszędzie. Ogłuszające, zabierające oddech, wgniatające ją w ziemię.
– Nie jestem… – próbowała, ale wyszło z tego tylko charknięcie.
Napastnik był silny. Kolekcjonowanie atrybutów męskości dodawało mu pewności siebie.
Arkowi wydawało się, że dzięki pompowaniu muskułów łatwiej ignorować problemy, na które „w życiu mężczyzny nie ma miejsca”. Jak obojętni rodzice. Jak nudna szkoła. Jak dziewczyna, która zawsze mu się podobała, ale fisiowała, zamiast być prawdziwą dziewczyną, tak jak on był prawdziwym mężczyzną.
Który umie zadawać ciosy.
A jednak…
*
Usiłowałam wydostać się spod wody.
Gapiłam się na ciemną taflę i czułam, jakbym tam była, w lodowatej, ciężkiej toni, która zamknęła mi się bezlitośnie nad głową.
Martyna Tyniecka, skończony przegryw i ofiara. Jak ktoś miałby mnie rozumieć, skoro sama nic o sobie nie wiem? I chyba nie chcę wiedzieć, pomyślałam, wrzucając pustą butelkę do jeziora. Nie śmieciłabym na trzeźwo, ale byłam w zamrożeniu, żywa i martwa niczym kot Schrödingera, i ochrona środowiska wydawała się dotyczyć jakiegoś innego świata, tego poza pudełkiem z trutką, która w każdej chwili może mnie zabić. Albo już to zrobiła. Zimna, gęsta woda zdawała się zalewać mi płuca. Miałam przed oczami te wszystkie ankiety, wnioski, dokumenty, gdzie trzeba było postawić ptaszka przy „kobieta” lub „mężczyzna”. Oczami wyobraźni widziałam, jak na każdym tym świstku wyrasta trzecia opcja: trup.
W głuchej, podwodnej ciszy własnego wnętrza przypomniałam sobie psychologiczne mądrości. Mózg pogrążony w rozpaczy narkotyzuje się nią, wszystko wyolbrzymia, zwłaszcza gdy znajduje się pod wpływem alkoholu bądź innych substancji. Kiedy jesteś zrozpaczony/a i pijany/a, nie bądź sam/a, znajdź pomoc i wytrzeźwiej. Znajdź pomoc… kiedy jesteś sam/a…
Przez jedną sekundę miałam ochotę zadzwonić do mamy. Tylko jedną. Kilka tygodni temu odważyłam się powiedzieć jej, naprawdę nie wiem, po co, że już chyba rozumiem, skąd te jej wszystkie „problemy wychowawcze” ze mną. Że wreszcie znalazłam odpowiednie źródła informacji i mądrych ludzi, i że nie identyfikuję się ze swoją płcią. Mama milczała jakiś czas, aż spytała: „Czyli uważasz, że jesteś chłopcem? Tak ci ktoś nagadał?”. „Nie, mamo, w tej chwili nie wiem, za kogo się uważam, ale wiem, za kogo się nie uważam”. Mama pokiwała wtedy głową, po czym zabrała mi telefon i odłączyła internet. I kazała się uczyć do matury z książek.
Szybko musiała oddać mi kontakt ze światem, bo tego wymagał program nauczania, ale stała się dla mnie jeszcze bardziej oschła. Tak jak podejrzewałam, nie powiedziała ojcu o moim wyznaniu. Ojciec by mnie zabił.
„Martynko, jeśli nie będziesz słuchać tatusia, spłoniesz w piekle”.
„Martynko, bądź grzeczna”.
Matka znów skupiła się na moim idealnym bracie; niedawno się zaręczył i pracował w korpo w Warszawie, a ja byłam dopustem bożym, który znosiła, za który się modliła, i co do którego wyczekiwała, aż pójdzie z domu w cholerę.
Nie mogłam zadzwonić do matki. I nie do Wiktorii. Natalia była mi najbliższa z klasy, ale dzisiaj chciała przeżyć swój pierwszy raz. Był jeszcze Bysior z forum… Forum… Na pewno mi pomogło? Czy tylko wprowadziło zamęt i wypluło z siebie w moje życie Wiktorię – prawdziwe tornado?
Nachyliłam się nad taflą tak, że straciłam równowagę i omal nie wpadłam do wody. Zanurzyłam w niej rękę i zachlapałam swoją absurdalną kreację. Usiadłam na trawie i zdjęłam buty, poczułam rosę pod stopami. _Ciemna woda, mętna woda_. Powinnam się od niej odsunąć. Ale dokąd miałabym pójść? Na bal?
Ilu takich było, przez lata inicjacji i dzikich pijanych pląsów wokół wchodzenia w dorosłość? Tych, którzy usiłowali wtopić się w tło, _zniknąć jak cukier w gorącej wodzie_, _ślizgać się jak po lodzie_, których tygodnie przed wydarzeniem bolał brzuch, którzy byli wręcz śmiertelnie przerażeni, bo nie pasowali, nie rozumieli albo po prostu nie chcieli brać w tym udziału? Ilu modliło się, by nie być dorosłym, skoro dorosłość miała tak wyglądać, ale i nie wracać do dzieciństwa, więc tak naprawdę prosiło o niebyt? Ilu z tych wszystkich normików w ogóle przeszło przez myśl, że rytuały, nakazy, wymagania, którymi oblepia się człowieka, im jest starszy, tym ściślej – niektórych zadręczają na śmierć?
Byłam pewna, że nikt o takich jak my dziś nie myślał. Koniecznie wpasowanych w tło, by poczuć się choć przez chwilę akceptowanymi. Kupujących cały ten hałas o nic, wbrew sobie, byleby tylko nie usłyszeć złego słowa. Nie doznać wstydu. Nie paść ofiarą przemocy.
Nikt. Nawet Wiki ganiała tylko za duchami.
Coś we mnie drgnęło. Jakby ktoś przyłożył łyżki defibrylatora do nieruchomego serca. To wskrzeszał mnie gniew. Wiktoria miała plecak w szatni, na pewno po niego wróci. Ale poszła w drugą stronę. Może zdążę jej go zabrać? Niech ma problem. Niech ma choć jeden pierdolony problem, który ma mniej niż sto lat. A tyle mi mówiła o tym, by nie żyć przeszłością! Cała jest z kłamstw, krakowska sucz.
*
Wiktoria sądziła, że jeśli kiedyś pofrunie, będzie to wspaniałe doświadczenie. Niestety, obecnie wszystkie części ciała zdawała się mieć przybite gwoździami do ziębiącej ziemi, a klatka piersiowa najwyraźniej skrywała w sobie olbrzymi balon, bo dziewczyna czuła, jakby jej pierś miała eksplodować. Wydawało jej się, że wraz z tą nabrzmiałą klatką unosi się ku upstrzonej gwiazdami czerni i było jej od tego bardzo niedobrze, ale w gardle nie miała wymiocin, tylko coś, od czego się krztusiła.
– Masz krew w płucu – orzekła Zosia, stojąca nad nią w okularach i białym kitlu. Czarne loki spięła na czubku głowy.
– Co ty tam wiesz, nie zostałaś lekarką – chciała odpowiedzieć, ale tylko zarzęziła.
Jakaś rozchichotana parka zbliżała się od strony studniówki. Wiki leżała pod drzewem, w plamie czerni, nie mogła się poruszyć, a upiorne dźwięki, które wydawała, nie miały szans dolecieć do pijanych maturzystów.
– _Ale gdyby się wzbić w powietrze_ – nuciła Zosia, akompaniując odgłosom agonii i patrząc w gwiazdy – _i unosić się na wietrze…_
– Zmień repertuar, Zośka – szepnęła Wiktoria. – Nie lubię tej piosenki.
– Och tak, ty lubisz mroczne. Mocny bas, te sprawy.
– _Obok mego ciała… ptaki wiją gniazda… płacze na mnie deszcz… leżę tu jak Laura…_
– Cicho bądź, nie przysparzaj sobie bólu. – Zosia westchnęła. – Już ci zanucę.
Znów żegnam cię po raz tysięczny
Twój jedyny wierny towarzysz
Wracasz wciąż z chęci zemsty
I znowu się wewnątrz poparzysz
Nie znam tego dobrze, Wiki… Ale ostatnie życzenie jest święte.
Kiedy tu wracasz, to płaczesz
A kiedy umierasz, to chyba się śmiejesz
Odlecisz oknem pod dachem
Nie jesteś ptakiem…
Pobliskie zarośla zaszeleściły. Zosia czujnie spojrzała w tamtym kierunku. Wiktoria mogła jedynie spoglądać na nią, ostatni wyraźny punkt pośród nabierającej głębi czerni. Tej, przez którą każdy musi przejść sam, niezależnie od strachu.
Może będę cichym widmem
Szafką zniknięć…
*
Dobiegłam do sali bankietowej. Przed wejściem Arek i świta zjebów palili fajki.
– Chciałaś się utopić, Martynia? Nawet to ci nie wychodzi!
Wpadłam do szatni, sprawdziłam naszą szafkę na rzeczy. Plecaka już nie było.
Weszłam do łazienki, ale nawet nie spojrzałam w lustro. Wściekłość powoli ze mnie uchodziła, jakbym flaczała, rozpływała się. Mogłam zadzwonić do kumpla mojego brata, który twierdził, że zawsze po mnie przyjedzie, poprosić o odwiezienie do domu. Powinnam tak zrobić.
Poczułam na sobie spojrzenie. Pod ścianą przy drzwiach stała drobna blondynka w czarnych dziurawych rurkach, z wytatuowanymi rękami i dekoltem, z różowymi końcówkami włosów i przenikliwym spojrzeniem. Z zaplecionymi na piersiach ramionami opierała się o zimne płytki i nie spuszczała ze mnie wzroku. Miałam ochotę na nią warknąć, żeby dała mi spokój.
– Mogę cię stąd zabrać, Martyna – zapewniła. – Nie mam planu. Mogę wszystko jeszcze zmienić. Tylko powiedz, czego chcesz.
Jakaś wariatka. Buzująca we mnie złość nagle wystrzeliła niczym korek z szampana.
– Nie wiem! – wrzasnęłam.
Minęłam ją bez słowa, upewniłam się, że chłopaków już nie ma na zewnątrz, i wyszłam przed budynek. Spojrzałam w stronę szosy. Chciałam wybrać ten cholerny numer, ale jakoś nie umiałam dać za wygraną. Nie umiałam pogodzić się z nijakością mojego życia, ze statusem przegrywa. Potrzebowałam zrobić na złość komukolwiek, a że nikt, na kim mi zależało, nie zwracał na mnie uwagi, pozostawało robić na złość sobie.
Dlatego weszłam do środka, wzięłam jeszcze jedną odkorkowaną butelkę i wróciłam do altany.Teraz
Teraz
Morze jest niemal całkiem nieruchome. W takie dni wydaje mi się, że ktoś je tu dokleił, tak samo jak statki czekające na wejście do gdyńskiego portu majaczącego w oddali. Ta cisza na plaży, gdy nie ma szumu morza, jest przedziwna. Wbrew pozorom znacznie trudniej przy niej myśleć, niż gdy Bałtyk szaleje.
Cisza mnie drażni.
– No co ty, Martynka. Przecież wiesz, że ja tobie nic nigdy. Nic złego. Nie chcesz mnie pocałować?
– Nie – odpowiadam, uporczywie wpatrując się w wodę i przesypując piasek między palcami.
No, niechże się ruszy. Czy Księżyc nie powinien sprawiać, że morze ciągle faluje? Zupełnie się na tym nie znam. Ale w sumie tutaj jest zatoka…
– Okej, nie ma sprawy. To ja poczekam. Zależy mi na tobie, serio.
Zwracam na niego wzrok. Nawet przystojny, nawet miły, dobrze wychowany, dobrze ubrany. Fajny chłopak. Ale kiedy mnie dotyka…
– Łukasz, nic z tego nie będzie.
Kręci głową i bierze mnie za rękę. Wzdrygam się.
– Tynka, ale ja wiem. Widzę, że musiało cię spotkać coś złego. Nie musisz ze mną zrywać „dla mojego dobra” itepe. Ja naprawdę nie jestem ten od przygód. Nigdy mnie nie ciągnęło do wyszalenia się, tylko chciałem mieć… bratnią duszę.
Chciał powiedzieć „żonę”, bo jest z jakiejś dziury i wszyscy jego kuzyni hajtnęli się ze swoimi dziewczynami, które poderwali jeszcze w podstawówce albo w liceum. Omal nie parskam śmiechem. Martyna Tyniecka – żona. Żona pana z hektarami.
– A białe małżeństwo byś przeżył? – pytam z autentycznym zaciekawieniem.
Łukasz jest zmieszany, ale szybko znajduje wyjście z impasu.
– No tak, tylko trzeba by było zrobić dziecko. A przed tym i po tym to spoko luz. – Szczerzy się do mnie.
– Więc uważasz, że dzieci „trzeba” robić.
– No jasne. I uważam, że będzie z ciebie świetna mama.
Odwracam głowę i przymykam oczy. Łukasz tylko udaje, że jest taki _cool_ i wyluzowany, kocopołów ma w głowie, co niemiara, i jeszcze je na mnie projektuje, zamiast mnie poznać. Ale nie wkurza się, że nie chcę się z nim lizać…
Zadzieram głowę i patrzę w szarawe niebo. Może dać mu jeszcze ze dwa tygodnie? Dwa tygodnie to nie zbrodnia… A przynajmniej ludziom na roku się wyjątkowo podoba. Że taki szarmancki i wpatrzony we mnie. W zamyśleniu nawijam włosy na palce, aż się plączą.
– Zostaw, powyrywasz sobie, a takie masz ładne.
Podsuwam pod nos blond kosmyk i patrzę na niego krytycznie. Wzdycham.
– No dobra. Chodźmy na Grycana – mówię i wstaję z ciepłego piasku. – Mam ochotę na sorbet.
– A na piwo też czy jeszcze za wcześnie?
Wiem, że jak powiem, że wieczorem mam jeszcze wykład, to się nie będzie chciał napić. No to dopiero jak wypijemy po browarze albo dwa, nagle mi się przypomni: och, jeszcze mam psychologię emocji za piętnaście siódma!
– Na piwo też, mordo.
*
– W pełni rozwinięta emocja ma wszystkie trzy składniki procesu emocjonalnego: afektywny, pobudzeniowy i treściowy. Taka emocja będzie możliwa do identyfikacji. W procesie terapeutycznym najczęściej mamy jednak do czynienia z niepełnymi emocjami. Najpierw poszukujemy ich źródła, a potem staramy się pomóc im ewoluować i stać się emocją, którą można nazwać, przeżyć świadomie i pozwolić jej odejść.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki