Wszystkie podłości nauki. Morderstwa, oszustwa i kradzieże popełniane przez naukowców - ebook
Wszystkie podłości nauki. Morderstwa, oszustwa i kradzieże popełniane przez naukowców - ebook
Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak wysoką cenę ma postęp w dziedzinie medycyny i innych dziedzin wiedzy? Nauka jest potężną siłą, która działa na korzyść świata — zdarza się jednak, że obsesja naukowych osiągnięć bierze górę nad moralnością…
Autor bestsellerowych książek popularnonaukowych, Sam Kean, w swoim niepodrabialnym stylu opowiada prawdziwą historię o tym, co się może wydarzyć, gdy nieposkromiona ambicja popycha skądinąd bardzo racjonalnych mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i porzucania wszelkich zasad etycznych w imię nauki.
Książka „Wszystkie podłości nauki” mistrzowsko prowadzi czytelnika przez dwa tysiące lat historii i przypomina, że niechlubne czyny szalonych badaczy niestety nie odeszły w przeszłość. Również współczesna nauka ma na swoim koncie naprawdę ciemne sprawki. Dość wspomnieć o licznych eksperymentach medycznych przeprowadzanych na ludziach i na zwierzętach czy zabiegach lobotomii u pacjentów psychiatrycznych w latach 50. ubiegłego wieku.
Każdy rozdział tej fascynującej książki poświęcony jest innemu wykroczeniu przedstawicieli naukowego świata — oszustwom, morderstwom, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów i nie tylko. Niektóre z tych czynów są tak potworne, że wydaje się niewyobrażalne, żeby mogli ich dokonać ludzie. Wszystkie się jednak wydarzyły.
Ta książka skupia się na powodach, które popychają mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i popełniania przestępstw lub innych występków w imię nauki. Każdy rozdział poświęcono innemu naruszeniu zasad, m.in. oszustwu, morderstwu, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów; to dość wyczerpujący katalog przypadków łamania obowiązujących praw. Trzeba przyznać, że wiele z tych historii jest przy okazji ponuro-zabawnych – któż nie lubi soczystych opowieści o piratach lub zemście? Inne jednak wciąż mogą powodować ścisk żołądka, mimo że opisują wydarzenia sprzed setek lat.
(fragment książki)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-105-0 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Dziedzictwo Kleopatry
Jak głoszą legendy, pierwsze nieetyczne doświadczenie w historii przeprowadził nie kto inny, jak sama Kleopatra.
Podczas jej panowania (51–30 r. p.n.e.) egipskich uczonych zafrapowało nietypowe pytanie. Od którego etapu ciąży można poznać, jakiej płci jest płód? Ponieważ nikt nie znał odpowiedzi, Kleopatra opracowała szatański plan, w którym główną rolę miała odegrać grupka jej ciężarnych służących.
Nie było to zresztą pierwsze podejście władczyni do nauk medycznych. Starożytne źródła głoszą – a współcześni historycy to potwierdzają – że Kleopatrę bardzo interesowała praca nadwornych medyków. Królowa osobiście opracowała też miksturę na łysienie, zapewne o dość wątpliwej skuteczności – pastę z upieczonych myszy i wyżarzonych końskich zębów, niedźwiedziego tłuszczu, szpiku jelenia, trzciny i miodu, którą należało wcierać w skórę głowy, „aż włosy zaczną kiełkować”. Jeszcze bardziej złowieszczo brzmią doniesienia greckiego historyka Plutarcha, który twierdził, że testowała ona trucizny na więźniach. Zaczęła ponoć od nalewek i substancji najprawdopodobniej pozyskanych z roślin i stopniowo coraz większą uwagę poświęcała truciznom pochodzenia zwierzęcego. (Urządzała też walki różnych jadowitych stworzeń i zafascynowana obserwowała, które z nich zwycięży). Wiedza ta okazała się przydatna, gdy Kleopatra postanowiła zakończyć życie, pozwalając żmii ukąsić się w pierś; wiedziała bowiem, że jad tego węża prowadzi do stosunkowo bezbolesnego zgonu.
Bez względu na to, jak źle brzmi historia o truciu więźniów, eksperymenty z płodami zdecydowanie ją przewyższały pod względem okrucieństwa. Nie wiemy, co kierowało Kleopatrą – dlaczego tak bardzo interesowała ją odpowiedź na podane wyżej pytanie. Za każdym razem, gdy jedna z jej służek zostawała skazana na śmierć (a ewidentnie działo się to dość często), królowa poddawała ją podobnej procedurze. Najpierw, by wykluczyć możliwość, że skazana już jest w ciąży, podawano jej paskudny środek, „serum niszczące”, które wywoływało poronienie. Po upewnieniu się, że „tablica została wyczyszczona”, jeden ze służących gwałcił skazaną do czasu, aż zaszła w ciążę. Następnie, w wyznaczonym wcześniej czasie, skazanej rozpruwano brzuch i wydobywano płód. Różne źródła przedstawiają wyniki tych doświadczeń w różny sposób, ale Kleopatra ustaliła, że płeć płodu można rozróżnić już 41 dni od zapłodnienia – co udowadniało, że płeć kształtuje się na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W każdym razie królowa doświadczenie uznała za sukces.
No dobrze, czas jednak wspomnieć, że jedyny historyczny opis tego horroru pochodzi z _Talmudu_, i wypada podkreślić, że to jednak mocno wątpliwa relacja. Kleopatra miała niezliczonych wrogów, szkalujących ją ze względów propagandowych, a chyba trudno sobie wyobrazić historię oczerniającą ją bardziej niż ta przytoczona wyżej. W dodatku, zgodnie z dzisiejszą wiedzą medyczną, wyniki doświadczenia nie miały sensu. Sześć tygodni od zapłodnienia płody mają już oczy, nos i zaczątki palców, ale długość całego embrionu nie przekracza półtora centymetra, no i nie mają one genitaliów – co uniemożliwia rozpoznanie płci. (Genitalia powstają w dziewiątym tygodniu, gdy płód ma około pięciu centymetrów). Pomijając więc kwestie propagandowe, jest wysoce wątpliwe, że Kleopatra przeprowadziła takie doświadczenie.
Bez względu jednak na to, czy to tylko legenda, liczne pokolenia w tę historię wierzyły – co też świadczy o czymś istotnym. Kleopatra miała władzę, wielu ludzi jej nienawidziło, a upiorna plastyczność przekazu mocno działała na wyobraźnię. Po tyranach spodziewamy się wszak najgorszych rzeczy. Ale oprócz tego w tej historii pobrzmiewa coś przekonująco prawdziwego. Chodzi o pewien archetyp postępowania, napawający grozą i rozpoznawalny już dawno temu – związany z postacią, która posunęła się za daleko, straciła panowanie nad własnymi obsesjami, a te przejęły nad nią kontrolę. Dziś taką postać nazwalibyśmy szalonym naukowcem.
Szaleństwo szalonego naukowca jest specyficznego rodzaju. Nie chodzi mi tu o stukniętych oszołomów, zanudzających wszystkich dookoła spiskowymi teoriami dziejów. Wręcz przeciwnie, chodzi mi o ludzi myślących całkiem logicznie. W tym przypadku Kleopatra miała prowadzić doświadczenie na służkach skazanych na śmierć. Skoro i tak miały umrzeć, myślała sobie, czemuż by nie wykorzystać ich dla pożytecznego celu? A skoro już zaakceptowała tę myśl, zadysponowała podawanie środków poronnych, by przypadkowe ciąże nie zaburzyły wyników eksperymentu. Potem należało wyznaczyć odpowiednią datę gwałtu i zapłodnienia, by w końcu otrzymać ostateczną odpowiedź z dokładnością co do dnia. Jeśli oceniać to jedynie w kategorii planowania eksperymentu, Kleopatra spisała się na medal.
Jednak gdy spojrzy się na to z innej perspektywy, jej postępowanie było, rzecz jasna, pod każdym względem naganne. Władczynię owładnęła obsesja, zaślepiająca ją tak bardzo, że kobieta wyzbyła się wszelkiego współczucia i przyzwoitości, stała się głucha i ślepa na ból i cierpienia innych, dążyła do realizacji celu bez względu na koszty ludzkie. Albowiem tym, co czyni naukowca szalonym, nie jest brak zdolności logicznego rozumowania lub bystrości umysłu. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, że realizuje on swój naukowy plan _zbyt_ konsekwentnie, po drodze wyzbywając się człowieczeństwa.WPROWADZENIE
Wprowadzenie
W dzisiejszym społeczeństwie naukowcy to postacie pozytywne – na ogół. Są mądrzy, są _cool_, myślą jasno i racjonalnie, spokojnie rozpracowując sekrety otaczającego nas świata. Czasem jednak, czego dobrą ilustracją jest historia Kleopatry, ogarnia ich obsesja. Wówczas wszystko im się odwraca, a ich chwalebne dociekania nabierają nagle mrocznego charakteru. W tym stanie pozyskanie wiedzy staje się nie tylko najważniejsze, lecz jest jedynym, co zaprząta ich uwagę.
Ta książka skupia się na powodach, które popychają mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i popełniania przestępstw lub innych występków w imię nauki. Każdy rozdział poświęcono innemu naruszeniu zasad, m.in. oszustwu, morderstwu, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów; to dość wyczerpujący katalog przypadków łamania obowiązujących praw. Trzeba przyznać, że wiele tych historii jest przy okazji ponuro-zabawnych – któż nie lubi soczystych opowieści o piratach lub zemście? Inne jednak wciąż mogą powodować ścisk żołądka, mimo że opisują wydarzenia sprzed setek lat. A choć niektóre z opisanych incydentów trafiały w swoim czasie na okładki ówczesnych tabloidów, nie wszystkie na trwałe zapisały się w historii lub też pamięć o nich, mimo ich sensacyjnego charakteru, z czasem zbladła. Niniejsza książka niejako je wskrzesza; pochyla się także nad motywami, które kierowały ludźmi łamiącymi największe tabu.
Z zebranych tu opowieści dowiemy się też sporo zaskakujących rzeczy o zasadach, jakie rządzą nauką. Wszyscy wiemy, jak najczęściej dochodzi do nowych odkryć. Ktoś zauważa w przyrodzie niezwykłe zjawisko lub wpada na genialne wyjaśnienie przebiegu jakiegoś procesu, lub też przychodzi mu do głowy, dlaczego dana cząstka zachowuje się tak, a nie inaczej. Potem testuje swoją hipotezę, przeprowadzając eksperyment lub wyruszając w teren. Przy odrobinie szczęścia wszystko przebiega gładko (ha!). Znacznie częściej jednak pojawiają się liczne powody do frustracji: doświadczenia się nie udają, fundusze zostają przycięte, myślący utartymi schematami koledzy nie chcą przyjąć do wiadomości przełomowych wyników. W końcu, dzięki wytrwałości badacza, dowody stają się zbyt oczywiste, by można było dalej zamykać na nie oczy, i opór materii topnieje. Naukowiec powraca z zesłania, a inni okrzykują go geniuszem. Świat korzysta z nowej terapii, nowoczesnego materiału, a może dowiaduje się, skąd się wzięło życie albo jaka przyszłość czeka kosmos.
Aby podjąć tę rękawicę, potrzeba specyficznych cech charakteru, cierpliwości i gotowości do poświęceń. To dlatego nasze społeczeństwo na ogół uważa naukowców za bohaterów. Ale nauka to coś więcej niż ciąg odizolowanych od siebie momentów olśnienia. Podobnie jak pozostała część społeczeństwa, naukowcy i nauka jako taka podlegają, szczególnie ostatnio, moralnym rozrachunkom. Zdolność do rozpoznania, co w nauce jest dobre, a co złe, i jaka droga prowadzi z jednego z tych miejsc w drugie, stały się ważniejsze niż kiedykolwiek. Naukę obciążają różne grzechy, z których powinna się wyspowiadać.
Jeszcze bardziej zaskakujące dla niektórych może być uświadomienie sobie, że nieetycznie uprawiana nauka jest najczęściej, _ipso facto_, po prostu złą nauką – badania wątpliwe pod względem moralnym często są też wątpliwe naukowo. Na pierwszy rzut oka może się to wydać dziwne. W końcu wielu ludzi twierdzi, że wiedza sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, jedynie jej wykorzystanie przez ludzi może być takie lub inne. Ale nauka to także przedsięwzięcie zbiorowe – otrzymane wyniki muszą być sprawdzone, zweryfikowane i uznane przez innych. W proces ten są bezpośrednio zaangażowani ludzie, a jak pokazują przedstawione w tej książce historie, nauka, która ignoruje ludzkie lęki lub nie zważa na prawa człowieka, często zatraca naukowy charakter. W najlepszym razie prowadzi do ostrych podziałów w środowisku badaczy, marnowania czasu i energii na spory; w najgorszym podkopuje same kulturowe i polityczne wolności niezbędne do jej rzetelnego uprawiania. Krzywdzenie i oszukiwanie ludzi szkodzi nauce i zdradza jej ideały.
Dlatego też znaczenie przedstawionych w książce historii wykracza poza wymiar akademicki czy biograficzny. Tylko w nielicznych opowieściach naukowi złoczyńcy pojawiają się w pełni uformowani, niczym Atena wyskakująca z głowy Zeusa. W większości przypadków rozkład zasad moralnych postępuje powoli; ludzie przechodzą na ciemną stronę mocy krok po kroku. Jeśli dobrze pojmiemy, czym właściwie opisani tu badacze się zajmowali i dlaczego uważali, że ich postępowanie jest usprawiedliwione, być może uda nam się dostrzec podobnie wątpliwe wnioskowanie w dzisiejszych czasach i badaniach, a może nawet zdusić w zarodku niektóre fatalne zjawiska. Rozłożenie na czynniki pierwsze niektórych haniebnych uczynków stwarza nam bowiem _okazję_, byśmy nauczyli się tłumić złe impulsy i zachęcać ludzi do słusznego postępowania.
Wiele z opisanych poniżej historii zgłębia motywacje towarzyszące danym występkom. Jacy są myślący naukowo przestępcy? Czym się różnią od zwykłych łotrów? Czy inteligencja i pogłębiona wiedza o otaczającym ich świecie pomagają w dokonywaniu złych czynów? W czwartym rozdziale zajmiemy się na przykład sensacyjnym morderstwem na Harvardzie, gdzie profesor medycyny wykorzystał wiedzę anatomiczną do pokawałkowania i pozbycia się ciała członka rady zarządzającej uczelnią. (Stał się też drugim w historii absolwentem Harvardu straconym za popełnione przestępstwo. W jednym z późniejszych rozdziałów poznamy też kogoś, kto niemal został trzecim). Wielu z nas wydaje się, że co bardziej inteligentni przedstawiciele społeczeństwa są też bardziej oświeceni i moralni; rzecz w tym, że naprawdę wiele przesłanek wskazuje na coś przeciwnego.
Wreszcie, dowiemy się, jak właściwie naukowcy usprawiedliwiają swoje grzechy przed sobą i innymi. Psycholodzy zidentyfikowali liczne sztuczki, jakie badacze wykorzystują, by racjonalizować swoje postępowanie i minimalizować poczucie winy – oto krótki skrypt pt. _Dlaczego dobrzy naukowcy robią złe rzeczy_. Na przykład osoby te są szybciej gotowe przekroczyć granice etycznego postępowania, jeśli czują nadmierną presję na osiągnięcie danego celu. Naukowi łajdacy często też posługują się eufemizmami, by zamaskować swoje uczynki, nawet przed samymi sobą. Albo uciekają się do złożonej umysłowej arytmetyki, według której ich wcześniejsze dobre uczynki mają jakoby „unieważniać” zło czynione obecnie.
Badacze są też szczególnie podatni na widzenie tunelowe. Wiadomo, że akurat w nauce intensywne skupienie na danej rzeczy popłaca. Widzenie tunelowe w tym wypadku to po prostu efekt uboczny. Pochłonięci swoimi badaniami, świata poza nimi nie widzą, a niektórzy gotowi są podporządkować im całe życie, poświęcić wszystko, nie wyłączając zasad etycznych. Wtedy kwestia moralności projektów lub też jej braku może w ogóle nie zaprzątać ich głów. W drugim rozdziale opisuję wielu słynnych europejskich pionierów nauki z XVII i XVIII wieku – w tym gigantów, jak Isaaka Newtona i Karola Linneusza – korzystających z transatlantyckiego handlu niewolnikami, dzięki któremu pośrednio pozyskiwali informacje i różne okazy z odległych zakątków globu. Dopóki napływały nowe dane, żaden z nich ani przez chwilę się nie zastanawiał nad swoim udziałem we wspieraniu niewolnictwa.
W jeszcze innych przypadkach etyczne rozumowanie ulega wypaczeniu. W porównaniu z, dajmy na to, polityką, nauka wydaje się czysta. Pomyślmy tylko o wszystkich przekleństwach, od których nas uwolniła, o lekarstwach i terapiach, technologiach oszczędzających nam pracy. Naukowcy mają dobre powody, by być dumni z tych osiągnięć. Ale zbyt łatwo przychodzi nam stawianie znaku równości między słowami „nauka” i „dobro”. Z tej perspektywy bowiem wszystko, co służy naukowemu postępowi, jest z definicji dobre. Rozwój nauki staje się więc celem samym w sobie, zyskuje przyrodzoną legitymację moralną. Na podobnej zasadzie badacze z urojeniami wielkości łatwo ulegają przekonaniu, że cel uświęca środki. Bezgranicznie wierzą, że wyniki ich badań dadzą początek idealnemu światu, a wiążące się z nimi powszechne korzyści zrekompensują po stokroć krótkoterminowe cierpienia, jakie towarzyszą dążeniu do ostatecznego celu. W rozdziale piątym dowiemy się na przykład, jak w tę pułapkę wpadł Thomas Edison, torturujący prądem elektrycznym psy i konie, by udowodnić wyższość jednego z rodzajów prądu elektrycznego nad innym. Jeszcze okropniejszą historię opisałem w rozdziale siódmym, dotyczącym badań nad chorobami wenerycznymi, w trakcie których celowo zakażano syfilisem i rzeżączką zdrowych ludzi. W obu tych przypadkach rozumowano dość prosto: cóż, musi jeszcze polecieć parę wiórów. Kiedy jednak poświęca się zasady moralne, by przyspieszyć postęp, często zostaje się i bez cnoty, i bez rubelka.
Jednak poza zagadnieniem mechanizmów racjonalizacji ciekawe jest też pytanie, czy występki czynione na ołtarzu nauki są w jakiś sposób wyjątkowe. Kiedy zwykli ludzie naruszają prawo, robią tak przeważnie dla pieniędzy, władzy lub czegoś podobnie przyziemnego. Tylko naukowcy sprzeniewierzają się zasadom, by uzyskać nowe dane – polepszające nasze rozumienie świata. Oczywiście, liczne z opisanych poniżej przestępstw były skomplikowane, podobnie jak motywacje ich sprawców; ludzie to w końcu złożone stworzenia. Jednak ponad wszystko występki te brały się z faustowskiej chęci pozyskania nowej wiedzy. Na przykład ze względu na silne tabu związane z sekcjami zwłok wielu dziewiętnastowiecznych anatomów zaczęło płacić tzw. zmartwychwstańcom za rabowanie świeżych grobów. Pobrudzenie sobie rąk było dla tych anatomów jedynym sposobem, by pozyskać wiedzę, jakiej pragnęli. Niektórzy z nich posuwali się nawet do samodzielnego rabowania grobów lub kupowali ciała od morderców. Obsesja na punkcie badań ogarnęła ich do tego stopnia, że wszystko inne przestało się dla nich liczyć, na czym ucierpiało ich człowieczeństwo.
Wbrew pozorom zebrane tu historie nie są zapomnianymi reliktami, z których można zdmuchnąć kurz, by potem troszkę postraszyć nimi studentów. Współczesna nauka wciąż zmaga się z następstwami wielu z nich. Weźmy choćby przytoczony wcześniej przykład badań, które zyskały dzięki handlowi niewolnikami. Wiele pozyskanych tą drogą okazów jest nadal wystawianych w muzeach, niektóre z nich to najważniejsze elementy kolekcji. I bez nich, i bez niewolnictwa wiele z tych muzeów dziś by nie istniało – i tak oto niewolnictwo setki lat później splata się z nauką. Albo weźmy doświadczenia wykonywane przez nazistowskich lekarzy na więźniach podczas drugiej wojny światowej. Wrzucano ich na przykład do lodowatej wody, by badać efekty hipotermii. Było to czyste barbarzyństwo, które często prowadziło do okaleczenia lub śmierci. Ale w kilku przypadkach pozyskano w ten sposób jedyne dane, z których korzystamy do dziś podczas przywracania do życia ciężko wyziębionych osób. Cóż więc powinniśmy zrobić, chcąc się kierować etyką? Zamknąć oczy na pozyskane w ten sposób informacje czy jednak z nich korzystać? Co pozwoli lepiej uczcić pamięć ofiar tych doświadczeń? Zło może prowadzić do dylematów w nauce nawet wiele lat po śmierci tych, którzy je wyrządzili.
Poza przytaczaniem historii z przeszłości niniejsza książka zawiera kilka opowieści osadzonych we współczesnych czasach, przypadków wciąż pamiętanych przez niektórych ludzi. Znajdziecie w niej też dodatek, w którym zastanowimy się nad możliwymi przyszłymi oszustwami w nauce. Jakie niegodziwe uczynki popełnią przyszli badacze? W niektórych przypadkach, jak choćby przestępstw, które się pojawią, gdy skolonizujemy Marsa i inne planety, możemy pokusić się o pewne przypuszczenia, opierając je na historii chociażby wypraw polarnych, gdy ponure przestrzenie i wysiłek doprowadzały ludzi na skraj szaleństwa. Będą jednak też precedensy. Jakie kategorie przestępstw mogą powstać, gdy w codziennym życiu zaczną towarzyszyć nam programowalne roboty lub gdy tania, genetycznie zmodyfikowana żywność zaleje świat?
Podsumowując, niniejsza książka łączy dramatyzm odkryć naukowych i ekscytujące historie o prawdziwych zbrodniach. Zebrane tu opowieści pochodzą z różnych okresów, od samych początków nauki w XVII wieku do wysoko wyspecjalizowanych występków przyszłości, i dotyczą bardzo różnych zakątków globu. Jeśli będziemy ze sobą szczerzy, prawdopodobnie przyznamy, że każdy z nas kiedyś wpadł w króliczą norę obsesji lub nagiął zasady, pragnąc uzyskać coś, na czym mu bardzo zależało. Ale też zapewne niewielu z nas uległo zepsuciu do szpiku kości, tak jak to się stało w niektórych przypadkach opisanych na kartach tej książki. Uważamy naukę za siłę postępu, siłę zmieniającą świat na lepsze. I na ogół rzeczywiście tak jest. Na ogół.2. NIEWOLNICTWO: MUCHOŁAP, KTÓRY ZSZEDŁ NA ZŁĄ DROGĘ
2
Niewolnictwo: muchołap, który zszedł na złą drogę
Kiedy Anglik Henry Smeathman w październiku 1771 roku wyruszył w rejs do Sierra Leone, mógł zakładać, że jego wyprawa zakończy się sukcesem. Miał 29 lat, był więc w idealnym dla przyrodnika wieku – już na tyle stary, by nabrać nieco doświadczenia, ale też wystarczająco młody, by znosić trudy przygód. Biorąc zaś pod uwagę napływające do Europy z całego świata okazy niesłychanych zwierząt – orangutanów, chrząszczy goliatów, muchołówek, „latających kotomałp” (tj. polatuch) – miał wielkie nadzieje, że jemu także uda się dokonać w Afryce niezwykłych odkryć.
Nie tracąc czasu, Smeathman wraz ze swoim asystentem zaczęli zbierać okazy już podczas podróży na południe, rozpinając siatki na pokładzie i chwytając w nie motyle oraz szarańczę wywiane przez wiatr na morze. Co prawda większość schwytanych okazów była natychmiast pożerana przez mrówki i karaluchy – doskonale mające się na zapuszczonym statku, nazwanym zresztą bardzo trafnie Fly (mucha). Jednak zawsze pogodny Smeathman szybko odkrył na to sposób. Umieściwszy przypadkowo kilka okazów na beczce z rumem, spostrzegł, że jego wyziewy odstraszają szkodniki. Zapisał to w swoim dzienniku jako „użyteczną radę dla innych przyrodników”.
Ich statek dotarł do Afryki 13 grudnia, a kotwicę rzucono nieopodal archipelagu Îles de Los, miejsca handlu kością słoniową i drewnem; Smeathman opisał go jako „małe górzyste wysepki, porośnięte krzewami i drzewami”. Musiał to być przyjemny moment: koniec podróży w ciasnocie, rozpoczęcie pracy naukowej. Ale schodząc po trapie, Smeathman musiał odczuwać też spore napięcie. Na wyspach, na których wylądował, nie handlowano jedynie dobrami luksusowymi. Wszędzie było też słychać brzęki kajdan i świsty batów – było to bowiem także centrum atlantyckiego handlu niewolnikami.
Z pewnością przed wyruszeniem Smeathman zdawał sobie sprawę, że niewolnictwo będzie się przewijać w tle jego wyprawy. Był jego zdeklarowanym przeciwnikiem, a prezentując koncepcję wyprawy przed sponsorami, nawoływał do ujawnienia gorzkiej prawdy o losie „tych mało znanych i niereprezentowanych przez nikogo ludzi, Negrów”. Nawet jednak spora doza determinacji nie mogła przygotować go na szok, jakiego doznał po ujrzeniu niewolnictwa własnymi oczami.
Po dotarciu na wyspy Smeathman i współpasażerowie zwiedzili statek do przewozu niewolników Africa. Zanim jeszcze wkroczyli na pokład, zostały zaatakowane ich zmysły, co Smeathman opisał tak: „Do naszych uszu dotarły już z pewnej odległości zmieszane dźwięki szczękających łańcuchów i ludzkich głosów, które… napełniały każdego wrażliwego człowieka nieopisanym przerażeniem”. Na pokładzie statku niewolnicy mężczyźni byli nadzy, zapewne ze względów higienicznych, kobiety zaś miały na sobie jedynie przepaski biodrowe. Smeathmana wyprowadził z równowagi szczególnie widok dwóch kobiet, karmiących piersią dzieci pośród panującego wokół chaosu; jak stwierdził, nigdy nie widział „smutku wyraźniej malującego się na ludzkim obliczu”. Reszta grupy przechadzała się i dyskutowała, ale wzrok Smeathmana wciąż wracał do karmiących matek. „Z pewnością płakałyby – dodał – gdyby miały możliwość wywołania współczucia lub gdyby jeszcze pozostały w nich jakieś uczucia. Ogarnęły mnie niezliczone, melancholijne refleksje i prawie nie brałem udziału w dalszej rozmowie”.
Smeathman poznał też kapitana statku Africa, Johna Tittle’a, który był draniem nawet jak na standardy handlarzy niewolnikami, co zresztą kilka lat później doprowadziło do jego makabrycznej śmierci. Pewnego dnia wrzucił swój kapelusz do portowego basenu, po czym kazał małemu czarnoskóremu chłopcu zanurkować i go wyłowić. Chłopiec odmówił: bał się rekinów i nie umiał pływać. Tittle jednak i tak wrzucił go do wody, a chłopiec utonął. Gdyby chodziło o niewolnika, nikt nie odważyłby się wystąpić przeciwko kapitanowi. Ale Tittle zamordował syna lokalnego kacyka, który zażądał rekompensaty w postaci rumu. Tittle odpowiedział, wysyłając wodzowi kilka beczek – wypełnionych jednak nie rumem, a „odpadami jego niewolników”, być może także odchodami. Rozwścieczony kacyk zapolował na kapitana, dopadł go i zakuł w kajdany. Następnie głodził Tittle’a i torturował aż do śmierci, przy udziale lokalnych mieszkańców, którzy mając dość poczynań kapitana, wyli z radości, przyglądając się jego kaźni.
Mimo sadystycznej reputacji Tittle’a (a może ze względu na nią) spółki handlujące niewolnikami bez oporów powierzały w jego ręce los swojego „towaru”. Africa przewidziana była do przewozu 350 niewolników, ale niedługo po wizycie Smeathmana Tittle umieścił w ładowni 466 osób, po czym wyruszył na Karaiby. Podczas rejsu zmarło 86 mężczyzn, kobiet i dzieci.
Ku uldze Smeathmana ich statek wkrótce opuścił te wyspy i udał się ku położonej w rozlewisku wcinającej się w kontynent rzeki Sierra Leone wyspie Bunce (Bunce Island). Jednak ślady niewolnictwa również tam były wyraźnie dostrzegalne. Wyspa Bunce była dziwacznym, niemal schizofrenicznie rozdartym miejscem, opisanym pewnego razu jako w połowie port niewolniczy, a w połowie „posiadłość ziemska”, gdzie zadbano nawet o dwudołkowe pole golfowe. Stojący tam fort wyposażono w działa i pięciometrowe mury, tworzące zabezpieczenie przed najazdami piratów w rodzaju Dampiera.
Handlarze niewolników, spragnieni wieści z domu, zaczepiali Smeathmana i zasypywali pytaniami. Jeśli ubierali się jak typowi przedstawiciele tej profesji, mieli na sobie koszule w kratę i czarne chusty zawiązane wokół szyi lub nadgarstków. Smeathman z przyjemnością rozprawiał z nimi o starej Anglii, ale konwersacja się popsuła, gdy rozmówcy zaczęli go wypytywać o powody, które sprowadziły go do Afryki; kiedy wyznał, że przyjechał na kontynent ze względu na historię naturalną, zaczęli wręcz śmiać mu się w twarz. Jak stwierdził jeden z nich: „Im dłużej człowiek żyje, tym więcej się dowiaduje! Pomyśleć tylko, że ktoś przemierza dwa czy trzy tysiące mil, żeby łapać motylki i zbierać zielsko”. Inni wprost z niego szydzili.
Smeathman fuknął i porzucił ich towarzystwo – pocieszając się, że podczas gdy oni przybyli do Afryki sprzedawać w niewolę kobiety i dzieci, on zjawił się tu w roli naukowca, by poszerzać wiedzę i poprawiać los ludzkości. Nie miał z tymi barbarzyńcami nic wspólnego.
Utrzymanie tego poczucia wyższości okazało się jednak niełatwe. Wybierając się do Afryki, młody przyrodnik nie tylko zmierzał ku czemuś, ale też od czegoś uciekał – dawnego wcielenia Henry’ego Smeathmana. Tamten Smeathman był biedakiem, dorobkiewiczem, któremu nie wyszło, kimś, o kim chciał zapomnieć i kogo chciał na dobre zostawić w Anglii. Podczas tej ekspedycji miał się narodzić nowy Smeathman, dżentelmen i przyrodnik. Podobnie jak Dampier uważał, że nauka to także środek do stworzenia dla siebie nowego, lepszego życia. Nie chcąc mieć do czynienia z handlarzami niewolników, odrzucał zarówno ich moralność, jak i niski status społeczny.
W końcu jednak ambicja wymyślenia się na nowo jako naukowca okazała się silniejsza niż zasady moralne. Mimo jego oporów ekonomiczna rzeczywistość Sierra Leone była tak zdominowana przez niewolnictwo, że wkrótce nasz badacz musiał zaopatrywać się u handlarzy niewolników w sprzęt i prowiant. Nie upłynęło wiele czasu, a zaczął robić jeszcze gorsze rzeczy. Co było do przewidzenia, im bardziej sam wikłał się w układy z handlarzami, tym bardziej czuł się zobowiązany do znajdowania usprawiedliwień dla partnerów handlowych – i zarazem dla siebie. Był to wręcz podręcznikowy mechanizm psychicznej samoobrony: _Jestem dobrym człowiekiem i nigdy nie przyjaźniłbym się ze złymi ludźmi. Tak więc ludzie, z którymi się zadaję, nie mogą być aż tak okropni_. Kiedy jednak wkroczył już na drogę tego typu racjonalizacji, okazała się ona znacznie bardziej śliska, niż przypuszczał.
W zestawieniu z niezliczonymi okrucieństwami handlu niewolnikami stoczenie się pojedynczego „muchołapa” takiego jak Smeathman trudno uznać za wielką tragedię. (Może wydaje się to oczywiste, ale ze względu na to, jak drażliwy to temat, warto napisać wprost: prawdziwymi ofiarami byli tu Afrykanie, a nie biały Europejczyk). Mimo to życiu Smeathmana wciąż warto przyjrzeć się bliżej, ponieważ jego historia rzuca światło na pewien aspekt narodzin współczesnej nauki, który większość historyków zwykle pomija – jej ścisły związek z niewolnictwem. Historia Smeathmana pokazuje też, jak łatwo niewolnictwo mogło korodować moralność zwykłych, przyzwoitych ludzi. Handel niewolnikami nie był jedynie niewielkim elementem tła w Sierra Leone, ale zasadniczym komponentem ówczesnej rzeczywistości. Kroczek po kroczku, kompromis po kompromisie odwracał igłę moralnego kompasu przyrodnika.
Niewolnictwo jest tak stare jak cywilizacja, ale transatlantycki handel niewolnikami, odbywający się od XVI do XIX wieku, był szczególnie brutalny. Oceny się różnią, ale szacuje się, że podczas wojen i najazdów pojmano co najmniej 10 milionów Afrykanów, z czego połowa zmarła w portach lub nie przeżyła podróży przez ocean. Sama statystyka jednak nie oddaje okrucieństwa panującego na statkach do przewozu niewolników. Mężczyźni, kobiety i dzieci przykuwano łańcuchami w ładowniach tak gorących i cuchnących, że smród odczuwany na wejściu przyprawiał co wrażliwszych o wymioty. Małe dzieci wpadały czasem do zbiorników z odchodami i w nich tonęły. Szalały choroby zakaźne, a zainfekowanych często wyrzucano za burtę, by zmniejszyć ryzyko zakażenia pozostałych niewolników. (Rekiny lubiły podążać za statkami z niewolnikami i korzystać z częstych posiłków). Czasem zaś niewolników wyrzucano za burtę za nieposłuszeństwo lub karano w jeszcze okrutniejszy sposób. Po pewnym nieudanym buncie na statku z niewolnikami w latach 20. XVIII wieku kapitan zmusił dwóch prowodyrów do zabicia trzeciego, a następnie zjedzenia jego wątroby i serca.
Dlaczego więc naukowcy wchodzili w układy z ludźmi odpowiedzialnymi za ten horror? Chodziło o dostęp. Europejskie rządy od czasu do czasu sponsorowały naukowe ekspedycje, ale zdecydowana większość statków docierających do Afryki i Ameryk była prywatna i uczestniczyła w tzw. handlu trójkątnym – wymianie, w ramach której broń i gotowe wyroby trafiały do Afryki z Europy; niewolnicy do Ameryk, a barwniki, leki i cukier do Europy. Poza tym handlem praktycznie nie było innej możliwości odbycia podróży do Afryki lub Ameryk. Terenowi badacze zdeterminowani, by dotrzeć do wymienionych odległych lądów, korzystali więc z „podwózek” statkami przewożącymi niewolników. Z kolei w miejscach, do których docierali, byli zależni od handlarzy niewolnikami pod względem zaopatrzenia w żywność, wyposażenia, miejscowego transportu i poczty.
Z istnienia handlu niewolnikami korzystali także przyrodnicy, którzy pozostali w Europie⁷. Bardzo często współpracowali z członkami załóg statków niewolniczych, zbierającymi dla nich różne okazy – a już szczególnie z chirurgami pokładowymi⁸, mającymi pewne naukowe przygotowanie, a jednocześnie dysponującymi zasobami wolnego czasu, gdy po zacumowaniu reszta załogi sprzedawała niewolników i kupowała zaopatrzenie. Pozyskiwane przez nich próbki – strusie jaja, węże, motyle, gniazda, leniwce, muszle, pancerniki – trafiały do Europy przewożone na statkach niewolniczych, zanim ostatecznie docierały do instytutów badawczych i prywatnych kolekcji. Karol Linneusz, ojciec taksonomii i jeden z najbardziej wpływowych biologów w historii, w dużej mierze korzystał z tego typu kolekcji, przygotowując monumentalną _Systema Naturae_ w 1735 roku – dzieło, w którym zaprezentował dwuczłonowy system klasyfikacji gatunków i rodzajów, dzięki czemu do dziś posługujemy się nazwami takimi jak _Tyrannosaurus rex_ i _Homo sapiens_.
Ogólnie rzecz biorąc, kolekcje te były projektami „wielkiej nauki” tamtych czasów – scentralizowanymi repozytoriami wiedzy kluczowymi dla innych projektów naukowych. Wszystkie powstały dzięki infrastrukturze i ekonomii opartej na handlu niewolnikami.
Henry Smeathman sądził, że uda mu się ominąć moralne bagno. Do dziś nie zachował się żaden jego portret, a jedyny opis, jakim dysponujemy, brzmi dość enigmatycznie: „wysoki i szczupły, energiczny i bardzo interesujący, choć nie przystojny”. W szczenięcych latach kolekcjonował muszle i owady, ale jego formalna edukacja zakończyła się wraz z samobójczą śmiercią jego nauczyciela, wikarego. Później Smeathman próbował robić kabinety i tapicerować inne meble, sprzedawać ubezpieczenia, dystrybuować napoje alkoholowe i udzielać lekcji. Nie udawało mu się w żadnej z tych profesji i wyglądało na to, że nie osiągnie w życiu zbyt wiele. W końcu szansa na zmianę tego stanu rzeczy pojawiła się latem 1771 roku, gdy lekarz i botanik John Fothergill zapowiedział wyprawę mającą na celu sprowadzenie mnóstwa próbek z Sierra Leone. Fothergill był kwakrem i zaprzysięgłym wrogiem niewolnictwa. W tym wypadku poszedł jednak na kompromis i wysłał Smeathmana do kolonii handlarzy niewolników, ponieważ w Sierra Leone po prostu nie było do wyboru innych osad.
Mimo własnych skrupułów dotyczących niewolnictwa Smeathman z entuzjazmem przyjął ofertę, ponieważ zajmowanie się nauką było wówczas dobrą drogą do zostania szanowanym dżentelmenem. W karierze naukowca częściowo pociągała go możliwość zawierania różnych znajomości. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, będzie miał szansę wstąpienia do prestiżowego Royal Society. Ale była też zachęta finansowa. Każdy z trzech głównych sponsorów wyprawy Smeathmana wykładał około 100 funtów (mniej więcej 12 tysięcy dolarów obecnie) na jej sfinansowanie. W zamian oczekiwał możliwości wybrania sobie okazów o tej samej wartości z kolekcji, którą prześle do kraju. Resztę Smeathman mógł sprzedać z zyskiem dla siebie. Takie porozumienia nie były wówczas rzadkością w przypadku aspirujących naukowców z rodzin o niskim statusie społecznym. Osiemdziesiąt lat później Alfred Russel Wallace, współodkrywca teorii ewolucji drogą doboru naturalnego, zawrze podobną umowę dotyczącą jego pobytu w Malezji⁹. W styczniu 1772 roku, kilka tygodni po dotarciu do Afryki, Smeathman założył bazę na Wyspach Bananowych, dwóch i pół piaszczystych spłachetkach u wybrzeży Sierra Leone (podczas przypływu wyspy są trzy, jednak przy odpływie między dwiema z nich ukazuje się połączenie; uśredniając – dwie i pół wyspy). Spędził tam kilka tygodni, wracając do siebie po pierwszych atakach malarii, które go dotknęły, a następnie spotkał się z rządzącym na wyspach Jamesem Clevelandem¹⁰, wyjątkowo barwną postacią.
Z jego błogosławieństwem Smeathman zbudował na wyspie dom w stylu angielskim, w komplecie z ogródkiem. Cleveland zadbał też o żonę dla Anglika. Młoda kobieta – jak ocenił Smeathman, trzynastoletnia – była córką miejscowego wodza. Mieszane małżeństwa w tym stylu były wówczas w Afryce dość popularne, jednak w przeciwieństwie do wielu innych Europejczyków Smeathman był zadurzony po uszy w nowo poślubionej żonie. „Zaślubiny uczczono setką wystrzałów z dział przybrzeżnej baterii… i jedyny byk w promieniu wielu kilometrów został zarżnięty z tej okazji” – przechwalał się jednemu ze sponsorów. „Moja mała Brunetta z jej wełnistą czupryną leży obok mnie w łóżku… dobry Boże! Wydaje mi się, że ją kocham! Ma kształty Wenus Medycejskiej z dwoma pięknymi, wystającymi, tańczącymi wzgórkami na klatce piersiowej”. Przyznanie się do tego stopnia afektu jest zdumiewające. Większość Europejczyków oczekiwała wówczas od żon seksu oraz pełnej miski i niczego poza tym.
Poślubienie córki wodza sprawiało też, że Smeathman dostawał się pod jego opiekę i otrzymywał od niego wsparcie. To z kolei pozwoliło mu pozyskać lokalnych wolnych Afrykanów jako przewodników, dzięki którym rozpoczął wyprawy naukowe. Głównie polegało to na chodzeniu po okolicy i zbieraniu okazów roślin i zwierząt, a następnie wysyłaniu ich do Anglii. Tam wnikliwie je analizowano i klasyfikowano zgodnie z zasadami Linneusza, obowiązującego wówczas paradygmatu. Smeathman jednak robił coś więcej – zajął się pionierskimi badaniami w dziedzinach ekologii i zachowania zwierząt. Dotyczyły one m.in. legendarnych kopców termitów w zachodniej Afryce.
Skomplikowane wnętrze kopca bugga bug, na które wskazuje jeden z lokalnych przewodników Henry’ego Smeathmana. Warto zwrócić uwagę na grupę miejscowych, stojących na kolejnej termitierze na dalszym planie (rycina Henry’ego Smeathmana).
Kopce te – nazywane też lokalnie „wzgórzami bugga bug” – sterczały na afrykańskich równinach niczym małe wulkany, ich stożki wznosiły się nawet na cztery metry. Choć składały się głównie z gleby i śliny termitów, były stabilne na tyle, że potrafiły utrzymać ciężar nawet pięciu mężczyzn stojących na ich szczycie. Uznawano je też za najlepsze punkty do obserwacji statków zbliżających się do lokalnych portów.
Rozpoczynając badanie, Smeathman i jego przewodnicy zabierali motyki i kilofy, podkradali się w pobliże kopca, a następnie atakowali jego zbudowane z wysuszonego błota ściany. Kiedy uczynili wyłom, rękami szybko go poszerzali i czym prędzej zaglądali do środka. Pośpiech był wskazany, bowiem kilka sekund od pierwszego uderzenia rozlegał się złowieszczy, trzeszczący sygnał, „o wysokim tonie i powtarzany szybciej niż tykanie zegara”, jak opisywał to Smeathman. Był to alarm, po którym błyskawicznie zjawiały się zastępy termitów, wylewając się z dziury niepowstrzymaną falą i atakując wszystko w pobliżu. Owady te potrafią naprawdę paskudnie kąsać, co sprawiało, że bosonodzy przewodnicy musieli się szybko ewakuować w bezpieczniejsze miejsce. Początkowo Europejczycy radzili sobie lepiej, w końcu jednak termity znajdowały drogę do środka obuwia i po jakimś czasie białe pończochy badaczy pokrywały się czerwonymi kropkami. (Będąc prawdziwym człowiekiem nauki, Smeathman wykorzystał później te plamy jako źródło informacji, ustalając, że przeciętny termit podczas jednego ugryzienia wytacza mniej więcej tyle krwi, ile sam waży).
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Koniec XVII wieku i początek XVIII to nie bez powodu najlepszy okres dla piractwa. W Europie zakończyło się właśnie kilka długich wojen, co oznaczało, że całkiem spora liczba doświadczonych żeglarzy nagle znalazła się bez zajęcia. Oczywiście mogli dołączyć do marynarki, ale mało komu podobały się obowiązujące w niej surowe przepisy. Poza tym w obie strony Atlantyku przewożono wówczas przy minimalnej ochronie tak dużo kosztowności, że byłoby wręcz dziwne, gdyby piractwo nie miało się wówczas świetnie.
2.
Angielskie słowo _lady-in-waiting_ to dama dworu, ale w tym przypadku podkreślono aspekt wyczekiwania (przyp. red.).
3.
Sporządzanie zapisków uznajemy obecnie za coś banalnego, ale Dampier nie mógł po prostu sięgnąć po długopis, kiedy mu przyszła na to ochota. Za każdym razem, gdy natrafił na coś wartego opisania, musiał się udać pod pokład do swojego kuferka, wyciągnąć gęsie pióro, zaostrzyć je nożem, przygotować nieco atramentu z prochu i wody, znaleźć miejsce niezbyt mokre, niezbyt ciemne, a przy tym niezapchane marynarzami – to wszystko, by zapisać kilka słów. Ale na tym nie koniec – po ich napisaniu musiał bowiem osuszyć papier z nadmiaru atramentu lub ryzykował, że wszystko się rozmaże. Wreszcie chował zapiski w kuferku, modląc się, by w międzyczasie nie dobrały się do nich gryzonie. Pisanie nie jest łatwe, ale w tamtych czasach to dopiero była udręka.
4.
Piraci otrzymywali 600 dolarów hiszpańskich za utratę prawej ręki, 500 za utratę lewej ręki lub prawej nogi, 400 za utratę lewej nogi i 100 za stracony palec lub oko. Zasady te formułowano w oficjalnych dokumentach, bowiem zaskakująco duży odsetek (około trzech czwartych) piratów potrafił czytać i pisać, głównie dlatego, że było im to potrzebne do pracy z mapami. Piraci też głosowali nad wyborem kolejnych miejsc do złupienia. Także zasady dotyczące żywienia były nadzwyczaj demokratyczne. Żywność rozdzielano sprawiedliwie i inaczej niż w snobistycznej marynarce oficerowie nie mogli wybierać sobie najlepszych kąsków.
5.
Z pewnością Dampier oblałby każdy współczesny test dotyczący tolerancji; tak jak wszystkich innych obciążały go liczne uprzedzenia. Jednak jego biograf określił go „humanistą w czasach mało sprzyjających humanistom”, co całkiem nieźle go podsumowuje. Właściwie, jeśli znaleźć czas, by zapoznać się z jego zapiskami, to można zauważyć, że wyraźnie przebija z nich duża tolerancja dla obcych kultur. Zawsze, gdy stykał się z obcym mu zwyczajem czy rytuałem, powstrzymywał się od osądu i bardzo starał się zrozumieć, o co w nim chodzi. Znacznie ostrzej oceniał za to własnych ziomków. Na przykład wywracał oczami, gdy inni oficerowie nie chcieli zaufać uwięzionej przewodniczce mieszanej rasy właśnie z tego ostatniego powodu. O ile więc raczej trudno byłoby nazwać go tolerancyjnym w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, o tyle był z pewnością niezwykle tolerancyjny jak na swoje czasy. Świetnie zdawał sobie też sprawę, że Europejczycy często sami sprowadzają kłopoty na własne głowy: „Uważam, że nie ma tak barbarzyńskiego ludu na świecie, który zabiłby osobę, która przypadkowo wpadła w jego ręce lub przyłączyła się do niego, chyba że przedstawiciele tego ludu sami zostali wcześniej zranieni lub zaatakowani bądź w inny sposób pogwałceni”.
6.
Jeśli lubicie historie o nazistach – a nie oszukujmy się, paskudni naziści zawsze nieźle przyprawiają dobrą historię – namawiam was do obejrzenia mojego podcastu _The Disappearing Spoon_ . Opowiada on o tym, jak kilku skorumpowanych nazistów w trakcie drugiej wojny światowej prawdopodobnie ocaliło więcej Amerykanów niż ktokolwiek inny, zapewniając dostawy chininy w bardzo krytycznym okresie. W podcaście przedstawiam zresztą więcej nowych historii, które nie pojawiły się wcześniej w żadnej z moich książek. Możecie zdobyć do niego dostęp poprzez iTunesa, Stitchera lub inną platformę albo odwiedzić moją stronę http://samkean.com/podcast.
7.
Kolekcjonerów, którzy nigdy nie ruszali się z domu, nazywano czasem „przyrodnikami kanapowymi”, a ich ignorancja względem żywych zwierząt i roślin potrafiła doprowadzać ich do absurdalnych wniosków. Na przykład gdy w połowie XVIII wieku do Europy trafiły z Papui pierwsze okazy pewnego ptaka śpiewającego, wielu z nich zaczęło nazywać go „rajskim ptakiem”, zarówno ze względu na piękne upierzenie, jak i fakt, że nie miał nóg – co, jak uznali, wskazywało na to, że ptak ten nigdy nie ląduje na ziemi. Unosi się w przestworzach w nieskończoność. W rzeczywistości jednak miejscowi, którzy chwytali te ptaki, wykorzystywali ich nogi jako ozdoby i ucinali je tuż przy tułowiu. Miejsce cięcia dokładnie osłaniało pierze. Ptasie tułowia sprzedawali następnie Europejczykom i do głowy by im nie przyszło, że ci mogą być tak naiwni. „W tym wypadku zwyciężyło umiłowanie nadzwyczajnego, sentyment i skłonność do domniemań”, stwierdził pewien historyk, opisując narodziny słynnego mitu.
8.
Choć bardzo prawdopodobne, że miewali oni pewne przygotowanie naukowe, nie zawsze wiedzieli, jak należy pozyskiwać i przechowywać próbki. Dlatego pewien londyński kolekcjoner zaczął dostarczać gotowe słoje na owady i specjalny papier do wykonywania odcisków roślin. Przygotował też dość niespotykany list instruktażowy dla swych pomocników, nie zapominając napomknąć w nim o konieczności dokładnego sprawdzania przewodu pokarmowego drapieżników i przyglądania się nadtrawionym egzemplarzom ich ofiar. „Kiedy tylko uda się wam napotkać takie zwierzęta – radził – sprawdzajcie ich żołądki i jelita, albowiem ślady innych zwierząt powinniście tam dostrzec”. Właściwie rada ta zachowała aktualność po dziś dzień: w 2018 roku naukowcy z Meksyku, badając wnętrzności węża, odkryli nowy gatunek tego gada.
9.
Niektórzy historycy sugerują nawet, że to, czym się zajmował Wallace w Malezji, mogło doprowadzić do jego odkryć w zakresie ewolucji poprzez dobór naturalny. Jako kolekcjoner musiał bowiem analizować tysiące owadów pod względem odmienności kolorów, rozmiarów i innych cech, a przecież właśnie to zróżnicowanie jest materiałem, na którym pracuje selekcja naturalna.
10.
Ojciec Jamesa Clevelanda, William, pochodził z poważanej angielskiej rodziny; brat Williama był nawet Sekretarzem Admiralicji. Sam William jednak miał w sobie łobuzerskie geny i po tym, jak jego statek zatonął nieopodal Wysp Bananowych w latach 50. XVIII wieku, jakoś się dowlókł na wybrzeże, a następnie ogłosił królem. Poślubił kilka miejscowych niewiast, a w końcu spłodził Jamesa, który z kolei zbudował dobrze prosperujący biznes oparty na handlu niewolnikami, choć sam był półkrwi Afrykaninem. Aby zadowolić Clevelanda, przebywający na wyspie Europejczycy stale musieli dostarczać mu broń, rum, materiały i wyroby żelazne, nie wspominając o podarkach w rodzaju dziwacznej, złotej klamry do pasa lub zdobionego rogu do picia. Kiedyś Henry Smeathman zamówił dla Clevelanda z Anglii wściekle drogą „maszynę elektryczną”, gromadzącą na szklanej kuli (zapewne dzięki pocieraniu) ładunek, którym można było następnie porazić w celach rozrywkowych chętnego osobnika.