Wszystkie kształty uczuć - ebook
Wszystkie kształty uczuć - ebook
Miłości nie można się nauczyć, nie można zaprogramować, ona po prostu jest lub jej nie ma.
Klaudia, młoda nauczycielka, rozpoczyna pracę w szkole w podkrakowskiej wsi. Kobieta skrywa wiele bolesnych tajemnic z dzieciństwa. Już pierwszego dnia wzbudza zainteresowanie w nieśmiałym Dawidzie. Pomiędzy młodymi zaczyna kiełkować serdeczna przyjaźń. Czy ma szansę przerodzić się w coś głębszego?
To świetna powieść obyczajowa, która trzyma w napięciu niczym dobry kryminał. Ta historia pełna skrajnych emocji bawi, wzrusza, ale i wzbudza strach w czytelniku. To opowieść o wszystkich kształtach uczuć – miłości, przyjaźni, zazdrości, zemście, złości, smutku, strachu, radości, nadziei i ufności. Napięcie towarzyszy nam do ostatniej strony, do ostatniego zdania. Gorąco polecam!
Recenzje Dropsa Książkowego
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-24-5 |
Rozmiar pliku: | 844 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niekochane dzieci
Dawid
Zakochałem się.
Czy, aby poczuć coś takiego, wystarczy dziesięć sekund? Tyle bowiem trwała chwila, gdy spoglądaliśmy sobie w oczy.
Zauroczyły mnie brązowe tęczówki, długie rzęsy, łagodne łuki brwiowe o naturalnym kształcie i ciężkie powieki nieznajomej. Jej spojrzenie było krótkie, ale jakże uważne! Kiedy stała przede mną w kolejce, czułem jej delikatny zapach. Nie ciągnęła za sobą smugi ciężkich perfum, jak niektóre kobiety. Pachniała lekko, świeżo i delikatnie, przywodząc na myśl wiosenne kwiaty.
Uroda obcej dziewczyny tchnęła wyrafinowaną subtelnością madonny – nie była agresywna i krzykliwa. Podziwiałem delikatne, nieco asymetryczne rysy, ładnie wykrojone usta o uniesionych w górę kącikach nadających jej twarzy pogodny wyraz oraz gęste, ciemne, długie do połowy pleców i lekko falujące włosy. Najbardziej jednak zafascynowały mnie filigranowe przeguby rąk i kostki u nóg – dzięki nim młoda kobieta przywodziła na myśl kruchą, porcelanową laleczkę.
Poruszający był głęboki smutek, który dostrzegłem w jej źrenicach. W chwili, gdy skierowała na mnie wzrok, poczułem, jakby zajrzała mi w głąb duszy.
Usta podkreślone delikatnym błyszczykiem wyszeptały:
– Przepraszam.
Jedenaście sekund wcześniej nadepnęła mi na stopę.
Później odwróciła się w stronę kasjerki, aby zapłacić za swoje zakupy. Pochłonięta prozaicznymi czynnościami, jakie zazwyczaj odbywają się przy kasie, nie zauważyła, że obudziła we mnie głęboko uśpione uczucia, o istnieniu których nawet nie miałem pojęcia.
Obserwowałem, jak pakuje sprawunki i podaje kasjerce kartę płatniczą. Chciałem zobaczyć, jak się nazywa. Niestety ekspedientka zasłoniła kciukiem prawie całe nazwisko i imię. Odczytałem tylko: „Kl…ak”, czyli prawie nic.
Klara? Klementyna? Klotylda?
Wcześniej chodziłem za nią krok w krok po całym sklepie, niemalże od pierwszej chwili, gdy tylko ją zobaczyłem. To głupie, wiem. Do tej pory nie zachowywałem się w taki sposób, ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dostrzegłem w tej kobiecie coś, co natychmiast zapragnąłem uwiecznić. Byłaby wspaniałą modelką. Chciałbym kiedyś wyrzeźbić te harmonijne kobiece kształty.
Nie miałem odwagi, aby ją zagadnąć. Usta odmówiły mi posłuszeństwa. Ostatnim przebłyskiem świadomości zapłaciłem za paczkę chipsów – jedyny produkt, który wrzuciłem do koszyka, aby móc stanąć za nią w kolejce do kasy (chociaż miałem w kieszeni całą listę zakupów) i wybiegłem na parking skąpany w promieniach sierpniowego słońca.
Całe szczęście, że to nie był hipermarket, a zwyczajny wiejski sklep z kilkoma miejscami postojowymi. Odnalezienie dziewczyny wzrokiem nie nastręczyło mi żadnych trudności.
Dostrzegłem ją, gdy zamykała bagażnik wysłużonego volkswagena golfa. Nagły podmuch wiatru rozwiał jej bujne włosy. Cóż to był za widok, gdy w brązowych pasmach odbiły się refleksy popołudniowego słońca! Nieznajoma odgarnęła niesforne kosmyki na bok, a później wsiadła do samochodu. Zanim odjechała, zdążyłem zauważyć, że samochód miał krakowskie numery rejestracyjne. Odetchnąłem z ulgą – nie będę musiał szukać jej po całym świecie. Bo w to, że jej poszukam, nie wątpiłem.
– Kim jesteś? Skąd się tu wzięłaś? Przypadek? Czy może zabłądziłaś w te strony na dłużej? – zapytałem ją w myślach, patrząc, jak znika za zakrętem.
Spoglądam na paczkę chipsów w ręce i wzdycham. Dopada mnie proza życia – miałem zrobić zakupy.
Odwracam się, aby pchnąć przeszklone drzwi i widzę w nich moje odbicie zniekształcone przez skazę na szybie. Od razu przypominam sobie powód, dla którego nie zdobyłem się na odwagę, aby zagadnąć tajemniczą brunetkę.
Jak na trzydzieści cztery lata wyglądam raczej staro. Wokół szarych oczu pojawiły się pierwsze zmarszczki. Siwieją mi włosy – to mnie chyba martwi najbardziej, ponieważ za mocno poskręcanymi długimi pasmami ukrywam nieciekawą twarz. Nie jestem przystojny. Nawet nie jestem przeciętny. Mam za duży nos z niewielkim garbem, licznie i bardzo głębokie blizny po wyjątkowo powikłanej ospie, którą przechodziłem jako nastolatek. Ciężko opadające powieki nadają mi wygląd wiecznie zaspanego. W moim obliczu nie ma absolutnie nic interesującego. Gdybym miał kiedyś strugać figurę Judasza, byłbym dla samego siebie najlepszym modelem.
Nigdy nie miałem powodzenia wśród dziewczyn. Odkąd sięgam pamięcią, charakteryzowałem się nieśmiałością. Później, po chorobie, było jeszcze gorzej. Blizny skutecznie udaremniały moje kontakty z płcią przeciwną. W czasach szkolnych dziewczęta potrafiły okrutnie ze mnie kpić. Zasłaniałem twarz włosami – czułem się wtedy lepiej. Czasem chciałem stać się niewidzialny, lecz przy moim nieprzeciętnie wysokim wzroście jest to zupełnie niemożliwe. Być może właśnie dlatego Mariusz Kubas wybrał mnie na swojego przyjaciela – potrzebował kontrastu. W tym akurat jestem dobry, ponieważ gdy stoimy ramię w ramię, to on przyciąga spojrzenia kobiet, chociaż jest o głowę niższy i raczej wątły.
Pierwszy raz w życiu myślę, że chciałbym go choć trochę przypominać. Bylebym nie był pustogłowym matołem, gdyż Kubas często potrafi zaskoczyć mnie bezdenną głupotą.
Może wtedy miałbym jakąś szansę u tamtej dziewczyny?
Dlaczego się z nim przyjaźnię, skoro uważam go za matoła?
Nie wiem. Z przyzwyczajenia, wygodnictwa (mieszkamy blisko siebie), całe życie obok, razem w szkolnej ławce, te same fascynacje (przynajmniej niegdyś), wspólne przygody… Po prostu nie wiem.
Wchodzę do sklepu. Z kieszeni spranych jeansów wyjmuję pogniecioną kartkę z listą zakupów. Mam niewielkie pojęcie o prowadzeniu domu. Skupiam się na zarabianiu pieniędzy i ułatwianiu życia nie najmłodszej matce. Staruszka dba o mój żołądek i inne potrzeby. Nieustannie suszy mi głowę, że powinienem poszukać sobie jakiejś miłej dziewczyny (ostatnio dziewczyna coraz częściej bywa zastępowana kobietą) i założyć rodzinę, bo przecież ona nie będzie żyła wiecznie.
Mama nie ma konkretnych oczekiwań co do potencjalnej synowej. Nie musi być piękna, ponieważ jej zdaniem ładne dziewczyny są próżne. Bogactwo ani zaradność też nie są ważne. Byle była mądra i sympatyczna. Ona nie znosi głupoty, a ponadto nie wyobraża sobie, abym przyprowadził jakąś jędzę do domu, który, jako najmłodszy z czterech braci, dziedziczę po rodzicach.
Nie przestając myśleć o nieznajomej brunetce, machinalnie wkładam do wózka kolejne produkty z listy. Powtarzam w myślach numer rejestracyjny jej samochodu. Na szczęście nie jest trudny do zapamiętania. To jedyny ślad, a ja wciąż czuję determinację, aby spróbować ją odnaleźć. I wiem, że gdyby los jeszcze raz postawił ją na mojej drodze, to nie zaprzepaściłbym kolejnej szansy – spróbowałbym ją zagadnąć. Nawet, gdyby miała mnie wyśmiać.
Być może dla spokoju sumienia liczę właśnie na to. Kolejny raz udowodniłbym sobie oraz matce, że moim przeznaczeniem jest samotność i nie czeka na mnie nic poza przygodnymi znajomościami oraz szybkim, byle jakim seksem.
Klaudia
Od trzech dni urządzam się w nowym miejscu. W związku z pracą, którą dostałam w tej niewielkiej wsi opodal Krakowa, przydzielono mi służbowe mieszkanie w szkolnym budynku. Do zagospodarowania mam dwa nieduże pokoje, kuchnię oraz łazienkę wielkości znaczka pocztowego. Prócz tego jest tu nieduża weranda i otoczony tujami taras, gdzie w ciepłe dni będę mogła sprawdzać zadania uczniów albo czytać książki. Gdy podnoszę wzrok wyżej, ponad szpaler iglaków, widzę ciemną linię puszczy. Już cieszę się na wędrówki po wielowiekowej kniei.
Nareszcie! Po latach tułaczki będę miała własny kawałek świata. I nikt nie będzie mnie kontrolował, grzebał po moich rzeczach, zaglądał mi do chłodziarki!
Lodówka… Dobry Boże! Ktoś mógłby się popukać w czoło, widząc, z jakim promiennym uśmiechem szoruję używany sprzęt, będący na wyposażeniu mieszkania.
– Lodówka, lodówki, lodówce, lodówkę… – odmieniam wyraz przez przypadki.
Popadam w zadumę. Sięgam pamięcią wstecz, w przeszłość oddaloną o miliony lat świetlnych. Z mojej twarzy gaśnie powoli uśmiech, to nic nadzwyczajnego, nie zwykłam uśmiechać się nazbyt często.
Ja i moje rodzeństwo byliśmy notorycznie głodni. Ciotka kupowała chleb i serek topiony lub sadło, które topiła na smalec. Smażyła ohydne powidła z zielonych pomidorów. Niekiedy gotowała kapuśniak. Domowe menu sprowadzało się do kapuśniaku (dzisiaj nienawidzę tej zupy, przywołuje okropne wspomnienia z dzieciństwa) oraz kilku tanich i prostych potraw. To jedzenie zupełnie nam nie służyło. Wszyscy byliśmy wychudzeni jak szczapy.
Jako nastolatka miałam skłonności do omdleń – zdarzały mi się bardzo często i w różnych sytuacjach. Kiedyś zobaczyła to sąsiadka z góry. Ona dobrze wiedziała, co dzieje się w naszym mieszkaniu – na pewno wiele słyszała przez cienki strop i niedomknięte okna. Ciotka była zła, że ta kobieta wciąż nas podsłuchuje.
Za którymś razem sąsiadka postanowiła zainterweniować. Zeszła do nas z wyżyn swojego piętra. Rozsiadła się w fotelu i spojrzała na mnie krytycznie znad okularów.
– Powinna ją pani lepiej karmić, pani Mieciu. To duża dziewczyna i już dojrzewa. Jak będzie kiedyś żyła z chłopem? Nie da rady, nie będzie miała sił.
– A co ja na to poradzę – warknęła ciotka – skoro tak wybrzydza przy jedzeniu?! – Tutaj skrzywiła się szpetnie i zaczęła mnie przedrzeźniać. – Tego nie będę, tamtego nie będę! Jak francuski piesek!
– No, to zamiast kupować nowy telewizor, pani Mieciu, może by pani kupiła dzieciom szynkę? – zasugerowała kobieta.
Spoglądam na dłonie pokryte pęcherzami. Zdarłam je niemalże do krwi, szorując tę nieszczęsną lodówkę. Kontury kuchni rozmazują mi się przed oczami. Oddech jest niespokojny, rwie się, zaczyna mi brakować tchu. Czuję, jak przyspiesza tętno, krew boleśnie pulsuje w moich żyłach. Narasta we mnie panika.
– Nie myśleć, nie wspominać, zapomnieć… – powtarzam półgłosem mantrę.
Siadam, podciągając kolana pod brodę. Oplatam nogi rękami, skulona jak mała dziewczynka. Kołyszę się delikatnie.
– Już dobrze, już dobrze – mówię szeptem. – To przeszłość, to już nie wróci…
Mija kilka minut, nim wraca spokój i osiągam stan równowagi. Mój wzrok znowu się wyostrza, kuchnia nie jest już rozmazana. Otrząsam się z ponurych rozważań. Kiedyś na pewno przestanę wracać myślami w przeszłość – wciąż to sobie obiecuję. Właśnie dlatego uciekłam z Wrocławia. Wodzę dookoła przytomnym wzrokiem.
Nowe mieszkanie. Nowa praca. Nowe życie.
O nowe wspomnienia postaram się niebawem.
Jodłówki leżą na południe od Krakowa. Tutaj słońce prześwieca rano zza wysokich wzniesień, strome dróżki pną się w górę, a samochód rzęzi z wysiłkiem, gdy jeżdżę po nich tam i z powrotem.
Mam nadzieję, że to wystarczy. Nie musiałam, jak Ewa, uciekać za ocean.
Bóg uchronił mnie też przed wyborem, którego dokonała Dagmara.
Stop! Nie wolno teraz o tym myśleć. Nie wolno wspominać. Nie popsuję słonecznego dnia upiorami z przeszłości.
Nigdy dotąd nie mieszkałam na wsi.
Jeszcze nie zdobyłam się na odwagę, aby wychodzić dokądkolwiek. Wyjazdy ograniczam jedynie do robienia zakupów w lokalnym sklepie. Resztę czasu spędzam na instalowaniu się w nowej kwaterze. Za całe towarzystwo wystarcza mi mój jedyny łącznik ze światem – pani Waleria, która jest woźną w szkole. Ta kobieta zdążyła mnie już zaznajomić z miejscowymi plotkami, opowiadając niestworzone historie o ludziach, których jeszcze nie widziałam na oczy. Mam tutaj kontrakt na pięć lat, to szmat czasu, więc czuję, że poznam bliżej wielu z nich.
Prócz nowinek Waleria przynosi mi także świeże wiejskie jajka od szczęśliwych kur. Zrobiona z nich jajecznica jest przepyszna. Pięknie wygląda: żółciutka, upstrzona zielonym szczypiorkiem i dojrzałymi pomidorami. Kiedyś, dawno temu, marzyłam o takich posiłkach: smacznych, pachnących świeżością i do syta.
Po wczesnej kolacji wychodzę na werandę. Cały dzień spędziłam na rozpakowywaniu rzeczy, teraz przyszedł czas na relaks. Zamierzam wyciągnąć się na leżaku, lecz przepiękna łąka rozpościerająca się za szkolnym terenem przyciąga mój wzrok i kusi do przechadzki. Z dala dostrzegam ścieżkę wijącą się pośród morza traw i ziół oraz kładkę rzuconą na migotliwą wstążkę strumienia.
Wracam na chwilę do mieszkania. Zmieniam przykurzone jeansy i koszulę na lekką indyjską sukienkę. Uwalniam włosy z ciasno zawiniętego koka. Teraz jestem gotowa do wyjścia.
Dawid
Zobaczyłem na łące zjawiskową postać – szła ścieżką, wśród wybujałych koniczyn, polnych kwiatów i ziół. Miała na sobie lekką, zwiewną sukienkę, w której przywodziła na myśl barwnego motyla. Promienie słońca igrały w rozpuszczonych, ciemnych włosach, przenikały na wskroś cieniutką tkaninę tak, że widziałem zarys nóg i krągłość bioder.
To była dziewczyna, którą spotkałem wczoraj w sklepie. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Skąd się wzięła na wsi zabitej dechami?
Przyjechała do kogoś na wakacje? Kupiła tutaj dom, by wzorem wielkomiejskich snobów uciec przed zgiełkiem Krakowa?
W mojej głowie kłębią się niespokojne myśli. Daj mi, Panie Boże, odwagę, abym podszedł do niej i przemówił. Abym na dziesięć minut zapomniał o niezgrabnej sylwetce, o dziurach po ospie szpecących moją twarz i ciało, o siwych pasmach wśród włosów.
Nieznajoma sprawia wrażenie kruchej, ulotnej i młodziutkiej. Jest pełna gracji – inna niż dziewczęta, które tutaj mieszkają. Nie uwłaczając, rzecz jasna, mieszkankom Jodłówek. A może po prostu opatrzyły mi się lokalne ślicznotki, a ta nieziemska istota, brnąca wśród wysokich traw, ma w sobie urok nowości? Ona jedna nie zakpiła jeszcze z kraterów na mojej twarzy. Wtedy, w sklepie, gdy na ułamek sekundy spotkały się nasze spojrzenia, nie patrzyła na mnie ze wstrętem.
Minionej nocy przyszła do mnie we śnie. Widziałem jej oczy wpatrujące się w moje źrenice i niedostrzegające tego, że jestem poczwarą, zaglądające w głąb duszy, a nie ślizgające się po nieciekawej powierzchowności.
To niesamowite, że w jednej chwili szczelnie wypełniła mój umysł. Jak to możliwe – w tak krótkim czasie? Czy naprawdę kilka sekund mogło wywrócić cały świat do góry nogami? Co się ze mną dzieje?
Spojrzała na mnie i, choć była zbyt daleko, abym mógł zajrzeć w jej ciemne tęczówki – poczułem nagłą duszność. Chciałem pomachać ręką albo podejść do niej i zagadnąć o coś, lecz nie byłem zdolny do wykonania żadnego gestu. Po prostu patrzyłem, ledwo zmuszając się do zdawkowego skinienia głową. Zapewne w tym samym momencie ona uznała mnie za gbura.
Klaudia
Cudny był ten wieczorny spacer! Kiedy szłam wśród pól i łąk (Boże, jakie one piękne!), czułam, jak obserwują mnie ciekawskie oczy zerkające zza płotów. Zapewne okoliczni mieszkańcy dobrze wiedzą, że jestem nową nauczycielką. Wiem, że w małych społecznościach wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Ten i ów ukłonił mi się z dala.
O ile się nie mylę, widziałam tego człowieka, któremu nadepnęłam w sklepie na buty – miał tak charakterystyczne włosy, że nie sposób zapomnieć. Jego fizjonomia zdała mi się raczej nieciekawa – wygląda na ponurego typa, ale te włosy! Ach! Całe życie marzyłam, żeby mieć takie loki! Nie przyglądałam mu się zbytnio, nie wypadało. Jednak gdy mignął mi parę razy wśród sklepowych półek, wprost pożerałam wzrokiem bujną czuprynę ciemnobrązowych spiralek. Mam nadzieję, że nie zauważył mojego natręctwa.
Mężczyzna ów stał właśnie pośród jednego z sadów. Nic sobie nie robił z tego, że spoglądam w jego stronę, gapił się na mnie otwarcie. On także, jak i inni, których mijałam po drodze, lekko mi się ukłonił, więc domyślam się, że wie, kim jestem. Ciekawe, czy jego dzieci też będę uczyć w szkole? Już sobie wyobrażam takie cherubiny, całe w lokach, o smutnym spojrzeniu swego ojca.
Nazrywałam naręcze polnych kwiatów. Wiem, że ich uroda szybko przeminie, ale nie mogłam się im oprzeć. Będą mi pachniały podczas wieczornej lektury.
Uwielbiam czytać przed snem. Zatapiam się w pasjonującej powieści. Niestety, nie jest mi dane zaznać spokoju, gdyż historia maltretowanego dziecka przywołuje upiorne wspomnienia.
Urodziłam się dwadzieścia pięć lat temu we Wrocławiu.
Wraz z mamą, tatą oraz bliźniakami: Dagmarą i Kazikiem mieszkaliśmy na jednym z popeerelowskich osiedli. Trzy lata po moich narodzinach urodziła się Ewa. Początkowo wiedliśmy życie w miarę spokojne, pozbawione większych trosk. Rodzice byli wspaniałymi, pełnymi miłości ludźmi.
Problemy nastały wraz z pojawieniem się Ewy. Jak przez mgłę pamiętam ciążę mamy i pobyt w szpitalu oraz przyjazd do domu wyłącznie naszej małej siostrzyczki.
Później mama zagościła w moim życiu jeszcze kilkakrotnie, na krótko. Pamiętam jej przeraźliwą bladość, cienie pod oczami, niebieskie żyły prześwitujące przez skórę cieniutką jak pergamin. Pamiętam, jak rozpaczliwie się do niej tuliłam, a ona głaskała mnie po głowie wychudzonymi dłońmi. Można było w nich policzyć wszystkie najdrobniejsze kosteczki. Mamusia nieświadomie krzywiła się z bólu, lecz nigdy mnie nie odepchnęła. Zapadła w moją pamięć jako ulotny, odrealniony anioł, który pozostawił po sobie nieutuloną tęsknotę.
Zmarła, gdy miałam cztery lata.
Początkowo zdani byliśmy na opiekę dziewięcioletniej Dagmary, która z trudem radziła sobie z domowymi obowiązkami. Z perspektywy lat myślę, że sama potrzebowała przytulenia i pogłaskania. Daga była śliczną dziewczyną, lecz trochę jakby wycofaną. Żyła we własnym świecie, a dostęp do niego miał wyłącznie Kazik. W wieku piętnastu lat moja starsza siostra wspięła się na najwyższe piętro wieżowca, a potem z niego skoczyła, odbierając sobie w ten sposób życie. Po jej śmierci brat stracił kontakt z rzeczywistością. Zupełnie, jakby bliźniaczka zabrała do grobu jego duszę.
Kilka tygodni po pogrzebie mamy przyjechała do nas jej siostra, ciotka Mieczysława. Miała pomóc tacie w wychowaniu naszej czwórki oraz w domowych obowiązkach. Ciotka przyjechała niby na parę tygodni, a została z nami na zawsze. Ukradła miejsce mamy w mieszkaniu, zawłaszczyła sobie jej rzeczy oraz męża. Tylko my, dzieci, byliśmy dla niej zbędnym balastem. Bardzo szybko postarała się o własne potomstwo: kilka miesięcy po ślubie urodziła upośledzonego umysłowo Przemka, który zmarł, nie przeżywszy nawet dwóch tygodni. Dwa lata później ten sam los podzieliła Eliza.
– Ponosi karę za to, że się tu wpierdoliła – stwierdziła wówczas okrutnie Dagmara. – To dlatego jej bachory umierają.
Nie mogłam pojąć pełnych nienawiści słów Dagi. Choć nie lubiłam ciotki Mieczysławy i nigdy nie zmusiłam się do nazywania jej mamą (wciąż mnie o to ganiła), żałowałam tych dzieciątek. Czy one były winne naszemu nieszczęściu?
Miałam jedenaście lat, gdy urodziła się moja najmłodsza siostra, Anka. Dagi już wówczas nie było, z tatusia pozostał zaledwie wrak dawnego człowieka. Kazik zamknął się szczelnie w swojej skorupie i odciął od nas wszystkich – nigdy nie byliśmy sobie w żaden sposób bliscy.
Poza okresem wczesnego dzieciństwa tato był dla mnie obcym człowiekiem. Kiedy zmarł, nie pojechałam do Wrocławia na jego pogrzeb, choć szczerze po nim płakałam. Podobnie było z Ewą, która darowała sobie przylot zza oceanu, ponieważ bardziej niż na ceremonii pożegnalnej zależało jej na pobycie w Stanach. Gdyby wtedy przekroczyła granicę, zapewne nie mogłaby wrócić do Chicago. Zresztą już parę lat wcześniej, po pochówku Dagi, Ewa oświadczyła, że nigdy w życiu nie pójdzie na żaden pogrzeb, ponieważ nienawidzi fałszywych krokodylich łez i pozerstwa. Ewa miała wówczas siedem lat, więc jej słowa zabrzmiały nader poważnie i dekadencko. Zastanawiałam się nawet, skąd podłapała ten tekst, naprawdę niepasujący do ust dziecka, i doszłam do wniosku, że musiała to usłyszeć od któregoś z nielicznych żałobników towarzyszących Dagmarze w jej ostatniej drodze.
Najmniej mogłabym powiedzieć o Ance – ona na zawsze pozostała dla mnie obca, chociaż tak naprawdę to ja ją wychowywałam do momentu, aż zdałam maturę i uciekłam na studia do Krakowa.
Odpycham natrętne wspomnienia. Dosyć tego, nie dzisiaj! Wystarczy defetyzmu jak na jeden dzień. Skupiam wzrok na polnych kwiatkach. Nie popsuję sobie reszty tego uroczego dnia.
Studia! Lepiej wspominać właśnie studia. To był najszczęśliwszy czas w moim życiu. I nieważne, że gdy uczyłam się na trzecim roku, złamano mi serce i podeptano je w proch. Teraz to nie ma najmniejszego znaczenia.
Robię postanowienie, że zapomnę o Wrocławiu i będę żyć tak, jakbym urodziła się pięć lat temu w Krakowie. Niebawem, gdy pomieszkam tutaj trochę dłużej, zgromadzę nowy zasób wspomnień. Muszę tylko zadbać, aby były lepsze i zatarły stare: wyświechtane i brzydkie. Może dlatego tak bacznie przyglądam się teraz otaczającemu mnie światu, chłonę widoki i zachody słońca oraz ludzkie twarze, szukam w pobrużdżonych obliczach tubylców echa ich historii.
Dziwnie zasypia się w nowym miejscu. Przez minione pięć lat powinnam była przywyknąć do zmian, lecz to nie takie proste. Leżę w mroku i nasłuchuję odgłosów mieszkania. Na razie wszystko jest tutaj obce: układ pomieszczeń, meble, które były na wyposażeniu, cienie za oknem, tajemnicze zapachy i kształty. Towarzyszą mi nieznane szelesty, trzaski i szepty ciemnych zakamarków. Uczę się tych odgłosów, będą mi towarzyszyć przez najbliższe pięć lat, chyba że los wytnie mi jakiś nieprzyjemny kawał.
Wolałabym uniknąć niespodzianek. Mam ogromną potrzebę, aby osiąść gdzieś na dłużej. Przez ostatnie lata wciąż tułałam się po wynajętych kątach. Zależy mi na stabilizacji, abym mogła nareszcie rozliczyć i zamknąć przeszłość, a później wylizać ostatnie rany z tamtych czasów.
Po raz pierwszy biorę udział w niedzielnej mszy świętej w Jodłówkach. Kapłan kończy odczytywać ogłoszenia. Z mojego miejsca widzę, jak zerka w stronę nawy, gdzie zajęły miejsce dziewczęta ze scholi, potem rozgląda się wśród parafian i zatrzymuje wzrok na mnie. Uśmiecha się lekko.
– Na koniec pozostała nam jeszcze jedna sprawa. Jak dobrze wiecie, drodzy bracia i siostry, szkoła podstawowa pożegnała w czerwcu nieodżałowaną panią Wiesię, która przeszła na emeryturę. Dzisiaj w imieniu naszej społeczności chciałbym przywitać panią Klaudię Wolak, która będzie uczyć wasze dzieci języka polskiego. Pani Klaudio – zwraca się bezpośrednio w moją stronę – zapraszam bliżej.
Czuję, jak moje policzki zaczynają pałać szkarłatem. Jestem nieśmiała z natury – tylko pomiędzy dziećmi potrafię odnaleźć swobodę. To jeden z powodów, dla którego wybrałam zawód nauczycielki.
Pełna obaw wstaję z ławki w nawie bocznej i przechodzę parę kroków w stronę ołtarza. Przypuszczam, że zgromadzeni oczekują ode mnie, abym powiedziała coś o sobie. Nie jestem na to przygotowana, a powinnam była się tego domyśleć dzień wcześniej, gdy proboszcz zawitał w moim mieszkanku i z zaangażowaniem zapraszał mnie do kościoła właśnie na to konkretne nabożeństwo. Zapewne takie powitania są jakimś lokalnym zwyczajem.
Ruszam ku ołtarzowi odprowadzana natrętnymi spojrzeniami parafian. Czuję, jak ich wzrok lepi się do mojej skóry, włosów i ciemnozielonej sukienki. Odnoszę wrażenie, że stukot obcasów dudni w niewielkim wiejskim kościółku niczym wystrzały armatnie.
Młody ksiądz, zapewne wikary, podchodzi do mnie z mikrofonem. Zduszonym głosem przedstawiam się i klecę kilka słów powitania. Wodzę wzrokiem po zgromadzonych ludziach. Dostrzegam w ich twarzach życzliwość, zainteresowanie, a nawet pewnego rodzaju pobłażanie.
To ma być moja pierwsza prawdziwa praca w charakterze nauczycielki. Wcześniej miałam praktyki zawodowe, pracowałam także dorywczo w restauracjach, przy roznoszeniu ulotek oraz przy wykładaniu towaru na sklepowe półki.
Obawiam się, czy mój młody wiek – jestem przecież tuż po studiach − nie stanie się przeszkodą w pracy. Czy rodzice uczniów nie zarzucą mi braku doświadczenia? Na razie są życzliwi, lecz jak będą się zachowywać, gdy zostanę zmuszona do postawienia pierwszych jedynek?
Z uwagą słucham dziewczynek z oazy, które, wręczając mi bukiet kwiatów, klepią z pamięci jakieś dwie rymowanki. Od razu notuję w pamięci fakt, że muszę je nauczyć ładniejszej recytacji. Cały trud nauczenia się wierszy poszedł na marne, ponieważ deklamowały na jednym oddechu, bez choćby śladu intonacji. To nie jest odpowiedni czas na krytykę. Wzrusza mnie, że jestem witana tak uroczyście. Szczerze dziękuję i za kwiaty i za wierszyki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej