Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Wszystkie moje zmartwychwstania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 kwietnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie moje zmartwychwstania - ebook

Niezagojona rana kiedyś się rozjątrzy - to pewne. Pytanie tylko: kiedy?

Można powiedzieć, że Magda wreszcie odnalazła szczęście. Kobieta, która ma za sobą trudne dzieciństwo i nieudane małżeństwo, znajduje spokój u boku swojego byłego szefa. Może i jest to związek bez emocjonalnych fajerwerków, ale pozwala na stabilne, wygodne życie. Tak w każdym razie mówi sobie Magda. Dom, dziecko - dzień za dniem, rok za rokiem. Bezpiecznie. W codziennej rutynie bohaterka nie zauważa, że jej córka popada w szpony nałogu.

Świetna pozycja dla miłośniczek psychologicznych portretów kobiecych kreślonych przez Katarzynę Grocholę.

Iwona Małgorzata Żytkowiak (ur. 1963) - autorka powieści obyczajowych i romansów, poetka, z wykształcenia polonistka. Mieszka w miejscowości Barlinek, jest członkinią Związku Literatów Polskich. Do jej najsłynniejszych książek należą: „Tonia”, „Kobiety z sąsiedztwa” czy „Nowe życie”.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-271-3605-9
Rozmiar pliku: 447 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję Marzenie Ciąglewicz, która była świadkiem wszystkich śmierci i za każdym razem pomagała zmartwychwstać. Ona pozwoliła mi uwierzyć, że droga, która – choć nieraz kręta i zawiła, często prowadząca pod górę i przez taki mrok, w którym trudno było dostrzec choćby najsłabsze światełko – prowadzi jednak ku zmartwychwstaniu. I Jemu dziękuję – Mojemu Mężowi, który szedł ze mną tą drogą. I wszystkim innym – świadkom moich śmierci i zmartwychwstań, którzy nie stali obojętnie, ale byli ze mną. Szczególnie Przyjaciołom coczwartkowych spotkań dzielącym nasz los. Tym, którym się udało, i tym, którzy wciąż jeszcze czekają na swoje własne zmartwychwstanie. Dziękuję.Siedzimy w kole, właściwie to się „krąg” nazywa. Twój ojciec siedzi obok. Ręce skrzyżowane, lekko zapadnięty na kanapie. Trzyma dystans. Gong obwieszcza przybycie następnych. Z minuty na minutę kurczy się salka. Pokrzyżowana wymiana spojrzeń, dostawianie krzeseł, walka kobiet z niesubordynacją torebek o miejsce na krześle. Zresztą i tak, i te małe, i kosze, i drogie kończą na kolanach ich właścicielek, po to, by po czasie, wbrew guślarskim opiniom o uciekaniu pieniędzy, znaleźć się na podłodze. Robi się ciasno. Przesuwanie, dostawianie. Mam szczęście. Mój plastikowy fotel nie da się zmniejszyć, zapewniając mi względną wygodę, a poza tym bezpiecznie oddziela mnie od obcych ramion, ud, zapewnia mi nietykalność na bardzo ograniczonej przestrzeni.

(Od początku...)

* * *

– Magda! Chodź no tu! Popatrz na nią! Ona jest jakaś dziwna! No nie! Chuchnij! Pokaż kieszenie! – Stał na rozstawionych nogach jak szeryf, tylko tułów rozedrgany i ręce latają w powietrzu bez ładu. Komendy padają jak na poligonie, miarowo, głośno, jedna po drugiej.

– Patrz na mnie! Do ciebie mówię. Wypluj tę gumę! Wyłącz muzykę! Chuchnij mi! No już! – Przyciągnął nos do ciebie. Ty wykonujesz owe rozkazy niczym wytresowana małpka. Trochę niezgrabnie, z ociąganiem. Nie dość perfekcyjnie. Gdyby kazał ci wstać, robić pajace, klaskać, to też byś to robiła. Wisiało ci wszystko i powiewało.

* * *

Jakoś razem wróciliście do domu – ty i twój ojciec. Ty mówiłaś, że idziesz do Basi, on wracał z kolejnego ważnego zebrania zarządu. Spięliście się w drzwiach klatki schodowej. On nie myślał o tobie jak o kobiecie, więc tym samym tempem, co po schodach przymierzał się do drzwi, ty nie czułaś za stosowne – choćby w imię szacunku do jego roli życiowej jako ojca, do wieku, do własnego przewinienia (bo już wiedziałaś, że to jest przewinienie) – puścić go przodem. I gdyby istniał ktoś taki, kto siedzi nam na karku, inwigiluje nas, daje pstryka w ucho, podstawia haki, ale jest poza tym niewidzialny, dyskretny i niematerialny, to podszepnąłby ci: „zwolnij, przepuść ojca. Przepuść! Bo to może cię uratować!”. Bo przecież już wtedy wiadomo było, że awantury nie da się uniknąć. Do niej musiało dojść. I doszło. Dla refleksji, dla pisania, dla spowolnienia, uregulowania rytmu.

* * *

Właściwie w domu od dawna było kiepsko. Troje ludzi we własnych kątach, zadowoleni, że każde z nich jest na tyle niezależne, by nie pozwolić dać sobie zmącić domowego spokoju.

Mnie dość szybko znużyła rola mamusi, chociaż kiedyś wydawało mi się, że niczego bardziej w życiu nie pragnę jak owego domowego ogniska. Pierwsze sześć, może osiem lat było okej. Ciąża w końcu udana, poród taki bez komplikacji. Jak bajka. Tak się stało po tym, jak odeszłam od Adama, po tych krótkich ciążach, które nie dość, że zakończone krwotokami, szpitalem, anemią, to jeszcze okupione wszystkimi dolegliwościami, jakie tylko może wywoływać. A jeszcze te oczy Adama, pełne pogardy, wyrzutu, że nawet dziecka nie potrafię urodzić. I któregoś razu skądś, nie wiem skąd, znalazłam w sobie siłę i go zostawiłam, a następnego któregoś razu zjawił się znowu z jakiegoś „skądś” twój ojciec, a zaraz potem ty. Byłam cholernie zdumiona tym, że akurat ty dostałaś się na ten świat. Nie tamte moje i Adamowe, ale ty. Moja i twojego ojca. I urodziłaś się po prostu, chociaż też nie bez jakichkolwiek komplikacji. Któregoś razu nie dostałam okresu, a potem długo zwracałam po jakiejś sałatce rybnej, której mi się dziwnie zachciało, i pasta miętowa stała się nie do zniesienia. Czy to było jakieś szaleństwo? Takie wyczytane z banalnych książek o miłości albo wyoglądane z melodramatów? Chyba nie. Dla mnie to było naturalne. Ot, taka konsekwencja współżycia kobiety i mężczyzny. Twój ojciec wewnętrznie też pewnie miał tę męską potrzebę spełnienia, sprawdzenia swoich zdolności prokreacyjnych. Było więc normalnie. Poprawnie. Miłość rodzicielska? Ależ oczywiście! Przecież nie jestem skałą lodową! Wtapiałam się dość szczelnie w formę dobrej matki. I noce nieprzespane, i zachwyt nad pierwszym ząbkiem, kroczkiem, słowem. Ba! Trzy lata trzymałam cię przy piersi. Ojciec twój pękał z dumy, nazywał nas „swoimi kobietami”. Chyba nikt na świecie nie ma piękniejszych zdjęć w albumie rodzinnym. Ty na rękach u ojca, ty na rękach u mnie, my przytuleni, my na plaży, my na połoninach, my w lesie. I bajki ci czytałam. Nie żadne makabreski o złych macochach i strasznych wiedźmach, ale mądre i w sam raz dla małej dziewczynki. Były w nich różowe elfy i pastelowe koniki, i piękne księżniczki, do których się upodobniałaś za sprawą moich kosmetyków.

Ale ty rosłaś. Rosłaś niepostrzeżenie. Centymetr po centymetrze. Wyrastałaś z wieczornych bajek. Z dnia na dzień budując swój świat. Któregoś razu nie było cię rano w naszym łóżku. Tak zaczęło się twoje dorastanie. Bez dramatycznych gestów godziłam się z twoim odchodzeniem, poniekąd z ulgą przyjmując ten fakt, bo z czasem drażniły mnie pomięte przez ciebie krawędzie maminej spódnicy. Ja – pedantyczna perfekcjonistka, nie bardzo umiałam przywyknąć do pojawiających się plam na ubraniach, zrzuconych doniczek, pokreślonych ścian. Zresztą właśnie wtedy postanowiłam odejść z firmy SA i przyjęłam propozycję twojego ojca. Męczyła mnie świadomość wiecznej mobilności, dyspozycyjności, jak to od pewnego czasu zaczęto ładnie nazywać. Chociaż właśnie wtedy moje akcje stały wysoko. Miałam szansę na wielką karierę.

* * *

– Czy ty uważasz, że ona wygląda normalnie? – Twój ojciec mówił o tobie, jakby ciebie nie było, jednocześnie pochylał się nad tobą, obwąchiwał cię, zachodził z jednej i drugiej strony. Wyglądał śmiesznie, choć zapewne za nic nie chciałby tak wyglądać.

Patrzę na ciebie, wyrwana z łóżka, wyrwana z innego świata. Wlokę się, przecierając oczy. To była godzina, kiedy zapadałam się w siebie. To był mój czas. Próbuję wyszukać w tobie owe „niezwyczajne rzeczy”, ale jakoś nie wydajesz mi się inna, może trochę bardziej zmęczona twarz. Na wszelki wypadek powtarzam za ojcem: – Chuchnij mi! – nawet nie licząc na to, że mój niezbyt wysublimowany węch pozwoli mi wykryć cokolwiek. I faktycznie, oprócz papierosów schowanych głęboko w trzewiach za zapachem gum do żucia nie wyczuwam niczego, co nadaje się na awanturę.

– Słuchaj – mówię do twojego ojca, by go uspokoić. – Ona nic nie piła, jest w porządku – dodaję znudzona i rozdrażniona tym teatrem.

Stoimy więc nadal troje w korytarzu. On jeszcze nie wypuścił swojej monstrualnej torby biznesowej. Niespokojne dłonie dzierżą pęk kluczy, obok nogi postawiona foliówka z wieczornymi zakupami. Ty oparta o ścianę patrzysz na nas. Twoje niebieskie oczy są jakby nieobecne. Palcami stukasz we framugę drzwi. Na szyi masz zawieszone słuchawki, z których cicho sączy się jakaś psychodeliczna muzyka.

– Nie róbmy scen! Jest późno. – Chcę skończyć ten dziwny spektakl. Odzywasz się:

– To mogę już iść? Jest późno. – I dopiero to powielenie moich słów zabrzmiało mi nienaturalnie i obco, a twojego ojca jeszcze bardziej utwierdziło w podejrzeniu. Podniósł prawą rękę i wyciągając palec jak do pogróżki, wskazywał na ciebie.

– I co? Ty mówisz, że wszystko jest dobrze? Naprawdę nie widzisz? Przecież ona ledwie stoi na nogach!

Stoi naprzeciw ciebie jakby zamierzał odkleić cię od tej ściany i postawić na środku przedpokoju, by sprawdzić stan nieważkości albo raczej ważkości. Przyglądam ci się z rosnącą ciekawością i wywołanym niepokojem, który nakazuje mi włączyć czujniki. Tak, rzeczywiście, oparte o ścianę twoje plecy zdradzają jakieś rozedrganie. Tylko ja nie wiem, o co chodzi. Te znudzone oczy w istocie są zaczerwienione, ale jakieś takie smutne, nijakie. Jakieś takie rozmyte i mało bystre. Nie patrzysz na nas, ale gdzieś. Jakby spojrzenie przechodziło przez nasze ciała, które stały się dla ciebie transparentne, nie zatrzymywało się nawet przez chwilę, tylko szło ku nieznanej przestrzeni. Mrugasz kilkakrotnie, zacierasz wargi, bo to pozwoliło ci wyprodukować trochę śliny. Pytasz, starannie selekcjonując wyrazy:

– To mogę już iść? – Głoski z trudem układają się w słowa, szeleszczą, zlewają się. Bulgoczą coraz bardziej niewyraźnie.

Wsłuchuję się w to, co bełkoczesz. Nie! No teraz wybudziłam się na dobre. Zacisnęłam pasek szlafroka, bo nagle chłód zaczął szczypać mnie po ciele. W lustrze odbijała się twoja sylwetka jak zwiędnięty kwiat. Zwiotczała. Już wiadome się stało, że wyrwana z łóżka, wyjęta ze świata nowej fascynującej książki, muszę się zachować, określić, odnaleźć się w sytuacji. Twój ojciec spoglądał raz na mnie, raz na ciebie, jakby każda z nas wymagała natychmiastowego uwiarygodnienia. Ruszyłam krok w twoją stronę.

– Nigdzie nie idziesz! Stój tu! – nakazałam. Ty przeleciałaś po mnie nieobecnym, beznamiętnym wzrokiem. – Je-zu! Ty jes-teś na-bra-na! Jak dżinks! – mówię, skandując, i nagle dociera do mnie, że skoro nie piłaś nic, bo nie czuć, to musiałaś coś wziąć. Wziąć?! Bzdura! Tak się mówi o narkotykach! Dlaczego powiedziałam, że jesteś nabrana? Przecież ja nie znam takich słów. Chyba usłyszałam je w jakimś filmie obejrzanym przelotem. Ktoś. Coś. Czort wie, skąd mi to teraz przyszło do głowy. Nie interesował mnie problem ćpunów, pijaków, dziwek. Miałam dość swojego trudnego dzieciństwa i nie tylko. Ale ty jesteś właśnie nabrana. Twój ojciec nadal patrzy raz na ciebie, raz na mnie. I po cholerę trzyma jeszcze tę ciężką torbę? Biorę mu ją z ręki, targam do sypialni, stawiam między szafę a okno. Zyskuję kilka sekund na ponowne zmierzenie się z twoimi oczami. Stoisz jakoś tak niedbale, jakby ci się w ogóle nie chciało stać.

– I dlaczego ona nic nie mówi? No, zrób coś! – nakazuje mi twój ojciec.

– Co mam zrobić? Co ja mam zrobić? – Podnoszę głos.

– Co masz nam do powiedzenia?

– Dlaczego nic nie mówisz?

– Gdzie byłaś? Z kim? – pada kolejna seria pytań.

Widzę, jak nasze pytania, spojrzenia, moje zdumienie spływają po tobie, zsuwają się. Ty strząsasz nas z palców dłoni. Dosłownie. Wykonujesz takie ruchy, jak ja, kiedy chcę się pozbyć męczących mrówek. Potem strzelasz palcami. Słychać nieprzyjemny chrzęst kości. Patrzymy na siebie wzajem. W każdym z nas tkwi kolejne pytanie, którego jednak nikt nie werbalizuje. Twoje jest oczywiste: kiedy przestaniemy pieprzyć i kiedy możesz iść do siebie? Ojciec pyta, co mam zamiar z tym zrobić, a ja – czy to co jest, rzeczywiście mi się przytrafia. Wszyscy wyczuwamy owo kuriozum. Coś, co nam się zdarzyło. Nam. Pozbawieni ruchu, głosu. Tkwimy. Plecak z trzaskiem zsuwa się z twojego ramienia, metalowa sprzączka uderza o ramę lustra. Usiłujesz się schylić, ale plecak spada, demaskując kategorycznie twój brak stabilności. Zataczasz się. Głowa, pochylająca się ku podłodze, nie może wrócić na swoją trzeźwą pozycję. Waciane ręce chcą odgarnąć z oczu pukle włosów, tych pięknych, krnąbrnych loków, nad którymi od zawsze wszyscy rozpływali się w zachwytach i westchnieniach. Wciągam głęboko powietrze. Wypuszczam z sykiem. Potrzebuję jeszcze czasu, jakieś kilka minut, bo nie wiem, co zrobić, co powiedzieć. Twój ojciec sapie, właściwie to tak jakoś pufa. Jak jego ojciec. Teraz przypomniał mi się mój teść, chociaż tak naprawdę słabo go znałam. Jest późno. Powinnam spać. Szlag trafia moją wszelką higieniczność. Już wiem, że sen, który sobie reżyseruję, tej nocy też stanie się niemożliwy do spełnienia. Już wiem, że zawirowania małżeńskie Namy i Udiego przenoszą się na kiedy indziej. Czytanie stanowi od kilku lat odpowiedź na monotonię, codzienność, nudę...

Patrzę na ciebie. To otępienie nadaje ci pewnej bezpłciowości, wyglądasz niczym piękny, renesansowy androgen. Sytuacja, w jakiej tkwisz, w jakiej zdajesz się uwięziona, nad którą tracisz panowanie, czyni z ciebie niemal wzniosły przykład nudy. I nagle mija mi odrętwienie. Krzyczę, wydzieram się, nie bacząc na porę, na języki sąsiadów, na nic:

– Jak możesz nam to robić? Co ty jeszcze wymyślisz? Co wzięłaś? – Uświadamiam sobie, że nie mam mglistego pojęcia o tym, co mogłaś wziąć, moja wiedza ogranicza się do jakichś fragmentarycznych informacji.

– Nie stój jak słup, do cholery! Nie zamierzam tu kwitnąć do rana! Marta! Marta! – krzyczę coraz głośniej, zdając sobie jednocześnie sprawę z absurdalności sytuacji. Mam ochotę strzelić cię w twarz. Twój ojciec kręci się nerwowo w miejscu. Nie wiem, co mam wykrzykiwać. Na tobie nie robi to żadnego wrażenia.

– Nie krzycz, przecież słyszę – mamroczesz. Więcej nie możesz wymówić, bo słowa plączą się, nie chcą opuszczać twoich ust, nie są w pełni wybrzmiałe. Moja nieporadność każe mi szukać ratunku u twojego ojca. On patrzy na nas obie i w jego spojrzeniu jest zdumienie. Wzrusza ramionami. Góra. Dół. Góra. Dół. Jak marionetka. Między nami błąka się pytanie: co dalej?

– Trzeba ją zabrać do szpitala! – To jedyne rozsądne, co udaje mi się wymyślić. Podrywam się z miejsca. Chwytam pasek szlafroka, by rozsupłać zakutany na szybko węzeł.

Ojciec patrzy to na ciebie, to znów na mnie. Ty go znasz i wiesz, że jego kategoryczność kończy się po oswojeniu sytuacji.

– To jedziemy — mówi, ale nie wykonuje żadnego ruchu. Od drzwi dzieli was zaledwie metr. Patrzysz na niego.

– Przestańcie! Nic się nie stało – dobywa się z ciebie ledwie rozpoznawalny bełkot. Odrywasz się od ściany, ale kołyszesz się niebezpiecznie.

– Nie! No ty jesteś niemożliwa! Ledwie się trzymasz, bełkoczesz i nic się nie stało? – krzyczę. Teraz wyraźnie widzę twoją nienaturalność, niezborność ruchów, z trudem przytrzymywane powieki.

– Bierz ją do szpitala – zwracam się do twojego ojca i zaraz do ciebie: – Co brałaś!? Na litość boską! Dziewczyno, przecież i tak zaraz pojedziesz do szpitala i będzie wiadomo. Oszczędź nam tego! Mów! Wszyscy nas tu znają. Mów! Co brałaś? Boże! Jaki wstyd! No co!? Pytam jeszcze raz!

W twoich oczach coraz większe zobojętnienie. Żadnego strachu, zażenowania, tylko zmęczenie, zblazowanie. Oczami uciekasz w stronę telewizora, dziwny przebłysk zainteresowania wiadomościami o jakiejś katastrofie. Za moment skupiasz się na idiotycznej plamce na rękawie. Miętosisz kurtkę, próbujesz wykruszyć plamę, ślinisz, trzesz z taką zaciętością, jakby od efektu tej czynności zależała twoja wielka przyszłość.

– Szykuj się! Jedziemy! – decyduje twój ojciec. Podnosisz głowę, wwiercasz się oczami w jego twarz, sprawdzasz. Wchodzę do sypialni, żeby się ubrać, chociaż za żadne skarby nie chcę nigdzie jechać. Już widzę te spojrzenia, w których czai się ciekawość. Słyszę poszepty przekazywane jak w zabawie w głuchy telefon. Wszyscy nas tu znają. Znają naszą historię. Z lubością chłoną wszystko, co się nadaje na małomiasteczkową sensację.

– Przestańcie! Nic się nie stało – powtarzasz, jakbyś odkryła, że dość dobrze radzisz sobie z tą krótką konfiguracją słów, w której nie ma żadnych pułapek, jest bezpieczna do wyartykułowania, choć widać, ile wysiłku wkładasz w ich wymówienie.

– Albo zostań! – twój ojciec mówi do mnie, zanim jeszcze zdjęłam z siebie szlafrok. – Pojadę sam!

Nie protestuję. Czuję, jak kamień mi spada z serca. Staję się więc szybko wykonawczynią decyzji. Trzymam już jego kurtkę, od ciebie odbieram plecak. Chcę, żebyście obydwoje jak najszybciej zniknęli za drzwiami. Byście pojechali do szpitala, tam czekali na lekarza, na diagnozę, na wyniki, jak najdłużej, bym mogła sobie jakoś wszystko pouładzać, może nie tyle zrobić ładnie, ale uporządkować. Jeszcze nie mogę przyjąć za prawdę tego, że dzisiejsza noc nie ofiaruje mi snu, że mój wieczorny porządek nie ma szans na utrzymanie się. Coś przemyka obok mnie, niewymyślona przeze mnie historia...

Nagle nieoczekiwanie dla siebie i dla nas mówisz:

– Wzięłam, ale to nic takiego, zaraz mi przejdzie!

Na twojej twarzy pojawia się wyraz dziecięcej naiwności. Znałam go. Bo od zawsze robiłaś taką minę spaniela, od której robiło się miękko, i poddawałam się, puszczając płazem wszystkie twoje przewinienia. Tylko że to były jakieś drobne sprawki, niewinne grzeszki.

Patrzę na twojego ojca, zwycięstwo wymalowało się na jego twarzy. Sromotne zwycięstwo. Zmarszczone czoło, mechaniczne ruchy potakujące, oczy mówiące: „wiedziałem, wiedziałem”. Zdaje mu się, że kolejny sprawdzian ojcowskiej wiedzy przeszedł poprawnie, pokazując mi tym samym moje braki. Jak to możliwe, że straciłam tę czujność? Myślę, co teraz powinnam zrobić, powiedzieć, przywołuję w pamięci jakieś kwestie filmowe czy książkowe, które pomogłyby mi ubrać w słowa sytuację, w jakiej tkwię, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Jakoś nigdy nie interesowały mnie „dworce zoo”, „narkomanki”. Jeśli _Skazany na bluesa_ zrobił na mnie wrażenie, to tylko ze względu na muzykę. Postać Riedla, skądinąd tragiczna, nie ujęła mnie, być może dlatego, że nie mogłam zrozumieć litości dla narkomanów. Chcą, to mają. I tyle!

Miałam kiedyś kolegę, takiego Marka, to było jeszcze w liceum, o którym mówiło się, że ćpa. Pamiętam, że nawet sama posługiwałam się nim jako swoistą atrakcją, chcąc wzbudzić uznanie nowych ludzi, którzy pojawiali się w moim życiu. Opowiadałam o przyjaźni z nim wymyślone historie. Ubarwiałam je wyrwanymi skądś slangowymi opisami. Nie mam zupełnie pojęcia, po co to robiłam. Chyba tak wówczas pojmowałam oryginalność. Ale to rzadko, bo zazwyczaj byłam gdzieś z boku.

– No, to co brałaś? – Głos twojego ojca brzmi już spokojnie, jakby ten komunikat, przez samo jego wyartykułowanie, uwolnił cię od tego, co się stało. Jakby przyznanie się do winy było końcem problemu.

– DXM – powiedziałaś krótko.

Popatrzyliśmy na siebie. Uchwyciłaś to i w twoich oczach błysnął tryumf. Co to jest DXM? Skąd, na Boga, mam to wiedzieć? Jakbyś czytała w moich myślach, wyjaśniasz:

– Acodin, wzięłam acodin. Czaisz? – I zaraz potem tym swoim spowolnionym głosem cholernie rzeczowo czynisz nam wykład, który brzmi jak puszczona w zwolnionym tempie reklama farmaceutyku. Patrzymy na ciebie zaskoczeni tym, co mówisz, otumanieni wiedzą, która wylewa się z ciebie powoli, leniwym strumieniem niezrozumiałych dla nas słów. Mówisz o _prawoskrętnym enancjomerze metorfanu, używanym w medycynie pod postacią bromowodorku jako lek przeciwkaszlowy, który nie działa na receptory opioidowe..._

– O czym ty bredzisz? – Twój ojciec niczego nie zrozumiał. – Co to za pseudospecjalistyczny wykład? – dorzuca z ironią. Ja staram się wsłuchać, choć to, co mówisz, jest mi obce.

– Jak to acodin? Przecież to tabletki... na kaszel. – Staram się zrozumieć, ale wszystko jest niedorzeczne, absurdalne.

– Noo... – Ziewasz przeciągle, otwierając szeroko buzię, jakby to, o czym mówisz, dla ciebie też było strasznie nudne. – No właśnie! To tabletki na kaszel. Wzięłam sześćdziesiąt tabletek – bełkoczesz. – To się bierze co pięć minut... – Powaga i wysiłek, jaki wkładasz, by nie opuścić żadnych szczegółów, każą mi sądzić, że ty mówisz jak najbardziej poważnie. Ty rzeczywiście wzięłaś sześćdziesiąt tabletek! Nawet nie mogę sobie wyobrazić takiej ilości. Ślina stanęła mi w gardle, nie mogę jej przełknąć. Jakbym to ja jadła.

– To jakaś paranoja! Ja zaraz zwariuję! – Panikuję. Rozgarniam rękami przestrzeń, jakbym się bała, że coś lub ktoś mi stanie na drodze. Wpadam do ciebie. Szyby w drzwiach dzwonią. Z przedpokoju dobiega twoje mamrotanie. Gorączkowo szukam w twoim pokoju śladów. Zwały twoich rzeczy walają się wszędzie. Sodoma i Gomora. Przerzucam nerwowo bluzy, T-shirty, staniki i brudne stringi. Otwieram okno, bo zaduch powoduje, że brakuje mi tchu. Znajduję! Dwa opakowania po tabletkach. Trzymam w rękach białe kartoniki. Opróżnione listki. Sześćdziesiąt tabletek! Wracam do przedpokoju. Stoisz tak, jak stałaś. Nie jesteś zdziwiona. Mało, wyglądasz tak, jakbyś chciała rzec: a nie mówiłam. Trzymając opakowanie, wyciągam ręce w waszą stronę.

– Ty widzisz to? Aleksander! Widzisz? Ona je zjadła... – Moja ręka wisi w powietrzu.

– To wczorajsze – oznajmiasz spokojnie, beznamiętnie.

– Ubieraj się, natychmiast! Jedziemy do szpitala! – mówię trzęsącym się głosem.

Decyzja moja zdaje się nieodwołalna. Ty, z tą swoją nie wiem od jak dawna zdobywaną wiedzą, zapewniasz, że nic ci nie będzie, że to po sześciu, no! góra siedmiu godzinach przejdzie. Każesz mi sprawdzić w Internecie, co zresztą posłusznie czynię. Mało, wydaje mi się, że to jest jedyna logiczna czynność, którą teraz mogę wykonać.

Wymykasz się niezgrabnie do swojego pokoju, zostawiając nas samych. Siadam przed komputerem. Twój ojciec staje za mną. Wpisuję w wyszukiwarce „DXM”. Kilkadziesiąt tysięcy trafień. Klikam na pierwsze lepsze. Ekran zapełnia się informacjami. Wszystko jest jak tajemniczy kod, niezrozumiałe, obcojęzyczne. Łapię sens. To jakiś koszmar! Tripy. Hardcory! Matko! Chłoniemy z twoim ojcem tę nową wiedzę. Szukamy potwierdzenia albo zaprzeczenia. Nasz porządny świat trzeszczy i sypie się. Powinnam wstać i wezwać karetkę, zabrać cię do szpitala. Ratować. Chowam głowę w dłoniach. Chcę, żeby to był sen! Czas ulatuje. Twój ojciec nadal czyta.

– Co zrobimy? – pytam, ale odpowiada mi cisza. Żadne z nas nie chce szpitala. Ty – bo wiesz, że przejdzie, my – bo nas znają. Całe życie twój ojciec powtarza nam o pozycji, opinii, budowaniu własnego wizerunku. Jak to wiele znaczy nasze nazwisko, a jak niewiele trzeba, by je splamić. To pojęcie honoru, jakby żywcem wyjęte z bushido, zamknęło drzwi naszego domu na górny i dolny zamek.

* * *

Miałam siedemnaście lat. Akurat mieszkałam w domu matki. Po rozwodzie rodziców różnie bywało. Ciągłe roszady między matką, ojcem i babcią sprawiały, że nigdzie nie miałam swojego miejsca, wciąż żyłam na chwilę. Właściwie tylko babcia sprzeciwiała się takiemu stanowi rzeczy i widziała, że mnie, jako dziecku, jest po prostu źle na tym świecie. Miałam pokoje urządzane na chwilę, miejsce w szafach na chwilę przygotowane i żadnego klucza od domu, który mogłabym nosić na szyi jako znak przynależności do konkretnego miejsca. Nikomu nie przychodziło do głowy, że mam potrzebę zadomowiania się, chcę ograniczenia przestrzeni i naznaczenia jej swoimi znakami. Mama walczyła o swoją wielką karierę, ojciec się kochał w nowej żonie, babcia z pietyzmem pielęgnowała i karmiła swój żal coraz nowymi ramkami z dziadkiem. A pomiędzy ramkami spoglądała na mnie – smutno, ze zrozumieniem, jakby domyślała się, że wraz z rozwodem rodziców też straciłam coś ukochanego, co już na zawsze zdeterminuje moje życie. I pokochała mnie jeszcze raz. Za wszystkich. Ciężka była ta jej miłość, ale brak innej stawał się dla mnie jeszcze dotkliwszy. Z czasem przywykłam do tej miłości babcinej, choć długo nie mogłam znieść zapachu tanich perfum wymieszanych z walerianą, którą łykała ilekroć ją zakuło w piersiach.

– Podaj mi szklankę wody – wołała wówczas, trzymając się za lewą pierś. – Muszę zapić krople. Nie czas mi do nieba, przecież mam ciebie. – Zaraz potem przystępowała do codziennych spraw, a ja przestawałam się bać, że umrze i zostanę sama.

I był jeszcze Marcin, którego bardzo kochałam, ale on dawno wyprowadził się z domu, choć, jak teraz sądzę, właśnie on stanowił źródło konfliktów między naszymi rodzicami. To o rodzicielstwo ojca się rozchodziło, co docierało do mnie we fragmentach podczas domowych awantur. Właściwie to go nie znałam. Mijaliśmy się. Każde z nas wyczuwało swoją obecność, ale nigdy nie bywaliśmy w tym samym czasie i miejscu. Oczywiście, nie licząc śniadań, bo obiady to już zawsze jadaliśmy różnie. Mnie wystarczało, że był obok. Sprawdzałam, czy stoją jego buty, wisi kurtka. Czasem słyszałam, jak gwiżdże sobie przy goleniu, a potem w łazience chłonęłam zapach wody kolońskiej.

Między nami było pięć lat różnicy, ale w zasadzie był zawsze dorosły. Marcin – inteligentny, niezależny, szybko odciął się od rodzinnego domu, ale był dla mnie starszym bratem, a potem szybko zapomniał o mnie, nie pisał, nie przyjeżdżał, nie zostawił adresu... Czasem przysłał jakąś nieznaczącą kartkę na imieniny czy urodziny, w której życzył mi wszystkiego najlepszego i powodzenia. Rzeczywiście, w niczym nie umiałam znaleźć podobieństwa między Marcinem a ojcem... Ale przecież nie u nich jedynych tak wyszło. Niekiedy zdarza się, że to jabłko to daleko od tej jabłoni.

Byłam sama. Wiele lat. Sama dorosłam.

Właśnie wtedy pojawił się Adam. Myślałam, że mnie kochał. Nie chciałam mu odmawiać. Któregoś razu pozwoliłam mu na więcej niż tylko na błądzenie rękoma pod moją bluzką, a potem w milczeniu znosiłam twarde, gwałtowne ruchy jego członka panoszącego się między moimi nogami. Długo czułam ból i wstyd, ale stało się, koniec i kropka.

Tamtego dnia nie wróciłam do domu. Przenocowałam u koleżanki. Potrzebowałam czasu na oswojenie, na łzy, które wylewały się ze mnie na znak ogromnego rozczarowania. Wspomnienia pospiesznie zapinanych spodni, milczenia Adama, plamy krwi na moich majtkach mówiły o nieodwracalności sytuacji. Ów pierwszy raz miałam za sobą. I nie miał on nic wspólnego z moimi wyobrażeniami o miłości. Był. I to moje upokorzenie, rozczarowanie – paradoksalnie – kazało mi kochać go jeszcze bardziej, jeszcze mocniej należeć do niego. Więc kiedy wróciłam do domu i czerwone usta mojej matki, ściągnięte w gniewie, wyszykowane do wyjścia, nerwowo rzuciły: „Więcej się z nim nie spotkasz!”, po prostu połknęłam cały listek relanium. Nie pamiętam, co czułam. Wiem, że po jej powrocie do domu wszystko działo się bardzo szybko. Ojciec, babcia... Miękkie ramiona ojca niosły mnie do samochodu, nieruchome spojrzenie Adama, który nie wiadomo jak znalazł się w pobliżu.

– Jeśli ona umrze, to cię zabiję – powiedział mój ojciec, sycząc z nienawiści, a może z powodu ciężaru, który dźwigał. Chociaż nie zrobiłby nic – dziś to wiem, ale tamtego dnia to były słowa na miarę pięknego melodramatu i było mi tak dobrze w jego ramionach.

A potem hektolitry jakiegoś płynu w szpitalu. Nie, nie u nas w szpitalu. Wieźli mnie kilkadziesiąt kilometrów do województwa, uciekając przed jazgoczącymi językami. I tak już byłam z Adamem. Długo. Zbyt długo.

* * *

Wyłączyłam komputer. Nie chciałam już tego czytać. Lęk wkradał się we mnie, czułam, jak przemieszcza się, trącając po drodze wszystkie tkanki, żyłki. Jak pulsuje coraz mocniej, aż wreszcie zagnieździł się we mnie. Z każdym zapamiętanym zdaniem bałam się coraz bardziej. To niepojęte, niemożliwe! Narkotyki, tantum verde, acodin, szałwia, gałka muszkatołowa... I ty – moje dziecko. W świecie tego gówna! Moje kochane, mądre dziecko... Ty pozwalasz się zmieniać. Dlaczego?

– Powinniśmy coś robić – powiedziałam cicho. Twój ojciec rozłożył ręce.

– Nie wiem co – odparł. Było w tym poddanie się i absolutna bezradność.

Weszłam do twojego pokoju. Nieświeże porozrzucane ciuchy i muzyka dobywająca się skądś zagęszczały przestrzeń. Leżałaś na łóżku między tą stertą rzeczy.. Bezwolna, twarzą w poduszce, z bezładnie rozłożonymi rękoma i nogami. Pomyślałam, że umarłaś, bo pewnie tak wygląda ktoś, kto umiera bez zapowiedzi. Przeraziła mnie ta myśl, lecz zanim zdążyłam się pochylić, by dotknąć twoich stóp i upewnić się, że nie są martwe, poruszyłaś się.

– Wstań i proszę do łazienki – rozkazałam. Wyciągnęłam w twoją stronę butelkę z wodą mineralną, którą przytaszczyłam po drodze. Nie pomyślałam zupełnie, że nie jesteś w stanie unieść jej tymi zwiotczałymi, niezbornymi członkami, co nie przeszkadzało mi w coraz głośniejszym powtarzaniu tego nakazu, jakby kategoryczność tonu miała spowodować twoje otrzeźwienie.

– Wstań! Natychmiast!

Mrużyłaś powieki, wypluwając włosy, które przykleiły się do zaślinionych warg. Ręką przysłaniałaś oczy, jakby światło sprawiało ci ból. I pewnie tak było.

– Marta! Wstań! – Szarpałam twoje nogi. Przecierałaś oczy, rozmazując tusz, który znaczył ciemne smugi na całej twarzy.

– Pij – syczałam, trzymając wciąż skierowaną w twoją stronę wodę. – Masz wypić trzy litry! No już!

W tej chwili wydało mi się, że jestem rozsądna jak tylko można być rozsądnym. Owo doświadczenie z lat młodości okazało się niezwykle cenne.

Twój ojciec nie mówił nic, posłusznie przyniósł dwie kolejne butelki mineralnej, pozostawiając na kuchennych kaflach folię po zgrzewce. Staliśmy oboje i obserwowaliśmy ten spektakl. Usiadłaś, rozgarniając ten syf wokół siebie. Chwyciłaś wodę i zaczęłaś pić, ale już po niespełna jednej szklance zaczęłaś bełkotać, że nie możesz, że się porzygasz.

– Muszę do ubikacji – wydusiłaś z siebie. Zrobiliśmy ci miejsce, żebyś przeszła. Chwiejąc się, doszłaś do ubikacji. Jak klawisze nasłuchiwaliśmy, jak sikasz, a potem szum wody oznajmił, że już skończyłaś. Szarpnęłam za klamkę. Siedziałaś na sedesie.

– Pij! – podałam ci plastikową butelkę.

Trzymając butelkę, osunęłaś się na ziemię w ubikacji.

– Już nie dam rady! – Było w tym wyznaniu tyle błagania! Głośne beknięcie. Widziałam u twojego ojca, jak bardzo był zdegustowany.

Zmęczona ręka powędrowała obok szczotki do sedesu, ale to zdawało ci się zupełnie nie przeszkadzać. Półprzytomne i półotwarte powieki broniły się przed światłem. Stanęłam w drzwiach niczym strażnik przy celi seryjnego mordercy.

– Jeszcze! Pij! – cedziłam przez zęby, pełna gniewu.

Osunęłaś się na kolana. Obejmowałaś muszlę klozetową, a we mnie rosła niechęć do ciebie, byłaś taka jakaś zapyziała, bez klasy, pozbawiona sterylności, którą cię raczyłam od czasu, kiedy miałaś świadomość, że jesteś dziewczyną. Strużka wody wylewała ci się kącikiem ust, a mnie przypomniało się, jak wówczas jako siedemnastoletnia samobójczyni jadłam rosół, który tłuścił mi brodę, kropla po kropli spadając na obrus, który mama w przeddzień z nabożeństwem krochmaliła, naciągała i prasowała. To wspomnienie nie miało w tej chwili żadnego znaczenia, nie mogło też być, nawet, gdybyś znała ten epizod, żadnym uzasadnieniem twojego „wzięcia”. Ty, która miałaś taki dobry dom.

Nagle w trakcie dziania się tych niepojętych dla mnie rzeczy przyszło mi do głowy, że tak naprawdę przestałam cię znać, nie znam twoich zabaw, smutków, jesteś po prostu przywiązana do mnie, odgrodzona od reszty świata wspólną nam dwóm przestrzenią, w której obrębie poruszamy się równolegle, nie wpadając na siebie czy to z szacunku, czy też bardziej z jakiegoś dziwnego braku potrzeby werbalizowania czegokolwiek. Zdumiewające, jak w naszym domu daje się zauważać brak słów. Te ważne poumierały w zarodku, zanim zdążyły przebrnąć przez mechanizm artykulacyjny, te codzienne schowały się w gestach i spojrzeniach. Są jedynie te, które gdzieś drasnęły to jedno, to drugie, pozostawiając jątrzące się cyklicznie rany.

Siedziałaś na podłodze, chyba spałaś. Ojciec patrzył to na mnie, to na ciebie. Chyba obydwie nagle stałyśmy się nie z jego świata.

Poszedł do kuchni, kolejno sprawdzał zawartość garnków. Wkładał do ust zimne ziemniaki, łyżką wazową wybierał mięso z gulaszu. Sprawiał wrażenie człowieka do granic wygłodniałego. Ktoś, kto go znał, nigdy nie uwierzyłby, że on potrafi tak na stojąco, bez ceremoniału, bez sztućców...

– Każ jej iść spać! Jest późno. Jutro do tego wrócimy! – Dokładnie poprzykrywał garnki, nawet te puste, i zniknął za drzwiami swojego pokoju. To już na pewno był koniec jego dnia.

Powlekłaś się wymęczona do siebie. Nieumyta. Potargana. Zostawiłam zapalone światło. Chciałam zwyczajnie zrobić ci na złość. To było idiotyczne, bo dla ciebie moja złość nie miała żadnego znaczenia, a już z pewnością nie w tym stanie. Owszem, światło przeszkadzało ci. Jakoś tak fizycznie, nie byłaś jednak zdolna przyjąć, zrozumieć tego, że ja chcę ci dokuczyć, zwiększyć twój dyskomfort, byś cierpiała. Ty już byłaś bez żadnej świadomości i takie pojęcia jak złośliwość czy wstyd pozostawały poza sferą twoich ludzkich odczuć.

Rano nie wstałaś do szkoły.

* * *

Adam był dziwnym człowiekiem, ale musiało minąć wiele czasu, nim umiałam zdefiniować ową inność czy też dziwność. Z jednej strony kochał mnie niemożliwie: oczami, rękoma. Kiedy był gdzieś daleko ode mnie, dzwonił kilkakrotnie po to, by nic nie powiedzieć. Z czasem jego miłość zaczęła przyjmować pewien kształt, początkowo niewyraźny, mglisty, jakby zdeformowany. Potem już umiałam go opisać – była to perfidnie zniekształcona zazdrością forma miłości, paranoidalna, chamska, raniąca – i mnie, i jego. W gazetach i mądrych programach mówią o tym „toksyczna miłość”. Piękne wieczory niosące nadzieję i rozkosz kończyły się strzępami ekskluzywnej bielizny z drogich sklepów latającymi po całym mieszkaniu, a nierzadko nie tylko.

– Kim był ten fagas, z którym rozmawiałaś na rogu? – wykrzykiwał w trakcie stosunku. – To dlatego teraz jesteś jak głaz! – Nie czekał na moje wyjaśnienia. – Spałaś z nim! Powiedz! Spałaś czy nie? – Niepotrzebne mu były odpowiedzi! – Kurwa! Z kim jeszcze spałaś? A ja głupi! Wierzyłem... – Nie było szans na usprawiedliwienia. Każde słowo prowokowało kolejny atak.

Potem były następne wieczory, następna bielizna i następna... A po wielu z nich nie dostawałam miesiączki. I były dzieci o różnych imionach, które nigdy nie zostały głośno wypowiedziane. Nauczyłam się zbierać w sobie, chociaż zajmowało mi to coraz więcej czasu. Kiedy ostatnia ciąża skończyła się w siódmym miesiącu, postanowiłam odejść, zabierając wszystkie imiona moich nieudanych dzieci i pamięć owych strzępów bielizny. Nie myślałam też o tym, by kiedykolwiek spróbować wieść spokojne życie szczęśliwej mężatki.

Praca mi wystarczała. Firma, w której pracowałam, pochłaniała każdą cząstkę mojego życia. Zresztą była w okresie przekształcania i, jak dziecko w łonie matki, wysysające z niej wszystko co najwartościowsze, brała od wszystkich dyspozycyjnych pracowników co się dało. Negocjując kontrakty, spotykając się z prawnikami, ustalając warunki z pracownikami i kontrahentami, nie zauważałam, że sam szef przygląda mi się częściej niż innym. Wówczas nie umiałabym nawet powiedzieć, czy był przystojny, jakie ma włosy, ile lat. Po Adamie mężczyźni generalnie zdawali się dla mnie istotami nienamacalnymi, jakimiś duchami, mechanizmami. Jeśli zwracałam się do któregokolwiek w formie męskiej, to odbywało się to zupełnie nieświadomie, niejako instynktownie. Więc kiedy pewnego piątku usłyszałam: „Pani Magdo, tak ciężko pani pracuje, że postanowiłem zaprosić panią jako niezwykle kompetentnego pracownika firmy na ważne spotkanie z kontrahentem. Do Paryża”, to spojrzałam na tego faceta i dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, że widzę go tak naprawdę po raz pierwszy. Zdziwiło mnie to, że jest przystojny, wysoki, dobrze zbudowany, trochę taki Costner – niby nic, a jednak.. . robiący wrażenie. Zauważyłam, jak spłonął pod moim spojrzeniem, jakby chciał powiedzieć: „Nie, Pani Magdo, przepraszam, nie chciałem”.

Ale było za późno. Słowa padły. Nie wiedziałam, jak mam go wybawić z tej sytuacji, co zrobić, aby sobie poszedł i przestał czuć się zażenowany. I nagle nieoczekiwanie dla siebie samej podziękowałam i zapytałam, kiedy ten wyjazd. Spotykaliśmy się często, chociaż widziałam, jak wiele czasu poświęca na pracę.

Któregoś października pobraliśmy się. Tak normalnie, bez gości, sukni z salonu i podróży poślubnej. Znów byłam żoną, tyle tylko, że nikogo to już nie obchodziło. Może poza babcią, która w urzędzie stanu długo tuliła mnie do siebie, a wręczając mi bukiet frezji – moich ukochanych białych frezji – szepnęła mi do ucha: „Walcz o miłość, dziecko”.

Rozbawiły mnie te słowa – pełne teatralności, pompatyczne. Nie zamierzałam już toczyć bitew. Zawarłam z twoim ojciec niemy układ, żadne z nas nie stawiało warunków. Wzięliśmy ślub, by razem żyć – bez żadnej ekwilibrystyki. Żyć. Niedługo potem twój ojciec stworzył własną firmę, ja pozostałam.

* * *

Przyjęcie było nudne. Jak zwykle te same osoby. Niezmienne, stałe menu. Jedyne na co czekałam to _carpaccio._ Na samą myśl ślina zbierała mi się w gardle. Mogłam sobie przygotować w domu, ale nie lubiłam się babrać w mięsie, nie umiałam też wydawać tyle pieniędzy na ligawę – wydawała mi się to daleko posuniętą nieroztropnością. Nie szastałam pieniędzmi. Poza tym te kapary, oliwka – jakoś nie miałam odwagi zabierać się do tego w domu. Ale tu lubiłam te cienkie plastry wołowiny posypane kaparami, umaczane w oliwie subtelnie, z wyczuciem godnym dobrego szefa kuchni. A skądinąd wiadomo, że Łukasz takowym szefem był i wielokrotnie na spotkaniach biznesowych chwalono jego kucharski kunszt.

W środku tej imprezy przyszedł Longin. Dziwne imię dla takiego w miarę młodego mężczyzny – nie było ani staroświeckie, jak Stanisław, Ignacy czy Antoni, nie było też jakoś oryginalne. Zupełnie nie pasowało do faceta około czterdziestu pięciu lat, nie z tej epoki – zwyczajnie dziwne. Longin był którymś ważnym człowiekiem w firmie twojego ojca i chyba był w niej od niedawna, bo jakoś nie pamiętałam go z poprzednich takich spotkań ani nie widywałam go na korytarzach budynku firmy. Kurtuazyjnie zostaliśmy sobie przedstawieni: ja jako żona szefa, on jako ktośtam ktośtam. Powiódł spojrzeniem po mnie, ja też szybko przesunęłam wzrokiem, tak że nasze oczy skrzyżowały się przez ułamek sekundy. Było w nim coś, czego nie umiałam nazwać, ale poczułam dziwny niepokój. Zdawało mi się, jakby jego spojrzenie przykleiło się do mnie.

– Longin! Proszę pana tu do nas! – Zaraz za nami z grupą kontrahentów stała Lena, przywołując Longina ręką.

– Przepraszam państwa! Muszę już iść! – powiedział do nas. Skinął głową i ruszył w kierunku Leny. Odwrócił się na chwilę i dodał: – Zapewne jeszcze nieraz się zobaczymy.

Miałam wrażenie, że mówi to tylko do mnie i poczułam się nieswojo. Skąd mi do głowy przyszło, że usłyszałam w jego głosie kokieterię? My wróciliśmy do stolika. Z rozmowy, jak zwykle bardzo ważnej i merytorycznej, twojego ojca wyrwał dzwonek telefonu. Podniósł się, przeprosił towarzystwo. Kątem oka zerkał na wyświetlacz. Przysłaniając dłonią telefon, jakby lękał się, że ktoś usłyszy głos po drugiej stronie, przesuwał się między stołami. Krótko słyszałam jego głos. Stonowany i wyciszony, niezdradzający emocji.

– Tak, słucham. Tak, słucham – mówił jak zwykle, powtarzając się. Czasem miałam wrażenie, że osoba, która do niego telefonuje, szepce, albo on ma coś ze słuchem. Zawsze do telefonu mówił bardzo cicho. Drażniło go, kiedy ja dzwoniłam i prosiłam, by mówił głośniej, bo nie słyszę.

– Przecież nie będę krzyczał. Po prostu mnie nie słuchasz – kwitował urażony. – Porozmawiamy w domu – kończył od razu. Jeśli sprawa nie była ważna.

Przełożył aparat do drugiego ucha. Widziałam, jak nerwowo przełyka ślinę, a jego czoło się marszczy. Obserwowałam jego skupioną twarz i wyraźnie zarysowane jabłko Adama. Potem przeszedł między stołami. Niechcący trącił krzesło, nerwowo odstawił je na miejsce i wyszedł do holu. Ze swojej pozycji obserwowałam jego ruchy: rękę przesuwającą się w kierunku czubka głowy, na tyle świadomie, by nie zburzyć perfekcyjnie wymodelowanej fryzury, kręcenie głową, spoglądanie ponad telefonem, chociaż w istocie nie widział niczego. Chodził miarowo dziesięć kroków do przodu, zerkał do lustra, dziesięć kroków do tyłu. Sekwencja powtórzyła się kilka razy. Przetarł wyświetlacz, schował telefon do bocznej kieszeni marynarki. Niby spokojny, wyluzowany podszedł chodzi do stolika. Widziałam, że coś się stało. Zbyt dobrze go znam, by dać się nabrać tę pozę.

– Magda! – zwrócił się do mnie, jednocześnie uśmiechając się do moich sąsiadów, którzy nie przerywali sobie, tocząc jakąś bardzo zajmująca rozmowę o wymianie towarowej. – Mogę cię prosić?

– Przepraszamy! Coś nas ponagla – oznajmił towarzystwu.

Wstałam ze sztucznie na poczekaniu skrojonym uśmiechem i powiedziałam coś w stylu: „tak bywa” czy równie bezsensowne wyrażenie. Wiedziałam bowiem, że za tą prośbą coś się kryje i nie czekałam na nic przyjemnego. Wypita lampka koniaku nieco szumiała mi w głowie. Cały dzień nie jadłam, toteż czułam, że każdy łyk mąci mi w głowie.

– Dzwoniła Stefa... Marta wycięła jakiś numer – szepnął mi jak tylko upewnił się, że nikt go nie słyszy. Znałam ten ton, który skrzętnie ukrywał rozdrażnienie.

Stefa jest naszą przyjaciółką, była świadkiem na ślubie że strony pana młodego. Tak to się nazywa – „świadek ze strony pana młodego”. Znali się jeszcze z czasów liceum. Ponoć. Dlaczego została Stefą, a nie – mając zadatki na charyzmę – Stefanią – co bardziej do niej pasowało, nie wiem. Długie lata żadne z nich nie ułożyło sobie życia. Czyniono nawet spekulacje, że kiedyś się pobiorą. Ale Stefa sprawiała wrażenie, jakby nie kwapiła się do zamążpójścia, a twój ojciec wziął mnie. Może szkoda, bo kiedy widzę, jak dobrze się dogadują, znoszą swoje humory, tolerują dziwactwa, a jednocześnie śmieją się na tych samych filmach, mam wrażenie, że niepotrzebnie wdarłam się w ich życie. Ona – ładna blondynka, szczupła, zadbana, taka, o której mówi się – kobieta z klasą, idealnie wpasowywała się w jego wizję kobiety. Niewymagająca słów, melodramatycznych gestów, oznak miłości. Czasem myślałam o tym, jak ona zachowuje się w łóżku. I jestem święcie przekonana, że po nawet najbardziej szalonym seksie momentalnie dochodzi do siebie – żadnego przytulania, żadnego leżenia. Banalnych słów. Szybki prysznic, makijaż, majtki.

„Wycięła” – to słowo dźwięczało mi w głowie. „Marta wycięła...”. Jakoś nie umiałam odszukać tego słowa w słowniku twojego ojca, ale przyjęłam je jako naturalne. Popatrzyłam na niego, podejrzewając, że może znać szczegóły i skończy się tylko na naszej rozmowie, ale widać decyzja już zapadła.

– Musimy wracać! Natychmiast!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: