Wszystkie moje jutra - ebook
Wszystkie moje jutra - ebook
Historie miłosne, które rozjaśnią wszystkie Wasze jutra!
Karen Witemeyer, Jody Hedlund i Elizabeth Camden należą do grona najbardziej poczytnych autorek romansu historycznego – ich powieści zdobywały liczne nagrody, takie jak: RITA Award, Christy Award, Nagroda za Najlepszą Książkę Chrześcijańską, i wiele innych. Tym razem trzy znakomite pisarki przeniosą nas w świat miłosnych opowiadań... jak zawsze, z historią w tle.
Warta czekania – Karen Witemeyer zabiera czytelniczki do kobiecej kolonii w Harper’s Station, gdzie samotna matka musi pokonać dawny ból i strach, by zaufać pewnemu burkliwemu, choć poczciwemu, dostawcy. Mężczyzna pomaga kobietom się usamodzielnić i rozwijać dobrze prosperujący interes.
Przebudzone serce – Jody Hedlund towarzyszy młodej kobiecie w jej wyprawach po zaułkach Nowego Jorku, gdzie – wraz z nowo mianowanym pastorem – walczy o lepszy los dla ubogich i skrzywdzonych przez życie.
W stronę słońca Elizabeth Camden to opowieść o studentce medycyny, która zmaga się z surowością swoich przełożonych… oraz z własnym pociągiem do pewnego przystojnego, niedostępnego prawnika.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66297-22-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teksas, Hrabstwo Baylor, Harper’s Station
Październik 1894
Jesteś pewna, że to bezpieczne? – spytała Victoria Adams, przyglądając się, jak Grace Mallory wsuwa do małej kabury przypiętej do podwiązki na jej nodze dwulufowy remington model 95. – Nie chciałabym podskoczyć na koleinie i odstrzelić sobie stopy.
Grace zerknęła w górę i uśmiechnęła się uspokajająco.
– Jeśli chcesz, możesz włożyć go do torebki, ale po tych wszystkich kłopotach, jakie miałyśmy kilka miesięcy temu z Angusem Johnsonem, pomyślałam, że osobiście wolałabym nosić broń w bardziej dostępnym miejscu.
Grace poprawiła jeszcze raz pistolet, żeby dobrze siedział, sięgnęła po zadarte do góry spódnice, które Vicky trzymała pod brodą, i ułożyła je elegancko, kryjąc broń pod warstwami muślinu i bawełny.
– W krytycznej chwili możesz nie mieć przy sobie torebki albo ktoś może ci ją wyrwać, zanim zdążysz sięgnąć do środka. – Skończywszy, wyprostowała się. W pozycji stojącej, nawet z kokiem, sięgała Vicky poniżej brody. – Lepiej mieć go cały czas pod ręką, i to w miejscu, którego nikt się nie spodziewa. – Kobieta podniosła swoją spódnicę, odsłaniając identyczny pistolet przytroczony tuż powyżej kolana. – Noszę go od lipca i jeszcze nie odstrzeliłam sobie nogi. – Iskierki humoru w oczach Grace wpłynęły na Vicky wyraźnie uspokajająco.
– Pewnie uważasz, że zgłupiałam, zabezpieczając się tak przed mężczyzną, od którego doświadczyłyśmy tylko dobroci. – Vicky spuściła wzrok, czując, że w środku wszystko jej się zaciska w supeł. Wiedziała dobrze, że reaguje przesadnie, ale nic na to nie mogła poradzić. Już pięć lat nie zdarzyło jej się być samej w towarzystwie mężczyzny, od czasu... Nie, lepiej o tym nie myśleć.
Zacisnęła dłonie, pragnąc zatrzasnąć drzwi do wspomnień. Nie pozwoli, by rządziło nią minione. Musi stworzyć przyszłość sobie i synowi, którego ma na utrzymaniu. Zarobki jej i innych kobiet w Harper’s Station zależały od tego, czy będzie potrafiła sprzedać ich towary.
Benjamin Porter jest dobrym człowiekiem. Honorowym. Dostarcza towar do sklepu od ponad roku, czyli od czasu, kiedy Emma Chandler założyła kobiecą kolonię w Harper’s Station. Od wielu miesięcy pan Porter jako jedyny mężczyzna miał wstęp do ich sanktuarium i nie zdarzyło się, by zawiódł zaufanie.
Poza tym nie zdzierał, a kiedy w Seymour, pobliskim miasteczku, straciła odbiorców, wydłużył trasę, żeby tylko znaleźć nowe miejsca zbytu dla jaj, przetworów i kołder, które brał z Harper’s Station. A gdy banda Angusa Johnsona napadła na kolonię, Porter stanął u boku kobiet. Walczył w ich obronie.
Na samo wspomnienie tego, jak dzień po dniu trzymał straż przed sklepem, poczuła, że się rumieni. Nie pilnował bezpieczeństwa całej społeczności. Pilnował jej osobiście. Nie potrafił ukryć coraz większego zainteresowania Vicky i chyba ten właśnie fakt skłonił ją do zasięgnięcia porady Grace w sprawie sprytnego schowania broni.
Przyjaciółka delikatnie dotknęła jej ramienia, rozpraszając kłębiące się myśli.
– Ostrożność to nie głupota – odparła. – Lepiej mieć możliwość obrony i nie musieć z niej korzystać, niż nie mieć, kiedy okazuje się potrzebna. – Wymowne spojrzenie i spokojnie wypowiedziane słowa świadczyły o osobistym doświadczeniu. Vicky nie po raz pierwszy zaciekawiło, co sprowadziło Grace Mallory do Harper’s Station.
– Masz rację, oczywiście. – I to była prawda. Jeśli w czasie dzisiejszego wyjazdu Ben Porter będzie zachowywał się jak przystoi na dżentelmena, nikt nigdy nie dowie się o pistolecie ukrytym pod halkami. Modliła się, żeby tak właśnie było, żeby dotychczasowe nieposzlakowane postępowanie pana Portera nie okazało się podstępem mającym uśpić jej czujność.
No, ale chyba żaden mężczyzna nie poświęciłby roku na to, aby czarować kobietę, która przy każdej okazji dawała do zrozumienia, że zaloty nie są mile widziane. Flirt nie był wart takiego wysiłku. Ona sama też nie.
Przyduszając żałosną chęć użalania się nad sobą, Vicky ścisnęła dłoń Grace spoczywającą na jej ręce.
– Dziękuję ci za wszystkie rady. Bez twojej pomocy nie odważyłabym się na ten krok w interesach.
Grace uśmiechnęła się jednym kącikiem ust.
– Emma ciągle powtarza, że nie ma rzeczy, których my, kobiety, nie możemy dokonać, jeśli tylko będziemy się wspierać. Po dziewięciu miesiącach mieszkania tutaj chyba zaczynam jej wierzyć.
Vicky, z trudem dławiąc chichot, mruknęła pod nosem:
– Najwyższa pora.
Grace roześmiała się, lecz widząc rozchylające się poły zasłony oddzielającej magazyn od sklepu, natychmiast starała się spoważnieć.
– Tu jesteście! – Emma Chandler (a właściwie od dwóch tygodni Emma Shaw, żona Malachiego) wpadła do pomieszczenia na tyłach sklepu. – Mówiłam Lewisowi – zawołała z roziskrzonym wzrokiem – że nie zamknęłaś się w swoim pokoju, ale oczywiście mi nie uwierzył. Ubłagał mnie, żebym cię przyprowadziła, zanim zmienisz zdanie.
– Zuch chłopak! – Vicky tylko pokręciła głową, ale zrobiło jej się ciepło na sercu. Choć jej syn miał wprawdzie dopiero cztery lata, dobrze znał swoją mamę. Czasami nawet aż za dobrze. Natychmiast wyczuwał jej nastroje. Między innymi dlatego tak bardzo starała się panować nad emocjami. Pragnęła, żeby miał szczęśliwe dzieciństwo, nieskalane przez jej nieufność i podejrzliwość. – Od zeszłego tygodnia, kiedy się zgodziłam go zabrać, nieustannie mówi o tym wyjeździe. Można by pomyśleć, że wyrusza odkrywać nieznane lądy, a nie zdobyć nowych klientów. Teraz już nie mogłabym się wycofać, nawet gdybym chciała.
Emma podeszła i wzięła dłoń Vicky w swoje ręce.
– A chciałabyś?
Vicky pokręciła głową.
– Oczywiście, że nie. Obiecałam mu, a zawsze dotrzymuję słowa. Dobrze o tym wiesz.
Naturalnie, że wiedziała. Od trzech lat były przyjaciółkami, powiernicami i wspólniczkami w interesach. Dlatego też właśnie Emma wiedziała, jak bardzo Vicky boi się być sama w towarzystwie mężczyzny. Szczególnie tak wielkiego. Posturą nieustępującego potężnym koniom, które ciągnęły jego wóz towarowy. Który mógłby obezwładnić ją jednym palcem.
Palce Vicky instynktownie zacisnęły się na spódnicy, mnąc materiał. Kobieta spojrzała w oczy Grace, szukając potwierdzenia wspólnej tajemnicy. Przyjaciółka lekko, niemal niezauważalnie, skinęła głową.
Nawet ogromni mężczyźni nie są kuloodporni.
Vicky powoli, z trudem, nabrała powietrza w płuca i rozluźniła palce. Popatrzyła na Emmę i z cieniem uśmiechu na ustach powiedziała:
– Nie powiem, że mi się to podoba, ale nie po raz pierwszy przedkładam dobro firmy nad preferencje osobiste.
Wyswobodziła swoją dłoń z dłoni Emmy i schyliła się po przygotowany na wyprawę kosz z prowiantem.
– Pomysł pana Portera, żeby dowozić towar prosto do okolicznych gospodarstw, ma swoje zalety. Ci, co normalnie uzupełniają zapasy w Seymour czy Wichita Falls, dojdą do wniosku, że warto robić interesy z kobietą, skoro zamiast tracić cały dzień na zakupy, za niewiele wyższą cenę mogą mieć raz na miesiąc wszystkie podstawowe produkty dostarczone pod nos. Duża wygoda za rozsądną cenę.
– Przekonujesz mnie czy siebie? – spytała Emma.
Vicky westchnęła w duchu. Zbyt spostrzegawcza przyjaciółka może działać na nerwy. Pochyliła ramiona i odparła z nieco mniejszą pewnością:
– Chyba siebie. Od tygodnia wałkuję w głowie wszystkie logiczne argumenty. Większe obroty to nie tylko zysk dla mnie, ale i dla całego miasteczka. Dochody niemal każdej kobiety w Harper’s Station są uzależnione od tego, czy będę potrafiła sprzedać to, co produkujemy. A więcej klientów oznacza większy zysk dla nas wszystkich.
– Ale nie za cenę twoich nerwów. – Emma wzięła od przyjaciółki koszyk piknikowy, choć tak naprawdę Vicky przyniosło ulgę wsparcie psychiczne, a nie odebranie kosza. – Jeśli chcesz, poproszę ciotkę Bertie, żeby z tobą pojechała. Chętnie spełni rolę przyzwoitki. Poza tym mogłaby zająć się Lewisem, gdy ty i pan Porter będziecie ubijać interesy.
Vicky pokręciła głową.
– Nie, dziękuję, sama muszę sobie poradzić. – Chociaż trzeba przyznać, że propozycja była niezwykle kusząca. Alberta Chandler była kochana, zawsze życzliwa i pomocna. Stanowiłaby doskonały bufor między nią i mężczyzną, którego tak się obawiała. Jednakże to była wyprawa w interesach, a nie wycieczka dla przyjemności. I tak właśnie ona, Vicky, powinna traktować tę sprawę. – Gdybym była mężczyzną, jeździłabym w pojedynkę. W końcu prowadzę interes. Mam własny sklep – dodała. – Nie ma nic niewłaściwego w tym, że będzie mi towarzyszył pan Porter, szczególnie że znacznie lepiej zna drogę niż ja i z wieloma rodzinami na trasie nawiązał już kontakty. – Ścisnęła Emmę za ramiona. – Jesteś wspaniałą przyjaciółką, Emmo, ale już najwyższy czas, żebym wyszła z kokonu i udowodniła sobie, że stać mnie na samodzielność.
Emma uśmiechnęła się szczerze, od ucha do ucha. W tym uśmiechu wyrażało się całe wewnętrzne ciepło tej, która tylu kobietom pomogła odzyskać panowanie nad własnym życiem. A przede wszystkim Vicky.
– Jest pani najsilniejszą osobą, jaką w życiu spotkałam, panno Victorio Adams! – zawołała Emma, uścisnęła krótko przyjaciółkę, po czym cofnęła się o krok i zmierzyła ją uważnym spojrzeniem. – Poradzisz sobie, moja droga, i to śpiewająco.
*
Benjamin Porter maskował zdenerwowanie, wciąż sprawdzając, czy pakunki złożone z przodu wozu są porządnie zabezpieczone. Bele materiałów, rolki wstążek, perfumowane mydła, kremy i inne damskie drobiazgi, których nawet nie potrafił nazwać, leżały w skrzyniach wyłożonych bawełną, co miało je uchronić przed skutkami podskakiwania na wyboistych drogach między Harper’s Station i Wichita Falls.
Będzie to najmniejszy ładunek, jaki kiedykolwiek przewoził, lecz zapewne najważniejszy. Od powodzenia tej wyprawy zależała cała jego przyszłość. No, może nie cała, ale z pewnością najciekawszy jej fragment. Po miesiącach cierpliwego podrzucania sugestii i machania przed nosem marchewką nadszedł nareszcie dzień, kiedy pokona opory Vicky i ich znajomość przejdzie z płaszczyzny czysto zawodowej na coś bliższego. Już od ponad roku pragnie czegoś więcej, ale za każdym razem, gdy porusza ten temat, kobieta jasno daje mu do zrozumienia, że romantyczne związki w ogóle jej nie interesują.
Rozczarowanie z pewnością powinien osłodzić mu fakt, że nie chodziło konkretnie o niego, tylko o całą męską płeć. Cóż, ale to też niespecjalnie mu się podobało. To niesprawiedliwe, że traktuje go tak samo jak pierwszego lepszego prostaka w spodniach, który wszedł jej w drogę. Tak samo jak tego, który zniechęcił ją do mężczyzn.
Nie miał pojęcia, kim był ten drań ani czym się jej naraził, lecz nie wątpił, że ktoś taki istniał. Ona nigdy nie wspominała o mężu i przedstawiała się jako panna, nie pani Adams, więc zgadywał, że ojciec Lewisa nie zadbał o to, by założyć jej obrączkę na palec.
I dobrze pamiętał przerażenie w jej oczach, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Nie mógł zapomnieć konia, który miał takie samo spojrzenie i wpadał w popłoch, ile razy próbował się do niego zbliżyć. Kopał, sięgał zębami. Okazało się, że poprzedni właściciel z upodobaniem używał bata i ostróg. Minęły miesiące, zanim zwierzę nabrało zaufania, miesiące, w czasie których Ben musiał znosić kąsanie, kopanie, ucieczki... ale w końcu udało się i był to najlepszy koń pod siodło, jakiego kiedykolwiek posiadał.
