- promocja
Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook
Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook
Pełna ciepła i humoru opowieść najsłynniejszego weterynarza
James Herriot, z wykształcenia lekarz weterynarii, urodził się w Sunderland w Anglii. Wychował się i studiował w Szkocji, gdzie pracował w swoim zawodzie oraz stworzył cieszące się ogromną popularnością książki. Na ich podstawie powstał serial pod tym samym tytułem: Wszystkie stworzenia duże i małe. Herriot z błyskotliwym poczuciem humoru opisuje życie w Yorkshire, kreśląc barwne portrety jego mieszkańców i odkrywając tajniki fascynującej pracy wśród zwierząt.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-427-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W podręcznikach nie było o tym ani słowa, pomyślałem, gdy śnieg wlatujący przez otwarte wrota stodoły opadł na moje nagie plecy.
Leżałem na brzuchu na kamiennej posadzce, w kałuży odrażającej mazi, z ramieniem wsuniętym głęboko do macicy rodzącej krowy, próbując znaleźć między kostkami bruku oparcie dla palców stóp. Byłem rozebrany do pasa, a śnieg mieszał się z błotem i zaschniętą krwią na moim torsie. Nie widziałem nic poza niewielkim kręgiem bladego światła z kopcącej lampy naftowej, którą trzymał nade mną farmer.
Nie, autorzy podręczników nie wyjaśniali, jak po omacku szukać linek i narzędzi, jak zachować higienę, gdy masz do dyspozycji pół wiadra letniej wody, jak się układać na wrzynających się w pierś kamieniach. Nie wspominali, że ramiona powoli drętwieją, a mięśnie słabną z wysiłku, gdy palce próbują działać pomiędzy potężnymi skurczami macicy rodzącej krowy.
Nigdzie nie było mowy o rosnącym wyczerpaniu, o poczuciu beznadziei i cichym głosiku paniki.
Przypomniała mi się ilustracja w podręczniku do położnictwa: krowa stoi na środku lśniącego czystością pomieszczenia, a gładko zaczesany weterynarz w nieskazitelnym fartuchu wsuwa w nią ramię na przyzwoitą głębokość. Lekarz uśmiecha się pogodnie, podobnie jak farmer i jego pomocnicy, nawet krowa się uśmiecha. Nigdzie nie widać ani śladu błota, krwi czy potu.
Weterynarz z obrazka zjadł właśnie wyśmienity obiad i wpadł do sąsiada, żeby przyjąć poród ot tak, dla przyjemności, jakby na deser. Nie zwlókł się z łóżka, dygocząc z zimna, o drugiej nad ranem, nie tłukł się dwadzieścia kilometrów po wertepach pokrytych zamarzniętym śniegiem, wpatrując się sennie przed siebie, dopóki w świetle reflektorów nie ujrzał samotnej farmy. Nie musiał tarabanić się prawie kilometr pod górę białym zboczem do pozbawionej drzwi stodoły, w której leżała jego pacjentka.
Spróbowałem wepchnąć rękę choć kilka centymetrów dalej. Głowa cielaka znajdowała się z tyłu macicy, a ja mozolnie usiłowałem czubkami palców nasunąć cienką pętlę na jego żuchwę. Moje ramię tkwiło między cielęciem a kośćmi miednicy matki. Przy każdym skurczu nacisk stawał się niemal nie do zniesienia, lecz kiedy ustępował, przesuwałem linkę o parę centymetrów. Zastanawiałem się, ile jeszcze wytrzymam. Jeśli za chwilę nie uda mi się założyć pętli, to nigdy nie wydobędę tego cielaka. Jęknąłem, zacisnąłem zęby i sięgnąłem głębiej.
Do stodoły wpadł kolejny kłąb śniegu i niemalże usłyszałem, jak płatki topnieją ze skwierczeniem na moich spoconych plecach. Pot spływał mi też po czole i zalewał oczy.
Podczas trudnego cielenia zawsze nadchodzi moment zwątpienia, czy uda się wygrać tę batalię. I ja właśnie dotarłem do tego etapu.
Przez głowę zaczęły mi przelatywać różne myśli. „Chyba lepiej by było zarżnąć tę krowę. Ma tak wąską miednicę, że cielak na pewno się nie przeciśnie” albo: „To dobre, tłuste zwierzę mięsnego typu, więc może bardziej się opłaci wezwać rzeźnika?”, czy też: „Cielak jest fatalnie ułożony. Gdyby krowa miała szerszą miednicę, z łatwością dałoby się poprawić położenie głowy, ale w tym przypadku jest to właściwie niemożliwe”.
Oczywiście mogłem przeprowadzić zabieg embriotomii – założyć pętlę na szyję cielęcia i odciąć mu łeb. Często zdarzało się, że po trudnych porodach podłoga zasłana była odciętymi głowami, kończynami i stertami wnętrzności. Istniały grube podręczniki opisujące niezliczone sposoby kawałkowania płodu w macicy.
Jednak żaden z nich nie miał tutaj racji bytu, ponieważ maluch żył. Gdy udało mi się sięgnąć do kącika jego pyska, zaskoczył mnie dotknięciem ciepłego języka. Było to o tyle niespodziewane, że w tym ułożeniu cielaki zazwyczaj są martwe, uduszone z powodu nienaturalnego wygięcia szyi narażonej na mocne skurcze porodowe. Tymczasem w tym tliło się jeszcze życie i jeśli miał się wydostać, to tylko w jednym kawałku.
Podszedłem do wiadra z wodą, całkiem już zimną i brudną od krwi, po czym starannie namydliłem całe ręce. Znów się położyłem, odnosząc wrażenie, że wbijający się w moją pierś bruk jest jeszcze twardszy niż przedtem. Zaparłem się palcami stóp w szczelinie między kamieniami, strząsnąłem pot zalewający oczy i po raz setny wsunąłem w kanał rodny krowy ramię miękkie niczym rozgotowane spaghetti. Obok chudych, suchych nóżek cielaka trących moją skórę niczym papier ścierny, do zgięcia szyi, dalej w stronę ucha, a potem wzdłuż pyska w kierunku żuchwy, która stała się moim głównym życiowym celem.
Niewiarygodne, ale robiłem to już od prawie dwóch godzin. Choć opadałem z sił, raz po raz usiłowałem założyć pętlę na dolną szczękę malucha. Próbowałem też innych sposobów – obracania nóg, delikatnego ciągnięcia tępym haczykiem zaczepionym o oczodół – ale w końcu wróciłem do pętli.
W stodole panowała ponura atmosfera. Farmer, pan Dinsdale, był wysokim, smutnym, małomównym mężczyzną, który zawsze spodziewał się najgorszego. Towarzyszył mu wysoki, smutny, małomówny syn. Obaj obserwowali moje wysiłki z rosnącym przygnębieniem.
Ale najgorszy ze wszystkiego był stryj. Kiedy wszedłem do położonej na zboczu stodoły, ze zdziwieniem dostrzegłem niskiego, jasnookiego mężczyznę w kapelutku z wąskim rondem wygodnie usadowionego na beli siana. Nabijał fajkę, wyraźnie szykując się na przedstawienie.
– Witaj, młodzieńcze! – zawołał z nosową wymową charakterystyczną dla West Riding. – Jestem bratem pana Dinsdale’a. Gospodaruję w Listondale.
Postawiłem swoje torby na podłodze i skinąłem głową.
– Miło mi. Nazywam się Herriot.
Starszy pan obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem.
– Moim weterynarzem jest doktor Broomfield. Pewnie pan o nim słyszał, bo chyba wszyscy go znają. Świetny fachowiec z niego, zwłaszcza jeśli chodzi o odbieranie porodów. Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś mu dorównał.
Zdołałem uśmiechnąć się blado. W innych okolicznościach byłbym zachwycony, że mam tak znamienitego kolegę po fachu, ale dziwnym trafem nie teraz, akurat nie teraz… Prawdę mówiąc, te słowa rozbrzmiały w mojej głowie niczym żałobny dzwon.
– Obawiam się, że nie znam doktora Broomfielda – wyznałem, zdejmując kurtkę i znacznie mniej chętnie ściągając koszulę przez głowę. – Ale mieszkam w tych stronach od niedawna.
Stryjek osłupiał.
– Nie zna go pan?! To chyba jest pan jedyny. W Listondale cieszy się wielką sławą, zapewniam pana. – Zamilkł wstrząśnięty i przytknął zapałkę do fajki. Po chwili rzucił spojrzenie na mój pokryty gęsią skórką tors. – Nasz doktor Broomfield ma posturę boksera. Nigdy nie widziałem tak umięśnionego mężczyzny.
Powoli zalała mnie fala słabości. Poczułem się całkiem niezdarny i niekompetentny. Kiedy układałem linki i narzędzia na czystym ręczniku, staruszek znów zagadał:
– A od jak dawna pan praktykuje, jeśli wolno spytać?
– Hmm, od jakichś siedmiu miesięcy.
– Od siedmiu miesięcy?! – Uśmiechnął się pobłażliwie, ubił tytoń i wydmuchał chmurę cuchnącego błękitnego dymu. – Nic nie zastąpi doświadczenia, zawsze to powtarzam. Doktor Bloomfield bywa u mnie już od ponad dziesięciu lat i naprawdę zna się na swojej robocie. Nie wystarczy czytać książki. Liczy się doświadczenie.
Dodałem do wody w wiadrze odrobinę środka odkażającego i starannie namydliłem ramiona. Ukląkłem za krową.
– Doktor Broomfield zawsze smaruje ramiona specjalnym olejkiem – zauważył stryjcio, z zadowoleniem pykając z fajki. – Mówi, że sama woda z mydłem może wywołać infekcję macicy.
Zacząłem badanie. To ważka chwila, gdy weterynarz po raz pierwszy wsuwa rękę do macicy krowy. Zaraz miałem się dowiedzieć, czy za piętnaście minut będę wkładał kurtkę, czy też czeka mnie wiele godzin ciężkiej pracy.
Tym razem miałem pecha, cielak był fatalnie ułożony. Głowa z tyłu i zupełny brak miejsca, jakby rodziła go niedojrzała jałówka, a nie krowa, która cieli się kolejny raz. I była sucha jak pieprz, wody musiały odejść wiele godzin wcześniej. Pewnie wyczerpały ją wędrówki po wysoko położonych pastwiskach i zaczęła rodzić tydzień przed czasem. Dlatego sprowadzili ją do tej na poły zawalonej stodoły. W każdym razie zapowiadało się, że jeszcze długo nie wrócę do łóżka…
– I co tam znalazłeś, młody człowieku? – Przenikliwy głos stryjaszka przerwał ciszę. – Głowa z tyłu, co? Łatwizna. Widziałem, jak doktor Broomfield robi to tak – obraca cielę i wyciąga je za tylne nogi.
Słyszałem już podobne bzdury. W czasie mojej krótkiej praktyki przekonałem się, że wszyscy farmerzy są ekspertami, jeśli chodzi o żywy inwentarz należący do innych. Kiedy coś się działo w ich gospodarstwie, pędzili dzwonić po lekarza, jednakże wobec sąsiadów okazywali ogromną pewność siebie, racząc ich mądrościami i dobrymi radami. Kolejną ciekawostką, którą zaobserwowałem, było to, że z ich zaleceniami zazwyczaj liczono się bardziej niż ze zdaniem weterynarza. Tak jak na przykład teraz. Stryjek najwyraźniej był uznanym specjalistą i Dinsdale’owie z uwagą wsłuchiwali się w jego słowa.
– Inne rozwiązanie – kontynuował – to zebrać kilku silnych chłopów z linami i po prostu wyciągnąć małego tak, jak jest, z głową z tyłu.
Westchnąłem, dalej badając krowę.
– Niestety, jest za mało miejsca, żeby całkiem odwrócić cielaka – powiedziałem – a wyciągając go w tej pozycji, z całą pewnością połamiemy miednicę matki.
Dinsdale’owie zmrużyli oczy. Najwyraźniej uznali, że kręcę w obliczu ogromu wiedzy stryjaszka.
A teraz, dwie godziny później, porażka czaiła się tuż-tuż. Byłem niemal zupełnie wyczerpany. Rozciągałem się i wyginałem na brudnym bruku, podczas gdy Dinsdale’owie przyglądali mi się w ponurym milczeniu, a stryjcio zalewał nieustającym potokiem uszczypliwości. Jego rumiana twarz promieniała radością, a maleńkie oczka błyszczały – najwyraźniej od lat nie przeżył tak szczęśliwej nocy. Długa wspinaczka pod górę opłaciła mu się stukrotnie. Staruszek ani na chwilę nie tracił energii. Rozkoszował się każdą minutą.
Leżałem z zamkniętymi oczami, twarzą sztywną od brudu i szeroko otwartymi ustami, a on ujął fajkę w dłoń i pochylił się ze swojej beli słomy.
– Zaraz polegniesz, młody człowieku – oznajmił z głęboką satysfakcją. – No cóż, nigdy nie widziałem, żeby doktor Broomfield sobie nie poradził, ale on ma mnóstwo doświadczenia. Poza tym jest silny, naprawdę silny. Człowiek nie do zdarcia.
Wściekłość uderzyła mi do głowy niczym haust mocnego alkoholu. Oczywiście w tym momencie powinienem wstać, wylać stryjciowi na głowę wiadro krwistej wody, zbiec ze wzgórza i odjechać. Uciec z Yorkshire, od stryjka, od Dinsdale’ów i od tej krowy.
Zamiast tego zacisnąłem zęby, napiąłem mięśnie nóg i popchnąłem z całych sił. Z niedowierzaniem zorientowałem się, że pętla przechodzi nad małymi, ostrymi siekaczami i wsuwa się do pyska cielaka. Ostrożnie, modląc się w duchu, lewą ręką pociągnąłem cienką linkę i poczułem, że węzeł się zaciska. Udało mi się złapać żuchwę.
Nareszcie mogłem zacząć konkretnie działać.
– Proszę chwycić tę linkę – zwróciłem się do pana Dinsdale’a – i utrzymywać ją tak, by była lekko napięta. Będę odpychał cielaka, a jeśli pan będzie równocześnie ciągnął, powinien się odwrócić głową do wyjścia.
– A co, jeśli linka spadnie? – spytał z nadzieją stryjcio.
Zignorowałem go. Oparłem dłoń na barku cielaka i zacząłem pchać między skurczami. Czułem, że drobne ciałko odsuwa się ode mnie. – Niech pan ciągnie równomiernie, bez szarpania. – A w myślach dodałem: Boże, nie pozwól, by pętla się zsunęła.
Głowa zaczęła się obracać. Szyja wyprostowała się wzdłuż mojego ramienia, a potem ucho dotknęło łokcia. Puściłem bark i chwyciłem cielaka za pysk. Chroniąc dłonią ścianę pochwy przed zębami, przesuwałem głowę, aż znalazła się tam, gdzie powinna, czyli na przednich nogach. Szybko rozluźniłem pętlę i przełożyłem ją za uszy.
– A teraz proszę ciągnąć głowę w trakcie skurczu – poleciłem.
– Nie, teraz trzeba ciągnąć za nogi! – wrzasnął stryjek.
– Ciągnij pan tę cholerną głowę, bez gadania! – ryknąłem pełnym głosem i od razu poczułem się lepiej, gdy urażony staruszek wycofał się na belę słomy.
Kiedy wydobyliśmy głowę, reszta wyszła już łatwo. Zwierzak legł bez ruchu na kamieniach, oczy miał szkliste i niewidzące, a język siny i mocno spuchnięty.
– Zdechnie, bez dwóch zdań – mruknął stryj, podejmując atak.
Oczyściłem małemu pysk ze śluzu, mocno wdmuchnąłem powietrze do płuc i zacząłem resuscytację. Po kilku uciśnięciach klatki piersiowej cielak zrobił wdech, a jego powieki zatrzepotały. Potem zaczął regularnie oddychać i wierzgnął jedną nogą.
Stryjaszek zdjął kapelusz i z niedowierzaniem poskrobał się w głowę.
– A niech mnie, żyje… Po tym, jak żeś pan tu tyle mieszał, byłem pewien, że zdechnie. – Stracił cały entuzjazm, a pusta fajka zwieszała się smętnie z kącika jego ust.
– Wiem, czego ten maluch potrzebuje – oznajmiłem. Chwyciłem cielaka za przednie nogi i przysunąłem do pyska matki. Krowa leżała na boku z głową bezwładnie spoczywającą na nierównej posadzce. Oddychała ciężko, oczy miała przymknięte i wyglądała, jakby było jej wszystko jedno. A potem poczuła cielaka i nagle przeszła przemianę. Szeroko otworzyła oczy i zaczęła poruszać nozdrzami, wciągając nowy zapach. Z każdym kolejnym wdechem jej zainteresowanie rosło, aż dźwignęła się z wysiłkiem, trąciła nosem i obwąchała cielaka, a głęboko w jej piersi rozległ się pomruk. Następnie zaczęła go metodycznie wylizywać. Natura zadbała o doskonały masaż stymulujący na takie chwile, a maluch aż wyginał grzbiet, gdy szorstki język przesuwał się po jego skórze. Raptem minutę później potrząsnął głową i spróbował się podnieść.
Uśmiechnąłem się. Lubiłem ten moment. Mały cud. Czułem, że nigdy mi się nie znudzi, nieważne, ile razy bym go widział. Starałem się trochę oczyścić z zaschniętej krwi i błota, ale i tak nadal pokrywały moją skórę skorupą, której nie mogłem usunąć nawet paznokciami. Będę musiał poczekać na gorącą kąpiel w domu. Wciągając koszulę przez głowę, czułem się tak, jakby ktoś obił mnie drągiem. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Gardło miałem wyschnięte, a wargi niemal sklejone.
Wysoka, smutna postać pochyliła się nade mną.
– Podać picie? – zapytał pan Dinsdale.
Moją umorusaną twarz rozjaśnił pełen niedowierzania uśmiech. Przed oczami stanęła mi wizja gorącej herbaty porządnie doprawionej whisky.
– Bardzo miło z pana strony. Z chęcią się napiję. To były trudne dwie godziny.
– Nie panu – sprostował gospodarz, patrząc na mnie ze spokojem. – Pytałem o krowę.
– A, tak, oczywiście – zacząłem trajkotać – no jasne, proszę ją napoić. Na pewno jest spragniona. Dobrze jej to zrobi. Pewnie, pewnie, proszę dać jej pić.
Spakowałem narzędzia i chwiejnym krokiem wyszedłem ze stodoły. Na wrzosowisku nadal panowała ciemność, a przenikliwy wiatr zacinał śniegiem, kłując mnie w oczy. Zataczając się, ruszyłem w dół zbocza i wtedy po raz ostatni dotarł do mnie głos stryjaszka, ostry i niewzruszony:
– Doktor Broomfield nie pochwala pojenia krowy po cieleniu. Mówi, że to oziębia żołądek.2
W rozklekotanym autobusie panował zaduch, a do tego siedziałem pod oknem, w które świeciło upalne lipcowe słońce. Wierciłem się niespokojnie w swoim najlepszym garniturze, co chwila rozluźniając palcem sztywny, biały kołnierzyk koszuli. To był beznadziejny strój na taką pogodę, lecz czekał na mnie przyszły pracodawca, więc chciałem się zaprezentować jak najlepiej.
Wiele zależało od tej rozmowy. W roku 1937 uzyskanie dyplomu na wydziale weterynarii równało się miejscu w kolejce po zasiłek dla bezrobotnych. Po dekadzie zaniedbań ze strony rządu w rolnictwie panował zastój, a konie pociągowe, które stanowiły podstawę naszej profesji, szybko wychodziły z użytku. Nietrudno było o czarne myśli, kiedy rzesze młodych ludzi po pięciu latach trudnych studiów stawiały czoło światu obojętnemu na ich zapał i rozległą wiedzę. Co tydzień w „Recordzie” pojawiały się dwa lub trzy ogłoszenia, a na każde odpowiadało średnio osiemdziesięciu chętnych.
Kiedy otrzymałem list z Darrowby w Yorkshire Dales, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Doktor Siegfried Farnon, członek Królewskiego Kolegium Lekarzy Weterynarii, chciał się ze mną spotkać w piątek po południu. Zapraszał mnie na podwieczorek, a gdybyśmy przypadli sobie do gustu, oferował mi posadę swojego asystenta. Chwyciłem się tej możliwości niczym tonący brzytwy. Większość kolegów, z którymi studiowałem, albo była bezrobotna, albo zatrudniła się w sklepach czy w dokach, więc porzuciłem już wszelką nadzieję, iż mój los potoczy się inaczej.
Kierowca ze zgrzytem zmienił bieg, wchodząc w kolejny ostry zakręt. Przez ostatnie dwadzieścia pięć kilometrów cały czas miarowo wjeżdżaliśmy coraz wyżej, zbliżając się do majaczącego w oddali zamglonego masywu Gór Pennińskich. Nigdy wcześniej nie byłem w Yorkshire, lecz sama nazwa przywodziła na myśl hrabstwo tak ciężkostrawne i nieromantyczne jak pudding, z którego słynęło. Nastawiałem się na surowość, nudę i absolutny brak uroku, lecz w miarę podróży ogarniało mnie coraz większe zdumienie. Nieforemne pagórki przeszły w wysokie, porośnięte trawą wzgórza i rozległe doliny, na których dnie wśród drzew wiły się rzeki. Solidne domostwa z szarego kamienia stały pomiędzy wyspami uprawnych pól, sięgającymi wzwyż jasnozielonymi przylądkami i wcinającymi się między ciemne fale wrzosów spływające ze szczytów.
Ogrodzenia i żywopłoty ustąpiły kamiennym murkom biegnącym wzdłuż dróg, otaczającym pola i ciągnącym się w nieskończoność po okolicznych wzgórzach. Były wszędzie, kreśląc całe kilometry wzorów wysoko na zielonych rozłogach.
Im bliżej celu się znajdowałem, tym więcej przypominałem sobie przerażających opowieści, przywiezionych na uczelnię przez rozgoryczonych i sponiewieranych kilkumiesięcznymi praktykami weteranów. Asystenci byli tylko marnym pyłem, a bezwzględni, okrutni pryncypałowie głodzili ich i zmuszali do katorżniczej pracy. Dave Stevens, zapalając papierosa drżącą dłonią, wyznał:
– Nie miałem ani jednego wolnego wieczoru, ani pół dnia. Kazał mi myć samochód, przekopywać ogródek, kosić trawnik, załatwiać sprawunki dla całej rodziny. Odszedłem, kiedy zażądał, bym wyczyścił komin.
Albo Willie Johnstone:
– Jako pierwsze zadanie szef polecił mi założyć sondę żołądkową koniowi. Trafiłem do tchawicy zamiast do przełyku. Podałem kilka dawek pokarmu i koń zwalił się z łomotem martwy jak kłoda. W jednej chwili posiwiałem.
I jeszcze ta krążąca po uczelni opowieść o Fredzie Pringle’u. Założył trokar wzdętej krowie, a farmer był pod takim wrażeniem syczącego gazu uchodzącego ze żwacza, że Freda poniosło i przyłożył do kaniuli zapalniczkę. Ryczący płomień sięgnął bel słomy i obora spłonęła ze szczętem. Natychmiast po tym zdarzeniu Fred przyjął stanowisko w koloniach, zdaje się, że gdzieś na Wyspach Nawietrznych.
Do diaska, to chyba jednak nie mogła być prawda… Przekląłem swoją rozgorączkowaną wyobraźnię, starając się odciąć od skwierczących piekielnych płomieni i ryku przerażonego bydła wyprowadzanego z obory. Nie, na pewno nie będzie aż tak źle. Wytarłem spocone dłonie o spodnie i spróbowałem wyobrazić sobie człowieka, z którym miałem się spotkać.
Siegfried Farnon. Dziwne nazwisko jak na weterynarza w Yorkshire Dales. Zapewne to Niemiec, który odbywał staż w tym hrabstwie i tam też postanowił otworzyć praktykę. Może początkowo nie nazywał się Farnon, tylko Farrenen. Tak, Siegfried Farrenen. Mój potencjalny pracodawca zaczynał nabierać kształtu: niski, pulchny, okrąglutki typ o wesołych oczkach, zanoszący się gromkim śmiechem. Niestety, równocześnie nawiedzała mnie wizja potężnego, krótko ostrzyżonego Teutona o lodowatych oczach, bardziej współgrająca z powszechnym wyobrażeniem o szefie praktyki weterynaryjnej.
Autobus wtoczył się wąską uliczką na plac i stanął. Nad witryną skromnego sklepu spożywczego widniał napis: „Spółdzielnia Darrowby”. Dotarliśmy na miejsce.
Wysiadłem i postawiłem swoją zdezelowaną walizkę na bruku, rozglądając się wokół. Uderzyło mnie coś, czego początkowo nie potrafiłem określić. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to cisza. Pozostali pasażerowie się oddalili, kierowca wyłączył silnik i nie było słychać żadnych dźwięków, nic się nie poruszało. Jedyną względną oznaką życia była siedząca wokół wieży zegarowej na środku placu grupka staruszków, którzy i tak wyglądali jak wykuci z kamienia.
Przewodniki nie poświęcały Darrowby zbyt wiele miejsca, a krótkie wzmianki przedstawiały je jako miasteczko z szarego kamienia nad rzeką Darrow, z brukowanym rynkiem, nieoferujące żadnych atrakcji poza dwoma zabytkowymi mostami. Tymczasem było malowniczo położone nad kamienistą rzeką, wzdłuż której stały ciasno skupione zabudowania, rozsypujące się swobodniej u stóp wzgórza Herne. Z każdego miejsca w Darrowby, z ulic i wszystkich okien, można było zobaczyć spokojny, zielony masyw łagodnie wznoszący się ponad sześćset metrów nad dachami domostw.
Przejrzyste powietrze dawało poczucie przestrzeni i lekkości, dzięki którym miałem wrażenie, że na równinach trzydzieści kilometrów stąd porzuciłem przykry ciężar. Miejska ciasnota, brud, dym – wyzwoliłem się od tego wszystkiego.
Przy Trengate, cichej uliczce odchodzącej od placu, w końcu po raz pierwszy ujrzałem Skeldale House. Wiedziałem, że jestem na miejscu, jeszcze zanim znalazłem się na tyle blisko, by przeczytać napis „S. Farnon, lek. wet.” na staromodnej mosiężnej tabliczce zwieszającej się nieco krzywo z metalowego pręta. Poznałem dom po bluszczu chaotycznie pnącym się po ścianach z jasnych cegieł aż do najwyższych okien. Taką wskazówkę otrzymałem w liście: jedyny dom porośnięty bluszczem. Być może właśnie tutaj zacznę pracować jako lekarz weterynarii.
Kiedy stanąłem pod drzwiami, brakowało mi tchu jak po długim biegu. Jeśli dostanę tę pracę, sporo się o sobie dowiem. Będę musiał się wykazać na wielu frontach.
Jednak ten stary dom od razu bardzo mi się spodobał. Zbudowano go w stylu georgiańskim i miał eleganckie, malowane na biało drzwi. Okna też były białe – szerokie i pełne wdzięku na parterze i pierwszym piętrze, małe i kwadratowe na krytym dachówką dachu wysoko w górze. Farba się łuszczyła, a zaprawa między cegłami kruszyła, a mimo to dom zachował ponadczasowy szyk. Nie miał ogródka od frontu, a od ulicy, znajdującej się metr dalej, oddzielał go tylko metalowy płotek.
Dotknąłem przycisku dzwonka i popołudniowy spokój natychmiast zakłóciło ujadanie przypominające odgłosy wydawane przez watahę wilków. W górnej części drzwi znajdowało się okienko i zerknąwszy przez nie, ujrzałem falę psów wypływającą zza rogu długiego korytarza i z wściekłym szczekaniem uderzającą o drzwi. Gdybym nie był przyzwyczajony do zwierząt, odwróciłbym się i uciekł gdzie pieprz rośnie. Tymczasem cofnąłem się ostrożnie o krok i tylko obserwowałem psie głowy pojawiające się w okienku, czasami dwie naraz, z oszalałymi oczami i zaślinionymi pyskami. Po minucie lub dwóch potrafiłem je już rozróżnić i uznałem, że przesadziłem, początkowo szacując ich liczbę na czternaście. W rzeczywistości było ich pięć. Duży płowy chart, który pojawiał się najczęściej, ponieważ nie musiał skakać tak wysoko jak pozostałe, cocker spaniel, terier szkocki, whippet i malutki krótkonogi niemiecki terier myśliwski. Tego ostatniego widywałem rzadziej, ponieważ szyba znajdowała się dla niego trochę za wysoko, ale gdy w końcu udawało mu się do niej doskoczyć, szczekał wyjątkowo zajadle.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie zadzwonić ponownie, gdy ujrzałem w korytarzu kobietę solidnej postury. Rzuciła jedno słowo i hałas ucichł jak za sprawą magii. Kiedy otworzyła drzwi, wściekła wataha przymilnie wiła się u jej stóp, pokazując białka oczu i machając podkulonymi ogonami. W życiu nie widziałem takiej uniżonej bandy.
– Dzień dobry – odezwałem się z szerokim uśmiechem. – Nazywam się James Herriot.
W otwartych drzwiach kobieta wyglądała jeszcze bardziej imponująco. Miała koło sześćdziesięciu lat, lecz jej ciasno ściągnięte z czoła włosy były kruczoczarne i ledwie poznaczone siwizną. Skinęła głową i spojrzała na mnie z chłodną życzliwością, najwyraźniej czekając na kolejne informacje. Moje nazwisko chyba nie zabrzmiało znajomo.
– Doktor Farnon mnie oczekuje. Prosił, bym przyjechał dziś po południu.
– Pan Herriot? – powtórzyła z namysłem. – Gabinet jest czynny od szóstej do siódmej. To najbardziej odpowiednia pora na wizytę z psem.
– Nie, nie – zaprotestowałem, nie przestając się uśmiechać. – Staram się o posadę asystenta. Doktor Farnon kazał mi się pojawić w porze podwieczorku.
– Asystent? Doskonale. – Bruzdy na jej twarzy nieco się wygładziły. – Nazywam się Hall, prowadzę doktorowi Farnonowi dom. Jest kawalerem, rozumie pan. Nie wspominał o panu, ale to nic niezwykłego, proszę, niech pan wejdzie i napije się herbaty. Powinien niedługo wrócić.
Ruszyłem za nią korytarzem o bielonych ścianach i podłodze wyłożonej płytkami, po której moje kroki niosły się głośnym echem. Na końcu skręciliśmy w prawo w kolejny korytarz i już zacząłem się dziwić, jak rozległy jest ten dom, gdy gospodyni wprowadziła mnie do zalanego słonecznym światłem salonu.
Był to przestronny, okazały pokój z wysokim sufitem i ogromnym kominkiem oflankowanym sklepionymi łukowo wykuszami. Jedną ścianę zajmowały drzwi na taras, za którymi widać było długi ogród otoczony murem. Dostrzegłem zaniedbany trawnik, skalniak i dużo drzew owocowych. Wielka kępa piwonii płonęła kolorami w promieniach słońca, a na samym końcu ogrodu gawrony krakały w gałęziach wyniosłych wiązów. Dalej ciągnęły się zielone wzgórza pocięte niskimi murkami.
Podłogę przykrywał bardzo wytarty dywan, na którym stały zupełnie zwyczajne meble. Ściany zdobiły myśliwskie ryciny i wszędzie walało się mnóstwo książek – część poustawiano na półkach w wykuszach, ale reszta piętrzyła się na podłodze w kątach pokoju. Główne miejsce na półce nad kominkiem zajmował spory cynowy kufel, który stanowił doprawdy ciekawy widok. Był tak wypchany czekami i banknotami, że wprost kipiały z niego i spływały aż na palenisko poniżej. Przyglądałem się mu skonsternowany, gdy pani Hall wróciła z tacą.
– Doktor Farnon zapewne pojechał do pacjenta? – zagaiłem.
– Nie, wybrał się do Brawton w odwiedziny do matki. Nie umiem powiedzieć, jak długo go nie będzie. – Zostawiła herbatę i wyszła.
Psy zgodnie porozkładały się w pokoju, a poza krótką sprzeczką między terierem szkockim i spanielem o miejsce na fotelu nie pozostał nawet ślad po ich uprzedniej zaciekłości. Leżały, zerkając na mnie z przyjaznym znudzeniem i równocześnie przegrywając walkę ze snem. Wkrótce ostatnia kiwająca się głowa opadła i pokój wypełnił chór ciężkich oddechów.
Ja jednak nie umiałem się odprężyć wraz z nimi. Ogarnęło mnie rozczarowanie. Nastawiłem się na rozmowę i pozostałem z niczym. Swoją drogą, przedziwna sprawa. Dlaczego ktoś miałby zabiegać o asystenta, umawiać się na spotkanie, a potem pojechać w odwiedziny do matki? I jeszcze jedno – gdyby mnie zatrudnił, musiałbym zamieszkać w tym domu, a jednak gospodyni nie dostała polecenia, by przygotować dla mnie pokój. Właściwie to nawet o mnie nie słyszała.
Moje rozmyślania przerwał dzwonek, po którym psy jak rażone prądem zerwały się z jazgotem i skłębioną masą rzuciły do wejścia. Wolałbym, żeby nie traktowały swoich obowiązków tak poważnie. Pani Hall się nie pojawiła, więc ruszyłem do drzwi, pod którymi brytany dawały z siebie wszystko w zaciekłym ujadaniu.
– Cisza! – wrzasnąłem i dźwięk się wyłączył. Pięć psiaków służalczo skuliło się przy moich stopach, niemalże pełzając. Najefektowniej wyglądał wielki chart, który rozciągnął wargi i pokazał zęby w przepraszającym uśmiechu.
Otworzyłem drzwi i spojrzałem w okrągłą, pogodną twarz. Jej właściciel, pulchny mężczyzna w kaloszach, opierał się swobodnie o ogrodzenie.
– Witam, witam, doktor Farnon w domu?
– Niestety nie. W czym mogę pomóc?
– Przekaż mu pan wiadomość, jak zajedzie. Powiedz mu, że trza przetkać krowę Berta Sharpe’a z Barrow Hills.
– Przetkać?
– Zgadza się, leci na trzy cylindry.
– Trzy cylindry?
– Taa, i jak nic nie podziałamy, to zrobi się czop, co nie?
– Prawdopodobnie – potwierdziłem ostrożnie.
– A tego nie chcemy, co nie?
– Z całą pewnością.
– Dobra, to powiedz mu pan. Czołem.
Wróciłem do salonu nieco zbity z tropu. To żenujące… Właśnie wysłuchałem opisu dolegliwości swojej pierwszej pacjentki i nie zrozumiałem ani słowa.
Ledwie zdążyłem usiąść, gdy znów rozległ się dzwonek. Natychmiast wydałem przerażający ryk, który zmroził psy w pół ruchu. Zrozumiały w lot i skruszone wróciły na swoje fotele.
Tym razem był to poważny dżentelmen w dopasowanym kaszkiecie opierającym się na uszach, szaliku zawiązanym starannie na jabłku Adama i z glinianą fajką wetkniętą dokładnie w środek ust. Wyjął ją i odezwał się, dziwnie modelując głos:
– Nazywam się Mulligan. Chcę, żeby doktór Farnon naszykował likarstwo dla mojego psa.
– Aha, a co się dzieje z psem, proszę pana?
Uniósł pytająco brew i przyłożył rękę do ucha. Spróbowałem ponownie, krzycząc na całe gardło:
– Co się dzieje?!
Przez chwilę przyglądał mi się niepewnie.
– Wymniotnuje, szefie – odpowiedział. – Mocno wymniotnuje.
Natychmiast poczułem bezpieczny grunt pod nogami, a w moim umyśle ruszyły procedury diagnostyczne.
– Jaki czas po jedzeniu wymiotuje?
Ręka znów powędrowała do ucha.
– Co tam?
Nachyliłem się do jego skroni, zaczerpnąłem głęboko tchu i ryknąłem:
– Kiedy wymniotnuje, znaczy wymiotuje?!
Po obliczu pana Mulligana powoli rozlało się zrozumienie. Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie.
– A tak, wymniotnuje. Mocno wymniotnuje, szefie.
Nie miałem siły na kolejny wrzask, więc obiecałem mu, że się tym zajmę, i poprosiłem, by wpadł później. Najwyraźniej odczytał odpowiedź z ruchu warg, bo wyglądał na usatysfakcjonowanego i sobie poszedł.
Wróciłem do salonu, zapadłem się w fotel i nalałem sobie filiżankę herbaty. Zdążyłem upić łyk, gdy dzwonek rozbrzmiał ponownie. Tym razem wystarczyło groźne spojrzenie, by psy od razu przycupnęły na swoich fotelach. Ucieszyłem się, że tak szybko łapią.
Przed drzwiami stała śliczna rudowłosa dziewczyna. Uśmiechnęła się, ukazując mnóstwo bardzo białych zębów.
– Dzień dobry – powiedziała uprzejmie głosem dobrze wychowanej osoby. – Nazywam się Diana Brompton. Doktor Farnon zaprosił mnie na podwieczorek.
Przełknąłem ślinę i uczepiłem się klamki.
– Zaprosił panią na podwieczorek? – upewniłem się.
Jej twarz zastygła w uśmiechu.
– Owszem, zgadza się – odrzekła, starannie wymawiając słowa. – Zaprosił mnie na podwieczorek.
– Niestety, nie ma go w domu. Nie potrafię powiedzieć, kiedy wróci.
Uśmiech zniknął jak zmyty.
– Och – westchnęła dziewczyna, wiele wyrażając tą jedną sylabą. – Może mimo wszystko mogłabym wejść?
– Naturalnie, proszę… Przepraszam… – wybąkałem, uświadomiwszy sobie, że gapię się na nią z otwartymi ustami.
Przytrzymałem drzwi, a ona bez słowa przemknęła obok. Znała dom, bo kiedy dotarłem do pierwszego zakrętu, już znikała w salonie. Stąpając na paluszkach, minąłem jego drzwi, a następnie puściłem się galopem, by po kolejnych trzydziestu metrach krętego korytarza dotrzeć do wielkiej, wyłożonej kamiennymi płytami kuchni, po której krzątała się pani Hall. Podbiegłem do niej.
– W salonie jest młoda dama, niejaka panna Brompton. Też przyszła na podwieczorek. – Z trudem zapanowałem nad potrzebą szarpnięcia jej za rękaw.
Pani Hall zachowała stoicki spokój. Uznałem, że mogłaby chociaż jakimś gestem wyrazić niepokój, ale ona nie wydawała się nawet zdziwiona.
– Proszę zabawić ją rozmową, a ja przyniosę więcej ciastek – oznajmiła.
– Ale o czym, u licha, mam z nią rozmawiać? Kiedy przyjedzie doktor Farnon?
– Och, proszę z nią po prostu pogawędzić. Myślę, że doktor niebawem wróci – odrzekła spokojnie.
Wolnym krokiem ruszyłem do salonu, a kiedy otworzyłem drzwi, dziewczyna odwróciła się szybko z zalążkiem kolejnego promiennego uśmiechu. Nawet nie usiłowała ukryć odrazy, gdy przekonała się, że to tylko ja.
– Pani Hall twierdzi, że doktor Farnon niedługo wróci. Może tymczasem napijemy się herbaty?
Otaksowała mnie szybkim spojrzeniem od czubka zmierzwionej fryzury po stare, znoszone buty. Nagle uświadomiłem sobie, że po długiej podróży jestem bardzo wymiętoszony i spocony. Potem wzruszyła ramionami i się odwróciła. Psy przyglądały jej się apatycznie. W pokoju zaległa nieprzyjemna cisza.
Nalałem herbaty i podałem jej filiżankę. Zignorowała mnie i zapaliła papierosa. Zapowiadała się ciężka przeprawa, ale postanowiłem się nie poddawać.
Odchrząknąłem i rzuciłem lekko:
– Dopiero co przyjechałem. Mam nadzieję, że zostanę asystentem doktora.
Tym razem nawet się nie pofatygowała, żeby na mnie spojrzeć. Powiedziała tylko: „Och”, znów nokautując mnie tą monosylabą.
– Urocza okolica – stwierdziłem, wracając do natarcia.
– Tak.
– Nigdy wcześniej nie byłem w Yorkshire, ale podoba mi się tutaj.
– Och.
– Od dawna zna pani doktora Farnona?
– Tak.
– Zakładam, że jest dość młody? Koło trzydziestki?
– Tak.
– Śliczną dziś mamy pogodę.
– Tak.
Przez mniej więcej pięć minut ponawiałem starania dzielnie i wytrwale, usiłując wymyślić coś oryginalnego lub dowcipnego, lecz w końcu panna Brompton zamiast odpowiedzi wyjęła papierosa z ust, odwróciła się i posłała mi długie, zimne spojrzenie. Zrozumiałem, że to koniec, i zamilkłem.
Dziewczyna siedziała, wyglądając przez drzwi na taras, zaciągając się głęboko papierosem i mrużąc oczy, gdy dym unosił się z jej ust. Zachowywała się, jakbym nie istniał.
Mogłem więc obserwować ją do woli, bo wydała mi się interesująca. Nigdy wcześniej nie spotkałem żywej reprezentantki kronik towarzyskich. Modna lniana sukienka, drogi kardigan, eleganckie nogi i oszałamiające rude włosy opadające na ramiona.
I nagle uderzyła mnie zastanawiająca myśl. Taka dziewczyna z niecierpliwością wyczekiwała niskiego, grubego niemieckiego weterynarza… Ten cały Farnon z pewnością musiał coś w sobie mieć.
Żywy obraz w końcu się rozpadł, gdy panna Brompton zerwała się z fotela. Ze złością cisnęła niedopałek do kominka, po czym wymaszerowała z pokoju.
Znużony wstałem z fotela. Poczułem ból głowy i powlokłem się przez drzwi tarasowe do ogrodu. Opadłem na sięgającą kolan trawę i oparłem się plecami o pień imponującej akacji. Gdzie, u diabła, podziewał się Farnon? Naprawdę się mnie spodziewał czy ktoś wyciął mi koszmarny numer? Nagle zrobiło mi się zimno. Wydałem na podróż ostatnie pieniądze i jeśli nastąpiła pomyłka, to znalazłem się w niezłych opałach.
Rozejrzałem się wokół i od razu poczułem się lepiej. Słońce odbijało się od wysokich, starych murów, a pszczoły bzyczały wśród masy barwnych kwiatów. Łagodny wietrzyk poruszał przywiędłymi gronami okazałej wisterii, która porastała niemal cały tył domu. Panował tu niezwykły spokój.
Oparłem głowę o pień i zamknąłem oczy. Nagle pochylił się nade mną Herr Farrenen, dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem. I bardzo wściekły.
– Co pan wyphrawiasz? – warknął, a jego tłuste policzki zadrżały z gniewu. – Nachodzisz pan mój dom pod fałszywym phretekstem, obraszasz Fräulein Brompton, pijesz moją hehrbatę, jesz moje siasteszka. I so jeszcze, hę? Mosze khradniesz łyszeszki? Mówisz, żeś asystent, ale ja nie szukam asystenta. Zahraz zatelefonuję na policję.
Herr Farrenen chwycił słuchawkę w pulchną dłoń. Nawet we śnie dziwiłem się, że ma taki typowy akcent. Tubalny głos powtarzał: „Halo? Halo?”.
I wtedy otworzyłem oczy. Ktoś mówił „Halo?”, ale nie był to Herr Farrenen. O mur opierał się wysoki, szczupły mężczyzna z rękoma w kieszeniach. Był wyraźnie rozbawiony. Gdy dźwignąłem się z trawy, wyprostował się i wyciągnął dłoń.
– Przepraszam, że musiał pan czekać. Nazywam się Siegfried Farnon.
W życiu nie widziałem mężczyzny o bardziej angielskiej aparycji. Pociągła, ironiczna twarz o mocno zarysowanej szczęce. Cienki wąsik, rozwichrzone piaskowe włosy. Miał na sobie starą tweedową marynarkę i bezkształtne flanelowe spodnie. Kołnierzyk kraciastej koszuli był wytarty, a węzeł krawata niedbały. Wyglądał na człowieka, który nie spędza zbyt wiele czasu przed lustrem.
Jego widok wyraźnie poprawił mi nastrój, mimo że kark mnie bolał w miejscu, którym opierałem się o drzewo. Potrząsnąłem głową, żeby się do końca rozbudzić, a z moich włosów posypały się źdźbła trawy.
– Była tu niejaka panna Brompton – wypaliłem. – Przyszła na podwieczorek. Wyjaśniłem, że dostał pan wezwanie.
Farnon zdziwił się, ale niezbyt się tym przejął. Powoli potarł podbródek.
– Hmm, no tak… Nieważne. Szczerze przepraszam, że mnie nie było, kiedy pan przyjechał. Mam fatalną pamięć i po prostu zapomniałem.
Akcent też miał bardzo angielski.
Posłał mi długie, przenikliwe spojrzenie, po czym się uśmiechnął.
– Wejdźmy do środka – zaproponował. – Oprowadzę pana po przychodni.3
W czasach świetności długa przybudówka na tyłach domu służyła jako kwatery dla służby. Wszystko tutaj było mroczne, wąskie i ciasne, jakby w kontraście do bryły od frontu.
Farnon otworzył przede mną pierwsze z kilku par drzwi, za którymi znajdował się korytarz wypełniony zapachem eteru i karbolu.
– Tutaj – oznajmił z porozumiewawczym błyskiem w oczach, jakby miał zaraz ujawnić tajemnicę jaskini Aladyna – znajduje się magazyn leków.
Magazyn leków był ważnym miejscem w czasach przed penicyliną i sulfonamidami. Rzędy półek sięgających od podłogi po sufit, zastawionych lśniącymi, brązowymi butlami, odcinały się na tle białych ścian. Chłonąłem znajome nazwy: słodka saletra, nalewka kamforowa, chlorodyna, formalina, salmiak, heksamina, cukier ołowiany, mazidło wapienne, chlorek rtęci, czerwona maść. Znane etykiety dodały mi otuchy.
Byłem nowicjuszem, lecz znalazłem się wśród starych przyjaciół. Przez kilka lat z wysiłkiem przyswajałem wiedzę o nich i zgłębiałem ich tajemnice. Znałem ich pochodzenie, działanie i zastosowanie, a także irytująco różne dawkowanie. Egzaminator pytał: „Jaka jest dawka dla konia? A dla krowy? Dla owcy? Dla świni? Dla psa? I dla kota?”.
Na tych półkach znajdował się cały weterynaryjny arsenał przeciwko chorobom. Na ławce pod oknem zauważyłem przybory do przygotowywania leków: rozmaite menzurki i zlewki, moździerze i tłuczki. A w otwartym kredensie w głębi – buteleczki, sterty korków wszelkich rozmiarów, pojemniczki na tabletki i papierowe tutki na proszki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki