Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wszystkie kolory łabędzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie kolory łabędzi - ebook

„Nie daj się zastraszyć”, pisała mi Wiki w co dziesiątej wiadomości. „Nie dawaj im broni do ręki. Nie odbieraj jej sobie”. Ale to łatwo mówić ludziom mającym w sobie ten wyjątkowy dar, który sprawia, że zawsze wypływają na powierzchnię. To jakby bańka powietrza, która nie pozwala opaść na dno, coś rozpraszającego mrok, rozrzedzającego bagno w człowieku.

Ja tego nie miałam, chociaż chciałam wierzyć, że jest po prostu głęboko schowane i kiedyś pozwoli się odnaleźć. Na ten moment byłam tym, kto jest nikim, wbitym w muł na najczarniejszym dnie. Tym, o kim nie pisze się książek…

Tyle że to nie Martyna została wbita w zimny grunt, porzucona w mroku i błocie. I to właśnie ona opowie historię o bardzo trudnych emocjach. Bohaterka bez wiedzy o tym, czy woli chłopaków, czy dziewczyny, nie mająca pojęcia, kim jest ani jak poradzić sobie z tragicznymi następstwami zagubienia i nienawiści.

„Wszystkie kolory łabędzi” to historia o zaszczuciu, stracie i poszukiwaniu własnej tożsamości. O niebinarności, toksycznych wzorcach i pułapkach dorastania. O młodych ludziach, którzy muszą walczyć o to, by zamiast próbować zniknąć, bez przeszkód poszukiwać siebie i żyć na własnych zasadach.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8298-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeśli w gło­wie zakieł­kuje ci pewna nie­zno­śna myśl, ponura idea, twój świat może spło­nąć w mgnie­niu oka, tak że po chwili obej­rzysz taniec spo­pie­lo­nych resz­tek wokół cie­bie… i nie będziesz mieć poję­cia, co się stało. Ciężki zalą­żek oskar­że­nia, nasiono od samego początku prze­gniłe zapu­ści w tobie korze­nie i przy­bije niczym drzewo do pod­łoża – wgnie­cie cię w jeden moment i owi­nie gęstą sie­cią wspo­mnień.

Jedna myśl, która wszystko zmie­nia, jeśli jej na to pozwo­lisz. Potem, po latach, być może poki­wasz głową i powiesz, że już wszystko rozu­miesz, powiesz, że to cię nie doty­czyło, że oskar­że­nie, idea, jak­kol­wiek to nazwać – było absur­dalne. Twój umysł mon­stru­al­nym wysił­kiem pod­nie­sie swoją wpusz­czoną głę­boko w zatrutą glebę nogę i zostawi ten moment za sobą. Być może.

Jedna myśl. Że ktoś przez cie­bie nie żyje.Kiedyś

Kie­dyś

Posta­no­wi­łam sobie, że zro­zu­miem.

Zro­zu­miem. Nie, że przyjmę na wiarę, bo tak robi­łam jako dziecko, gdy mi obja­śniano świat. Mówili mi, że te kropki na nie­bie to gwiazdy, od nie­my­cia i sło­dy­czy zepsują się zęby, nie wolno się doty­kać mię­dzy nogami, bo to grzech, a mamu­sia i tatuś bar­dzo się kochali, nie­wi­dzialny gość pobło­go­sła­wił i stąd się wzię­łam. Powie­dziano mi też, że jestem taka, jak widać. Dziew­czyna, wszystko „na swoim miej­scu”. Dziew­czyny lubią chło­pa­ków. Dziew­czyny wycho­dzą za mąż i rodzą dzieci. Pro­ste. Życie według pra­wi­deł jest bar­dzo pro­ste, prze­ko­ny­wano.

A mimo to nie rozu­mia­łam. Nie czu­łam, że jest tak, jak mówią. Za to w pew­nym momen­cie nie­usta­ją­cego kon­fliktu ze wszyst­kimi wokół dotarło do mnie, że skoro ja sie­bie nie rozu­miem, oni tym bar­dziej nie mogą. Ojciec, matka, przy­ja­ciele, szkoła, nikt. Nie odnajdę swo­jego miej­sca, jeśli nie zrozu­miem tej jed­nej rze­czy, która mimo zapew­nień wszyst­kich wokoło, że jestem taka i taka, wciąż mi umy­kała. Naprawdę nie chcia­łam wciąż się kłó­cić, nie chcia­łam wyśmie­wa­nia, obelg, roz­cza­ro­wa­nia. Od roku, dwóch obser­wo­wa­łam z nie­po­ko­jem, że milknę i z rezy­gna­cją zaczy­nam godzić się z tym, że stoję na miej­scu tej gor­szej, bo nie wiem. A czas liceum to prze­cież ten moment, by dowie­dzieć się tak banal­nych spraw, jak to, kim jesteś oraz czego i z kim chcesz.

Dla­tego szu­ka­łam. Jak każdy – w inter­ne­cie. Musia­łam prze­wa­lić tony cyfro­wych śmieci, mowy nie­na­wi­ści, ela­bo­ra­tów, memów, kłótni na forach, blo­gów, arty­ku­łów, postów na gru­pach wspar­cia. Tam pozna­łam ją. A ponie­waż ona nie miała dla mnie goto­wych odpo­wie­dzi, za to wciąż mówiła o moż­li­wo­ściach – zwłasz­cza takiej, że wcale na żadne pyta­nia odpo­wia­dać nie muszę – posta­no­wi­łam jej posłu­chać. Potrze­bo­wa­łam ulgi.

*

Policzki mi pło­nęły i czu­łam inten­sywne pul­so­wa­nie tam, gdzie tak roz­kosz­nie i strasz­nie jest się zapusz­czać. A to był tylko czat! Żaden chło­pak usi­łu­jący mnie pobu­dzić ni­gdy nie spo­wo­do­wał cze­goś rów­nie słod­kiego i gwał­tow­nego jak ona. Wik­to­ria, nick Krako-wieczko.

To było nie­zmier­nie miłe, ale jak na pierw­szy raz musia­łam ochło­nąć. Jesz­cze nie oswo­iłam się z poję­ciami, któ­rymi ona ope­ro­wała. Poza tym… bałam się ich. To, co tak trudno było mi komu­kol­wiek w domu czy w szkole wyja­śnić, oka­zało się mieć cały wachlarz pomoc­nych nazw, defi­ni­cji, rodza­jów. Z każ­dym czy­ta­nym sło­wem czu­łam więk­szy strach i wstyd, a w gło­wie dźwię­czały dwa zda­nia, niby prze­kleń­stwo, z któ­rego nie da się uwol­nić.

Pierw­sze. Ojca. „Mar­tynko, jeśli nie będziesz słu­chać tatu­sia, spło­niesz w pie­kle”.

Trudno byłoby okre­ślić, czy ten, który pochra­py­wał za ścianą, wpadłby w furię bar­dziej przez to, że flir­tuję z dziew­czyną, przez to, że byłam o krok od doj­ścia, czy przez to, że czy­ta­łam i roz­ma­wia­łam o „tych beze­ceń­stwach”.

Dru­gie. Matki. „Mar­tynko, bądź grzeczna”.

Ze stra­chu i pod­nie­ce­nia dosta­łam gęsiej skórki. Nie, jed­nak nie chcia­łam zby­wać Wik­to­rii i koń­czyć na dziś tego, co spra­wiało mi radość, otu­lało, odgra­dzało od mroku cza­ją­cego się poza poko­jem. Pod­cią­gnę­łam się na podusz­kach, ode­tchnę­łam kilka razy, potar­łam ostatni raz udem o udo, przy­gry­za­jąc wargę, i napi­sa­łam na pod­świe­tla­nej kla­wia­tu­rze lap­topa:

Tyniec: Awwww. Dajesz mi tyle rado­ści.

Krako-wieczko: Czyli popra­wi­łam ci nastrój? Ja czy orgazm? *.*

Tyniec: Ty <3

Krako-wieczko: No widzisz, widocz­nie wcale nie trzeba ci do tego chło­pa­ków.

Posmut­nia­łam. Nie wie­dzia­łam dla­czego. Podej­rze­wa­łam, że może smuci mnie moje nie­do­pa­so­wa­nie do tego, co ojciec uwa­żał za wła­ściwe. Czego chcieli kole­dzy z klasy. Nauczy­ciele, różni księża, pan Rysiek z mono­po­lo­wego, gdzie kupo­wa­łam dla ojca papie­rosy – cią­gle powta­rzał, żebym zapu­ściła włosy, bo krót­kie są nie­ko­biece.

Tyniec: Wiki, ja tak strasz­nie chcę wie­dzieć, czego mi trzeba. Ale nawet nie wiem, jak dokład­nie nazywa się to, co czuję :-| Dla­tego tak trudno mi o tym opo­wia­dać.

Krako-wieczko: Oj, to się nazywa nie­bi­nar­ność, głup­ta­sie ;-D Po pro­stu jesteś ponad pro­stacki dualizm!

Tyniec: Ale cały świat wydaje się wła­śnie taki :-(

Krako-wieczko: Okej, luz, jesz­cze raz: przy­zwy­cza­iłaś się, że wszystko jest czarno-białe, i teraz ci trudno. Ale nie musisz wku­wać na pamięć wszyst­kich opcji, jakie powstały, by posze­rzyć zbyt mały wachlarz płci. Ogó­łem uwa­żam, że jeśli się nie wie, kim się jest i co się czuje, to ważne, żeby wszyst­kie moż­liwe opcje poznać, ale wcale się na któ­rąś nie decy­do­wać. Tylko dać sobie duuuuużo czasu. Samo się wykla­ruje, bez ciśnie­nia.

Tyniec: Byłoby pro­ściej wybrać. Że jestem np. neu­tral. Albo czy chcę cho­dzić z dziew­czy­nami, czy z chło­pa­kami.

Krako-wieczko: Byłoby. Ale ty chcesz praw­dzi­wej odpo­wie­dzi, a nie łatwej. Bosh, co ci tam robią z głową na tym wygwiz­do­wie, bie­dac­two! Jesteś nie­bi­narna, na razie możesz zało­żyć tyle. W kwe­stii toż­sa­mo­ści spo­łeczno-kul­tu­ro­wej możesz czuć, że masz obie płcie, nie mieć żad­nej, mieć total­nie inną od przy­ję­tych, możesz wszystko, ale wcale nie musisz! Nie musisz być kimś według kate­go­rii wymy­ślo­nych przez innych, bo jesteś sobą, jedyną w swoim rodzaju. Możesz sobie wymy­ślić pry­watny gen­der. Oni tego nie zczają, olej tych wsiu­rów. Na świe­cie jest mnó­stwo faj­nych, pozy­tyw­nych waria­tów. Jedną taką wariatkę już masz w swo­jej dru­ży­nie! <3 < 3 < 3

Jakimś cudem zej­ście ze spro­śnego flirtu na tematy poważ­niej­sze jesz­cze moc­niej mnie pobu­dziło. Jak­bym uwal­niała coś, co nie­moż­li­wie długo tkwiło na uwięzi. A przy oka­zji prze­ga­niała z sie­bie dia­bła. Kate­chetka stra­szyła na reli­gii, że sie­dzi we mnie dia­beł, bo noszę za krót­kie włosy i zbyt wor­ko­wate ciu­chy, ale nie byłam aż tak głu­pia, by jej wie­rzyć – te i wszel­kie inne oskar­ży­ciel­skie tek­sty, jakich nie­mal codzien­nie wysłu­chi­wa­łam, to był jedyny czort, jakiego to zapy­ziałe mia­steczko usi­ło­wało we mnie wyho­do­wać.

W gim­na­zjum reli­gii uczyła nas sio­stra Hania, bar­dzo mi jej bra­ko­wało. Mówiła, że Bóg kocha wszyst­kich i zawsze. I nie­za­leż­nie, kim się sta­niemy przez trudy życia, jeśli tylko szcze­rze będziemy żało­wać potknięć, zawsze przy­gar­nie nas do serca. Dzięki niej przez jakiś czas znaj­do­wa­łam uko­je­nie w wie­rze, mimo że ojciec przed­sta­wiał mi na co dzień jej znacz­nie bar­dziej rady­kalne obli­cze. Powta­rzał, że po ludziach nie można spo­dzie­wać się miło­sier­dzia, czy­tał w kółko Stary Testa­ment i nawet nie chciał wspo­mi­nać o Nowym. Na swój spo­sób pró­bo­wał mnie chro­nić, zahar­to­wać, tak przez lata usi­ło­wa­łam go przed samą sobą tłu­ma­czyć. Ale ile można?

Odkąd zna­la­złam kra­kow­skie forum dla osób ze spo­łecz­no­ści lgbtq+, coraz rza­dziej czu­łam się jak prze­gryw. Nawet moi szkolni prze­śla­dowcy zauwa­żyli zmianę, bo nie cho­wa­łam się już po kątach i nie scho­dzi­łam im z drogi. Ojca wciąż się bałam, z ojcem wciąż nie chcia­łam się skon­fron­to­wać, ale mia­łam już nowy cel w życiu, a było nim…

żyć zamiast znik­nąć.

*

Po majcy, ostat­niej lek­cji, oczy­wi­ście zabrali mi ple­cak i rzu­cali nim po kory­ta­rzu, tak że do szatni tra­fi­łam jako jedna z ostat­nich. Arek Szu­mek ze swo­imi poma­gie­rami osa­czył mnie w bok­sie mojej klasy. Kre­mowa siatka ide­al­nie paso­wała na wię­zie­nie i miej­sce tor­tur – ni­gdy nie rozu­mia­łam, czemu wła­śnie tak robi się szat­nie, w pod­zie­miu i koniecz­nie z kra­tami. Nawet jeśli parę osób z klasy sta­nę­łoby w mojej obro­nie, bo świat, małych mia­ste­czek też, nie jest aż tak bez­na­dziejny, wszy­scy już wyszli na majowe słońce i ruszyli do domów.

– Słu­chaj, lesbo. – Arek twier­dził, że tak powin­nam mieć na imię i parę razy pró­bo­wał mnie do tego prze­konać per­swa­zją _à la_ Szu­mek. To nie był chło­pak ze złego domu, ze złem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy, to był po pro­stu zanie­dbany, znu­dzony, źle wycho­wany dzie­ciak, nie­stety wyż­szy i dużo sil­niej­szy ode mnie, co strasz­nie go jarało. – Trzy lata trwały zakłady, nie­które ziomki się poświę­cały albo koza­czyły, że dadzą radę ci wsa­dzić, ale zakłady zawsze wygry­wa­łem ja. Zawsze mówi­łem, że jesteś… pier­do­loną… lesbą.

Spoj­rza­łam mu w oczy, pierw­szy raz z tak bli­ska, nie będę ściem­niać, że bez stra­chu, ale sądzę, że z czymś nowym w źre­ni­cach. I dla mnie, i dla niego.

Z nadzieją.

– Masz za cia­sne hory­zonty, skar­bie, by pojąć, kim jestem – powie­dzia­łam to, co mi zale­ciła Wiki, nie, co kazała powie­dzieć, jeśli prze­śla­dowca znów mnie osa­czy. Gło­sem mniej pew­nym, niż bym chciała, ale przy­naj­mniej mi nie zadrżał ani nie odwró­ci­łam wzroku.

I rze­czy­wi­ście, jak prze­wi­działa Wiki, Arek na chwilę zdę­biał. Potem jed­nak popchnął mnie bru­tal­nie na siatkę i wyce­lo­wał palec mię­dzy moje oczy.

– Chcia­łem ci powie­dzieć, że czas, żebyś stąd wypier­da­lała, i wszy­scy o tobie zapo­mną. Ale ty zgry­wasz hardą. Więc na twoim miej­scu nie wybie­rał­bym się na stud­niówkę.

Wyszedł z boksu, a jego prawa ręka, Tomek Chło­dek, zatrza­snął oczy­wi­ście drzwi. Cze­ka­łam z walą­cym ser­cem, aż ich kroki ucichną, potem jesz­cze kilka minut sta­łam, uspo­ka­ja­jąc oddech, ze wzro­kiem wbi­tym w ścianę za kratą. W końcu zaczę­łam wołać woźną.

_Nie daj się zastra­szyć_, pisała mi Wiki w co dzie­sią­tej wia­do­mo­ści. _Nie dawaj im broni do ręki. Nie odbie­raj jej sobie_. Ale łatwo to mówić ludziom mają­cym w sobie ten wyjąt­kowy dar, który spra­wia, że zawsze wypły­wają na powierzch­nię. To jakby bańka powie­trza, która nie pozwala opaść na dno, coś roz­pra­sza­ją­cego mrok, roz­rze­dza­ją­cego bagno w czło­wieku.

Ja tego nie mia­łam, cho­ciaż chcia­łam wie­rzyć, że jest po pro­stu głę­boko scho­wane i kie­dyś pozwoli się odna­leźć. Na ten moment byłam tym, kto jest nikim, wbi­tym w muł na naj­czar­niej­szym dnie. Tym, o kim nie pisze się ksią­żek, kto musi powtó­rzyć cudze słowa, by stać się sły­szal­nym. Nawet nie umia­łam nazwać, czym jestem! Czym! Bo czy bez pre­cy­zyj­nych pojęć i wpa­so­wa­nia w kate­go­rie i szu­fladki mogłam być w ogóle kimś?

Książki pisze się o pięk­nych dziew­czy­nach zako­cha­nych w wam­pi­rach. A ja ani piękna, ani praw­dziwa. Wam­pi­rów wokół jakoś nie ma, prę­dzej zom­bie wga­pione w ekrany.

Jaki czy­tel­nik chciałby poznać taką histo­rię?

*

Błą­dziła pal­cami po moim ciele. Nie zachłan­nie, nie tak, jakby chciała mnie mieć – to zawsze towa­rzy­szyło doty­kowi chłop­ców. A ja ni­gdy nie mogłam znieść, że tak obmy­ślono świat, żebym się koniecz­nie komuś odda­wała. Nie, w jej piesz­czo­cie nie było celu innego niż sama piesz­czota. Cał­ko­wi­cie czy­sty dotyk deli­kat­nych opusz­ków pal­ców na moim oboj­czyku, pomię­dzy pier­siami, z boku szyi i za uchem. Total­nie odle­cia­łam, cał­kiem zapo­mnia­łam, gdzie były­śmy.

Do mojej otu­ma­nio­nej świa­do­mo­ści wdarło się jed­nak czy­jeś palące spoj­rze­nie. Oprzy­tom­nia­łam, odsu­nę­łam się nieco od Wiki i pora­ziło mnie słońce zale­wa­jące kra­kow­skie bło­nia. Prze­cho­dząca dep­ta­kiem kobieta inten­syw­nie się w nas wpa­try­wała. Poczu­łam, że policzki zapło­nęły mi jesz­cze moc­niej niż przed chwilą.

– Chyba ją znam… – wymam­ro­ta­łam, trąc dło­nią o dłoń i kuląc się na tra­wie.

Wik­to­ria przy­tu­liła mnie ser­decz­nie i roze­śmiała się z lek­ko­ścią.

– Bie­dac­two, aż tak się przej­mu­jesz? Co, na waszym ryneczku macie stos na cza­row­nice?

Wie­dzia­łam, że żar­tuje, a mimo to czu­łam się tylko gorzej i gorzej, z wła­snym spoj­rze­niem wbi­tym w plecy kobiety i z kra­ko­wiecz­kową bez­tro­ską przy uchu.

– U mnie jest po pro­stu ina­czej.

Wiki skrzy­wiła się i zamy­śliła, pocie­ra­jąc brodę szczu­płymi pal­cami. Jej twarz miała ostre, wła­ści­wie chło­pięce rysy, ale oka­lały ją jasno­brą­zowe, wręcz mie­dziane falo­wane włosy, które spły­wały kaska­dami na ramiona i wciąż przy­cią­gały mój wzrok. Ode­rwa­łam go od nich i rozej­rza­łam się nieco bez­rad­nie. Nie­opo­dal spało stadko gołębi, za naszymi ple­cami wzno­sił się nie­wzru­szony Wawel, oświe­tlony sło­necz­nym bla­skiem niczym reflek­to­rem. Widok jak z pocz­tówki. Atmos­fera nie­spiesz­no­ści, leni­stwa, daleka od świata pędzą­cego gdzieś obok. Cie­kawe, czy to może spo­wsze­dnieć, a nawet znu­żyć? Pew­nie dla kogoś, kto codzien­nie ogląda ten skra­wek świata, jest tak zwy­czajny, jak widok lasu i podwórka sąsiada z mojego okna. A może jed­nak nie? Może zupeł­nie ina­czej kształ­tuje nas to, z czym codzien­nie się sty­kamy? Wiki wyda­wała się rado­sna. Pewna sie­bie. A mnie tego kom­plet­nie bra­ko­wało.

– Znasz _Chi­rur­gów_? – spy­tała po chwili.

Pokrę­ci­łam głową, wyrwana z zamy­śle­nia.

– Szkoda! Nauczyli mnie życia. Tam jest na przy­kład taka Cal­liope. Naj­pierw spała z męż­czy­znami, potem z kobie­tami. Miała męża, miała żonę, a dziecko to w ogóle z przy­ja­cie­lem. To może kogoś obu­rzać, albo ktoś sobie może pomy­śleć, że ona jest nie­po­ważna i nie­zde­cy­do­wana i tak dalej. Ale to jest tur­bo­nor­malne.

Prze­krzy­wi­łam głowę, sta­ra­jąc się uwie­rzyć.

– Sły­szę cię, Wik, ale nie pocie­szysz mnie seria­lem, któ­rego nie widzia­łam. Obie­cuję nad­ro­bić, tylko…

– Wiem, trzeba cię roz­we­se­lić na już! _Roger that_.

Wiki pocią­gnęła mnie za rękę, żebym wstała i ruszyła z nią po zie­lo­nym stoku. Słońce przy­jem­nie grzało w kark, gdy podą­ża­łam za przy­ja­ciółką jakby do innego, lep­szego świata. Ona roz­glą­dała się pil­nie wśród czi­lu­ją­cych na soczy­stej tra­wie ludzi. W końcu nie­mal wykrzyk­nęła „Aha!” i ruszyła do dwóch chło­pa­ków sie­dzą­cych na ławce, cią­gnąc mnie oczy­wi­ście za sobą. Nie za bar­dzo lubi­łam chłop­ców, bałam się ich, ale sta­ra­łam się zgry­wać hardą.

– Cześć, pano­wie. Jeste­ście _toge­ther fore­ver_? – wypa­liła Wiki bez­par­do­nowo.

– _And ever_. No tak. – Kolo z iro­ke­zem, w śnież­no­bia­łej koszuli, naj­wy­raź­niej uznał nas za nie­szko­dliwe.

– Co myśli­cie o nie­bi­nar­no­ści?

– Serio pytasz? To nie żaden głupi zakład ani prank? – upew­nił się drugi, z krę­co­nymi wło­sami i w blu­zie z Wiedź­mi­nem. Wiki ener­gicz­nie poki­wała głową. – Nor­malna rzecz – odparł więc. – Róż­nic uczy nas kul­tura. Gdyby nas zosta­wić w spo­koju, mniej byśmy się róż­nili.

– Wystar­czy spoj­rzeć na moje śro­do­wi­sko, ja jestem w spek­trum auty­zmu – dorzu­cił Iro­kez. – Czę­sto nie cza­imy kon­struk­tów kul­tu­ro­wych. Nie cza­imy kon­struk­tów płci. A iq mamy takie jak nor­miki, zwy­czajne, wyż­sze, niż­sze. Gdyby wszystko, co rozu­miemy jako płeć, było takie hurr durr natu­ralne, to byśmy to łapali.

– No i co? Trzy minuty zajęło mi zna­le­zie­nie ich! – Wiki pękała z dumy.

Widziała, że jestem w szoku, więc po zdaw­ko­wej wymia­nie jesz­cze paru zdań poże­gnała chło­pa­ków i łagod­nie popro­wa­dziła mnie nad rzekę. W Wiśle odbi­jały się pyszne gma­chy na prze­ciw­le­głym brzegu, wodę bie­liło słońce. Słońce, albo to, co do nas z niego dociera, jest tak naprawdę zie­lone. Nie żółte, to tylko inter­pre­ta­cja mózgu. Sły­sza­łam o tym w radiu, bo prze­cież nie w szkole¹. Może cały świat, jaki znam, to tylko inter­pre­ta­cje, a nie fakty? Nachy­li­ły­śmy się nad taflą i zoba­czy­łam swoją wystra­szoną twarz. Wiki gła­dziła mnie po ple­cach, a ja nagle wyobra­zi­łam sobie, że wpy­cha mnie do wody. Bo to wszystko to na pewno żart, jak zawsze, jak przez całe moje życie, i zaraz okaże się, że mnie wykpi i poniży. Ot, dola kozłów ofiar­nych, zawsze widzą zagro­że­nie, a zaufa­nie to dla nich mon­stru­alny wysi­łek.

Wodę coś zmą­ciło, roz­cho­dziły się po niej regu­larne kręgi. Unio­słam wzrok i natra­fi­łam na parę śnież­no­bia­łych łabę­dzi i jedno szare młode pomię­dzy nimi. Coś takiego tkwi w rysach i syl­wet­kach łabę­dzi, w tym, jak suną po tafli, że wydają się isto­tami z innej rze­czy­wi­sto­ści.

– O! I jesz­cze one, nor­mal­nie jakby wszystko się zmó­wiło, żeby dać ci mnó­stwo miło­ści! – ucie­szyła się Wik­to­ria. – Wiesz, czego łabę­dzie są sym­bo­lem?

Do głowy przy­szło mi tylko brzyd­kie kaczątko, jeśli cho­dzi o sym­bo­likę – nic. Mój mózg, ćwi­czony do matury, na samo słowo sym­bol sta­wał oko­niem. Pokrę­ci­łam głową.

– Nawet nie koja­rzysz ich z zapro­szeń ślub­nych? Tam sym­bo­li­zują wier­ność, ale to nie jedyna rzecz. Są też sym­bo­lem dwu­pł­cio­wo­ści! Ich ciała wyglą­dają na „męskie”, a szyje na „kobiece”, i u sam­ców, i u samic. Do tego na początku są szaro-brą­zowe, potem szare… No i ist­nieją białe, czarne, czar­no­szyje, eee, czar­no­dziobe! Ale my łabę­dzia koja­rzymy z bia­łym, i do tego nie­mym. A tu kupa, świat nie jest taki jed­no­rodny.

Fak­tycz­nie prze­mó­wiła mi tym do wyobraźni i popra­wiła nastrój.

– Skąd ty bie­rzesz te mądro­ści? – spy­ta­łam.

– Z wykła­dów. – Wiki stu­dio­wała psy­cho­lo­gię. – Z roku na rok będę miała coraz wię­cej takich gadek do sypa­nia z rękawa!

Zaśmiała się, na co szary mło­dzik pod­pły­nął do niej bli­żej, jakby zachę­cony gład­kim przy­jem­nym dźwię­kiem. Krako-wieczko kuc­nęła i przy­glą­dała mu się bez słowa. Sta­łam, obej­mo­wa­łam wzro­kiem tę scenę, i sta­ra­łam się odci­snąć ją w pamięci ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. Wik­to­rię, jasno­skórą, mie­dzia­no­włosą, bez­tro­ską, która nawią­zała kon­takt ze stwo­rze­niem z innego świata. Śmie­chem prze­ła­mała gra­nicę mię­dzy wymia­rami. Roz­iskrzoną wodę, drżące odbi­cie mia­sta w rzece, jakby kolejny wymiar. Jasne, nie­skoń­czone niebo. Tajem­ni­czego ptaka u progu życia. Sie­bie zafa­scy­no­waną wido­kiem i tym, jak Wiki na mnie wpły­wała.

Gdzieś pod­skór­nie wyczu­wa­łam, że to szczę­ście, jakże obce i jakże wycze­ki­wane, nie może potrwać długo. Nie wie­rzy­łam, że ofiara losu może zaskar­bić sobie jego przy­chyl­ność. Dla­tego coś szarp­nęło mnie w oko­licy serca, jakby mówiło: „śpiesz się!”, i wyrzu­ci­łam z sie­bie:

– Pój­dziesz ze mną na stud­niówkę?

Zoba­czy­łam w jej oczach cień, sekundę zawa­ha­nia. Cza­sem gdzieś w niej dostrze­ga­łam coś… jakby uchy­lała się pstro­kata zasłona, a za nią tkwiło cier­pie­nie. I cała otchłań stra­chu.

Jak­bym patrzyła w lustro.

– Jasne! – wykrzyk­nęła i po cie­niu nie został nawet ślad. – Ale wiesz co? Roz­dup­cymy im mózgi! I tak mia­łam ściąć włosy. Przyjdę jako twój chło­pak. Zoba­czysz, tak się odstrzelę, że nie poka­pują. I nie będę z nimi gadać, tylko się kpiąco i tajem­ni­czo uśmie­chać.

Podra­pa­łam się po gło­wie. Nie wie­dzia­łam, jak to się ma do akcep­ta­cji sie­bie i nie­przej­mo­wa­nia się opi­nią innych, o któ­rych cią­gle mi mówiła. Ale wyobra­zi­łam sobie minę Areczka. Miny ich wszyst­kich.

– Dobra!

Jak na komendę łabę­dzie odpły­nęły.

*

Połą­czyli nas z mie­chow­skim lo. Ludzie ginęli w tłu­mie, roz­pły­wali się w wirze kolo­ro­wych sukie­nek i oso­bli­wych kra­wa­tów, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla mło­dych chłop­ców, któ­rym jesz­cze nie zatruto gustów męską ele­gan­cją. Nie rozu­mia­łam, dla­czego wszy­scy tonę­li­śmy w blich­trze. Czy wstęp do doro­sło­ści to wstęp do sztucz­no­ści, do cele­bra­cji sztyw­nych póz, nie­wy­god­nych kre­acji i fał­szy­wych masek? Czy to jest wła­śnie doro­słość?

Krako-wieczko, wysoka, w pysz­nym popie­la­tym gar­ni­tu­rze, ścięta na krótko, z pod­ro­bio­nym zaro­stem, wyglą­dała jak milion dolców. Z powo­dze­niem mogła ucho­dzić za ślicz­nego mło­dego męż­czy­znę, na któ­rego widok u mojego boku klasa roz­dzia­wiała ryje i wyba­łu­szała gały. Po pierw­szym szoku zaczęli się oczy­wi­ście zma­wiać w grup­kach przy sto­li­kach, szu­ka­jąc jakie­goś pod­stępu – pew­nie, że to kuzyn albo opła­cony chło­pak do towa­rzy­stwa. Bar­dzo wąt­pi­łam, by mogli wpaść na praw­dziwą naturę prze­krętu. Wiki sie­działa jak zbla­zo­wany facet, poru­szała się zama­szy­ście, cmo­kała na nie­pewne sie­bie dziew­czyny i regu­lar­nie łapała mnie za tyłek.

Dobra, Mar­tyna, pomy­śla­łam sobie, czas prze­stać się nabur­mu­szać i narze­kać. Posta­no­wi­łam spoj­rzeć na cały ten spęd ina­czej. Wszę­dzie wisiały papie­rowe lam­piony i bły­skały kolo­rowe świa­tełka, muzyka sączyła się pośród suto zasta­wio­nych sto­łów, pomię­dzy dźwię­kami prze­my­kały głosy pełne eks­cy­ta­cji, że oto ofi­cjal­nie można pić wódkę na szkol­nej impre­zie. Prze­pyszne suk­nie jakichś sze­ściu setek dziew­czyn, mające pod­kre­ślić, że są już kobie­tami, zle­wały się w coś, co chęt­nie nazwa­ła­bym pawiem olbrzyma; uwiel­bia­łam fan­ta­stykę, przez lata w nią ucie­ka­łam, i teraz sama w sobie pod­krę­ca­łam wra­że­nie prze­by­wa­nia w fan­ta­stycz­nej powie­ści. Tu olbrzym się porzy­gał (oczy­wi­ście, że kra­sno­lu­dami), tam smok (Arka­diusz) krą­żył, zły, że nie może się do mnie zbli­żyć z powodu ryce­rza w lśnią­cej zbroi, który posta­no­wił bro­nić mojej czci. Pod­sta­rzałe anioły, nie­które pochmurne, inne pod­chmie­lone, spo­glą­dały na nas dobro­dusz­nie i z lek­kim znu­że­niem, jakby wypra­wiały w świat nowe poko­le­nie wojow­ni­ków już tysięczny raz. A przy mnie tkwił pala­dyn, uświę­cony wojow­nik z sekretną mocą i kry­sta­liczną duszą.

Oczy­wi­ście w tych gene­rycz­nych wizjach pomo­gły mi cztery kie­liszki wina.

Nie sia­da­ły­śmy w ogóle do przy­dzie­lo­nego sto­lika, żeby Wiki nie musiała z nikim roz­ma­wiać i nas nie zde­ma­sko­wała. Krą­ży­ły­śmy po sali, tań­czy­ły­śmy (moja zwiewna kre­mowa sukienka wiro­wała wtedy jak sza­lona; pierw­szy raz mia­łam na sobie coś tak kobie­cego, Wiki mi poży­czyła, ale nie czu­łam się w tym lepiej ani gorzej niż w dre­sie czy dżin­sach), spa­ce­ro­wa­ły­śmy po brzegu jeziora, nad któ­rym stała sala ban­kie­towa. Byłam nie­mal pewna, że śnię. Musia­łam uspo­ka­jać oddech, bo się hiper­wen­ty­lo­wa­łam.

W końcu zaju­ma­ły­śmy butelkę wina i ukry­ły­śmy się w alta­nie zna­le­zio­nej na dru­gim brzegu jeziora. Widzia­ły­śmy roz­iskrzony budy­nek z oddali, patrzy­ły­śmy, jak świa­tła odbi­jają się od wody, co jakiś czas po tafli nio­sły się krzyki, muzyka, śpiewy. Stud­niówka, inau­gu­ra­cja prze­po­czwa­rze­nia się. Tyle że ja nie czu­łam, bym doj­rzała, bym osią­gnęła jakąś doce­lową formę. Na co dzień zda­wa­łam się sobie stłam­szona w cia­snym koko­nie i dziś, gdyby nie Wiki, pew­nie w ogóle by mnie tu nie było. Groź­bami Arka uspra­wie­dli­wi­ła­bym przed samą sobą ucieczkę, moją dotych­cza­sową naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

Teraz jed­nak mia­łam inną.

Wik­to­ria zaśmie­wała się do łez, roz­pa­mię­tu­jąc nie­zli­czone sytu­acje, w któ­rych w ciągu ostat­nich godzin wpra­wiła „mało­mia­stecz­kow­ców” w osłu­pie­nie.

Pod­cią­gnęła mi sukienkę i dra­pała mnie sztucz­nym zaro­stem po łyd­kach. Potem prze­nio­sła się wyżej.

Rze­czy­wi­stość pul­so­wała i falo­wała. Wik­to­ria zawsty­dza­jąco dobrze znała się na tym, jak mnie pobu­dzić, podraż­nić, pra­wie dopro­wa­dzić do sza­leń­stwa, a potem wyha­mo­wać i zacząć wszystko jesz­cze raz. Mój umysł prze­by­wał w tran­sie, uwol­niony błą­dził gdzieś pod nie­bem, z tyłu głowy sły­sza­łam: _Nic dwa razy się nie zda­rza, nie ma dwóch tych samych nocy…_ Póź­niej nic nie sły­sza­łam, bo krzy­cza­łam. A potem była naj­bar­dziej błoga, nie­ziem­ska cisza, jaką pamię­tam. Tylko odde­chy, nic wię­cej.

I chyba wła­śnie dla­tego, że mój umysł stał się dosko­nale wyci­szony, dotarło do mnie coś jesz­cze.

– Wiesz, chyba tro­chę żałuję, że się prze­bra­łaś. No… – Pod­nio­słam się ostroż­nie, bo byłam już nie­źle zro­biona. Pew­nie na trzeźwo bym tego nie powie­działa. – Może trzeba było poka­zać im prawdę, taką bez­wstydną, a nie, że sobie bekę robimy. Nie szko­dzimy jesz­cze bar­dziej całej spra­wie? Może tu, w tych wyjąt­ko­wych oko­licz­no­ściach… – Zapa­trzy­łam się na wodę i odle­głą salę ban­kie­tową. – Może po pro­stu daliby spo­kój. Mogły­by­śmy sie­dzieć przy sto­liku, gadać z nimi…

Ona na­dal leżała na ławce, z rękami pod głową, i gapiła się w niebo. Ja patrzy­łam tęsk­nie ku sali, Wiki w gwiazdy.

– Bra­kuje ci ich. W sen­sie: ludzi – powie­działa cicho. – A wiesz co? Mnie bra­kuje jed­nej osoby.

– Prze­cież tu jestem – odpar­łam machi­nal­nie, na­dal zamy­ślona, na oślep szu­ka­jąc jej ręki.

– Nie mówię o tobie.

Dotarło to do mnie dopiero po kilku sekun­dach. Zmarsz­czy­łam brwi i spoj­rza­łam na nią. Miała szkli­ste oczy, tylko one były wyraź­nie widoczne w mroku.

– Co?

– Byłam kie­dyś z Zosieńką, ze wsi nie­da­leko Ojcowa. Naj­de­li­kat­niej­sze cudeńko na świe­cie. Czy­sta i dobra. Zosta­łaby pew­nie lekarką i rato­wała dzie­ciaczki. Ale nie sta­nęła u Bozi w kolejce po tego ignora, któ­rego ma więk­szość ludzi, gdy przy­cho­dzi do tre­sury spo­łecz­nej. Była tro­chę jak ty, tylko dużo bar­dziej. – Wes­tchnęła i usia­dła. Poczu­łam, że robi mi się zimno, a moja faza się wzmaga, cho­ciaż jesz­cze nie dotarło do mnie, co zna­czą słowa, które padły. Wyczu­wa­łam jed­nak emo­cjo­nalną kata­strofę. – Ale wszy­scy na tej zabi­tej dechami wsi się na nią zmó­wili. Była bar­dzo rodzinna, miała tę swoją rodzinę wielką, a w niej nikogo, kto by dał jej choć odro­binę zro­zu­mie­nia. Musiała mieć dłu­gie włosy, cho­dzić w sukie­nu­niach, bawić się lal­kami, być grzeczna, cicha, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Musiała być nor­malna. Ja ją akcep­to­wa­łam. Ja ją rozu­mia­łam. Ale to było za mało. To zawsze jest za mało. Oni cię zabiją. – Popa­trzyła ku stud­niów­ko­wym świa­tłom. – Tak jak ją zabili. Przedaw­ko­wała tabletki.

Czu­łam, jak­bym wła­śnie prze­ży­wała samo­cho­dową kraksę. Mój pojazd przy­wa­lił w lity mur. Żebra pękały z trza­skiem.

– Pocie­szasz się mną – powie­dzia­łam zdrę­twia­łymi ustami. – Przy­po­mi­nam ci ją. Nie widzisz mnie, tylko Zosię.

– Mar­tyna…

– Nie mar­ty­nuj mi tu. – Wsta­łam i patrzy­łam na nią z góry. Moja sła­bość, nie­wiara w sie­bie, były w tam­tej chwili siłą. Bo prze­cież mia­łam rację, to tylko sen, farsa. – A prze­bra­łaś się, bo się ich boisz. Boisz się ludzi. Tych typo­wych, w ram­kach, tych, co się przy­sto­so­wują i nie bun­tują. Tchórz. Kozak w necie, pizda w świe­cie.

– To idź do nich, wie­śniaro, i poradź sobie beze mnie – wyce­dziła.

Wstała i znik­nęła w ciem­no­ści.

*

Wik­to­ria żało­wała swo­ich słów, ale było jesz­cze za wcze­śnie, by je odwo­łać – pło­mie­nie gniewu spa­lały wszelką reflek­sję poza żalem do wszyst­kich i wszyst­kiego. Ode­szła kawa­łek od altany, po czym łukiem zawró­ciła do sali ban­kie­to­wej po swoje rze­czy. Nie chciała już reali­zo­wać chy­trego planu, chciała się stam­tąd jak naj­szyb­ciej zabrać. Zgrzy­tała zębami, powstrzy­my­wała łzy i mięła w pal­cach rękawy poży­czo­nego gar­ni­turu. W szatni natra­fiła na zbitą gro­madę chło­pa­ków. Był tam cały ten Arek, spier­do­lina jakich mało. Minęła choj­ra­ków z pogardą, wzięła ple­cak od szat­nia­rza, ale zanim udało jej się opu­ścić budy­nek, poczuła silne szarp­nię­cie za ramię. No tak, mieli ją za faceta, więc przy­kła­dali inną siłę do gestów.

– Jesteś pod­sta­wiony, co? Wyro­bi­łeś godziny? Gdzie ta lesba?

Wik­to­ria miała ochotę odpo­wie­dzieć, że w alta­nie, ale nie zro­biła tego. Nie zare­ago­wała na zaczepkę Szumka. Zigno­ro­wała ból ręki, zigno­ro­wała wie­śnia­ków i parła ku wyj­ściu z tego badziew­nego miej­sca peł­nego tan­det­nych krysz­ta­łów i idio­tycz­nych rzeźb. Kiczo­waty prze­pych dla mało wyma­ga­ją­cych. Ode­tchnęła głę­boko, gdy wyszła na zewnątrz. Poma­sze­ro­wała ku szo­sie. Było tro­chę za wcze­śnie, ale mogła prze­cież pocze­kać na przy­stanku. SMS-a już wysłała, nie­po­koił ją tylko nieco brak odpo­wie­dzi.

Nuciła, żeby dodać sobie otu­chy; nie lubiła samot­nego prze­mie­rza­nia ciem­no­ści.

Może dziś ostatni niosę dzień

Na progu czeka zmierzch

Może stanę się nostal­gią zapła­ka­nych miejsc

Może dziś ostatni wspólny lęk

Ostatni smutny wiersz

Może będę cichym wid­mem

Szafką znik­nięć

A może skoń­czy się

Ach, opusz­czasz mnie

Pod zie­mię sypiesz piach

Wiesz, że boję się ciem­no­ści

Wiesz, że tak

Nie­mal wyszła z alei pogrą­żo­nej w mroku drzew i doszła do bły­ska­ją­cych świa­teł prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów. Nie­mal. Tym razem nie poczuła szarp­nię­cia, ale cios w bark. Był tak silny, że upa­dła i ogar­nęły ją mdło­ści. Obrzy­dliwe dozna­nie prądu roz­le­wało się od ramie­nia w górę i w dół, na szyję i cały bok. Jak faceci to zno­sili?

– Kobiet nie biję, ale wresz­cie mogę sobie zadość­uczy­nić trzy lata postu. – Are­czek zare­cho­tał nad nią. – Mówi­łem jej, żeby nie przy­cho­dziła. A ona jesz­cze zabiera pod­sta­wio­nego przy­du­pasa, słupa. No to teraz zoba­czy.

Kop­nię­cie w nerki. Wik­to­ria zwi­nęła się, ból był pora­ża­jący jak błysk świa­tła; nie wie­dzieć czemu wciąż nie potra­fiła dobyć z sie­bie głosu. Ktoś pchnął ją na plecy, Arek na niej usiadł. Zaczął sprze­da­wać tuby w twarz. Oszo­ło­miona nie rozu­miała, co się wokół niej dzieje. Potem ciosy stały się sil­niej­sze. Były wszę­dzie. Ogłu­sza­jące, zabie­ra­jące oddech, wgnia­ta­jące ją w zie­mię.

– Nie jestem… – pró­bo­wała, ale wyszło z tego tylko chark­nię­cie.

Napast­nik był silny. Kolek­cjo­no­wa­nie atry­bu­tów męsko­ści doda­wało mu pew­no­ści sie­bie.

Arkowi wyda­wało się, że dzięki pom­po­wa­niu musku­łów łatwiej igno­ro­wać pro­blemy, na które „w życiu męż­czy­zny nie ma miej­sca”. Jak obo­jętni rodzice. Jak nudna szkoła. Jak dziew­czyna, która zawsze mu się podo­bała, ale fisio­wała, zamiast być praw­dziwą dziew­czyną, tak jak on był praw­dzi­wym męż­czy­zną.

Który umie zada­wać ciosy.

A jed­nak…

*

Usi­ło­wa­łam wydo­stać się spod wody.

Gapi­łam się na ciemną taflę i czu­łam, jak­bym tam była, w lodo­wa­tej, cięż­kiej toni, która zamknęła mi się bez­li­to­śnie nad głową.

Mar­tyna Tyniecka, skoń­czony prze­gryw i ofiara. Jak ktoś miałby mnie rozu­mieć, skoro sama nic o sobie nie wiem? I chyba nie chcę wie­dzieć, pomy­śla­łam, wrzu­ca­jąc pustą butelkę do jeziora. Nie śmie­ci­ła­bym na trzeźwo, ale byłam w zamro­że­niu, żywa i mar­twa niczym kot Schrödingera, i ochrona śro­do­wi­ska wyda­wała się doty­czyć jakie­goś innego świata, tego poza pudeł­kiem z trutką, która w każ­dej chwili może mnie zabić. Albo już to zro­biła. Zimna, gęsta woda zda­wała się zale­wać mi płuca. Mia­łam przed oczami te wszyst­kie ankiety, wnio­ski, doku­menty, gdzie trzeba było posta­wić ptaszka przy „kobieta” lub „męż­czy­zna”. Oczami wyobraźni widzia­łam, jak na każ­dym tym świstku wyra­sta trze­cia opcja: trup.

W głu­chej, pod­wod­nej ciszy wła­snego wnę­trza przy­po­mnia­łam sobie psy­cho­lo­giczne mądro­ści. Mózg pogrą­żony w roz­pa­czy nar­ko­ty­zuje się nią, wszystko wyol­brzy­mia, zwłasz­cza gdy znaj­duje się pod wpły­wem alko­holu bądź innych sub­stan­cji. Kiedy jesteś zroz­pa­czony/a i pijany/a, nie bądź sam/a, znajdź pomoc i wytrzeź­wiej. Znajdź pomoc… kiedy jesteś sam/a…

Przez jedną sekundę mia­łam ochotę zadzwo­nić do mamy. Tylko jedną. Kilka tygo­dni temu odwa­ży­łam się powie­dzieć jej, naprawdę nie wiem, po co, że już chyba rozu­miem, skąd te jej wszyst­kie „pro­blemy wycho­waw­cze” ze mną. Że wresz­cie zna­la­złam odpo­wied­nie źró­dła infor­ma­cji i mądrych ludzi, i że nie iden­ty­fi­kuję się ze swoją płcią. Mama mil­czała jakiś czas, aż spy­tała: „Czyli uwa­żasz, że jesteś chłop­cem? Tak ci ktoś naga­dał?”. „Nie, mamo, w tej chwili nie wiem, za kogo się uwa­żam, ale wiem, za kogo się nie uwa­żam”. Mama poki­wała wtedy głową, po czym zabrała mi tele­fon i odłą­czyła inter­net. I kazała się uczyć do matury z ksią­żek.

Szybko musiała oddać mi kon­takt ze świa­tem, bo tego wyma­gał pro­gram naucza­nia, ale stała się dla mnie jesz­cze bar­dziej oschła. Tak jak podej­rze­wa­łam, nie powie­działa ojcu o moim wyzna­niu. Ojciec by mnie zabił.

„Mar­tynko, jeśli nie będziesz słu­chać tatu­sia, spło­niesz w pie­kle”.

„Mar­tynko, bądź grzeczna”.

Matka znów sku­piła się na moim ide­al­nym bra­cie; nie­dawno się zarę­czył i pra­co­wał w korpo w War­sza­wie, a ja byłam dopu­stem bożym, który zno­siła, za który się modliła, i co do któ­rego wycze­ki­wała, aż pój­dzie z domu w cho­lerę.

Nie mogłam zadzwo­nić do matki. I nie do Wik­to­rii. Nata­lia była mi naj­bliż­sza z klasy, ale dzi­siaj chciała prze­żyć swój pierw­szy raz. Był jesz­cze Bysior z forum… Forum… Na pewno mi pomo­gło? Czy tylko wpro­wa­dziło zamęt i wypluło z sie­bie w moje życie Wik­to­rię – praw­dziwe tor­nado?

Nachy­li­łam się nad taflą tak, że stra­ci­łam rów­no­wagę i omal nie wpa­dłam do wody. Zanu­rzy­łam w niej rękę i zachla­pa­łam swoją absur­dalną kre­ację. Usia­dłam na tra­wie i zdję­łam buty, poczu­łam rosę pod sto­pami. _Ciemna woda, mętna woda_. Powin­nam się od niej odsu­nąć. Ale dokąd mia­ła­bym pójść? Na bal?

Ilu takich było, przez lata ini­cja­cji i dzi­kich pija­nych plą­sów wokół wcho­dze­nia w doro­słość? Tych, któ­rzy usi­ło­wali wto­pić się w tło, _znik­nąć jak cukier w gorą­cej wodzie_, _śli­zgać się jak po lodzie_, któ­rych tygo­dnie przed wyda­rze­niem bolał brzuch, któ­rzy byli wręcz śmier­tel­nie prze­ra­żeni, bo nie paso­wali, nie rozu­mieli albo po pro­stu nie chcieli brać w tym udziału? Ilu modliło się, by nie być doro­słym, skoro doro­słość miała tak wyglą­dać, ale i nie wra­cać do dzie­ciń­stwa, więc tak naprawdę pro­siło o nie­byt? Ilu z tych wszyst­kich nor­mi­ków w ogóle prze­szło przez myśl, że rytu­ały, nakazy, wyma­ga­nia, któ­rymi oble­pia się czło­wieka, im jest star­szy, tym ści­ślej – niektó­rych zadrę­czają na śmierć?

Byłam pewna, że nikt o takich jak my dziś nie myślał. Koniecz­nie wpa­so­wa­nych w tło, by poczuć się choć przez chwilę akcep­to­wa­nymi. Kupu­ją­cych cały ten hałas o nic, wbrew sobie, byleby tylko nie usły­szeć złego słowa. Nie doznać wstydu. Nie paść ofiarą prze­mocy.

Nikt. Nawet Wiki ganiała tylko za duchami.

Coś we mnie drgnęło. Jakby ktoś przy­ło­żył łyżki defi­bry­la­tora do nie­ru­cho­mego serca. To wskrze­szał mnie gniew. Wik­to­ria miała ple­cak w szatni, na pewno po niego wróci. Ale poszła w drugą stronę. Może zdążę jej go zabrać? Niech ma pro­blem. Niech ma choć jeden pier­do­lony pro­blem, który ma mniej niż sto lat. A tyle mi mówiła o tym, by nie żyć prze­szło­ścią! Cała jest z kłamstw, kra­kow­ska sucz.

*

Wik­to­ria sądziła, że jeśli kie­dyś pofru­nie, będzie to wspa­niałe doświad­cze­nie. Nie­stety, obec­nie wszyst­kie czę­ści ciała zda­wała się mieć przy­bite gwoź­dziami do zię­bią­cej ziemi, a klatka pier­siowa naj­wy­raź­niej skry­wała w sobie olbrzymi balon, bo dziew­czyna czuła, jakby jej pierś miała eks­plo­do­wać. Wyda­wało jej się, że wraz z tą nabrzmiałą klatką unosi się ku upstrzo­nej gwiaz­dami czerni i było jej od tego bar­dzo nie­do­brze, ale w gar­dle nie miała wymio­cin, tylko coś, od czego się krztu­siła.

– Masz krew w płucu – orze­kła Zosia, sto­jąca nad nią w oku­la­rach i bia­łym kitlu. Czarne loki spięła na czubku głowy.

– Co ty tam wiesz, nie zosta­łaś lekarką – chciała odpo­wie­dzieć, ale tylko zarzę­ziła.

Jakaś roz­chi­cho­tana parka zbli­żała się od strony stud­niówki. Wiki leżała pod drze­wem, w pla­mie czerni, nie mogła się poru­szyć, a upiorne dźwięki, które wyda­wała, nie miały szans dole­cieć do pija­nych matu­rzy­stów.

– _Ale gdyby się wzbić w powie­trze_ – nuciła Zosia, akom­pa­niu­jąc odgło­som ago­nii i patrząc w gwiazdy – _i uno­sić się na wie­trze…_

– Zmień reper­tuar, Zośka – szep­nęła Wik­to­ria. – Nie lubię tej pio­senki.

– Och tak, ty lubisz mroczne. Mocny bas, te sprawy.

– _Obok mego ciała… ptaki wiją gniazda… pła­cze na mnie deszcz… leżę tu jak Laura…_

– Cicho bądź, nie przy­spa­rzaj sobie bólu. – Zosia wes­tchnęła. – Już ci zanucę.

Znów żegnam cię po raz tysięczny

Twój jedyny wierny towa­rzysz

Wra­casz wciąż z chęci zemsty

I znowu się wewnątrz popa­rzysz

Nie znam tego dobrze, Wiki… Ale ostat­nie życze­nie jest święte.

Kiedy tu wra­casz, to pła­czesz

A kiedy umie­rasz, to chyba się śmie­jesz

Odle­cisz oknem pod dachem

Nie jesteś pta­kiem…

Pobli­skie zaro­śla zasze­le­ściły. Zosia czuj­nie spoj­rzała w tam­tym kie­runku. Wik­to­ria mogła jedy­nie spo­glą­dać na nią, ostatni wyraźny punkt pośród nabie­ra­ją­cej głębi czerni. Tej, przez którą każdy musi przejść sam, nie­za­leż­nie od stra­chu.

Może będę cichym wid­mem

Szafką znik­nięć…

*

Dobie­głam do sali ban­kie­to­wej. Przed wej­ściem Arek i świta zje­bów palili fajki.

– Chcia­łaś się uto­pić, Mar­ty­nia? Nawet to ci nie wycho­dzi!

Wpa­dłam do szatni, spraw­dzi­łam naszą szafkę na rze­czy. Ple­caka już nie było.

Weszłam do łazienki, ale nawet nie spoj­rza­łam w lustro. Wście­kłość powoli ze mnie ucho­dziła, jak­bym fla­czała, roz­pły­wała się. Mogłam zadzwo­nić do kum­pla mojego brata, który twier­dził, że zawsze po mnie przy­je­dzie, popro­sić o odwie­zie­nie do domu. Powin­nam tak zro­bić.

Poczu­łam na sobie spoj­rze­nie. Pod ścianą przy drzwiach stała drobna blon­dynka w czar­nych dziu­ra­wych rur­kach, z wyta­tu­owa­nymi rękami i dekol­tem, z różo­wymi koń­ców­kami wło­sów i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Z zaple­cio­nymi na pier­siach ramio­nami opie­rała się o zimne płytki i nie spusz­czała ze mnie wzroku. Mia­łam ochotę na nią wark­nąć, żeby dała mi spo­kój.

– Mogę cię stąd zabrać, Mar­tyna – zapew­niła. – Nie mam planu. Mogę wszystko jesz­cze zmie­nić. Tylko powiedz, czego chcesz.

Jakaś wariatka. Buzu­jąca we mnie złość nagle wystrze­liła niczym korek z szam­pana.

– Nie wiem! – wrza­snę­łam.

Minę­łam ją bez słowa, upew­ni­łam się, że chło­pa­ków już nie ma na zewnątrz, i wyszłam przed budy­nek. Spoj­rza­łam w stronę szosy. Chcia­łam wybrać ten cho­lerny numer, ale jakoś nie umia­łam dać za wygraną. Nie umia­łam pogo­dzić się z nija­ko­ścią mojego życia, ze sta­tu­sem prze­grywa. Potrze­bo­wa­łam zro­bić na złość komu­kol­wiek, a że nikt, na kim mi zale­żało, nie zwra­cał na mnie uwagi, pozo­sta­wało robić na złość sobie.

Dla­tego weszłam do środka, wzię­łam jesz­cze jedną odkor­ko­waną butelkę i wró­ci­łam do altany.Teraz

Teraz

Morze jest nie­mal cał­kiem nie­ru­chome. W takie dni wydaje mi się, że ktoś je tu dokleił, tak samo jak statki cze­ka­jące na wej­ście do gdyń­skiego portu maja­czą­cego w oddali. Ta cisza na plaży, gdy nie ma szumu morza, jest prze­dziwna. Wbrew pozo­rom znacz­nie trud­niej przy niej myśleć, niż gdy Bał­tyk sza­leje.

Cisza mnie drażni.

– No co ty, Mar­tynka. Prze­cież wiesz, że ja tobie nic ni­gdy. Nic złego. Nie chcesz mnie poca­ło­wać?

– Nie – odpo­wia­dam, upo­rczy­wie wpa­tru­jąc się w wodę i prze­sy­pu­jąc pia­sek mię­dzy pal­cami.

No, niech­że się ruszy. Czy Księ­życ nie powi­nien spra­wiać, że morze cią­gle faluje? Zupeł­nie się na tym nie znam. Ale w sumie tutaj jest zatoka…

– Okej, nie ma sprawy. To ja pocze­kam. Zależy mi na tobie, serio.

Zwra­cam na niego wzrok. Nawet przy­stojny, nawet miły, dobrze wycho­wany, dobrze ubrany. Fajny chło­pak. Ale kiedy mnie dotyka…

– Łukasz, nic z tego nie będzie.

Kręci głową i bie­rze mnie za rękę. Wzdry­gam się.

– Tynka, ale ja wiem. Widzę, że musiało cię spo­tkać coś złego. Nie musisz ze mną zry­wać „dla mojego dobra” itepe. Ja naprawdę nie jestem ten od przy­gód. Ni­gdy mnie nie cią­gnęło do wysza­le­nia się, tylko chcia­łem mieć… brat­nią duszę.

Chciał powie­dzieć „żonę”, bo jest z jakiejś dziury i wszy­scy jego kuzyni hajt­nęli się ze swo­imi dziew­czy­nami, które pode­rwali jesz­cze w pod­sta­wówce albo w liceum. Omal nie par­skam śmie­chem. Mar­tyna Tyniecka – żona. Żona pana z hek­ta­rami.

– A białe mał­żeń­stwo byś prze­żył? – pytam z auten­tycz­nym zacie­ka­wie­niem.

Łukasz jest zmie­szany, ale szybko znaj­duje wyj­ście z impasu.

– No tak, tylko trzeba by było zro­bić dziecko. A przed tym i po tym to spoko luz. – Szcze­rzy się do mnie.

– Więc uwa­żasz, że dzieci „trzeba” robić.

– No jasne. I uwa­żam, że będzie z cie­bie świetna mama.

Odwra­cam głowę i przy­my­kam oczy. Łukasz tylko udaje, że jest taki _cool_ i wylu­zo­wany, koco­po­łów ma w gło­wie, co nie­miara, i jesz­cze je na mnie pro­jek­tuje, zamiast mnie poznać. Ale nie wku­rza się, że nie chcę się z nim lizać…

Zadzie­ram głowę i patrzę w sza­rawe niebo. Może dać mu jesz­cze ze dwa tygo­dnie? Dwa tygo­dnie to nie zbrod­nia… A przy­naj­mniej ludziom na roku się wyjąt­kowo podoba. Że taki szar­mancki i wpa­trzony we mnie. W zamy­śle­niu nawi­jam włosy na palce, aż się plą­czą.

– Zostaw, powy­ry­wasz sobie, a takie masz ładne.

Pod­su­wam pod nos blond kosmyk i patrzę na niego kry­tycz­nie. Wzdy­cham.

– No dobra. Chodźmy na Gry­cana – mówię i wstaję z cie­płego pia­sku. – Mam ochotę na sor­bet.

– A na piwo też czy jesz­cze za wcze­śnie?

Wiem, że jak powiem, że wie­czo­rem mam jesz­cze wykład, to się nie będzie chciał napić. No to dopiero jak wypi­jemy po bro­wa­rze albo dwa, nagle mi się przy­po­mni: och, jesz­cze mam psy­cho­lo­gię emo­cji za pięt­na­ście siódma!

– Na piwo też, mordo.

*

– W pełni roz­wi­nięta emo­cja ma wszyst­kie trzy skład­niki pro­cesu emo­cjo­nal­nego: afek­tywny, pobu­dze­niowy i tre­ściowy. Taka emo­cja będzie moż­liwa do iden­ty­fi­ka­cji. W pro­ce­sie tera­peu­tycz­nym naj­czę­ściej mamy jed­nak do czy­nie­nia z nie­peł­nymi emo­cjami. Naj­pierw poszu­ku­jemy ich źró­dła, a potem sta­ramy się pomóc im ewo­lu­ować i stać się emo­cją, którą można nazwać, prze­żyć świa­do­mie i pozwo­lić jej odejść.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: