- promocja
- W empik go
Wszystkie króliki skaczą wysoko. Zwierzokształtni. Tom 2 - ebook
Wszystkie króliki skaczą wysoko. Zwierzokształtni. Tom 2 - ebook
Zwierzokształtni ruszają na pomoc uwięzionemu koledze.
Tove Ollson wciąż uczy swoich podopiecznych, jak łapać trop, uciekać i co najważniejsze, przemieniać się w zwierzęta i bez problemu wracać do ludzkiej postaci. Wielkie przygotowania do szkolnego nocnego letniego pikniku i biwaku w lesie dla zwierzokształnych zostają nieoczekiwanie przerwane z powodu zaginięcia ich zajęczokształtnego kolegi. Uczniowie z zajęć sportowych dla specjalnie uzdolnionych łączą siły, by odszukać Einsteina, ale okazuje się, że to nie takie proste. Nawet babcia Finna przychodzi im z pomocą. Tymczasem nocny letni piknik staje pod wielkim znakiem zapytania, ponieważ państwo Knorcowie żądają od burmistrza, by odwołał głośną szkolną atrakcję.
Czy zaginiony uczeń się odnajdzie? Dlaczego za Wilhelminą ciągle chodzi tajemniczy jamnik? Gdzie tym czasem zaprowadzi świnkę Meluzynę upodobanie do świecących przedmiotów? Jak ugłaskać państwa Knorców, żeby nie pisali donosów na uczniów? Kto zostanie nowym kompanem dozorcy Ploszkego?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8098-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był poniedziałek rano, tuż po siódmej. Wilhelminie najlepiej myślało się właśnie o tej porze. Miała już wszystko opracowane. Pozostało tylko nałożyć korbę na oś, naciągnąć gumy, przykręcić zabezpieczenie i nawinąć linkę na szpulę. Gotowe. Zadowolona spojrzała na swój najnowszy wynalazek: katapultę do popcornu. Od kilku dni pracowała nad nią w każdej wolnej chwili. Teraz miało się okazać, czy działa.
W tym momencie zawyła syrena, a czerwone światło nad drzwiami błysnęło wściekle. Ktoś był w drodze do jej warsztatu i uruchomił system alarmowy. Prawdopodobnie mama lub młodsi bracia. Wilhelmina nie znosiła, gdy ktoś jej przerywał pracę nad wynalazkami. Wyłączyła alarm, zdjęła gogle i otworzyła drzwi. Ale nikogo tam nie było, wąska ogrodowa ścieżka prowadząca do bramy była pusta. Wilhelmina chciała już wracać do środka, gdy coś szturchnęło ją w nogę. Mały kudłaty jamnik spojrzał na nią dużymi ciemnymi oczami.
– Och – mruknęła Wilhelmina, na co zwierzak zaczął entuzjastycznie machać ogonem.
Nigdy wcześniej nie widziała tu psa. Ciekawe, do kogo należał? Ale nie miała czasu teraz o tym myśleć. Jej wynalazek był w decydującej fazie testów.
– Biegnij do domu – powiedziała i wskazała na ulicę. Potem zniknęła z powrotem w warsztacie.
Wrzuciła trochę popcornu do katapulty i ponownie naciągnęła sznurek.
– Ta dam! – zawołała dumnie i nacisnęła… ale nic się nie stało. Skrupulatnie porównała narysowany przez siebie schemat z prototypem (tak mówi się na pierwszy model wynalazku). Może problem był w zabezpieczeniu? Ostrożnie odchyliła uchwyt nieco dalej.
Wtedy system alarmowy ponownie zawył i błysnął światłem. Wilhelmina jęknęła z irytacją i otworzyła drzwi. Na zewnątrz siedział ten sam jamnik. Tym razem piszczał i przebierał łapami.
– Nie mogę się z tobą bawić – wyjaśniła niecierpliwie Wilhelmina. – Jestem zajęta.
Najwyraźniej zrozumiał, bo położył się posłusznie obok drzwi. Wilhelmina wzruszyła ramionami i wróciła do warsztatu.
Właśnie wygładzała jedną z osi przy pomocy papieru ściernego, gdy alarm odezwał się po raz trzeci. Wilhelmina wypadła na zewnątrz jak błyskawica.
– Sio do domu! – rozkazała.
Jednak stał przed nią nie jamnik, a Merle, która tylko się uśmiechnęła. Znała swoją przyjaciółkę, wiedziała więc, że podczas majsterkowania Wilhelmina była całkowicie zanurzona w swoim świecie.
– Jesteś gotowa? – zapytała Merle. – Możemy iść?
– Dokąd? – Wilhelmina była zdezorientowana.
– Do szkoły – zaśmiała się Merle. – Jest wpół do ósmej.
– Jasne, szkoła. – Wilhelmina klepnęła się w czoło. – Już idę! – Sięgnęła po swój plecak i zamknęła drzwi szopy. – Przepraszam. Myślałam, że to znowu ten pies – tłumaczyła się.
– Pies? – zapytała podekscytowana Merle. – Rozmawiał z tobą? – Spojrzała na Wilhelminę w napięciu.
– A skąd! – Wilhelmina pokręciła stanowczo głową. – To nie ma nic wspólnego ze zwierzokształtnością.
Zresztą teraz nie miała czasu na przemiany. Wkrótce miała ukończyć swój wynalazek. Nie mogła sobie zawracać głowy nauką latania, nurkowania czy pielęgnacji futra.
– U mnie było podobnie. – opowiadała Merle z błyskiem w oku. – Najpierw zaczęła pojawiać się sowa, a kilka dni później miałam pierwszą przemianę.
Byłoby naprawdę fajnie, gdyby Wilhelmina była następna po niej, Finnie i Einsteinie. Byłoby ich już czworo.
– Nie u każdego musi to wyglądać tak samo – mruknęła Wilhelmina. W głębi ducha miała wielką nadzieję, że u niej przebiegnie to jakoś inaczej. – Poza tym nie powiedział ani słowa.
– A gdzie on teraz jest? – Merle nie odpuszczała.
Wilhelmina wskazała na miejsce obok drzwi, ale jamnik już zniknął. Widocznie zgłodniał i poszedł do domu.
Mniej więcej w tym samym czasie Einstein zajadał musli. Śniadanie zwykle jadł sam, bo jego tata wychodził do pracy bardzo wcześnie. W hotelu Fortuna zawsze było dużo pracy. Einstein żuł rodzynkę, pogrążony w myślach. Nie mógł wyrzucić z głowy paskudnego snu z dzisiejszej nocy: pan Sznabek dał mu tylko jeden punkt na klasówce z matematyki i jego ojciec wpadł w szał. Einstein obudził się zlany zimnym potem. To było takie prawdziwe. Na szczęście to tylko sen.
Fakt faktem – nie był orłem, jeśli chodziło o matematykę. Kiedy wszyscy inni już dawno znali wynik, on jeszcze czytał zadanie. Tak samo mu szło, kiedy musiał wyjaśnić obieg wody w przyrodzie albo powiedzieć po angielsku, która jest godzina – wszystko zajmowało mu wieczność.
Einstein chodził do klasy 4B w szkole w Niedźwiedzim Polu. Jeszcze do niedawna wolałby w ogóle nie chodzić do szkoły. Wszystko się zmieniło, odkąd pan Olsson założył klub sportowy dla osób o szczególnych uzdolnieniach. Na jego zajęciach zawsze Einstein zrobił coś dobrze i otrzymał za to pochwałę. Nawet prace domowe były dla niego przyjemnością. Einstein uśmiechnął się do siebie. „Klub sportowy” był tylko przykrywką tego, co naprawdę działo się na siódmej lekcji. W całą sprawę wtajemniczeni byli tylko on, Merle, Finn, Wilhelmina i kilkoro innych dzieci z klas 4A i 4B. To, czego faktycznie uczyli się z panem Olssonem, musiało pozostać w najgłębszym sekrecie. Złożyli nawet przysięgę, dość skomplikowaną, ale Einsteinowi udało się ją zapamiętać:
Na nasze płetwy, skrzydła i łapy obiecujemy,
Że o naszej tajemnicy nikomu nie powiemy.
Będziemy ją zawsze trzymać w sekrecie,
Nikt inny nie może się o niej dowiedzieć.
Prawda zwaliła ich z nóg: okazało się, że są zwierzokształtni! To znaczy, że mogą zamieniać się w zwierzęta! Nie było to łatwe, ale pod okiem pana Olssona uczyli się wszystkiego, co powinni umieć: przemiany w zwierzę, wiedzy o różnych gatunkach, tropienia po śladach, zachowania w sytuacji zagrożenia, obrony, kamuflażu i poszukiwania pożywienia.
Merle i Finn pierwsi zdołali przemienić się w swoją zwierzęcą postać. Merle była sową, a Finn łasicą. Kilka dni temu udało się to także Einsteinowi – choć bardziej przez pomyłkę. Jadł ciasto marchewkowe i nagle się to stało. Oczywiście każdy uczeń w grupie pana Olssona miał nadzieję, że jemu uda się dokonać transformacji jako następnemu. No i wszyscy byli ciekawi, jakimi będą zwierzętami. „To zabawne” – pomyślał Einstein – „że ze wszystkich możliwych zwierząt okazałem się akurat zającem, i to szybkim jak wicher”. Był pewien, że zamieni się w leniwca albo ślimaka.PAN PLOSZKE ŁAPIE WŁAMYWACZY
W skąpanej w promieniach porannego słońca szkole w Niedźwiedzim Polu było jeszcze cicho. Pierwsi uczniowie mieli pojawić się dopiero za kilka minut. Na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych, w cieniu wielkiego kasztanowca, drzemała Tiffy, szkolna kocica – wspaniałe zwierzę o długiej jedwabistej sierści w biało-szare paski. Co jakiś czas otwierała jedno ze swoich niebieskich oczu i jej spojrzenie wędrowało po terenie szkoły: od hali sportowej do szopy na narzędzia przez szkolne podwórko, obok stojaka na rowery aż do ogrodzenia sąsiedniej posesji. Nic, co działo się w szkole i wokół niej, nie mogło umknąć jej uwadze. W końcu była dyrektorką – choć tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, że Tiffy i pani dyrektor Bockelmann to ta sama osoba. Dyrektorka bowiem sama również była zwierzokształtna.
W ogrodzie sąsiedniej posesji małżeństwo Knorców obserwowało swoich ulubieńców: około dwudziestu kędzierzawych królików, które radośnie skakały sobie dookoła i chrupały zieleninę.
– Niebiosa, piękna jest ta cisza i spokój przed przyjściem dzieci – stwierdziła pani Knorc.
– Cholerna szkoła – powiedział jej mąż. Kochali swoje króliki ponad wszystko, za to dzieci serdecznie nie znosili. Szczególnie przykry był dla nich zgiełk panujący podczas przerw.
Paweł Ploszke, dozorca szkoły w Niedźwiedzim Polu, kochał swoją pracę. Zawsze, kiedy tylko był potrzebny, od razu pojawiał się na miejscu. Tak jak teraz. Przekradł się przez łączkę za szkołą, przeczołgał na czworakach wzdłuż szkolnego stawu i dotarł na skraj zagajnika, gdzie stała stara przyczepa budowlana. Był gotów wytropić i udowodnić niecne występki wroga. Pewien był jednego: z tym nowym nauczycielem i jego tajemniczymi lekcjami na siódmej godzinie coś było nie tak. Dowie się, o co chodzi, albo nie nazywa się Paweł Ploszke.
Dwie ulice dalej Finn ruszył w drogę do szkoły. Zwinnym skokiem przesadził krzywą bramę ogrodową z numerem 22. Wylądował bezpiecznie na czterech łapach i uniósł swój brązowo-biały pyszczek. Potem popędził ulicą Szczupakową. W miarę jak coraz lepiej radził sobie z przemianą, coraz rzadziej korzystał ze swojego rozklekotanego roweru. Krótką drogę do szkoły pokonywał w swojej zwierzęcej postaci, a szkolny plecak po prostu zostawiał w szkole, o ile była taka możliwość.
Kiedy dotarł na plac przed ratuszem, stali tam już pierwsi turyści, którzy z zachwytem robili zdjęcia średniowiecznemu budynkowi ratusza. „Nikt nie zwróci uwagi na łasicę” – pomyślał. Musiał tylko uważać na swój kamuflaż. Finn okrążył fontannę i zręcznie kluczył między nogami ludzi. Z któregoś plecaka dotarł do jego nosa zapach kiełbasy, który sprawił, że Finn przez sekundę się rozmarzył. Ta krótka chwila wystarczyła, by o mały włos nie zauważył małej dziewczynki.
– Kiciuś! Chcę pogłaskać! – zawołała radośnie i pobiegła w jego stronę.
Cholera. W przeciwieństwie do dorosłych dzieci zwracają uwagę na to, co się dzieje na ziemi. Finn wziął nogi za pas i schował się za śmietnikiem.
– Co za ogromny szczur! – krzyknęła kobieta, wymachując dziko swoją torbą.
„Sama jesteś szczur” – pomyślał Finn z oburzeniem. Czy ta kobieta widziała kiedyś w życiu łasicę na oczy? Wyjrzał zza rogu, żeby sprawdzić, czy go ściga. W następnej chwili na drodze rozległ się głośny ryk.
Turyści wykręcali szyje, by popatrzeć, gdy mijał ich stary motocykl z boczną przyczepką. Finn zaryzykował wyjście ze swojej kryjówki i pomachał do kierowcy. Wiedział, kim jest mężczyzna schowany pod kaskiem i długim czarnym płaszczem: to jego nauczyciel Tove Olsson. A mówiąc dokładniej – jego nauczyciel od zwierzokształtności, która była ich najpilniej strzeżoną tajemnicą. Mały pasażer siedzący w bocznej przyczepce na pierwszy rzut oka wyglądał jak dziecko. Ale pod skórzaną maską kryła się najfajniejsza świnka na świecie: Meluzyna. Była asystentką pana Olssona, choć na ogół ewidentnie wolała robić cokolwiek zamiast pomagać mu w zajęciach.
Finn się uśmiechnął. Zapewne oboje spędzili weekend w dziczy i właśnie byli w drodze do szkoły w Niedźwiedzim Polu. Tove Olsson i Meluzyna zamieszkali w starej przyczepie budowlanej na tyłach szkoły, na skraju zagajnika. Przyczepa pomalowana była na jasnoniebieski kolor, nie licząc różowych okiennic i miętowozielonej skrzynki na listy.
Dozorca Ploszke przycisnął ucho do tej właśnie przyczepy budowlanej i nasłuchiwał. W środku panował spokój, świnki też chyba nie było w domu. Wcześniej upewnił się, czy motocykl nauczyciela stoi na swoim miejscu. Pan Olsson zawsze parkował obok szopy na narzędzia. Motocykla nie było, nie było więc i nauczyciela. Logiczne.
Teraz dozorca Ploszke przycisnął nos do okna i zerknął do wnętrza przyczepy. Trudno było cokolwiek przez nie dostrzec. „Przydałoby się umyć tu okna” – pomyślał. W środku był hamak, krzesło i kilka zdjęć wiszących na ścianach. Podkradł się do kolejnego okna i zobaczył małą kuchenkę, komodę i zlew. No przecież gdzieś musiało być coś podejrzanego…
– Panie Ploszke! Pan tak wcześnie w pracy? – Nagle zaskoczył go głos. – Czy weekend minął panu dobrze?
Jego twarz oblała się rumieńcem. Pan Olsson przyłapał go na szpiegowaniu. Dlaczego nie usłyszał nadjeżdżającego motocykla? Dozorca miał jednak przygotowaną wymówkę.
– Chyba słyszałem włamywaczy – wyjaśnił, odwracając się do nauczyciela. – Powinniśmy sprawdzić, czy w przyczepie wszystko jest na swoim miejscu.
Pogratulował sobie własnego sprytu. Od razu będzie okazja, żeby rozejrzeć się po tym mieszkaniu.
– Gdyby tam byli jacyś włamywacze, Meluzyna już dawno by ich wyczuła – odparł pan Olsson. – Poza tym nie mam nic, co można by mi ukraść – dodał.
Ten facet był twardym orzechem do zgryzienia. Pan Ploszke postanowił spróbować raz jeszcze.
– A czy mógłbym może pożyczyć od pana trochę cukru? – zapytał.
– Niestety nie – stwierdził pan Olsson z ubolewaniem w głosie. – Ale to nic, od cukru tylko psują się zęby. Mam za to rośliny wodne i liście brzozy.
Pan Ploszke zaśmiał się z żartu nauczyciela, ale to wcale nie był żart. Biedny dozorca nie miał pojęcia, że stoi przed nim zmiennokształtny łoś. A dla łosi prawdziwym przysmakiem były właśnie rośliny wodne i liście brzozy.
Kiedy Meluzyna zachrumkała i otarła się swoim tłustym zadkiem o nogawkę spodni pana Ploszkego, w pierwszej chwili chciał ją przepędzić. Ale w tym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
– Ale jesteś słodki – powiedział przymilnym głosem i połaskotał miniaturową świnkę swoimi spiczastymi palcami.
– Słodka – poprawił go pan Olsson. – Meluzyna to dziewczynka.
– Też dobrze – powiedział pan Ploszke. – Wie pan, świnie to moje ulubione zwierzęta.
Dozorca spocił się ze stresu, bo nieczęsto w życiu zdarzało mu się kłamać. Nie wolno kłamać, tak nauczyła go mama, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. Prawda była taka, że nie lubił zwierząt. Dziwnie pachniały, brudziły, a na koniec chciały się do człowieka przytulać. Ale musiał być dzielny. Meluzyna była częścią jego nowego planu obserwowania Tove Olssona.
W tym czasie dziedziniec szkolny zapełnił się uczniami, którzy tłumnie wchodzili do szkoły. Merle, Wilhelmina, Finn i Einstein przepchnęli się przez tłum, by dotrzeć na pierwsze piętro. Ich sala znajdowała się na końcu korytarza. Pan Sznabek rozdawał już kartki z dużym napisem „SPRAWDZIAN Z MATEMATYKI”.
– Rany, klasówka z matmy w poniedziałek na pierwszej lekcji – westchnęła Merle i usiadła na swoim miejscu między Wilhelminą a Finnem.
– Chyba zgłoszę, że jestem chory – szepnął Finn. – W ogóle się nie uczyłem.
Cały weekend pomagał babci przerobić starą ogrodową szopę na pomieszczenie dla zwierząt. Jego babcia przyprowadzała do ich domu biedne bezpańskie zwierzęta, żeby je dokarmiać. Ostatnio oprócz kurczaków i papugi mieli trzy walliserskie czarnonose owce.
– Proszę, nie! – jęczał Oskar – Będziemy dzisiaj grzeczni.
Im więcej dzieci wchodziło do klasy, tym bardziej protest przybierał na sile.
– Okropne! – pomstował Korbi z ostatniego rzędu.
– Nie mówił pan, że trzeba się nauczyć na sprawdzian – żaliła się Luzie.
Alina i Elisa jak zawsze się z nią zgodziły, nawet jeśli wciąż bolał je fakt, że do klubu pana Olssona wybrano tylko Luzie, a ich nie.
– Uczyć powinniście się codziennie – przypomniał pan Sznabek.
– Niech pan da spokój – błagał Josh. – Mogę nosić dzisiaj za panem torbę po szkole.
Oczywiście nie mówił poważnie. Tylko Tabea układała już swoje ołówki, linijkę i gumkę w równym rządku. Dla niej niezapowiedziany test z matematyki nie stanowił problemu. Zwykle dostawała piątki. Dlatego Aygül, która siedziała z nią w jednej ławce, też się nie martwiła.
Einstein skulił się w swoim krześle, blady i nieruchomy. Dokładnie to śniło mu się dzisiejszej nocy. A więc jego koszmar miał się spełnić? A może nadal tylko śnił? Uszczypnął się w ramię.
– Auć! – zawołał zaskoczony. Naprawdę był poniedziałek rano, siedział w szkole i czekał go sprawdzian z matematyki.
– Bez obaw, to tylko próbna klasówka. – Pan Sznabek uniósł ręce w uspokajającym geście. – Możecie sprawdzić, w czym macie braki i douczyć się na czwartek.
– Co będzie w czwartek? – zapytał Oskar z niepokojem.
– Klasówka na oceny – powiedział pan Sznabek. – Siadajcie i liczcie. Potem będę miał dla was miłą wiadomość.
– Najpierw miła wiadomość – błagał Josh. – Jak będę się cieszył, to lepiej mi się będzie liczyło.
Pan Sznabek pokręcił głową i spojrzał na zegarek.
– Macie dwadzieścia minut – oznajmił. – Od teraz.
Potem usiadł wyczerpany za biurkiem i łyknął z filiżanki. Bycie stanowczym wiele go kosztowało.
Einstein otworzył swój piórnik. Lepiej użyć pióra, ołówka czy długopisu zmazywalnego? Czy pan Sznabek powiedział, czym mają pisać? Einstein nie mógł sobie przypomnieć. Rozejrzał się i zobaczył, że inni już liczyli i pisali. Z wahaniem wziął do ręki pióro.
Samochód ciężarowy bez ładunku waży 2800 kg. Teraz jest załadowany 5 skrzyniami – czytał Einstein. Jedna skrzynia waży 300 kg. Einstein zastanawiał się, co było w skrzyniach. Nie mógł nic wymyślić. Jego wzrok powędrował za okno. Na zewnątrz dozorca grabił wysypaną żwirem ścieżkę do hali sportowej, gdzie na siódmej godzinie odbywały się zajęcia zwierzokształtnych uczniów.
Einstein westchnął. Na lekcjach pana Olssona wszystko było takie proste. Najchętniej przeczekałby do końca szkoły jako zając polny. Ale co powiedziałby swojemu ojcu? Większość rodziców nie wiedziała o zwierzokształtności, ponieważ zdolność ta bardzo rzadko była dziedziczona. Rodzice tylko by się przestraszyli i zmartwili.
– Siedem minut do końca – powiedział pan Sznabek, a przez klasę przeszedł szmer.
Einstein szybko zabrał się za kolejne zadanie.
Od 674 832 odejmij 156 873 i pomnóż przez 2. Zakręciło mu się w głowie.
Gdy czas upłynął, a pan Sznabek zebrał wszystkie prace, Josh wypalił:
– No więc co to za dobra wiadomość?
– Może odwołane lekcje – mruknął Finn, zadowolony, że klasówka dobiegła końca. Jeszcze trochę i matematyka nie będzie mu w ogóle potrzebna, bo będzie profesjonalnym piłkarzem.
– Zgłaszamy się do „Galileo”? – zapytała przejęta Wilhelmina. Od zawsze było to jej marzenie.
– Pewnie wybierzemy się na wycieczkę – mruknęła Luzie.
Pan Sznabek odchrząknął.
– Chodzi o nasz nocny letni festyn, który odbędzie się w przyszły weekend – oznajmił.
– Jak to „nocny festyn”? Chyba „letni festyn?” – poprawiła go Alina.
– Dobrze słyszałaś – wyjaśnił pan Sznabek. – Tym razem pani dyrektor chce, zorganizować nocny festyn letni i prosi nas o przygotowanie czegoś na to wydarzenie.
– Zorganizujmy pokaz fajerwerków – rozmarzyła się Elisa – To jest absolutnie romantyczne.
Kilku chłopców natychmiast jęknęło.
– Zorganizujmy rodeo na byku – zawołał Josh. – Załatwimy jedną z tych maszyn z elektrycznym bykiem.
Lubił wszystko, co było duże i silne.
Teraz z kolei jęknęły dziewczyny.
– Proszę podnieść rękę, zanim zabierzecie głos – upomniał ich półgłosem pan Sznabek. – A poza tym, kto za to wszystko zapłaci?
– No problemo – zapiał Oskar. – Wystarczy, że wszyscy zrzucimy się po pięćdziesiąt euro.
– Mojej babci na to nie stać – mruknął Finn. – Nie dam rady się dołożyć.
Dopiero co wprowadzili się do starego domu przy ulicy Szczupakowej 22 i potrzebowali pieniędzy na niezbędne naprawy.
– Racja, to zdecydowanie za drogo – powiedział pan Sznabek. – Jakieś inne propozycje?
– Zróbmy dmuchany zamek! – krzyknęła rozemocjonowana Luzie. – Będzie zabawa!
– Dmuchane zamki też są drogie – odparowała Merle. Jej ojciec ustawił kiedyś taki przed swoim salonem samochodowym podczas niedzielnego jarmarku.
– A kto to przyszedł? Pani maruda, niszczycielka dobrej zabawy, pogromczyni uśmiechów dzieci – wycedziła Luzie.
– A może kino na świeżym powietrzu? – zaproponowała Cleo. – Wczoraj była premiera Super Dinozaurów 4. Przyniosę płytę z filmem.
Obejrzała wszystkie dotychczasowe części i miała w domu wszelkie fanowskie gadżety z tej serii.
– I wata cukrowa – powiedziała Aygül. – Mam maszynę do waty cukrowej.
– Filmy możecie też oglądać w domu, zwłaszcza kiedy pada – zaoponował pan Sznabek. – A wata cukrowa jest niezdrowa.
– Wiem! – ryknął Josh, unosząc ramiona, by zaprezentować swoje mięśnie. – Chodźmy na siłownię, to jest całkowicie zdrowe.
– Ja wolę otworzyć bar z koktajlami owocowymi – zaproponowała Alina. – To też jest zdrowe.
– Z ananasem, mango, bananem, miętą… – Elisa od razu się ożywiła.
Ten pomysł przypadł do gustu wszystkim, włącznie z panem Sznabekiem.
– Zapytam pana Olssona, może by nam pomógł. – Pan Sznabek się zamyślił. – W końcu jest wuefistą.
Ponieważ dzisiejszy dzień i tak był już dość wyczerpujący, pan Sznabek do końca lekcji czytał im książkę o wynalazcach i odkrywcach.