Vicky została skrzywdzona przez jakiegoś mężczyznę – tego Ben był pewien. Lecz teraz, po tylu miesiącach, kiedy się do niego przyzwyczaiła i nie wpadała w panikę, ile razy się do niej odezwał albo wszedł do sklepu – nadszedł czas, by przestała patrzeć na niego przez pryzmat przeszłości i ujrzała go takim, jakim jest naprawdę: z jego zaletami, wadami i wszystkim innym pośrodku.
No, wadami może lepiej nie. A przynajmniej nie wszystkimi. Przecież nie chciał jej wystraszyć, tylko zareklamować się jako potencjalny małżonek.
Nagle Ben poczuł czyjąś ciężką dłoń na ramieniu.
– Jeśli jeszcze raz sprawdzisz te skrzynki, zaaresztuję cię za sianie nieporządku.
Ben odwrócił się i zmierzył oburzonym wzrokiem świeżo wybranego szeryfa, Malachiego Shawa.
– Jak to: nieporządku? Lepszego porządku w skrzynkach mieć nie można – zaprotestował, krzyżując teatralnie ramiona i prężąc muskuły.
Malachi, nieporuszony spektaklem, podniósł jedną brew.
– Nie mam uwag do skrzynek, tylko do twojego zachowania. No, ale właściwie trudno się dziwić. Czekanie na kobietę działa na nerwy.
Szeryf wyszczerzył zęby w uśmiechu i mężczyźni, w pełni zrozumienia, poklepali się po plecach.
– Święta racja – przyznał Ben i odsunął się od wozu, zadowolony z tego, że może oderwać się od niespokojnych myśli. Nie przyznałby się do tego przed Malachim, ale oczami wyobraźni widział, jak Vicky wychodzi na próg i jak zwykle rzeczowym tonem oznajmia, że zmieniła zdanie. Nawet fakt, że jej syn pomógł mu załadować na wóz skrzynie, które wieczorem spakowała, nie dawał gwarancji, że zdecyduje się jechać.
– Panie Ben! Panie Ben! – zawołał Lewis, biegnąc w stronę wozu z naręczem starych kołder zsuwających mu się z ramion. – Czy mama już jest gotowa? – Nadepnął na róg kołdry i o mało się nie przewrócił, lecz zwinność, jakiej nabrał, skacząc po kamieniach w strumieniu i chodząc po balustradzie ganku, kiedy mama nie patrzyła, pomogła mu odzyskać równowagę. Chłopiec na nowo zarzucił ładunek na ramiona, żeby nie plątał mu się pod nogami.
Ben schwycił jasnowłosego łobuziaka w pasie i kreśląc nim duży łuk w powietrzu, posadził go na tył wozu.
– Jeszcze nie, ale myślę, że niedługo się zjawi. Może rozłożysz kołdry, żeby ci się wygodnie jechało? Skrzynie są przywiązane, więc nie będą się na ciebie zsuwać.
Lewis rzucił kołdry na stos, po czym, gramoląc się po pakach, przeszedł do burty i wychylił się tak mocno, aż Ben wystraszył się, że malec wypadnie. Najwyraźniej chłopak uznał skołtunione kołdry za wystarczające legowisko. Mężczyzna miał wątpliwości, czy Vicky podzieli jego zdanie.
– Lepiej wyrównaj kołdry, Lewis. Jak mama zobaczy to kłębowisko, zaraz zacznie je poprawiać i wyjazd opóźni się jeszcze bardziej.
– Ojej, panie Ben... – zajęczał chłopiec.
Ben tylko spojrzał na niego znacząco. Lewis westchnął teatralnie, cofnął się do wnętrza i zabrał do roboty. Mężczyzna podejrzewał, że efekt nie będzie dużo lepszy niż poprzednio. Czterolatki nie bardzo mają zamiłowanie do porządku – ale przynajmniej czymś się zajmie i może nauczy się odrobiny odpowiedzialności.
– Nie rób z nich takiego kłębowiska, tylko złóż porządnie, tak jak to robi mama.
Następne westchnienie i żałosne spojrzenie za ramię.
– Dooobrze, sir.
Ben przygryzł wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i mruknął do szeryfa:
– To był wspaniały pomysł, by wysłać Lewisa po kołdry. Doprowadzał mnie do szału nieustannym pytaniem, kiedy wreszcie wyjedziemy.
Malachi wydął dumnie pierś i odchyliwszy się do tyłu, powiedział:
– Moja Emma to sprytna dziewucha. Zawsze taka była. Tę twoją kobietę też wywabi na zewnątrz. Zaraz się przekonasz.
Ben poczuł nieprzyjemne pieczenie na karku.
– To nie jest moja kobieta. Tylko wspólnie prowadzimy interesy. – Choć dałby wiele, żeby móc to zmienić.
– Mhm – mruknął szeryf, wcale nie przekonany. – Zobaczymy. – I zrobił ruch głową w kierunku sklepu.
Ben podążył za nim wzrokiem i – jak zwykle – serce mu podskoczyło. Na ganku przed sklepem stała Vicky. Jesienny wiatr zwiewał kosmyk jasnych włosów na jej twarz. Kobieta wyciągnęła rękę, żeby go schwycić i przymocować szpilką do nisko upiętego koka. Na czubku głowy tkwił sztywno słomkowy czepek, którego jedyną ozdobę stanowiła opasująca go wkoło czerwona wstążka.
Vicky nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Ubrana w szarobeżowy kostium z białą bluzką zapiętą aż po brodę, wyglądała niepozornie. Albo wyglądałaby tak w oczach każdego prócz Bena. Mogła lekceważyć swoje kobiece zalety, lecz on kręcił się wokół niej wystarczająco długo, by dostrzec kształtność szczupłej sylwetki oraz urodę błękitnych oczu i jasnej cery. A kiedy się uśmiechała? Och, wtedy promieniowała radością. Co prawda, nieczęsto był tego świadkiem. Zazwyczaj tylko lekko uśmiechała się samymi ustami, żeby wyrazić zadowolenie czy przyjemność. Lecz zdarzały się takie chwile, szczególnie gdy miało to jakiś związek z synem, że przez wszystkie bariery przedzierał się prawdziwy uśmiech i zmieniał ją w piękność.
– Przepraszam, że tyle to trwało – rzekła Vicky, prostując ramiona, jakby szykowała się do walki, i zeszła po schodkach na ulicę. – Miałam jeszcze coś do załatwienia.
Ben czym prędzej pośpieszył na drugą stronę wozu i już otworzył usta, żeby zapewnić ją, że nic się nie stało, lecz Lewis był szybszy:
– Nareszcie, mamo! Myślałem, że się nie doczekam.
Ben rzucił chłopcu ostrzegawcze spojrzenie.
– Mamę na pewno zatrzymały ważne sprawy. – Odwrócił głowę do Vicky i dodał: – Warta jest tego, żeby na nią poczekać.
Kobieta nic nie powiedziała, ale nie wyglądała na zadowoloną z komplementu. No i całe staranie na nic.
– No cóż... Proponuję, aby już dłużej nie zwlekać.
Vicky szybkim krokiem podeszła do wozu, nie dając mężczyźnie szans na pomoc przy wsiadaniu. Wspierając stopę na szprysze koła, podciągnęła się i usiadła na ławce, zanim Ben zdążył choćby pomyśleć o jej podsadzeniu.
No cóż, pech to pech.
Ben wzruszył ramionami, żeby odgonić rozczarowanie, i zanim wspiął się na kozioł, ostatni raz obszedł cały zaprzęg, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Emma podała Vicky duży kosz piknikowy i pożyczyła dobrej drogi, a Grace Mallory pomachała z ganku na pożegnanie.
Ben cmoknął na potężne konie rasy shire i wóz ruszył. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie uszczęśliwiony. Jednym z największych, jeśli nie największym plusem pomysłu objazdu okolicznych gospodarstw było to, że często będą musieli zsiadać i wsiadać na wóz. Tym razem Vicky mu się wymknęła, ale przed nim jeszcze mnóstwo okazji na to, by położyć dłonie na jej wąskiej talii. Kiedyś się przecież doczeka.II
Po czterdziestu minutach siedzenia, jakby kij połknęła, i pilnowania, żeby między nią i panem Porterem pozostawało sześć cali odległości, Vicky rozbolał krzyż. Nie uda jej się tak wytrwać przez cały dzień, szczególnie jeśli ma mieć energię do werbowania nowych klientów. Udając, że wygładza spódnicę, przeciągnęła dłonią po nodze, aż wyczuła małe, twarde zgrubienie powyżej kolana. Pocieszając się obecnością pistoletu, trochę się rozluźniła. Niewiele. Tyle tylko, żeby zamiast siedzieć wyprężona, kiwać się w rytm ruchu wozu. Bo tak naprawdę... jakie korzyści miała z tej sztywności? Nie dość, że śmiesznie wyglądała, to jeszcze była cała obolała. Dama mogła przyjąć taką pozę, żeby podkreślić nieugiętość postanowień i rezerwę, ale w salonie, nie na koźle wozu, gdzie okazywało się to zupełnie niepraktyczne. A ona zawsze ceniła sobie praktyczność. Vicky zerknęła spod oka na mężczyznę siedzącego obok. Wydawało się, że całą uwagę skupia na ciągnącej się przed nimi drodze. To dobrze. Pewnie nawet nie zauważył. Tymczasem on nagle odwrócił głowę, jakby wyczuł jej spojrzenie, i mrugnął do niej. Naprawdę mrugnął!
– Podziwiam kondycję – rzekł ciepło, żartobliwie. – Sądziłem, że ten kij, który pani połknęła, zgubi się jeszcze przed kurzą fermą pani Cooper, a tymczasem wytrzymała pani trzykrotnie dłuższy odcinek.
Vicky zesztywniała, po czym, zdając sobie sprawę z komizmu sytuacji, tylko ściągnęła usta i odparła:
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
Pan Porter prychnął zduszonym śmiechem.
– I pomyśleć, że zawsze uważałem panią za prawdomówną.
Vicky sama nie wiedziała, czy bardziej martwi ją to, że ją przejrzał, czy że tak był świadom jej obecności obok siebie, iż natychmiast zauważył, kiedy zmieniła pozycję. Ta druga myśl była z pewnością bardziej niepokojąca, szczególnie że jakaś mała, głupia cząstka jej duszy poczuła się tym mile połechtana.
– Jeśli to pomoże się pani poczuć swobodniej – powiedział – to proszę postawić między nami na koźle kosz z prowiantem. – Wskazał brodą koszyk stojący na podłodze koło Vicky. – Nie chcę, żeby pani całkiem zesztywniała, bo trudno zrobić dobre wrażenie na klientach, jeśli człowiek nie może się wyprostować z bólu.
No proszę, znowu zgadł. I zamiast zapewniać ją, że nie musi się go bać, podpowiedział jej konkretne rozwiązanie. Namacalna bariera zastępująca tę nienamacalną, z której musiała zrezygnować.
Rozumiał ją... i to może aż za dobrze.
Vicky zdała sobie sprawę z tego, co to oznacza, i poczuła ucisk w żołądku.
A później inicjatywę przejęła jej rogata dusza, która już dawno wbrew rozsądkowi nakazała jej rozwijać interes, mimo że Vicky miała małe dziecko na wychowaniu.
– Och, to niekonieczne. Nie chciałabym, żeby nasz lunch wylądował na deskach, gdy wóz podskoczy na jakimś wyboju. – A jeszcze bardziej nie chciała, by Ben uznał ją za osobę tak bojaźliwą, że potrzebuje wiklinowego kosza, aby poczuć się bezpiecznie. Nie była bojaźliwa. Tylko ostrożna. A to duża różnica.
– Mnie to nie przeszkadza. – Mężczyzna wzruszył ramionami i z powrotem skupił się na drodze. – Wydaje mi się, że widzę już miejsce, gdzie skręcamy w bok do pierwszego gospodarstwa. Za chwilę schodzimy z wozu.
Vicky położyła dłoń na brzuchu, na próżno usiłując powstrzymać nagłą słabość. Obróciła głowę do tyłu, do wnętrza wozu.
– Prawie dojechaliśmy do pierwszego domu, Lewis. Pamiętaj, co ci mówiłam. Nie przeszkadzaj dorosłym w rozmowie i cały czas bądź na widoku.
Chłopiec wycelował pukawkę w dziurę po sęku w burcie, przymrużył jedno oko, żeby lepiej widzieć, i pociągnął za cyngiel. Z pukawki wyskoczył korek na sznurku i wpadł w sam środek dziury. Lewis uśmiechnął się wniebowzięty i zakrzyknął:
– Widziałaś? W sam środek!
Vicky uśmiechnęła się mimo surowo zmrużonych oczu.
– Tak, widziałam, ale mnie interesuje, czy ty słyszałeś, co do ciebie mówiłam.
Malec ściągnął grzecznie usta, choć w oczach migały iskierki podniecenia.
– Tak, mamo – powiedział i kiwnął głową z taką energią, że stuknął brodą w klatkę piersiową. – Nie gadać do dorosłych i nie uciekać.
– Bardzo dobrze. Dzisiaj masz być bardzo grzeczny.
– Wiem. – Lewis posłał jej specjalny uśmiech, zarezerwowany tylko dla niej, który zawsze chwytał ją za serce, a potem wrócił do ćwiczenia się w strzelaniu.
Serce Vicky wezbrało dumą i miłością. To było naprawdę dobre dziecko. Bystre. Posłuszne. Czasami trochę hałaśliwe, ale nigdy nie zbuntowane. Większość właścicieli sklepów nie mogłaby marzyć o zabraniu takiego malucha na wyjazd w interesach, ale Vicky nie miała skrupułów. Od tak dawna są tylko we dwoje, że bez niego czułaby się zagubiona.
– Będę miał na niego oko. – Usłyszała głęboki głos pana Portera i szybko odwróciła głowę. – Łatwiej będzie pani skupić się na sprzedaży naszych usług, jeśli nic nie będzie rozpraszać uwagi.
Miała pokusę, żeby odrzucić tę propozycję, powiedzieć, że syn nie rozprasza jej uwagi, więc nie potrzebuje pomocy. Lecz taki irracjonalny feminizm niczemu nie służył. Prawdę mówiąc, dodatkowa para oczu śledząca poczynania Lewisa będzie błogosławieństwem.
– Dziękuję. – Wdzięcznie skinęła głową mężczyźnie u swojego boku, mając cichą nadzieję, że nie zgadnie, jakie myśli ją owładnęły.
On tylko milcząco odwzajemnił skinienie, lecz rozbawiony wzrok wyraźnie sugerował, że zgaduje jej prawdziwe uczucia. Denerwujący człowiek.
Pan Porter skierował wóz ciągnięty przez potężne czarne konie pociągowe w wyboistą aleję prowadzącą do gospodarstwa ukrytego w cieniu dwóch wielkich dębów. W szybach okiennych odbijało się zapraszająco światło. Serce Vicky zaczęło bić nieco szybciej. Wyprostowała się i odruchowo sięgnęła ręką do koka. Wpięła weń mnóstwo szpilek, lecz zawsze jakiś kosmyk potrafił się wymknąć.
– Świetnie pani wygląda – burknął pan Porter.
Komplement podniósłby ją na duchu, gdyby nie ton głosu, sugerujący, że starania o schludny wygląd zostały wzięte za frywolność. Vicky zadarła wojowniczo brodę i niezniechęcona, przejechała dłonią po żabocie, a potem po spódnicy, strzepując pył, jaki mógł się zebrać w czasie podróży. Choć, dzięki niedawnym deszczom, bardzo niewiele się kurzyło.
– Lepiej niech się pan do tego przyzwyczai – oznajmiła Vicky władczym tonem. – Dama prowadząca własny biznes musi dobrze prezentować się klientom. Schludny wygląd kojarzy się z fachowością i sprawnością. Pańskie muskuły i wzrost dobrze zarekomendują pańskie możliwości dźwigania ciężkich skrzyń, ale jeśli chodzi o to, żeby pieniądze przeszły z ręki do ręki, klienci muszą być pewni, że mają do czynienia z profesjonalistą.
Kobieta, zadowolona z przemowy, splotła ręce na podołku. Po chwili jednak przyszło jej do głowy, że obraziła swojego wspólnika, sugerując, że nadaje się tylko do noszenia ciężarów, stawiając go na równi z końmi pociągowymi zaprzężonymi do wozu, którym jechali. A wiedziała przecież, że ma bystry umysł. W końcu cała ta wyprawa to był jego pomysł.
Nagle wyparowało z niej całe zadowolenie, ramiona się pochyliły.
– Zabrzmiało to okropnie – odezwała się skruszonym tonem. – Ale wcale nie miałam tego na myśli...
Mężczyzna spojrzał na nią spod oka z kpiącym uśmiechem. Poczuła, że niemal się dusi.
– Podobają się pani moje mięśnie, co nie? – Poruszył komicznie brwiami. – Szkoda, że nie zabraliśmy paru worów mąki. Mogę wziąć dwa naraz. A jeśli ktoś mi pomoże załadować, to dwa razy tyle. Po dwa na każde ramię.
Wielkie nieba! To prawie czterysta funtów! Nie wątpiła, że to prawda. Wystarczyło spojrzeć na jego sylwetkę. Płaszcz z trudnością opinał jego szerokie...
W tym momencie napiął mięśnie ramion i rękawy koszuli o mało nie pękły. Vicky szybko oderwała wzrok, wściekła na niego za to, że złapał ją na przyglądaniu mu się. No nie! A ona nie lubiła dużych mężczyzn. Byli zbyt silni. Niebezpieczni.
Ale pan Porter wcale nie wyglądał niebezpiecznie, gdy tak przesadnie ruszał brwiami i puszył się jak indor dumnie prezentujący swoje pióra.
No, ale na tej indyczce puszenie się i gulgotanie nie robią wrażenia. Ten brak tchu to tylko nerwy przed pierwszym spotkaniem z potencjalnymi klientami. Nic więcej.
Nie pozwoli na to, żeby to było coś więcej.
Odchrząknęła.
– Obawiam się, że dzisiaj największy ciężar, jaki pan podniesie, to bela materiału. Mięśnie zanikną z braku ćwiczenia.
Roześmiał się. Głęboki, dźwięczny śmiech był jak duży łyk gorącego kakao wnikającego we wszystkie zziębnięte miejsca w ciele i miło rozgrzewającego. Na szczęście nie miała czasu, żeby zastanawiać się nad swoją reakcją, bo gdy tylko wóz wjechał na podwórko, otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszła kobieta, wycierając białe od mąki ręce w fartuch. Za nią stała dziewczynka, może trzyletnia, i trzymała matkę za nogę przez spódnicę.
– Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – odezwała się kobieta, kładąc dłoń na główce córki.
Pan Porter zatrzymał zaprzęg, a Vicky pomachała gospodyni na przywitanie. Jak tylko stanęli, Vicky podniosła się i zaczęła schodzić. Niestety, wóz towarowy był o kilka stóp wyższy niż zwykłe farmerskie wozy i schodząc tyłem, tak jak należało, nie mogła trafić stopą na szprychę.
Świetnie. Po prostu świetnie. Nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie. Mocniej zacisnęła palce na koźle i zsunęła nogę nieco niżej. Mimo to stopa nadal trafiała w próżnię. Vicky odwróciła głowę, żeby znaleźć jakieś miejsce oparcia, i zaryzykowała zsunięcie się jeszcze kawałek.
Gdzież podziała się ta cholerna szprycha?
Spocone dłonie nie trzymały już tak pewnie i Vicky zaczęła spadać. Panie Boże, ratunku!, zawołała w duchu i w tym samym momencie duże, silne ręce schwyciły ją w talii.
Mężczyzna nie powiedział ani słowa. Żadnego droczenia się czy flirtowania. Tylko silne dłonie gładko przenoszące ją na ziemię. W następnej chwili już go nie było, gdyż poszedł zająć się końmi. Dżentelmeńska pomoc, zwykła sprawa, na nikim to nie robi wrażenia. Poza nią.
Obawiała się, że niejeden raz wróci myślami do tej chwili. To wydarzyło się tak szybko i było tak zwyczajne, że nawet nie miała czasu myśleć o jego intencjach. Prawdę mówiąc, tak zgrabnie schwycił ją i przeniósł na ziemię, że jego ręce na talii, zamiast wystraszyć, dały jej poczucie... bezpieczeństwa.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz dotknięcie mężczyzny sprawiło, że czuła się bezpieczna.
No, ale w tej chwili nie miała czasu zastanawiać się nad tym pomniejszym cudem. Pierwsza klientka z córką schodziły już z ganku.
Vicky przygładziła dłonią stanik sukni, żeby uspokoić nerwy, i z uśmiechem na ustach podeszła do kobiety.
– Dzień dobry. Nazywam się Victoria Adams. Prowadzę sklep w Harper’s Station, kilka mil stąd na południowy zachód. Miło mi panią poznać. – Wyciągnęła rękę.
Farmerka zawahała się, po czym podała jej dłoń.
– Hazel McPhearson. A to moja córka, Sara – dodała, spoglądając na malucha u boku.
Vicky pochyliła się.
– Co za przyjemność panią poznać, panno Saro. Mój syn, Lewis, pomaga panu Porterowi przy koniach. – Wskazała ręką mężczyzn, dużego i małego, stojących kilka stóp dalej. Lewis uśmiechnął się od ucha do ucha i pomachał im z ogromnym zaangażowaniem. – Ma cztery lata, jest niewiele starszy od ciebie.
Dziewczynka wyciągnęła szyję, żeby przyjrzeć się obcemu chłopcu, który przyjechał w odwiedziny, a potem przeniosła spojrzenie wielkich błękitnych oczu na Vicky. Na moment puściła matczyną nogę i podniosła do góry trzy palce.
– Ach! – Vicky klepnęła się dłońmi po kolanach. – Trzy lata! Tak myślałam. Już prawie dorosła pannica. – Obróciła głowę i spojrzała do góry, na panią McPhearson. – Wzięłam ze sobą kawałki wstążek, które mam zamiar rozdać wszystkim spotkanym dzisiaj paniom. Czy mogę dać jedną Sarze? Oczywiście bezpłatnie.
– A czego oczekuje pani w zamian? – spytała podejrzliwie Hazel.
– Niczego! Absolutnie niczego. Choć, jeżeli byłaby pani skłonna poświęcić mi kilka minut, to chętnie wyjaśnię, co mnie tu przywiodło. Jeśli nie, to tylko wręczę wstążkę i jadę dalej.
Wstrzymała oddech. Ryzykowne było dać klientowi szansę odprawienia bez wysłuchania oferty, ale Vicky w kontaktach z kobietami nie chciała uciekać się do przekupstwa czy manipulacji dla zysku. Dobrze wiedziała, jak mało mają możliwości wyboru. Nie pozbawi się szansy zdobycia zainteresowania pani McPhearson.
Za jej plecami zaskrzypiało. Vicky odwróciła głowę. To pan Porter wspinał się na tył wozu. Jakby zupełnie nieświadom uważnego spojrzenia gospodyni, pogwizdując pod nosem, otworzył skrzynię z belami materiałów, a potem z artykułami toaletowymi i nasionami w torebkach.
Lewis stanął obok i wyciągnął ręce. Mężczyzna podał mu drewnianą kasetkę, do której Vicky zapakowała wstążki. Działali zupełnie tak, jakby uzgodnili to wcześniej. Lewis, z miną absolutnego zawodowca, przyniósł kasetkę matce.
Vicky wzięła ją od małego pomocnika i otworzyła wieko, żeby pokazać kolory.
Głodny wzrok kobiety powiedział wszystko. Spojrzała na ciemne włosy córki splecione w warkoczyki.
– W porządku – rzekła, podejmując decyzję. I zwróciła się do Sary: – Wybierz jedną. I podziękuj tej miłej pani.
Vicky podsunęła kasetkę. Oczy dziewczynki biegały po wnętrzu, jakby nie mogąc zatrzymać się na żadnej konkretnej wstążce. W końcu, zerknąwszy szybko na matkę, wyjęła jaskraworóżową.
– Ciekuje – mruknęła cicho i schowała się za matczyną spódnicę.
Pani McPhearson wzięła wstążkę od córki i włożyła ją do kieszeni.
– Saro, może pokażesz Lewisowi szczeniaki? Mama i pani Adams chcą chwilę porozmawiać.
Trzylatka pobiegła do stodoły, zapraszając Lewisa machnięciem ręki.
Chłopiec zerknął pytająco na Vicky. A ona zawahała się. W stodole zniknie jej z oczu.
Pan Porter z dwoma blaszanymi wiadrami w ręce przeskoczył przez klapę wozu.
– Czy mogę nabrać wody dla koni z koryta?
Pani McPhearson skinęła głową.
– Dziękuję – powiedział Ben i spojrzał znacząco na Vicky.
Koryto stało tuż koło stodoły. To znaczy, że przypilnuje Lewisa.
– Idzies? – dobiegło pytanie Sary, która zdziwiła się, widząc, że chłopiec nie rusza się z miejsca.
Vicky kiwnęła głową na zgodę. Lewis tylko na to czekał. Z rozradowaną miną pobiegł za dziewczynką.
– Pewnie! – zawołał.
Pan Porter ukłonił się kapeluszem obu kobietom, po czym odwrócił się i ruszył do koryta.
Patrząc, jak idzie za jej synem, Vicky znowu doświadczyła tego niezrozumiałego uczucia.
– Co zatem panią tu sprowadza, pani Adams?
Głos Hazel McPhearson przywrócił Vicky do rzeczywistości.
Policzki zapiekły ją wstydem, jak zwykle, gdy ktoś zwracał się do niej: „pani Adams”. Na jej życzenie kobiety w Harper’s Station mówiły do niej: „panno”, ponieważ nigdy nie była mężatką, lecz jeśli chce zdobyć nowych klientów, lepiej nie wyprowadzać ich z błędu.
– Właśnie rozwijam interes – wyjaśniła, nie kryjąc podniecenia. – Mam spółkę z panem Porterem, który rozwozi towar. Postanowiłam dostarczać rozmaite produkty bezpośrednio do domów położonych między Harper’s Station i Wichita Falls – ciągnęła. – Obwoźny sklep oszczędzi ludziom czasu i kłopotów związanych z długą wyprawą do miasta. Możemy dostarczać wszystkie artykuły pierwszej potrzeby, a czasem nawet coś ekstra. – Wspięła się na palce i zdjęła z wozu zwój zielonego perkalu, który natychmiast zainteresował kobietę. – Za niewielką dopłatą...
Nagle z tyłu rozległo się warknięcie:
– Zabieraj to!
Vicky obróciła się na pięcie. Wysoki mężczyzna, z twarzą ściągniętą złością i z piorunującym wzrokiem, zmierzał wprost ku nim. Serce podeszło jej do gardła. Rzuciła materiał i cofnęła się o krok.
– Nie potrzeba tu tych twoich świecidełek!
Z podniesioną pięścią szedł prosto na nią.
Vicky odebrało dech. Serce waliło w piersi jak oszalałe. Przypomniała sobie o pistolecie przytroczonym do uda. Czy już czas?III
Dopadłszy kobiet, mężczyzna spuścił pięść. Vicky wydała stłumiony krzyk i odskoczyła w bok. Zatoczyła się trochę, więc uniosła spódnicę, żeby jej nie przeszkadzała. Postanowiła bronić siebie i panią McPhearson przed brutalem, który zapewne był jej mężem. Tylko że brutal nie zwrócił uwagi na jej unik. Nie wściekł się, gdy cios trafił w próżnię. Prawdę mówiąc, jego twarz przybrała wyraz ponurej satysfakcji, gdy pod palcami poczuł... perkal? Jak gdyby skromna tkanina była źródłem zarazy mającej spaść na jego farmę, wrzucił ją z powrotem do skrzyni. Opierając się o burtę wysokiego wozu, ze stęknięciem sięgnął ręką po pokrywę, przyciągnął ją i zamknął skrzynię. Dokonawszy tego, odszedł od wozu i stanął z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Vicky puściła spódnicę, którą podniosła do połowy łydki, i starała się opanować. W ogóle nie miał zamiaru jej dotknąć. Chodziło mu o perkal. O perkal, nie o nią!
– Colinie! Jak możesz tak niegrzecznie traktować naszych gości! – Hazel, bynajmniej nie wystraszona brutalnym wyczynem męża, wzięła się pod boki i zaczęła go strofować. – Jak możesz bez pozwolenia dotykać cudzych towarów! Ręce masz pewnie całe uświnione!
Pan McPhearson stracił trochę wojowniczości i cofnął się o krok.
– Nie jestem brudasem – wymamrotał. – Umyłem się pod pompą.
Hazel prychnęła, ale przestała go łajać. Z przepraszającym uśmiechem zwróciła się do Vicky.
– To mój mąż, Colin. – Po czym spojrzała wymownie na męża, jakby nakazując grzeczne zachowanie. – Colinie, to pani Adams, sklepikarka z Harper’s Station.
– A ja nazywam się Benjamin Porter. – Vicky usłyszała za sobą głęboki głos, promieniujący pewnością siebie i spokojem. – To ja wożę towary pani Adams.
Ben! Vicky poczuła, że wracają jej siły, wnikają w nią jak woda deszczowa w więdnący kwiat, umacniają jej determinację. Wysokość i barczystość, które kiedyś ją niepokoiły, teraz były balsamem na poszarpane nerwy. Nie widziała, że podchodzi, bo zasłaniał go wóz. Poza tym całą uwagę skupiała na agresywnym mężczyźnie. Teraz, kiedy wspólnik stał koło niej, podziękowała Bogu za to, że nie dopuścił, żeby stała jej się krzywda. Może sam na sam z Benem nie czuła się zbyt komfortowo, ale w obliczu zagrożenia z zewnątrz? Nikogo innego by nie wybrała.
Ben wyciągnął rękę. McPhearson spojrzał na nią, mruknął niechętnie, po czym rozplótł ramiona i uścisnął podaną dłoń.
– Nie chciałem być niegościnny – burknął – ale po co pani kusi żonę zbytkami, na które nie może sobie pozwolić?
Hazel, oburzona, wciągnęła głośno powietrze.
– Colinie McPhearson, twierdzisz, że brak mi silnej woli i nie można mi zaufać, jeśli chodzi o pieniądze? Bo jeśli tak...
– Uspokój się, kobieto! – powiedział mężczyzna, podnosząc obie ręce w górę. – Niczego takiego nie mówię. Doskonale wiem, że można ci bezpiecznie powierzyć nasze pieniądze. Tylko... – Pochylił się do żony i zniżył głos, jednak pogoda była bezwietrzna, więc Vicky i tak usłyszała, co mówi. – Mężczyzna ma swoją dumę. Myślisz, że nie miałbym ochoty kupić ci tych wszystkich błyskotek? Kupiłbym ich całą furę, gdybym tylko mógł.
Hazel wyraźnie zmiękła. Przysunęła się do męża i wzięła go za rękę.
– Za kilka lat ziemia zacznie przynosić zyski. Wtedy będzie nas stać na więcej niż tylko to, co niezbędne do przeżycia. – Kobieta spojrzała mu w oczy. – Kocham cię, Colinie, i nigdy nie zwątpiłam w to, że potrafisz utrzymać rodzinę. Ale zbliża się zima, a obie sukienki Sary nie dość, że są już na nią za małe, to jeszcze tak wytarte, że przypominają sito. Nowy materiał jest rzeczą niezbędną.
McPhearson westchnął ciężko i przejechał dłonią po twarzy. Zerknął w kierunku stodoły, przed którą Sara i Lewis uganiali się za szczeniakami biegającymi wokół koryta z wodą dla koni. Vicky bez trudu rozpoznała wyraz winy na jego twarzy i frustrację zaciskającą jego dłoń w pięść.
Sama tego doświadczyła. Wolała nie myśleć, jak często. Jak pragnęła dać dziecku wszystko, czego potrzebowało, ale raz za razem ponosiła porażkę. Przez dwa lata prała brudną pościel – to było jedyne zajęcie, które dawało jej szansę zatrzymać przy sobie syna. Harowała przy parujących kotłach, aż plecy bolały ją od dźwigania, a ręce zrobiły się czerwone i szorstkie. Rozprasowując zagniecenia i fałdy, pociła się tak, że nie pamiętała, co to znaczy być czystą. A mimo to zarabiała tyle, że ledwie starczało na pokój i wyżywienie.
Niemniej była zdecydowana stworzyć lepsze życie dla siebie i syna, więc wydawała tylko tyle, ile musiała, a czasem nawet mniej, modląc się, by któregoś dnia udało jej się uzyskać w banku pożyczkę na otwarcie własnego sklepu. Jako córka sklepikarza, dobrze znała się na wszystkim, co się z tym wiązało, od dekorowania okna wystawowego do robienia inwentaryzacji, od prowadzenia księgowości do negocjacji z dostawcami. A jednak jeden bank po drugim odmawiały, uznając inwestycję za niepewną tylko dlatego, że Vicky nosiła spódnicę, a nie spodnie. Gdyby nie Emma, nadal by pewnie urabiała sobie ręce po łokcie w jakiejś pralni, żeby móc kupić Lewisowi nowe buty.
McPhearson był w takiej samej sytuacji.
– Ledwo skończyłem siać oziminę – mruknął. – Rachunek w Wichita Falls spłacony i znowu możemy brać w sklepie na kredyt. Jednak gotówkę będziemy mieć dopiero w czerwcu.
Vicky zakłuło serce. Musi znaleźć jakiś sposób, by im pomóc. Spojrzała na dzieci, śmiejące się i biegające wesoło, nieświadome problemów spoczywających na barkach rodziców. Wiedziała, że gospodarze nie przyjmą nic za darmo. Ludzi, którzy ciężko pracują na utrzymanie, najłatwiej można obrazić, proponując jałmużnę. Musi coś wymyślić... Przed laty sama kilka razy była obiektem dobroczynności i za każdym razem budziło to jej gniew... No właśnie!
– Chętnie zgodzę się na handel wymienny.
Vicky odsunęła się od Bena, którego obecność była takim oparciem. Odzyskała już wiarę w siebie i wiedziała, od czego zacząć. Negocjacje. Tego właśnie wymagała ta sytuacja, a ona była w tym dobra.
McPhearsonowie spojrzeli na nią, Hazel z nadzieją i oczekiwaniem, Colin z powątpiewaniem i podejrzliwością.
– Nie ma tu nic, co warte by było zamiany – oznajmił chrapliwym głosem, jakby wypowiadane słowa drapały go w gardło.
Vicky podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Wiele razy się przekonałam, panie McPhearson, że rzadko dostrzega się wartość tego, co jest przez cały czas pod ręką. To, co widzi się codziennie, staje się nieciekawe. Ale ktoś z zewnątrz często zauważy coś, co innych mogłoby zainteresować. – Lekko pociągnęła za połę żakietu, żeby podkreślić swoje słowa. – Wiem, czego szukają klienci w Harper’s Station i co mogłabym z zyskiem sprzedać. Śmiem powiedzieć, że jeśli tylko państwo dadzą mi szansę, na pewno znajdę coś, co z obopólną korzyścią da się wymienić za kilka jardów perkalu.
Hazel chwyciła męża za rękę koło łokcia i przyciągnęła bliżej.
– Och, Colinie, proszę cię. Co szkodzi popatrzeć? Z pewnością znajdzie się coś odpowiedniego.
Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz żony i mężczyzna ustąpił.
– W porządku. Byle z dala od narzędzi. Nie są na zamianę.
*
Ben trzymał się z tyłu, patrząc, jak Vicky przejmuje inicjatywę i idzie razem z gospodynią do domu. Pan McPhearson podążał za kobietami.
W połowie podwórka Colin odwrócił się i zawołał do Bena:
– Idziecie?
– Nie. Ja tylko powożę. Sklep należy do pani Adams. Ona podejmuje wszystkie decyzje zakupowe.
McPhearson pokiwał głową.
– Coś mi się widzi, że moja pani postanowiła sama podjąć kilka decyzji zakupowych. – Wzruszył ramionami. – Muszę mieć na nią oko. Jeszcze gotowa oddać moje ulubione krzesło. Jedyne, które ma wygodne oparcie.
– Colinie! – zawołała jego żona z ganku, gdzie przystanęły z Vicky, żeby podsłuchać rozmowę między mężczyznami. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce tego połamanego krzesła z bułami na siedzeniu. Szybciej porąbię je na podpałkę, niż pani Adams weźmie na zamianę.
– Tylko nie krytykuj mojego krzesła, kobieto! – ryknął pan McPhearson wprawdzie głośno, ale bez przekonania.
Ben zastanawiał się, czy nie iść za nimi, żeby przypilnować sytuacji. Przeraził się, kiedy ujrzał wściekłego farmera szarżującego na Vicky; na szczęście okazał się mniej groźny, niż się zapowiadał, a Ben przecież obiecał nie spuszczać oka z Lewisa.
Poza tym Vicky miała sprawy pod kontrolą. Ben wyszczerzył zęby w uśmiechu. Genialna kobieta. Handel wymienny! Pokręcił głową i ruszył do koni. Nie miał wątpliwości, że Vicky znajdzie coś na wymianę. Widział, jak złagodniał jej wzrok, gdy spoglądała na dziecko biegające w przykrótkiej sukienczynie. Współczucie dobrze ukryła przed McPhearsonami, lekkie rozluźnienie mięśni koło oka było praktycznie niezauważalne. Nie wyczują litości, zobaczą w niej tylko sprytną sklepikarkę, chętną do zrobienia interesu.
On widział więcej. Cóż, nie było to łatwe w przypadku kobiety, która nauczyła się ukrywać niemal wszystkie emocje. Na początku, kiedy zaczął robić dostawy do jej sklepu, uważał ją za zimną. Wyniosłą. Póki nie zobaczył, jak rozmawia z synem. Nawet wtedy dystans nie znikał zupełnie, lecz ciepło i uczucie przesączały się przez rezerwę jak woda przez popękaną tamę.
W tamtym momencie zrozumiał, że Victoria Adams to ciepła, troskliwa i piękna kobieta, chowająca się w skorupie stoicyzmu. Pojęcia nie miał dlaczego. Lecz od tego dnia zaczął uważnie ją obserwować, uczyć się rozpoznawać jej reakcje, jakby był pokerzystą siedzącym naprzeciw w grze o wysoką stawkę. Zajęło mu to kilka miesięcy, ale w końcu nauczył się odszyfrowywać niuanse postawy i wyrazu twarzy, nad którymi nie panowała.
– To charakterna kobieta, Hermesie – mruknął do swojego konia przewodnika, potężnego czarnego shire’a mierzącego ponad 17 dłoni w kłębie – ale myślę, że warta starań. – Poklepał zwierzę po szyi i rozejrzał się za Lewisem. – Chyba spodobałaby się mamie, jak sądzisz? Obie są kubek w kubek. Mądre, pracowite kobiety oddane swoim synom. Vicky jak nic pasowałaby do rodzinnych obiadków.
Helios, drugi koń z zaprzęgu, podniósł łeb i spojrzał na pana, jakby chciał włączyć się w rozmowę. Ben uprzejmie stanął z przodu i pogładził go po grzywie. Oba konie były niemal identyczne, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i temperament. Czarne, z białą strzałką na nosie i białymi skarpetkami, łagodne, silne i posłuszne. Różniły się jedynie tym, że Hermes miał biały brzuch, a Helios wolał marchewki niż jabłka. Ben nigdy nie miał lepszych koni i cackał się z nimi jak z dziećmi.
Kiedy po dwóch latach oszczędzania grosz do grosza mógł wreszcie pozwolić sobie na kupno koni do zaprzęgu, długo przebierał, zanim się zdecydował. Wiedział, co to znaczy starać się o coś, czego bardzo się pragnie. Gotów był poświęcić tyle samo wysiłku, aby zdobyć zaufanie i uczucie Vicky. A jeśli Bóg pozwoli, również jej rękę. Pasowali do siebie. Czuł to w kościach.
– Panie Ben, panie Ben, proszę spojrzeć!
Lewis podbiegł z czarno-białym szczeniakiem w ramionach. Psina, widząc konie, zaczęła szczekać i próbowała się wyswobodzić. Helios prychnął i poderwał głowę, przestraszony niespodziewanym hałasem. Ben złapał za uzdę, by powstrzymać te ekscesy. Jeszcze by tego brakowało, żeby zdenerwowanie udzieliło się Hermesowi.
– Ciiicho, ciii... – uspokajał Heliosa, klepiąc go delikatnie po szyi. – Nie ma się czym denerwować. To tylko szczeniak. – Po czym zwrócił się do Lewisa: – Nie podchodź tak blisko do koni, nicponiu.
Chłopczyk odsunął się kawałek i uspokoił psa. Ben kiwnął głową z zadowoleniem. A nawet wyciągnął rękę i poklepał puszystą kulkę po łebku. Wyglądało toto na owczarka australijskiego. Dobra rasa psów pasterskich.
– Sara mówiła, że mogę wybrać mu imię. – Lewis uśmiechnął się, zachwycony. – To największy szczeniak z całego miotu, więc pomyślałem, że nazwę go Herkules. Co o tym myślisz? Tak jak ten siłacz w bajkach, które mi opowiadałeś.
Ben położył Lewisowi rękę na ramieniu i odprowadził go jeszcze kawałek na bok. Przykucnąwszy, podsunął psu rękę pod nos, żeby mógł go powąchać. Szczeniak natychmiast zaczął lizać go po palcach i domagać się pieszczot. W końcu mężczyzna poddał się i zaczął tarmosić go za uszy.
W dzieciństwie razem z bratem w biblioteczce nauczyciela natknęli się na książkę z mitologią grecką. Tak im się podobały te opowiadania, że wszystkim zwierzętom w gospodarstwie nadali imiona starożytnych bohaterów. Jako dorośli robili to nadal, choć Bartholomew miał więcej ku temu okazji, bo prowadził stajnię z końmi na wynajem w Seymour. Ben najpierw wybrał imiona, a potem szukał zwierząt takich, które by na nie zasługiwały. Hermes był greckim bogiem handlu i opiekunem podróżnych. Helios natomiast był bogiem słońca powożącym złotym rydwanem po nieboskłonie.
– Herkules to poważne imię dla takiego kajtka – powiedział Ben, unosząc zabawnie brwi. – Jesteś pewien, że na nie zasługuje?
Lewis spojrzał na puszystą kulkę, zmarszczył czoło, a potem zadarł czupurnie głowę, zupełnie jak matka, i odparł:
– No, nawet Herkules był mały. – Podniósł psiaka i przysunął do twarzy Bena, tak że niemal zetknęli się nosami. – On też urośnie jak Herkules. I będzie silny i dzielny, najlepszy pies na świecie!
– Chyba masz rację. – Ben odsunął szczeniaka od twarzy i podniósłszy się z kucek, zwichrzył czuprynę chłopca. – Herkules przeszedł do legendy dzięki swoim czynom, a nie imieniu. Nie można o tym zapominać – rzekł. – To nie imię, ubranie czy pieniądze są ważne. Ważne jest postępowanie: honor, dobroć, odwaga. To one zmieniają świat.
– To jak, podoba ci się to imię? – spytał chłopiec, nie dając żadnego znaku, czy wziął sobie do serca te pouczenia.
No trudno. Mężczyzna puścił oko do Lewisa i odparł:
– To wyjątkowe imię. – Przyjrzał się uważnie szczeniakowi i dodał: – Zdecydowanie ma zadatki na herosa. Dobrze wybrałeś, smyku.
Chłopiec rozpromienił się, po czym pobiegł do dziewczynki czekającej na niego przy korycie. Ben wzruszył się, patrząc, jak dwójka dzieci, głowa przy głowie, chichocze, obserwując psie wybryki. Lewis już dawno wkradł się do jego serca. I nie potrzebował na to wiele czasu. Był spragniony męskiego towarzystwa i uznania, o co w miasteczku zdominowanym przez kobiety nie było łatwo. Teraz Ben nie wyobrażał sobie życia bez tego malca.
Ale... na twarz Bena, przyglądającego się dzieciom taplającym się w błocie razem ze szczeniakami, wypłynął uśmiech... jednak doskonale wyobrażał sobie, że mógłby dać Lewisowi rodzeństwo, żeby malec miał się z kim bawić. Tak, zrobiłby to z ogromną przyjemnością.