- nowość
- W empik go
Wszystkie pory uczuć. Jesień - ebook
Wszystkie pory uczuć. Jesień - ebook
Cztery pory roku, cztery bohaterki i cztery historie poruszające ważne problemy, które mogą spotkać każdego z nas.
Jesień – najbardziej nostalgiczna, melancholijna i sentymentalna pora roku. I taka właśnie jest opowieść o Hani. Kobieta wychowała się w domu dziecka, a brak znajomości swoich korzeni sprawił, że jest wycofana, niepewna siebie i nie potrafi zawalczyć o swoje. Z zewnątrz mogłoby się wydawać, że żyje jak w bajce – przed laty wyszła za dobrze sytuowanego i atrakcyjnego wdowca, mieszka w pięknym domu, ma wspaniałą córkę. Czego chcieć więcej?
Mało kto jednak wie, że Hania żyje w cieniu tej pierwszej – zmarłej przed laty żony Andrzeja, który wciąż idealizuje i wspomina dawną miłość.
Tej jesieni na drodze Hani staje ekscentryczna, przebojowa starsza sąsiadka. Za sprawą nowej znajomości Hania postanawia zawalczyć o siebie… tylko czy już nie będzie za późno?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9047-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato odchodziło w zapomnienie. Kobierzec z różnobarwnych szeleszczących liści nastrajał melancholijnie, przypominając o przemijaniu i wzbudzając tęsknotę za długimi ciepłymi wieczorami, kiedy ramiona ogrzewał przyjemny letni wietrzyk, a jednak to właśnie jesień była ulubioną porą roku Hani.
Jej jesień mieniła się kolorami czerwieni i żółci zmieszanymi z odcieniami brązu i pomarańczu. Po upalnym, wyczerpującym lecie przychodziło wytchnienie w postaci chłodniejszych dni i dłuższych wieczorów, kiedy można było się zaszyć przy kominku z kubkiem aromatycznej herbaty i dobrą lekturą. Tak właśnie chciała zrobić tego dnia, ale zanim jednak miało to nastąpić, Hania postanowiła nadłożyć drogi i wrócić do domu przez park. Nigdzie jej się nie spieszyło. Od kilkunastu lat ta data napawała ją lękiem i żalem. Najchętniej wykreśliłaby ją z kalendarza, sprawiła, że przestanie istnieć, a po czwartym października od razu rozpocznie się szósty dzień miesiąca. Kiedyś, kiedy jeszcze nie znała Andrzeja, data ta wydawała jej się najzwyklejsza na świecie. Dzień jak co dzień. Dopiero później przekonała się, że piąty października będzie prześladował ją prawdopodobnie do końca życia.
A jednak nadal lubiła jesień. Wciąż chętnie zbierała kasztany i żołędzie, mimo że od dawna nie była już dzieckiem. Wierzyła w pozytywne działanie kasztanów i w to, że dodają energii, z czego po cichu pokpiwał sobie Andrzej, kiedy natykał się w najdziwniejszych miejscach w mieszkaniu na pozostawione luźno owoce jesieni. Uwielbiała spacerować po parku, z którego przynosiła pożółkłe liście. Następnie wkładała je między kartki ulubionych książek i zasuszała.
Przemieszczała się alejkami parku, podziwiając jesień, która na dobre zagościła w tej części miasta. Słoneczna pogoda sprzyjała spacerom, zachęcała do wyjścia z domu. W parku Hania natknęła się na młode mamy, które postanowiły skorzystać z pięknej aury i zorganizować dzieciom popołudnie na świeżym powietrzu. Zerkała na nie z pewnym niedowierzaniem. Wydawało jej się, jakby to było wczoraj, kiedy zbierała z Darią kasztany, aby po powrocie do domu wyczarować z nich ludziki, a teraz córka nawet nie chciała słyszeć o tego typu rozrywkach. W pogodny dzień wolała snuć się z koleżankami bez celu, niż towarzyszyć matce. Hania w pewnym stopniu ją rozumiała, jednak czasem łapała się na myśli, że gdyby była na miejscu Darii, z radością skorzystałaby z okazji, by spędzić z mamą choć trochę czasu. Wiedziała, że takie chwile są bezcenne, zwłaszcza że w jej przypadku nigdy ich nie było.
Podniosła z ziemi okazały, mieniący się w kolorach żółtoczerwonych liść klonu i uśmiechnęła się do swoich myśli.
Jęknęła cichutko, uginając się pod reklamówkami z zakupami. Wrzuciła liść do torebki, licząc, że się nie połamie. W tej samej chwili odezwał się jej telefon.
– Czekam i czekam na ciebie pod furtką! – rozległ się w słuchawce głos Joasi. – Pospiesz się, bo zaraz zamarznę!
– Przecież na dworze jest całkiem przyjemnie – zaprotestowała nieśmiało Hania, nie siląc się na żadne powitania, skoro przyjaciółka też o tym zapomniała.
– Ja wiem, że ty wykazujesz niezdrowe zainteresowanie zimnymi porami roku, ale ja funkcjonuję tylko przy temperaturze przekraczającej dwadzieścia stopni Celsjusza – weszła jej w słowo Asia. – No, to dowiem się, gdzie jesteś?
– W parku – odparła Hania. – Wracałam z zakupów i postanowiłam, że nadłożę drogi, aby na własne oczy się przekonać, jak zmienia się przyroda.
– Normalni ludzie nie zwracają na to uwagi – prychnęła przyjaciółka. – Długo jeszcze każesz na siebie czekać?
– Nie spodziewałam się ciebie.
– Wiedziałam, że właśnie dziś przyda ci się wsparcie. Chyba od tego są przyjaciele?
Hania uśmiechnęła się z wdzięcznością, chociaż Asia nie miała możliwości, by to zobaczyć. Umówiła się z przyjaciółką za dwadzieścia minut, rozłączyła się, po czym wrzuciła telefon do torebki i przyspieszyła kroku. Po drodze do domu zastanawiała się, czym podejmie gościa. W końcu doszła do wniosku, że w lodówce powinien być jeszcze kawałek szarlotki, i uznała, iż ciasto i herbata wystarczą.
Kiedy w końcu dotarła pod drzwi mieszkania, Joanna przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę. Na widok przyjaciółki Hania poczuła rozlewające się po całym ciele ciepło. To właśnie jej obecności tego dnia potrzebowała, a Asia najwyraźniej potrafiła czytać w myślach. Nic dziwnego, znały się od dziecka, razem się wychowywały, a jedna o drugiej wiedziała wszystko. No, prawie wszystko, gdyż Hania z natury była bardzo skryta i niechętnie dzieliła się z innymi swoimi przemyśleniami.
– Gdzie ty byłaś? – zapytała Joasia, krytycznym okiem patrząc na ilość niesionych przez przyjaciółkę zakupów.
– W centrum. Musiałam zajrzeć do kilku sklepów – wyjaśniła Hania, wyciągając klucze z kieszeni płaszcza.
– Wracałaś pieszo z centrum z tymi wszystkimi zakupami? – Asia zrobiła wielkie oczy. – Nie łatwiej byłoby podjechać autobusem te kilka przystanków? Albo poprosić Andrzeja o pomoc?
Hania uciekła wzrokiem. Wsunęła klucz do zamka, ustąpił natychmiast. Puściła gościa przodem.
– Chciałam się przejść – odparła wymijająco. – Ostatnie dni były deszczowe, a ja przesiedziałam je w domu. W końcu miałam okazję, aby wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
– O, z pewnością jest bardzo świeże w centrum miasta – mruknęła Asia, wchodząc do domu, jakby była u siebie. Bo w zasadzie tak się u przyjaciółki czuła. – A Andrzej nie mógł ci pomóc?
– Andrzej jest na cmentarzu – powiedziała Hania i przygryzła wargę.
Po tych słowach zapadła kilkunastosekundowa cisza. Asia wysunęła stopy z czółenek, zdjęła płaszcz, spojrzała na koleżankę i westchnęła głośno. W tym czasie Hania odłożyła reklamówki na podłogę i sprawdziła, czy zamknęła za sobą drzwi.
Istniały pewne tematy, których Hania po prostu nie lubiła poruszać. Na pierwszym miejscu listy z pewnością widniała śmierć Katarzyny, a raczej obsesja Andrzeja na punkcie zmarłej, która nie mijała, a nawet potęgowała się wraz z upływem czasu. Joasia wiedziała, że nie powinna zaczynać tej rozmowy, a mimo to podjęła wątek.
– Jeszcze nie dotarło do niego, że żywa żona jest lepsza od martwej?
Hanna zastygła w bezruchu gdzieś pomiędzy przedpokojem a kuchnią, dokąd zmierzała, aby wstawić wodę na herbatę.
– Nie mów tak – odezwała się słabo. – Przecież dzisiaj jest… – Urwała nagle. – To normalne, że w taki dzień odwiedza ją na cmentarzu.
Ją.
Hania nigdy nie mówiła o Katarzynie w inny sposób niż „ona”. Przez osiemnaście lat małżeństwa z Andrzejem ani razu nie wypowiedziała jej imienia.
– Jak uważasz – skapitulowała Asia. – Potrzebujesz pomocy w wypakowaniu zakupów?
– Nie, dziękuję. Zaraz to zrobię, tylko wstawię wodę na herbatę.
Zajęła się domową krzątaniną, starając się wyrzucić z głowy temat, który tak nagle wypłynął w rozmowie z przyjaciółką. Tak było bezpieczniej – zamieść pod dywan, nie zauważać, zapomnieć. Miała już w tym niemałą wprawę. W końcu udawało jej się ignorować problem już od osiemnastu lat.
– Zjesz ciasta? – zapytała, przerywając ciszę.
– Szarlotka?
– Jak ty mnie dobrze znasz! – Hania się uśmiechnęła. – To co, ukroić po kawałku?
– Jasne!
Po chwili siedziały przy stole, pałaszując ciasto i popijając herbatę, do której Hania wrzuciła po plasterku pomarańczy i nieco suszonej żurawiny, co nadawało jej obłędny smak. Joasia, jako urodzony smakosz, uwielbiała wizyty w domu Szydłowskich. Oczywiście domowe przysmaki nie stanowiły jedynego powodu, dla którego odwiedzała przyjaciółkę, lecz tylko dodatek, ale bardzo kuszący.
– Mów, z czym przyszłaś! – zażądała Hania. – Widzę przecież, że nie możesz już usiedzieć z podekscytowania!
Joanna machnęła ręką, sugerując, że to może poczekać. Przełknęła kęs pysznej szarlotki i powiedziała:
– Chyba nie ma o czym mówić. Jeszcze.
– Rozumiem, że kogoś poznałaś? – zgadła bezbłędnie Hanna. Nie trzeba być Einsteinem, żeby się domyślić, z czym tym razem przyszła Joasia. Przyjaciółka odczuwała patologiczną wręcz potrzebę miłości i co jakiś czas pakowała się w dziwne relacje, niestety kończące się licznymi porażkami. Od kilku miesięcy z nikim się nie spotykała, ale Hania wiedziała, że to tylko kwestia czasu, aż w życiu koleżanki pojawi się ktoś ważny. I proszę, nie pomyliła się.
– Można tak powiedzieć – odparła wymijająco Joanna.
– Sprawdziłaś, czy nie nadużywa alkoholu, nie ciąży na nim obowiązek alimentacyjny wobec trójki dzieci, każdego z innego związku, nie ma wyroku w zawieszeniu za drobne kradzieże lub w wolnym czasie nie daje sobie w żyłę? – wyrzuciła z siebie jednym tchem Hania, przypominając sobie tylko kilka z nieszczęśliwych historii miłosnych Asi, których zdążyło się uzbierać niemało.
Joasia borykała się z problemem, z jakim zmagała się z gorszym lub lepszym skutkiem zdecydowana większość wychowanków domu dziecka. Hania była jedną z tych, którym się udało. Wyszła za mąż, założyła rodzinę, prowadziła normalne życie. Asia stale trafiała na nieodpowiednich partnerów, którzy nadużywali alkoholu, zażywali narkotyki, imali się najróżniejszych, niekoniecznie legalnych zajęć. Powtarzała, że nie potrafi inaczej. Że to silniejsze od niej. Miała zbyt niskie poczucie własnej wartości, aby sięgać wyżej, chociaż była inteligentną i wspaniałą kobietą. To Hania akurat rozumiała doskonale. Może ona sama nie wiązała się z alkoholikami i narkomanami, ale nie wierzyła w siebie. Z tego wynikały jej bierność i pokora. Właśnie dlatego nigdy nie powiedziała „dość”, kiedy Andrzej po raz kolejny porównywał ją z Katarzyną. Oczywiście każde starcie kończyło się jej sromotną klęską. W końcu była gorsza. Była z bidula.
– Na pierwszy rzut oka wygląda w porządku. – Asia zmarszczyła nos, starannie dobierając słowa.
– Na pierwszy rzut oka oni wszyscy wyglądali w porządku! – przypomniała jej Hania.
– Ale…
– Ale?
– Chwilowo jest bez pracy – wyznała Joasia, po czym uszło z niej całe powietrze. – Szuka.
Hania jęknęła głośno, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Błagam cię. – Spojrzała na przyjaciółkę z czułością. – Nie rób tego.
– Każdemu może się powinąć noga. Sytuacja na rynku pracy nie jest prosta.
– Już to robisz! Zawsze się tak zachowujesz!
– Jak? – Joanna nie rozumiała, o co jej chodzi.
– Tłumaczysz ich! – zdenerwowała się Hania.
Asia pod naporem spojrzenia przyjaciółki potulnie spuściła głowę. Grzebiąc widelczykiem w cieście, zaczęła ostrożnie:
– Jestem nieufna. Nie wierzę we wszystko, co mówi. Uczę się na własnych błędach. Przecież nie pozwoliłam mu się do mnie wprowadzić, nie obiecałam mu ślubu i gromadki dzieci, po prostu… spotykamy się i jest miło.
– Mam nadzieję, że tak pozostanie już do końca – spuściła nieco z tonu Hania.
– Za trzy lata skończę czterdziestkę – przypomniała Asia, chociaż nie musiała tego robić. Była o dwa lata młodsza od Hani, która w przyszłym roku miała przekroczyć czterdziestkę. Rachunek był prosty. – Wiesz, że bardzo chciałabym zostać żoną, mamą. Być może to już dla mnie ostatnia szansa.
Hanna doskonale zdawała sobie sprawę z marzeń przyjaciółki. Wiedziała, że ta oddałaby wszystko, aby mieć to, co stanowiło Hani codzienność: dom, męża, dziecko, dlatego nigdy nie narzekała. Rozumiała, że inni mają gorzej, i doceniała to, co ma.
– Martwię się o ciebie – powiedziała tylko. – Masz zadziwiającą skłonność do pakowania się w kłopoty.
Rozmowę przerwało nagłe wtargnięcie do domu Andrzeja. Zajrzał do kuchni i ze zdziwieniem odnotował obecność w niej nie tylko małżonki, lecz także jej przyjaciółki.
– Cześć, nie wiedziałem, że mamy dziś gości. – Wbił w Hanię twarde, pełne wyrzutu spojrzenie, pod którym aż się skurczyła.
Joanna w mig rozeznała się w sytuacji, pociągnęła ostatni łyk herbaty i wstała od stołu.
– Wpadłam tylko na chwilę, zaraz jestem umówiona.
– Zostań jeszcze – zaproponowała nieśmiało Hania, ale Asia czuła, że nie jest mile widzianym gościem. Bynajmniej nie przez panią domu, tylko przez pana.
– Zasiedziałam się, wpadnę do ciebie innym razem. Zdzwonimy się.
Hanna odprowadziła przyjaciółkę do wyjścia, a przy drzwiach obie parsknęły niekontrolowanym chichotem. Andrzej westchnął znacząco. Czasem miał wrażenie, że Hania w towarzystwie Asi zachowuje się jak rówieśnica Darii. Nie wziął sobie za żonę nieobliczalnej i bezrozumnej kobiety – co to, to nie. Sam był człowiekiem bardzo statecznym i opanowanym, toteż tego samego wymagał od płci pięknej. Hania na co dzień raczej nie zachowywała się nieroztropnie, dzięki Bogu, ale uważał, że obecność koleżanki dziwnie na nią wpływa, dlatego nie przepadał za wizytami Joanny. Nie okazywał jednak tego wprost, mając w pamięci zasady, jakie wpoili mu rodzice, ale tego dnia Joasia przesadziła. Nachodzić ich w taki dzień, kiedy rodzina pogrąża się w zadumie, i beztrosko parskać śmiechem? No kto to widział!
Z zamyślenia wyrwał go głos Hani.
– Odgrzać ci obiad?
– Dziękuję, jakoś nie jestem głodny – odparł sucho.
Skinęła głową, przyjmując jego słowa do wiadomości, i zaczęła wkładać naczynia do zmywarki. Bo niby co innego miałaby robić? Zająć męża rozmową? Wiedziała, że bezpieczniej będzie milczeć. Przynajmniej dziś.
Nagle poczuła dotyk na ramieniu. Spojrzała na Andrzeja pytającym wzrokiem, a on przyciągnął ją do siebie i zamknął w objęciach.
– Przepraszam. – Cmoknął powietrze gdzieś w okolicach jej czoła. – Miałem zły dzień.
„Jak co roku” – miała ochotę powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Hania czuła się dziwnie z jego żałobą już prawie dwadzieścia lat temu, kiedy go poznała, a co dopiero teraz, po kilkunastu latach małżeństwa. Wiedziała, że Andrzej kiepsko poradził sobie ze stratą, ale czy żałował tego, co się stało po śmierci Katarzyny? Czy oddałby to, co miał, swoją rodzinę, żonę i córkę, aby cofnąć czas i wskrzesić umarłą? Hania miała wrażenie, że odpowiedzi na te pytania są kluczowe, ale wolała ich nie żądać. Bała się tego, co mogłaby usłyszeć.
W przeszłości nawet myślała o tym, żeby zaproponować Andrzejowi, że pojedzie z nim na grób Katarzyny, ale zrezygnowała. Pani Róża kiedyś powiedziała jej, że w związku każdy powinien mieć przestrzeń tylko dla siebie, a ona uznała, iż prywatnym terytorium jej męża będzie właśnie Katarzyna. Wspaniałomyślnie zgodziła się, aby w łóżku i w życiu byli we troje – on, ona i tragicznie zmarła pierwsza żona. To wcale nie była wysoka cena za bajkę o Kopciuszku, której odtąd nie musiała już oglądać w kiepskiej jakości odbiorniku, gdyż stała się ona motywem przewodnim jej życia. Kilka lat starszy, wywodzący się z dobrej rodziny mężczyzna z perspektywami zwrócił uwagę na nią, wychowankę domu dziecka, która nie posiadała nic oprócz mieszkania socjalnego oraz kupionego za wyprawkę łóżka, używanego telewizora i kilku niezbędnych mebli.
– Jestem z tobą – przypomniała mu teraz, starając się odgonić natrętne myśli.
– Wiesz, że bez ciebie bym sobie nie poradził? Śmiało można więc stwierdzić, że mnie uratowałaś.
Poczuła przyspieszone bicie serca. Spojrzała w oczy męża, w których zobaczyła wyraźny cień chłopaka, jakim był jeszcze dwadzieścia lat temu. Chłopaka, który zdobył jej serce i już nigdy go nie oddał. Być może jego twarz pokryła się siecią zmarszczek, a włosy przyprószyła siwizna, ale nadal był tamtym młodzieńcem, a ciało Hani nie przestało reagować na niego instynktownie.
Wtuliła się mocno w męża. Wiedziała, że dobrze wybrała. Nie żałowała niczego.
Jedyną rysę na szkle stanowiło wspomnienie jego zmarłej żony.ROZDZIAŁ 2
Przyspieszyła kroku, otulając się szalem, który dostała od Andrzeja na urodziny. Po raz pierwszy od wielu miesięcy temperatura spadła poniżej pięciu stopni, przynosząc chłodny wiatr. Nawet nieśmiałe promienie słoneczne przebijające się zza chmur nie były w stanie ogrzać Hani, która zmarzła, czekając na autobus. Wsunęła dłonie w kieszenie i skręciła w Szczecińską. Jej oczom ukazał się gmach budynku, w którym się wychowała. Miała wyrzuty sumienia, bo od kilku miesięcy, zbyt zajęta własnymi sprawami, nie odwiedzała pani Róży, której zawdzięczała naprawdę wiele. Gdyby nie jej wielkie serce i zaangażowanie w wykonywaną pracę, Hania miałaby o wiele trudniejszy start w dorosłość. Pani Róża walczyła o swoich wychowanków jak lwica, nie tylko strzegąc ich bezpieczeństwa i dbając o realizację podstawowych potrzeb, lecz także nie zapominając o perspektywach na przyszłość i szczerej rozmowie, dzięki której nawet największe problemy traciły na znaczeniu.
Jeszcze przed wejściem natknęła się na pana Tadeusza, który pracował w domu dziecka, odkąd tylko Hania sięgała pamięcią, a jego wygląd nie zmieniał się wraz z upływem lat. Zawsze miał na sobie nieśmiertelną granatową kurtkę i szary kaszkiet, który ściągał z głowy, kłaniając się i witając z nowo przybyłą osobą.
Kiedy Hania przeszła przez furtkę, miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Znów była tą małą dziewczynką, która wracała do domu dziecka ze szkoły, a pan Tadeusz grabił pożółkłe liście, nadając tej zwykłej czynności lekkość i wyjątkowość. Gdy była małą dziewczynką, lubiła myśleć, że dozorca jest jej dziadkiem, który bardzo chciałby zabrać ją do domu, ale z sobie tylko znanego powodu nie może tego zrobić, dlatego postanowił zatrudnić się w placówce, aby czuwać nad bezpieczeństwem wnuczki. Ta myśl jej się podobała. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby taki człowiek jak pan Tadeusz był jej dziadkiem. Pani Róża zawsze mówiła, że jest prawdziwym dżentelmenem, cokolwiek miało to znaczyć. Dopiero po jakimś czasie Hania sprawdziła znaczenie tego słowa i uznała, że ciocia – jak wówczas nazywała wychowawczynię – trafiła w samo sedno. Tadeusz miał w sobie coś z eleganta, nawet gdy grabił liście na placu lub naprawiał zepsutą umywalkę.
– Haniu! – Mężczyzna nie bez trudu się wyprostował, kiedy usłyszał skrzypienie furtki. Na widok dawnej wychowanki domu dziecka uśmiechnął się szeroko, nie tylko ustami, ale i całą twarzą. – Dawno cię tu nie widziałem!
– Dzień dobry, panie Tadeuszu. – Delikatnie zamknęła za sobą furtkę. – Rzeczywiście, trochę mi zeszło od ostatniej wizyty, aż mam wyrzuty sumienia.
– Ależ to zrozumiałe, macie swoje sprawy! My się zawsze cieszymy, kiedy wracacie nas odwiedzić, to takie miłe.
– Jak mogłabym zapomnieć o własnych korzeniach?
Bo właśnie tak Hanna myślała o przeszłości. Pochodziła z domu dziecka. Nie znała matki. Mimo usilnych starań sąd nigdy nie ustalił jej miejsca pobytu, przez co dziewczynka przez długi czas była „zawieszona”, jak mówili pracownicy zakładu opiekuńczo-wychowawczego. Została porzucona przez biologiczną matkę jeszcze jako noworodek. To mogła być jej szansa. Pary, które podejmują decyzję o adopcji, chcą małego dziecka, najlepiej niemowlęcia. Prawdopodobieństwo, że Hania trafiłaby do kochającej się, czekającej na maleństwo rodziny wcale nie było takie małe, ale jej mama utrudniła całą procedurę, nie określając swojej woli wobec dziecka. Nie zrzekła się praw rodzicielskich, a sprawa ciągnęła się latami. W końcu ustalono kuratora dla nieznanego z miejsca pobytu, który reprezentował biologiczną matkę, a dla Hani wyznaczono opiekuna prawnego w osobie pracownicy domu dziecka, pani Róży. Wówczas kilkuletnią już dziewczynkę zgłoszono do ośrodka adopcyjnego, ale nie znalazła domu. Została w placówce do osiągnięcia pełnoletności, chociaż dwa czy trzy razy miała gości, jak określano w domu dziecka potencjalnych rodziców adopcyjnych. Za każdym razem w jej sercu rodziła się nadzieja, że te kobiety i ci mężczyźni zabiorą ją z placówki, ale jej marzenie się nie spełniło.
Dlatego Hania własne korzenie widziała właśnie w domu dziecka, a nie w rodzinie, której nigdy nie miała.
Pan Tadeusz skinął tylko smutno głową, przepuszczając Hanię w drzwiach. Nie musiał wskazywać jej drogi. Znała ten budynek doskonale, chociaż w ciągu lat przeszedł wiele zmian.
– Haniu! – Pani Róża zareagowała na widok dawnej podopiecznej zupełnie jak pan Tadeusz. – Cóż za niespodzianka!
Róża była niską, nieco puszystą kobietą w bliżej nieokreślonym wieku. Mogła mieć pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt lat, chociaż Hania skłaniała się ku tej drugiej wersji – kiedy ona sama była małą dziewczynką, pani Róża dopiero rozpoczynała pracę w domu dziecka, więc musiała mieć teraz więcej niż pięćdziesiąt lat. Ostatni wariant nie przekonywał Hani, gdyż podejrzewała, że siedemdziesięcioletnia kobieta byłaby już na emeryturze.
Hania nie wiedziała nic o jej życiu prywatnym poza tym, że sama nigdy nie została matką, a całe życie poświęciła swoim wychowankom. Oddała im serce. Była najbardziej lubianym wychowawcą w placówce. To właśnie jej podopieczni najchętniej odwiedzali stare śmieci i bardzo ciepło wspominali dawną opiekunkę.
– Co dobrego słychać? – zapytała Hania, kiedy już przywitała się z dawną wychowawczynią i rozgrzała ciepłą herbatą.
– Po staremu! – Pani Róża machnęła ręką. – Lepiej opowiadaj, co u ciebie!
– Chyba też bez zmian. – Zawahała się nieznacznie, a Róża od razu wyłapała wątpliwość w jej głosie.
– Coś się stało? Nie widziałyśmy się od tylu miesięcy, a dziś wpadłaś tak bez zapowiedzi…
– No jasne! – Hania się zaśmiała. – Proszę dalej wpędzać mnie w poczucie winy! Czuję się paskudnie, że tak długo do was nie zaglądałam. Co u dzieciaków? Jakieś zmiany w placówce? – zręcznie zmieniła temat.
– Stara gwardia odchodzi już na emeryturę, mamy kilku nowych wychowawców. Dzisiaj skrzyknęli się i zabrali część dzieci pociągiem do Wisły.
Hania rozpięła sweter, gdyż zdążyła się rozgrzać. Najwyraźniej pan Tadeusz napalił już tego dnia w piecu. Z kaloryfera biła fala gorąca.
– Pamiętam, jak pojechaliśmy z panią i z panią Ludmiłą do Bielska! – przypomniała sobie nagle Hanna. – Wjeżdżaliśmy kolejką na Szyndzielnię!
Róża się zamyśliła.
– Rzeczywiście – przyznała po chwili. – Teraz wygrzebałam to wspomnienie z otchłani pamięci. Zdaje się, że wówczas też była jesień, prawda?
– Tak. – Hania się rozmarzyła. – Wtedy po raz pierwszy widziałam góry! Nigdy nie zapomnę tego widoku. Później jeszcze wiele razy wyjeżdżaliśmy z Andrzejem, to w Beskidy, to w Tatry czy Pieniny, ale już nie robiło to na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Góry są najpiękniejsze jesienią, kiedy pokrywa je paleta barw. Żółta, czerwona, brązowa, a nawet fioletowa…
Reakcja Hani sprawiła przyjemność pani Róży. Było jej miło, że nawet teraz, po trzydziestu kilku latach, dawna podopieczna tak ciepło wspomina tamten wyjazd. Organizacja wycieczek czy wyjść nie należała do obowiązków wychowawcy. Pracownicy wychodzili jednak czasem z taką inicjatywą, a najlepszą nagrodą był zachwyt w oczach dzieci. Nawet tych dorosłych.
– Jeśli już jesteśmy przy temacie jesieni, dzieciaki wiercą mi dziś dziurę w brzuchu, żeby wyjść na plac. Pan Tadeusz grabił liście i usypał z nich ogromną stertę, a dzieci zwietrzyły w tym niezłą zabawę…
– Widzę, że pewne rzeczy pozostają tu niezmienne. – Hania zachichotała i pogrążyła się we wspomnieniach.
Ona również jako małe dziecko uwielbiała jesienne zabawy w liściach, których na przynależącym do domu dziecka placu nigdy nie brakowało. Dozorca często psioczył pod nosem, że ich grabienie jest syzyfową pracą, bo zanim uporządkuje cały teren, kolejne listki zdążą już spaść z drzewa, ale dzielnie walczył z jesienią od czterdziestu lat mimo niesatysfakcjonujących efektów tego zajęcia. To, czego tak nie lubił pan Tadeusz, kochały dzieciaki. Hania, Asia i Monika – trzy papużki nierozłączki – rzucały się ze śmiechem na wielką stertę liści, zakopując się w nich.
„Dopiero co uprzątnąłem plac!” – denerwował się pan Tadeusz, ale po chwili zaśmiewał się już wraz z nimi. Nie mógłby im niczego zabronić. Nie tym trzem uśmiechniętym iskierkom, które już tak dotkliwie doświadczyło życie.
Później dziewczynki podnosiły z ziemi liście i podrzucały je, śmiejąc się przy tym głośno. Czasem do zabawy przyłączali się chłopcy, dokuczając im. Hania bardzo się denerwowała, kiedy pani Róża sugerowała, że to takie końskie zaloty. Nie podobało jej się to, że ktokolwiek miałby się do niej zalecać, a tym bardziej jeśli robiłby to w zwierzęcym stylu. Nie rozumiała, co wychowawczyni ma na myśli, czyniąc aluzje.
Jesienny wiatr odegnał chmury, a temperatura w ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut osiągnęła satysfakcjonujący Hanię poziom. W cienkim płaszczu czuła się komfortowo, a nawet pozwoliła sobie na odpięcie dwóch górnych guzików. Obserwowała bawiące się obok niej dzieci i miała wrażenie, że ogląda siebie, swoich kolegów i koleżanki z przeszłości.
– Nie widzę nigdzie Zuzi. – Zorientowała się, że wśród biegających po placu dzieciaków nie ma jej ulubienicy.
– Zapomniałam ci powiedzieć! – zreflektowała się pani Róża. – Zuzia znalazła dom.
– To wspaniale! – ożywiła się Hania.
– Tak, ale…
– Ale były łzy? – domyśliła się.
Róża przytaknęła z zażenowaniem.
– Stara jestem, a głupia. Nadal się nie nauczyłam. Wiem, że my, opiekunowie, nie powinniśmy przywiązywać się do dzieci, bo one są tutaj tylko na chwilę, a raczej powinny być, bo przecież po swoim przykładzie wiesz najlepiej, jak to bywa, ale…
– Nie da się nie przywiązać – dokończyła za nią Hania.
– Otóż to. Jedna z młodych opiekunek po odejściu Zuzi pół dnia przesiedziała w gabinecie u naszej pani dyrektor, wypłakując sobie oczy.
– Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to właśnie dzięki tym naturalnym reakcjom i uczuciom, na jakie pozwalali sobie opiekunowie w domu dziecka, nie zatraciłam resztek wrażliwości i empatii. To dobrze, bardzo dobrze! Niczego przed tymi dzieciakami nie ukrywajcie. Bądźcie sobą, bo za tę normalność i namiastkę domu was kochamy…
Róża spojrzała w górę. Hania była od niej o dobrych dwadzieścia centymetrów wyższa. Wychowawczyni odczuwała dumę ze swojej dawnej podopiecznej. Trudno było się wyrwać ze spirali, w jaką wpadają dzieci z domu dziecka, z tych nizin społecznych, a Hani udało się to jak nikomu innemu.
– Dziękuję ci za te słowa. Są dla mnie bardzo ważne. Czasem zastanawiam się, czy to wszystko, co robię, ma sens, ale potem przychodzi taka osoba jak ty i rozwiewa moje wątpliwości.
– Zastanawia się pani, czy to ma sens? Zwariowała pani?
– Kiedyś, jeszcze zanim zaczęłam pracę w domu dziecka, ktoś powiedział mi – zaczęła pani Róża – żebym nigdy nie oczekiwała wdzięczności. Dzieci z zakładów opiekuńczych ciągle chcą więcej, ciągle im mało. Czasem – bezradnie rozłożyła ręce – chciałoby się im nieba uchylić, a druga strona odpowiada oporem materii.
Hania wybuchła niekontrolowanym chichotem, chociaż zdawała sobie sprawę, że wyznanie pani Róży nie taką reakcję miało wywołać.
– Opór materii – powtórzyła. – Coś w tym jest. Pani Różo – zwróciła się do kobiety bezpośrednio – może rzeczywiście nie umiemy okazywać wdzięczności, ale… my ją czujemy. Naprawdę.
Po tych słowach zapadła cisza, przerywana odgłosami szeleszczących liści i dziecięcych zabaw. Pierwsza odezwała się Róża.
– Co u Asi? Dawno jej nie widziałam.
Hania skrzywiła się odruchowo, przypominając sobie ostatnią rozmowę z przyjaciółką. Martwiła się o nią, chociaż Joasia uważała, że nie ma powodów do zmartwień, co w gruncie rzeczy jeszcze bardziej ją niepokoiło.
– Wygląda na to, że kogoś poznała.
– To już nie jest z tym złodziejem? – Pani Róża nigdy nie przebierała w słowach, co podobało się Hani. Wobec tak rzeczowego stwierdzenia nie pozostało jej nic innego, jak tylko się roześmiać.
– Nie owija pani w bawełnę – zauważyła.
– Po prostu nazywam rzeczy po imieniu. – Pracownica domu dziecka wzruszyła ramionami.
– Nie, nie spotyka się już z tamtym mężczyzną, dzięki Bogu. – Hania odetchnęła z ulgą. – Zdaje się, że w końcu przejrzała na oczy, ale obawiam się, że jej nowy, hm, znajomy również ma pewną istotną wadę…
– Pije? – domyśliła się Róża.
– Tego nie wiem. – Hania się zawahała. – Ale wygląda na to, że do pracy ma jakby pod górkę.
– No tak. Cała Asia. Zasługuje na kogoś o wiele lepszego.
– Ja to wiem i pani też to wie, ale ona? Mam wrażenie, że nie przyjmuje do wiadomości, że miałaby się związać z kimś normalnym. Martwię się o nią.
Róża tylko smutno pokiwała głową. Wiedziała, o czym Hania mówi. Ona miała tych powodów do zmartwień kilkadziesiąt, a może nawet więcej. Uzbierało się trochę podopiecznych przez wszystkie lata pracy w domu dziecka.
Rozmowę przerwała dziewczynka, która podeszła do nich nieśmiało, przypatrując się Hani z pewnym zainteresowaniem.
– Ciociu – zwróciła się do Róży – a kim jest ta pani?
– Ta pani, Julciu, jest taką samą dziewczynką jak ty, tylko trochę większą – odpowiedziała z uśmiechem pani Róża. Każdy z jej podopiecznych, nieważne, czy byłych, czy obecnych, czy miał lat cztery, czy czterdzieści, był dla niej tak samo ważny.
– Naprawdę? Będzie dzisiaj z nami spać?
– Nie – odrzekła Róża – ale kiedyś też tutaj mieszkała.
Dziewczynka tylko wzruszyła ramionami i pobiegła do grupy koleżanek, przypatrujących się im z pewnej odległości. Hania podejrzewała, że kwestia jej tożsamości zastanawiała całą gromadę, a oddelegowano najbardziej śmiałe dziecko, aby się dowiedziało, kim jest tajemnicza kobieta, która nagle pojawiła się w placówce.
Hanna zauważyła, że pani Róża uparcie wpatruje się w jeden punkt, gdzieś z lewej strony budynku. Podążyła za jej wzrokiem i zobaczyła podejrzanie kręcącą się w miejscu dziewczynę.
– Kto to? – zapytała.
– Mam z nią pewien problem – przyznała Róża.
– To wasza podopieczna?
– Tak. Chyba wiesz, że od jakiegoś czasu mogą się u nas zatrzymywać nastoletnie ciężarne i nieletnie matki?
– Owszem, mówiła mi pani o tym jakiś czas temu. Ta dziewczyna jest w ciąży? – domyśliła się Hania.
Główna zainteresowana zniknęła gdzieś za rogiem budynku.
– Tak. Już kilka razy wyczułam od niej zapach papierosów.
– O nie – jęknęła Hania.
– Ale to jeszcze chyba nie jest najgorsze. Mam uzasadnione przypuszczenia, że nie odmawia sobie również alkoholu. Ostatnio jedna z pracownic znalazła u niej puszkę po piwie – przyznała ze smutkiem pani Róża. – Wszystkiego się wypiera, twierdzi, że to nie jej, ale nie potrafi wytłumaczyć, skąd się u niej wzięła. Kilka razy odniosłyśmy też wrażenie, że jest nietrzeźwa i… właściwie nie wiem, co zrobić. – Rozłożyła bezradnie ręce. – Jeśli ją wyrzucimy, może stać się tragedia. Dziewczyna nie ma gdzie się podziać. Ale przecież nie możemy tego zlekceważyć!
– Jak ona ma na imię? – zapytała Hania, zupełnie bez związku.
– Sandra. – Róża wahała się tylko przez chwilę.
Hanna ponownie spojrzała w miejsce, gdzie przed momentem kręciła się dziewczyna, ale ta nie pojawiła się ponownie. Jeszcze przez chwilę rozmawiała z panią Różą, po czym się pożegnała, tłumacząc koniecznością wypełnienia obowiązków domowych.
– W porządku. Wpadnij do nas jeszcze kiedyś.
Pożegnały się czule, a Hania obiecała, że nie każe na siebie długo czekać.
– Ostatnio was zaniedbałam, nie zamierzam powtórzyć tego błędu.
– Trzymaj się, Haniu, i pozdrów rodzinę.
– Dziękuję, do zobaczenia!
Wychodząc, miała wrażenie, że mignęła jej postać nastolatki, o której rozmawiała z panią Różą. Namyślała się tylko przez chwilę, po czym dziarsko ruszyła w stronę dziewczyny. Ta była zbyt zdumiona nagłym zmaterializowaniem się nieznajomej kobiety, aby w porę zareagować i uniknąć tego dziwnego spotkania.
– Ty jesteś Sandra, prawda?
Nastolatka zmrużyła oczy, przypatrując się twarzy Hani, jakby próbowała ustalić, czy już się kiedyś spotkały.
– O co chodzi? – Przybrała obronną postawę.
– Zajmę ci tylko chwilę – przeszła do rzeczy Hania. – Nie obchodzi mnie, co zrobisz ze swoim życiem, ale pozwól, że zainteresuję się losem twojego nienarodzonego dziecka, bo ono nie jest niczemu winne. Podobnie zresztą jak ty czy ja, ale my już miałyśmy jakiś wybór, podczas gdy ono nie ma żadnego. – Mówienie sprawiało jej pewien trud, ale się rozkręcała, a słowa zaczynały płynąć same z siebie. – Tak, ja też wychowałam się w domu dziecka. Dokładnie w tym tutaj. – Ręką wskazała znajdujący się nieco w tyle budynek. – Jestem z bidula, a jednak udało mi się wyjść na ludzi, więc nie chce mi się nawet słuchać, jaka jesteś biedna i jaki los okazał się dla ciebie niesprawiedliwy. Posłuchaj mnie uważnie – zwróciła się do dziewczyny, której mina wyrażała głębokie zdumienie. – Miałam kiedyś koleżankę. Bliską koleżankę. Byłyśmy we trzy nierozłączne, ale zostałyśmy tylko we dwie, bo Monika nie żyje, a jej dziecko przebywa na Suchej¹ i ma płodowy zespół alkoholowy. Wiesz, co to takiego?
– Wiem – bąknęła tylko Sandra, zbyt zdziwiona nagłym atakiem tej pokręconej kobiety.
– Próbowałyśmy wyszarpać ją ze szponów nałogu, ale się nie udało. Piła również w ciąży, dlatego jej syn cierpi dziś z powodu opóźnień w rozwoju, zaburzeń w odczuwaniu bodźców, licznych trudności w uczeniu się, zapamiętywaniu informacji, a także problemów z utrzymaniem równowagi – wyliczyła jednym tchem. – Do tego dochodzą niski wzrost i waga w stosunku do wieku, anomalie w budowie twarzy, nie mówiąc już o tym, że podzielił los swojej matki, która większość życia spędziła w domu dziecka. Tego właśnie chcesz dla swojego maleństwa?
Dziewczyna skuliła się w sobie, a jej oczy wypełniły się łzami. Żadna z umoralniających pogadanek, które strzeliły jej wychowawczynie, nie wywołała takiego efektu jak tych kilka zdań wypowiedzianych przez obcą kobietę.
– A wiesz, dlaczego umarła? Bo zachlała się na śmierć!
Po tych słowach Hania obróciła się na pięcie i odeszła. Miała nadzieję, że wywołały właściwy efekt. Zazwyczaj nie naskakiwała na obcych, przypadkowo spotkanych ludzi, lecz tym razem poczuła wręcz moralny obowiązek. Monice i jej dziecku już nic nie mogło pomóc, ale może nie było jeszcze za późno, aby ta dziewczyna zrozumiała pewne sprawy.