Wszystkie kolory moich wspomnień - ebook
Wszystkie kolory moich wspomnień - ebook
Leigh Chen Sanders jest absolutnie pewna jednej rzeczy: jej matka zmieniła się w ptaka po tym, jak popełniła samobójstwo.
Dziewczyna nie może pogodzić się ze stratą i myślą, że całowała swojego najlepszego przyjaciela, gdy jej matka odbierała sobie życie. Czuje, że rodzina zataiła przed nią wiele rzeczy. Rusza na Tajwan, aby poznać swoje korzenie i odkryć wszystkie rodowe sekrety. W poszukiwaniu przemienionej w ptaka matki Leigh zacznie ścigać duchy, odkryje tajemnice dziadków i nawiąże nowe relacje.
„Wszystkie kolory moich wspomnień” – pomiędzy rzeczywistością a magią, przeszłością i teraźniejszością, przyjaźnią i romansem, nadzieją i rozpaczą – to powieść o odnajdywaniu siebie poprzez poznawanie historii rodziny, sztukę, smutek i miłość.
„Wspaniale napisana, wstrząsająca pierwsza powieść Emily X.R. Pan przedstawia szerokie spektrum miłości i żalu z rozdzierającym serce pięknem i szczerością. To bardzo wyjątkowa książka”. – John Green, autor książek „Gwiazd naszych wina” i „Żółwie aż do końca”.
„Ta piękna, magiczna podróż przez smutek sprawiła, że moje serce pękło”. – Holly Black, autorka serii „Okrutny książę”
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-52-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja mama jest ptakiem. To nie jest metaforyczny strumień świadomości w stylu Williama Faulknera czy inny szajs. Moja mama naprawdę jest ptakiem.
Wiem, że to prawda, tak samo jak wiem, że tej plamy na podłodze nie da się zmyć, a mój ojciec nigdy nie będzie w stanie sobie wybaczyć. Nikt nie chce mi uwierzyć, ale to fakt. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Na początku tę wyrwę w kształcie matki tworzyła krew, ciemna i kleista. Przesiąkła do najgłębszych warstw dywanu.
Raz po raz odtwarzam w myślach tamten czerwcowy wieczór. Wracałam właśnie od Axela i zobaczyłam, jak ojciec wybiega na ganek, wyraźnie szukając mnie. Nigdy nie zdołam wymazać z pamięci tego obrazu: jego dłonie mokre i drżące, krwawy ślad na skroni, klatka piersiowa poruszająca się tak gwałtownie, jakby zamiast powietrza do ust wtłaczał płynne żelazo. W pierwszej chwili pomyślałam, że się zranił.
– Leigh, twoja matka…
Zakrztusił się tym zdaniem, jego twarz wykrzywił paskudny grymas. Kiedy wreszcie zdołał wydusić z siebie słowa, jego głos musiał pokonać cały ocean, żeby do mnie dotrzeć. To był zimny, błękitny dźwięk, odległy i zniekształcony. Nie potrafiłam pojąć tego, co do mnie mówi. Zdążyła przyjechać policja, ciało mojej matki zostało wyniesione przez drzwi frontowe, a ja wciąż nic nie rozumiałam.
Wydarzyło się to w połowinki. To był nasz dzień, mój i Axela, nasza doroczna tradycja. To miał być moment świętowania. Dobiegał końca rok szkolny, zaczynało się robić normalnie, nawet z majaczącą gdzieś w tle Leanne. Szykowaliśmy się już do wakacji. A jednak los potrafi sprawić, że wszystkie plany biorą w łeb.
Gdzie byłam tamtego dnia? Siedziałam na starej tweedowej kanapie w piwnicy Axela, bardzo blisko, i starałam się zignorować napięcie między nami.
Co by się stało, gdybym dotknęła ustami jego ust? Czy poraziłby mnie prąd jak z psiej obroży? Czy runąłby mur? Czy zlalibyśmy się w jedno?
A Leanne? Zniknęłaby? Czy jeden pocałunek mógłby ją wymazać?
Mam lepsze pytanie – jak wiele mógłby zepsuć?
Matka wiedziała, gdzie jestem. To jeden z faktów, z którymi nie potrafię się pogodzić.
Gdybym mogła chociaż na chwilę uspokoić tę burzę hormonów, może moje synapsy zdołałyby wysłać sygnał do powrotu do domu. Może zdjęłabym te klapki z oczu i wreszcie dostrzegłabym to wszystko, co zboczyło z kursu albo przynajmniej nabrało niewłaściwych kolorów.
Zamiast tego schowałam się w swojej skorupie i stałam się jedną z tych skupionych wyłącznie na sobie, egoistycznych nastolatek. W czasie zajęć z edukacji seksualnej nauczyciele zawsze sugerowali, że to chłopaki są niewyżyte. A jednak w tamtej chwili na kanapie czułam, że jakiś ważny szczegół kobiecego ciała, a przynajmniej mojego ciała, został pominięty. Byłam odpalonym fajerwerkiem i gdyby Axel jeszcze choć trochę się do mnie zbliżył, wystrzeliłabym w niebo i spadła w postaci miliona iskier.
Tamtego dnia miał na sobie brązową koszulę w szkocką kratę. Bardzo ją lubiłam; gdy go przytulałam, czułam miękkość jej materiału. Czułam jego chłopięcy zapach – słodką woń dezodorantu, dymno-kwiecistą jakiegoś innego kosmetyku, a pod tym wszystkim nutę trawy nocą.
Ostatecznie to on zdjął okulary i mnie pocałował. Okazało się, że wcale nie wystrzeliłam; moje ciało zamarło. Gdybym przesunęła się choć o milimetr, wszystko bym zepsuła. Nawet myślenie o tym słowie – pocałunek – przypominało przystawianie lodowej różdżki do mojej piersi. Moje żebra zmieniały się w lód pokryty pajęczyną pęknięć. Przestałam się palić. Trafiłam w mroźne głębiny Arktyki.
Axel sięgnął rękami za moje plecy i mnie uruchomił. Przekręcił kluczyk i uwolniłam się, zaczęłam go całować. Nasze usta były wszędzie, moje ciało przybrało kolor jaskrawego pomarańczu – nie, królewskiej purpury. Nie, moje ciało mieniło się wszystkimi kolorami świata.
Ledwie chwilę wcześniej jedliśmy polany czekoladą popcorn i właśnie tak smakował ten pocałunek – słodko-słono.
Eksplozja myśli sprawiła, że się odsunęłam. W chmurze szczątków świadomości dotarło do mnie, że Axel był moim najlepszym przyjacielem, jedyną osobą poza mamą, której ufałam w stu procentach. Nie powinnam go całować, nie mogłam go całować…
– Jaki kolor? – zapytał cicho Axel.
Właśnie takie pytanie zadajemy, gdy chcemy poznać uczucia tej drugiej osoby. Zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi już na zajęciach ze sztuki u pani Donovan – znamy się tak długo, że nie potrzebujemy niczego więcej. Jeden kolor wystarczy do opisu nastroju, sukcesu, porażki, marzenia.
Nie mogłam mu odpowiedzieć. Nie mogłam powiedzieć mu, że mieniłam się całym spektrum kolorów, nawet takimi barwami, jakich w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Zamiast tego wstałam z kanapy.
– Cholera – wydyszałam.
– No co? – rzucił. Nawet w przytłumionym świetle jednej jedynej żarówki w piwnicy widziałam rumieńce na jego twarzy.
Moje dłonie, nie wiedziałam, co począć ze swoimi dłońmi.
– Przepraszam, muszę… Muszę iść.
Obiecywaliśmy, że nigdy nie będziemy ściemniać. Bez przerwy łamałam tę zasadę.
– Poważnie, Leigh? – zapytał, ale ja już pędziłam schodami na górę, chwytając się balustrady, żeby biec szybciej. Wparowałam na korytarz przed wejściem do salonu i łapałam z trudem powietrze, jakbym dopiero co wypłynęła na powierzchnię po nurkowaniu w głębinach.
Nie poszedł za mną. Kiedy wyszłam, drzwi frontowe zamknęły się z trzaskiem; nawet jego dom był na mnie wkurzony. Dźwięk zabrzmiał zgniłą zielenią. Przywiódł mi na myśl książkę z twardą okładką, która zamknęła się, zanim skończyłam opowieść.2
Nigdy nie zobaczyłam ciała z bliska. Przyjechała policja, a ja popędziłam przed nimi. Pokonywałam po dwa schodki naraz. Wpadłam do sypialni rodziców z takim impetem, że omal nie wyrwałam drzwi z zawiasów. Widziałam tylko nogi matki na podłodze, wystające z drugiej strony łóżka.
A potem znalazł się przy mnie tata i odciągnął mnie na bok. W uszach ciągle dzwoniło mi od krzyku tak głośnego, że to pewnie on ściągnął do nas policję. Dopiero kiedy zatrzymałam się, żeby zaczerpnąć powietrza, zdałam sobie sprawę, że ten wrzask wydobywa się ze mnie. Z moich ust. Z moich płuc.
Plamę zauważyłam już po tym, jak zabrali ciało matki, jak ktoś po raz pierwszy spróbował sprać ją z dywanu. Nawet wtedy była wciąż ciemna, szeroka i podłużna. Obrzydliwa, ledwo przypominała kształt matki.
Łatwiej udawać, że to plama farby akrylowej. Pigment, emulsja. Rozpuszczalna w wodzie, dopóki nie zaschnie.
Co do jednej kwestii trudno jest udawać – rozlana farba to jedynie wypadek.
Do rozlania farby nie trzeba noża i buteleczki środków nasennych.
Dzień po tym, jak to się wydarzyło, godzinami szukaliśmy listu pożegnalnego. To była ta odrealniona część. Krążyliśmy z ojcem po całym domu, poruszając się jak leniwce. Wysuwaliśmy szuflady, otwieraliśmy szafki, przeciągaliśmy palcami po półkach.
To nie stanie się prawdą, dopóki nie znajdziemy listu. Właśnie taka myśl ciągle krążyła mi wtedy po głowie. Oczywiście, że zostawiłaby nam list.
Nie chciałam wchodzić do sypialni rodziców. Nie dało się zapomnieć widoku matczynych nóg wystających zza łóżka. I tego, jak w moich żyłach krążyły dwa słowa: nie żyje nie żyje nie żyje.
Przystanęłam przy ścianie w korytarzu i nasłuchiwałam, jak tata przeszukuje papiery, jak przechodzi z jednej strony pokoju na drugą. Wydawał się tak samo zrozpaczony jak ja. Usłyszałam, jak otwiera pudełko z biżuterią i zaraz zamyka. Jak przesuwa rzeczy na łóżku – najwyraźniej zaglądał pod poduszki, pod materac.
Gdzie zazwyczaj samobójcy zostawiają listy?
Gdyby Axel był wtedy ze mną, pewnie ścisnąłby mnie za ramię i zapytał: „Jaki kolor?”.
A ja musiałabym mu wyjaśnić, że byłam bezbarwna, przezroczysta. Stałam się meduzą porwaną przez falę, zmuszoną podążać tam, gdzie zechciał ocean. To było tak samo nierealne jak nieistniejący list matki.
Co właściwie oznaczał brak listu?
Ojciec najwyraźniej coś znalazł, bo po drugiej stronie drzwi zapadła obłąkańcza cisza.
– Tato? – zawołałam.
Nie odpowiadał. Ale wiedziałam, że tam jest. Wiedziałam, że jest przytomny, że stoi po drugiej stronie, że mnie słyszy.
– Tato – powtórzyłam.
Usłyszałam długie, ciężkie westchnienie. Ojciec podszedł do drzwi, powłócząc nogami, i otworzył je.
– Znalazłeś? – zapytałam.
Zawahał się, nie patrzył mi w oczy. Wreszcie pokazał mi zgniecioną kartkę.
– Była w koszu na śmieci – powiedział przez ściśnięte gardło. – Razem z tym. – Rozprostował palce drugiej ręki i zobaczyłam kapsułki, które natychmiast rozpoznałam. Antydepresanty mamy. Zmiażdżył je, zaciskając pięść, i wrócił na dół.
Przeszedł mnie cyjanowy dreszcz. Kiedy przestała brać leki?
Wygładziłam kartkę i patrzyłam na jej biel. Na powierzchni nie znalazła się nawet kropelka czerwieni. Podniosłam papier do nosa i wciągnęłam zapach, żeby po raz ostatni poczuć mamę.
Wreszcie zebrałam się do tego, żeby spojrzeć na tekst.
Do Leigh i Briana,
Kocham Was nad życie
Strasznie przepraszam
Leki nie
Niżej znajdowały się słowa przekreślone tyle razy, że nie dało się ich już odczytać. A potem, na sam koniec, jedna linijka:
Pamiętajcie
Co próbowała nam przekazać matka?
O czym mamy pamiętać?3
Zaczęłam spędzać noce na kanapie na parterze, najdalej od sypialni rodziców, jak się tylko dało. Miałam ogromne kłopoty z zaśnięciem, ale zapadałam się głęboko w starą skórzaną kanapę i wyobrażałam sobie, że otaczają mnie grube ramiona olbrzymki. Miała twarz mojej mamy, głos mojej mamy. Czasami, jeśli udawało mi się zapaść w niespokojny sen, nieustające tykanie zegara nad telewizorem stawało się biciem serca olbrzymki.
Między jednym a drugim uderzeniem moje sny wyciągały na powierzchnię skrawki starych wspomnień. Roześmianych rodziców. Przyjęcia urodzinowego, twarzy umazanych ciastem czekoladowym. Mamy próbującej grać na fortepianie palcami u stóp, na moją prośbę. Śpiewanych rymowanek taty: „Mała Leigh, skarbek pchli!”, „Rany motek, co za nosek!”.
Była noc przed pogrzebem. Obudziłam się o trzeciej nad ranem, bo ktoś zapukał do drzwi. Nie przyśniło mi się; wiedziałam, bo właśnie śniłam o olbrzymce nucącej piosenkę przy fortepianie. Nikt inny nawet się nie ruszył. Ani ojciec, ani kot matki. Drewniana podłoga była nieprzyjemnie zimna, do foyer weszłam już zmarznięta, zaskoczona nagłym spadkiem temperatury. Otworzyłam ciężkie drzwi i do środka wpadło światło z ganku.
Podmiejska ulica była ciemna i fioletowa, panowała tu zupełna cisza, jeśli nie liczyć samotnego świerszcza w trawie. Jakiś dźwięk w oddali zwrócił moją uwagę, podniosłam wzrok i na tle mętnego nieba jeszcze przed świtem dostrzegłam plamę czerwieni. Załopotała raz i drugi. Za ciałem podążył ogon, niczym flaga. Ptak pofrunął nad rogal księżyca, za cień chmury.
Nie bałam się nawet wtedy, kiedy poszybował nad trawnikiem, by wylądować na ganku i szponami wystukiwać krótkie tryle na drewnie. Kiedy się wyprostował, był niemal tak wysoki jak ja.
– Leigh – powiedziało stworzenie.
Wszędzie poznałabym ten głos. Właśnie on pytał mnie, gdy się porządnie wypłakałam, czy nie chciałabym się napić wody, innym razem proponował świeżo upieczone ciasteczka do pracy domowej albo że podjedzie do sklepu z artykułami dla plastyków. To był żółty głos, upleciony z jaskrawych i melodyjnych sylab, a teraz dochodził z dziobu czerwonego stworzenia.
Obrzuciłam ptaka taksującym spojrzeniem – w niczym nie przypominał mojej drobnej matki, gdy była jeszcze człowiekiem. W ptasiej odsłonie przywodziła mi na myśl żurawia mandżurskiego, ale z długim, upierzonym ogonem. Z bliska widziałam, że każde pióro ma inny odcień czerwieni, wyrazisty i błyszczący.
Kiedy wyciągnęłam do niej rękę, powietrze zafalowało niczym zmącona powierzchnia stojącej wody. Ptak wzbił się w niebo i odleciał. Na podłodze ganku zostało tylko pojedyncze pióro, zakrzywione niczym kosa i niemal tak długie jak moje przedramię. Popędziłam ku niemu, a niechcący, wzbudzony przeze mnie pęd powietrza poderwał je i podfrunęło leniwie, nieśmiało, zatrzymując się zaraz. Kucnęłam, przyszpiliłam je dłonią i zadarłam głowę, by spojrzeć na niebo. Po stworzeniu nie było śladu.
Czy wróci? Na wszelki wypadek przyniosłam wiadro z wodą i zostawiłam uchylone drzwi frontowe. Pióro zabrałam do środka, a gdy położyłam się z powrotem na kanapie, od razu zapadłam w głęboki sen. Obudziłam się z myślą, że to nie wydarzyło się naprawdę. Wtedy jednak zobaczyłam pióro w mojej dłoni – ściskałam je tak mocno, że wbiłam sobie paznokcie w skórę. Nawet przez sen bałam się je puścić.4
Pogrzeb odbył się przy otwartej trumnie, a kiedy podeszłam do tej drewnianej skrzyni, w głębi ducha spodziewałam się zobaczyć kupkę popiołu. Jednak nie, jednak widać było głowę. Widać było twarz. Zauważyłam znajome brązowe znamię nad obojczykiem. A tę bluzkę mama kupiła sobie na recital, po czym stwierdziła, że jej nie znosi.
W drewnianej skrzyni leżało ciało bardziej szare niż szkic. Ktoś nałożył na nie warstwę kolorowego makijażu, żeby wyglądało na żywe.
Nie płakałam. To nie była moja matka.
Moja matka jest wolna w niebie. Pozbyła się ciężaru ludzkiego ciała, nie tworzyła jej już choćby pojedyncza szara kropka. Moja matka jest ptakiem.
Ciało w trumnie nie miało nawet jadeitowego wisiorka z cykadą, który widziałam na szyi mamy każdego dnia. Szyja była naga – to kolejny dowód.
– Jaki kolor? – wyszeptał do mnie Axel, stając obok.
To nasza pierwsza rozmowa od śmierci mamy, minął tydzień. Na pewno dowiedział się od swojej ciotki, Tiny, po tym, jak zadzwonił do niej mój tata. Wiem, że nie powinnam była tak się przed nim zamykać, ale nie mogłam znieść myśli, że miałabym z nim porozmawiać. Co miałabym mu powiedzieć? Za każdym razem, gdy próbowałam wyobrazić sobie właściwe słowa, w mojej głowie pojawiała się zimna pustka.
Na pogrzebie zupełnie nie pasował do otoczenia. Zazwyczaj nosił koszule w kratę, koszulki z nadrukiem i wytarte dżinsy, a teraz włożył za dużą białą koszulę z błyszczącym krawatem i ciemne spodnie. Widziałam, jak zerka nerwowo na trumnę, ale zaraz skupia się z powrotem na mojej twarzy.
Gdyby spojrzał mi prosto w oczy, zobaczyłby, że przeszył mnie strzałą, która wystawała jeszcze z mojej piersi, poruszając się przy każdym uderzeniu serca.
I może zobaczyłby jeszcze, że mama pocięła wszystko inne na kawałki. Przekonałby się, że nawet gdyby zdołał wyciągnąć strzałę, reszta mojego ciała była tak pokiereszowana, że nic nie będzie w stanie poskładać mnie z powrotem.
– Leigh?
– Biały – odpowiedziałam cicho i wyczułam jego zaskoczenie. Pewnie spodziewał się lodowatego błękitu albo blaknącego cynobru zachodzącego słońca.
Zobaczyłam, jak wyciąga rękę, żeby złapać mnie za łokieć, ale zawahał się. Zrezygnował.
– Przyjdziesz do mnie później? – zapytał. – Albo… Może ja wpadnę do ciebie?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Wyczułam, jak się zjeżył.
– Nie chciałem…
– Wiem – powiedziałam, ale wcale nie dlatego, że to prawda. Po prostu nie zniosłabym, gdyby dokończył to zdanie. Czego nie chciał? Żebyśmy przebili się przez ten mur i połączyli nasze usta tak samo jak wtedy, gdy umierała moja mama?
– Chodziło mi tylko o to, żebyśmy porozmawiali.
To niemal gorsze.
– Przecież rozmawiamy – odparłam. Jeszcze nie skończyłam, a już mnie coś ścisnęło w żołądku.
Gówno prawda. Te słowa odbijały się echem w mojej głowie, chociaż próbowałam wepchnąć je gdzieś, gdzie nie będzie ich słychać.
Dopiero kiedy Axel się odwrócił, zauważyłam, jak mu drżały ramiona. Podniósł rękę, żeby poluzować krawat, po czym przeszedł na drugą stronę sali. W przebłysku przypominającym wizję przyszłości zobaczyłam, jak dystans między nami rozciąga się, rozwija niczym miarka, aż nie rozdzielą nas całe kilometry. Aż nie znajdziemy się tak daleko od siebie, jak się tylko da bez opuszczenia powierzchni ziemi.
Co zdaniem Axela może przynieść rozmowa po tym wszystkim, co się wydarzyło z moją mamą?
Co moglibyśmy naprawić?5
Nie podjęłam jeszcze decyzji, czy i jak powiem tacie o ptaku, ale kiedy po pogrzebie wracaliśmy do samochodu, potknęłam się o pękniętą płytę, przez którą chodnik stał się okropnie nierówny.
W mojej głowie rozbrzmiały słowa dziecięcej rymowanki.
Nie stawaj na szczelinie, bo twoja matka zginie.
Nie chciały się ode mnie odczepić. Zamrugałam i upadłam, częściowo na trawę, częściowo na krawędź chodnika. Tata pomógł mi się podnieść. Została mi zielonkawa plama na kolanie; przyniosła ze sobą tęsknotę za przeszłością, za łatwiejszym życiem, kiedy moimi największymi zmartwieniami były właśnie plamy z trawy.
– A co to? – zapytał tata i w pierwszej chwili myślałam, że pyta właśnie o nią. Ale nie, on pokazywał na długi czerwony kształt dwa kroki ode mnie.
Przy upadku z mojej kieszeni wypadło pióro. Rozwinęło się na chodniku niczym jakieś wyzwanie.
Podniosłam je szybko i wcisnęłam z powrotem do kieszeni.
Oczywiście tata jeszcze o nie pytał. A ja nie mogłam skłamać. Nie w sytuacji, gdy chodziło o mamę.
– To od mamy – próbowałam mu wyjaśnić, gdy wsiadaliśmy do samochodu. – Przyleciała, żeby mnie zobaczyć.
Tata przez chwilę milczał, zaciskając palce na kierownicy. Przez ułamek sekundy widziałam, jak jego twarz wykrzywia się z żalu. Ten grymas był jak głośny ryk, chociaż dało się słyszeć jedynie odgłos auta zjeżdżającego z chodnika i stłumione dźwięki pedałów pracujących przy hamowaniu.
– Przyleciała cię zobaczyć – powtórzył z wyraźnym niepokojem w głosie.
– Przyleciała jako… Zmieniła się w… – Przełknęłam ślinę. Teraz, gdy miałam je na czubku języka, słowa nabrały smaku absurdu. – Teraz jest ptakiem. Dużym i czerwonym. I pięknym. Wylądowała u nas na ganku dwie noce temu.
Skręcił w lewo przy Mill Road, a ja domyśliłam się, że zabiera nas okrężną drogą, żeby przeciągnąć tę rozmowę. Znalazłam się w pułapce.
– A co to znaczy, że zmieniła się akurat w ptaka? – zapytał po dłuższej ciszy, a ja od razu poznałam, że mi nie wierzy i nic, co mogłabym zrobić albo powiedzieć, nie zmieni jego zdania.
Nie odpowiedziałam na pytanie, a tata westchnął bardzo cicho, przez nos, ale i tak doskonale go słyszałam. Odwróciłam twarz do okna, pocierając kciukiem pióro.
Zabębnił kilka razy opuszkami palców w kierownicę, jak to często mu się zdarzało, gdy się nad czymś zastanawiał.
– Co dla ciebie oznacza czerwony kolor? – spróbował jeszcze raz i jego pytanie zabrzmiało jak żywcem wyjęte z podręcznika; jakby nauczył się jakiejś techniki od doktora O’Briena.
– Nie wymyśliłam sobie tego ptaka, tato. On naprawdę istnieje. Widziałam go. To była mama.
Wtedy rozpadał się deszcz; skręciliśmy prosto w niego. Krople zadudniły głośno, przecinając odbicie mojej twarzy w szybie, tnąc mnie na kawałki, raz za razem.
– Staram się to zrozumieć, Leigh – powiedział tata, zatrzymując samochód na podjeździe przed naszym domem. Nie nacisnął guzika otwierającego drzwi garażu. Nie zmienił biegu na parkowanie. Siedzieliśmy z włączonym silnikiem, którego lekkie wstrząsy zaczęły przyprawiać mnie o mdłości.
– Dobra – rzuciłam w końcu. Pomyślałam, że dam mu szansę. Jeśli naprawdę się starał, mogę te starania odwzajemnić. Jeśli chciał to przegadać, niech mu będzie. Musiał tylko choć przez sekundę spróbować mi uwierzyć.
Patrzyłam, jak jego palce wystukują rytm na kierownicy, gdy szukał właściwych słów. Przymknął na moment oczy.
– Też bardzo bym chciał… znowu zobaczyć mamę. Niczego bardziej nie pragnę.
– Aha – rzuciłam i mój umysł zgasł niczym ekran komputera. Rozpięłam pasy, otworzyłam drzwi i wysiadłam z auta.
Stałam w strugach deszczu i szukałam w torebce kluczy do domu. To był ciepły deszcz i wydawał się szary, gdy spadał z nieba. Wyobraziłam sobie, że to zbroja w płynie, która przybiera kształt mojego ciała. I chroni przed całym światem.
Caro też mi nie uwierzyła. Próbowałam jej wszystko opowiedzieć po tym, jak już przebrałyśmy się z żałobnych ubrań i poszłyśmy do Fudge Snack. Usiadłyśmy na wysokich stołkach, na moim prostokącie z woskowanego papieru leżał nietknięty kawałek Rocky Road, ciasta z pianek zalanych czekoladową masą. Caro powoli popijała czekoladowy koktajl, czekając, aż skończę mówić. Siedziała cicho tak, jak to ma w zwyczaju, gdy się nie zgadza. W tym cierpliwym kiwnięciu głową i szklanych oczach widziałam, że z każdym kolejnym słowem coraz mniej mi wierzy.
W pewnym momencie nie mogłam już na nią dłużej patrzeć. Mój wzrok powędrował do niebieskiego pasemka w jej bardzo krótkiej fryzurze. Wymyło się do koloru przywodzącego na myśl kawałek morskiego szkła. Farbowała pasemka na niebiesko, odkąd się poznałyśmy w pierwszej klasie, i to był chyba najbardziej zielonkawy odcień, jaki kiedykolwiek u niej widziałam.
Gdy już skończyłam mówić, rzuciła:
– Martwię się o ciebie.
Wbiłam palec w kawałek ciasta, potem zabrałam rękę i patrzyłam na wgniecenie.
– Zdaję sobie sprawę, że nie polubiłaś doktora O’Briena – powiedziała. – Ale może warto spróbować czegoś innego?
Wzruszyłam ramionami.
– Zastanowię się.
Ale ona dobrze wiedziała, że mówię tak tylko po to, by zakończyć ten temat.
Na pokaz sprawdziłam godzinę na telefonie i rzuciłam puste przeprosiny, zabierając kawałek ciasta, i zsunęłam się z krzesła, śpiesząc się do załatwienia pilnej wyimaginowanej sprawy.
Potem dopadły mnie wyrzuty sumienia. Przecież Caro tylko próbowała mi pomóc, prawda?
Ale jak właściwie miałaby mi pomóc, skoro mi nie wierzy?
Najbardziej chciałabym porozmawiać o matce z Axelem, przewinąć sto dni od tamtego pocałunku i na zawsze wymazać go z pamięci, swojej i jego. Chciałam powiedzieć mu o ptaku. Usiadłam na kanapie razem z tą chęcią, obracając w palcach kawałek węgla rysunkowego – w kółko i w kółko – aż skóra nie zrobiła się czarna, a wszystko, czego dotknęłam, nie pokryło się sadzą.
Czy Axel by mi uwierzył? Chciałam myśleć, że tak. W rzeczywistości nie miałam bladego pojęcia.
Po tym, jak nie odebrałam komórki, zadzwonił na mój numer domowy tylko raz. Nikt nie podniósł słuchawki. Nie nagrała się żadna wiadomość.
Rzadko zdarzało nam się tak długo nie widywać. Nawet kiedy miałam grypę żołądkową, potem od razu normalną, a po niej jeszcze infekcję dróg oddechowych – Axel i tak przychodził, odważnie siadał obok mnie na kanapie, w oparach toksycznych wyziewów, żeby malować. Nawet kiedy tata zmusił mnie do wyjazdu do Mardenn, tej piekielnej dziury udającej letni obóz. Byłam tak nieszczęśliwa, że Axel przyjechał autobusem, żeby pomóc mi się wymknąć i wrócić do domu.
On nigdy by mnie nie zostawił. Byłam tego pewna. To wszystko moja wina.
Myślenie o tym jest jak szturchanie strzały wbitej w moją pierś. Dlatego zamiast tego skupiam się na ptaku, zadając kolejne pytania: gdzie jest teraz? Czego chce?
Próbowałam narysować go w szkicowniku, ale skrzydła mi nie wychodziły.6
Dziura w kształcie matki stała się wycinkiem najczarniejszej czerni. Czymś, co dało się zobaczyć jedynie kątem oka. Gdy chciałam spojrzeć na nią bezpośrednio, widziałam tylko pustkę.
Musiałam walczyć z tą pustką, tym brakiem koloru. Patrzyłam w przeciwnym kierunku, w stronę bieli, którą tworzą wszystkie inne kolory ze spektrum. Biel była rozwiązaniem, a przynajmniej plasterkiem. W godzinach pustki rankiem po pogrzebie pojechałam do sklepu z narzędziami, wybierając okrężną drogę, żeby nie zauważył mnie nikt z sąsiadów, który mógłby rozpoznać najpierw samochód, a potem moją twarz. Potrzeba posiadania białej farby była tak silna, że nie wahałam się prowadzić bez prawa jazdy.
Pomalowałam ściany w pokoju jedną warstwą – była cienka; jaskrawy mandarynkowy kolor, który wybrałyśmy z mamą lata temu, zmienił się w niezdrowy odcień lodów Creamsicle – i właśnie zmierzałam w kierunku łazienki, kiedy tata wyszedł ze swojego biura.
Spojrzał na kubeł farby u moich stóp, na plamy bieli na moich spodniach i powiedział:
– Leigh, daj spokój.
Nie miał pojęcia o walce z czarną dziurą, z pustką. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Tak wielu rzeczy nie rozumiał, nigdy nie zrozumie.
– Ani mi się waż wchodzić z tym do sypialni – oznajmił, pokazując na ich pokój. Nie zamierzałam protestować. I tak nie było mowy, żebym tam weszła. Zabrał mi kubeł z farbą, a ja uciekłam na dół, chwyciłam szkicownik i zaczęłam znowu rysować.
Stworzyłam ciemne, rozlewające się plamy. Przyciskałam kawałek węgla tak mocno, jak tylko mogłam, aż palce nie zrobiły mi się czarne i nie zaczęły boleć. Z kartki popatrzyła na mnie kałuża czerni. Może gdybym potrafiła narysować pustkę, zdołałabym ją ujarzmić.
Niestety nie była dość ciemna. Nie była najczarniejszą z czerni.
Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz coś pokolorowałam. Używałam tylko węgla i ołówka, trzymając się głównie konturów. Kolory zostawiałam sobie na później.7
Przecież wiedziałam, na co patrzę. Był prawdziwy. Czyż nie?
Każdej nocy po pierwszym pojawieniu się ptaka, kiedy wszystkie dźwięki na piętrze cichły, szłam na ganek i patrzyłam w ciemność. Chmury zasłaniały gwiazdy. Księżyc się skurczył, codziennie oddając kawałek siebie. Opróżniałam wiadro i nalewałam świeżej wody, na wszelki wypadek. A po powrocie do środka zostawiałam uchylone drzwi, blokując je starym trampkiem. Przez szczelinę do salonu wpadało zimne powietrze, a ja zasypiałam, śniąc o oddechu olbrzymki na mojej twarzy.
Tydzień po pogrzebie przez okno w salonie przesączał się blask księżyca, a temperatura nagle spadła. Taka letnia noc powinna być nieznośnie gorąca, jednak każdy oddech wydobywający się z moich ust zmieniał się w obłok pary. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, ale i tak postanowiłam wyjrzeć na podwórko.
Gdy tylko wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam na wycieraczce paczkę wielkości trochę mniejszej od pudełka na buty. Owinięta była brudnym sznurkiem, krzyżującym się na środku i zawiązanym w supeł, żeby nie odpadło wieko. Rogi były nieco wgniecione, a na wierzchu widać było tylko moje imię skreślone grubymi czarnymi literami nieznajomym charakterem pisma. Nic więcej, żadnego znaczka, etykiety, nawet adresu.
Podniosłam głowę i zobaczyłam na podwórku tamtego ptaka, stojącego na jednej nodze jak żurawie, które widziałam na obrazach. Czubki jego piór w blasku księżyca wydawały się ostre i srebrzyste, a cienie na ciele niemal w kolorze indygo.
– To pudełko od twoich dziadków – powiedziała mama ptak.
Moja pierwsza myśl brzmiała tak: Przecież dziadkowie nie żyją. Rodzice taty byli już trochę starsi, kiedy się urodził; oboje odeszli kilka lat wcześniej.
Chyba że… ptakowi chodziło o rodziców matki? Tych, których nigdy nie poznałam?
– Zabierz je ze sobą – powiedziała, gdy schyliłam się, by podnieść pudełko.
– Dokąd mam je zabrać?
– Gdy przyjedziesz – odparła.
Kiedy znowu się wyprostowałam, ptak już wzbijał się w powietrze, tym razem nie zostawiając po sobie żadnego pióra.
Mogłam już tylko wrócić do salonu. Przez chwilę wszystko dokoła zdawało się rozpływać, barwy ciemniały jak coś gotującego się w wysokiej temperaturze. Okna i zasłony traciły swój kształt, meble kurczyły się i zapadały w podłogę, nawet kinkiety zmieniały się w mętny płyn.
Zamrugałam kilka razy i znowu wszystko wyglądało normalnie.
Usiadłam na kanapie i nagle dopadło mnie takie zmęczenie, że zasnęłam, próbując zdjąć sznurek z pudełka. Gdy się obudziłam, a przez okna wpadało ostre słońce, nocne znalezisko stało w tym samym miejscu.
Istniało naprawdę, nawet w świetle poranka. Wzięłam głęboki wdech i chwyciłam palcami wieko.
Ciąg dalszy w wersji pełnej