Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook

Pełna ciepła i humoru opowieść najsłynniejszego weterynarza

James Herriot, z wykształcenia lekarz weterynarii, urodził się w Sunderland w Anglii. Wychował się i studiował w Szkocji, gdzie pracował w swoim zawodzie oraz stworzył cieszące się ogromną popularnością książki. Na ich podstawie powstał serial pod tym samym tytułem: Wszystkie stworzenia duże i małe. Herriot z błyskotliwym poczuciem humoru opisuje życie w Yorkshire, kreś­ląc barwne portrety jego mieszkańców i odkrywając tajniki fascynującej pracy wśród zwierząt.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-427-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W pod­ręcz­ni­kach nie było o tym ani słowa, pomy­śla­łem, gdy śnieg wla­tu­jący przez otwarte wrota sto­doły opadł na moje nagie plecy.

Leża­łem na brzu­chu na kamien­nej posadzce, w kałuży odra­ża­ją­cej mazi, z ramie­niem wsu­nię­tym głę­boko do macicy rodzą­cej krowy, pró­bu­jąc zna­leźć mię­dzy kost­kami bruku opar­cie dla pal­ców stóp. Byłem roze­brany do pasa, a śnieg mie­szał się z bło­tem i zaschniętą krwią na moim tor­sie. Nie widzia­łem nic poza nie­wiel­kim krę­giem bla­dego świa­tła z kop­cą­cej lampy naf­to­wej, którą trzy­mał nade mną far­mer.

Nie, auto­rzy pod­ręcz­ni­ków nie wyja­śniali, jak po omacku szu­kać linek i narzę­dzi, jak zacho­wać higienę, gdy masz do dys­po­zy­cji pół wia­dra let­niej wody, jak się ukła­dać na wrzy­na­ją­cych się w pierś kamie­niach. Nie wspo­mi­nali, że ramiona powoli drę­twieją, a mię­śnie słabną z wysiłku, gdy palce pró­bują dzia­łać pomię­dzy potęż­nymi skur­czami macicy rodzą­cej krowy.

Ni­gdzie nie było mowy o rosną­cym wyczer­pa­niu, o poczu­ciu bez­na­dziei i cichym gło­siku paniki.

Przy­po­mniała mi się ilu­stra­cja w pod­ręcz­niku do położ­nic­twa: krowa stoi na środku lśnią­cego czy­sto­ścią pomiesz­cze­nia, a gładko zacze­sany wete­ry­narz w nie­ska­zi­tel­nym far­tu­chu wsuwa w nią ramię na przy­zwo­itą głę­bo­kość. Lekarz uśmie­cha się pogod­nie, podob­nie jak far­mer i jego pomoc­nicy, nawet krowa się uśmie­cha. Ni­gdzie nie widać ani śladu błota, krwi czy potu.

Wete­ry­narz z obrazka zjadł wła­śnie wyśmie­nity obiad i wpadł do sąsiada, żeby przy­jąć poród ot tak, dla przy­jem­no­ści, jakby na deser. Nie zwlókł się z łóżka, dygo­cząc z zimna, o dru­giej nad ranem, nie tłukł się dwa­dzie­ścia kilo­me­trów po wer­te­pach pokry­tych zamar­z­nię­tym śnie­giem, wpa­tru­jąc się sen­nie przed sie­bie, dopóki w świe­tle reflek­to­rów nie ujrzał samot­nej farmy. Nie musiał tara­ba­nić się pra­wie kilo­metr pod górę bia­łym zbo­czem do pozba­wio­nej drzwi sto­doły, w któ­rej leżała jego pacjentka.

Spró­bo­wa­łem wepchnąć rękę choć kilka cen­ty­me­trów dalej. Głowa cie­laka znaj­do­wała się z tyłu macicy, a ja mozol­nie usi­ło­wa­łem czub­kami pal­ców nasu­nąć cienką pętlę na jego żuchwę. Moje ramię tkwiło mię­dzy cie­lę­ciem a kośćmi mied­nicy matki. Przy każ­dym skur­czu nacisk sta­wał się nie­mal nie do znie­sie­nia, lecz kiedy ustę­po­wał, prze­su­wa­łem linkę o parę cen­ty­me­trów. Zasta­na­wia­łem się, ile jesz­cze wytrzy­mam. Jeśli za chwilę nie uda mi się zało­żyć pętli, to ni­gdy nie wydo­będę tego cie­laka. Jęk­ną­łem, zaci­sną­łem zęby i się­gną­łem głę­biej.

Do sto­doły wpadł kolejny kłąb śniegu i nie­malże usły­sza­łem, jak płatki top­nieją ze skwier­cze­niem na moich spo­co­nych ple­cach. Pot spły­wał mi też po czole i zale­wał oczy.

Pod­czas trud­nego cie­le­nia zawsze nad­cho­dzi moment zwąt­pie­nia, czy uda się wygrać tę bata­lię. I ja wła­śnie dotar­łem do tego etapu.

Przez głowę zaczęły mi prze­la­ty­wać różne myśli. „Chyba lepiej by było zarżnąć tę krowę. Ma tak wąską mied­nicę, że cie­lak na pewno się nie prze­ci­śnie” albo: „To dobre, tłu­ste zwie­rzę mię­snego typu, więc może bar­dziej się opłaci wezwać rzeź­nika?”, czy też: „Cie­lak jest fatal­nie uło­żony. Gdyby krowa miała szer­szą mied­nicę, z łatwo­ścią dałoby się popra­wić poło­że­nie głowy, ale w tym przy­padku jest to wła­ści­wie nie­moż­liwe”.

Oczy­wi­ście mogłem prze­pro­wa­dzić zabieg embrio­to­mii – zało­żyć pętlę na szyję cie­lę­cia i odciąć mu łeb. Czę­sto zda­rzało się, że po trud­nych poro­dach pod­łoga zasłana była odcię­tymi gło­wami, koń­czy­nami i ster­tami wnętrz­no­ści. Ist­niały grube pod­ręcz­niki opi­su­jące nie­zli­czone spo­soby kawał­ko­wa­nia płodu w macicy.

Jed­nak żaden z nich nie miał tutaj racji bytu, ponie­waż maluch żył. Gdy udało mi się się­gnąć do kącika jego pyska, zasko­czył mnie dotknię­ciem cie­płego języka. Było to o tyle nie­spo­dzie­wane, że w tym uło­że­niu cie­laki zazwy­czaj są mar­twe, udu­szone z powodu nie­na­tu­ral­nego wygię­cia szyi nara­żo­nej na mocne skur­cze poro­dowe. Tym­cza­sem w tym tliło się jesz­cze życie i jeśli miał się wydo­stać, to tylko w jed­nym kawałku.

Pod­sze­dłem do wia­dra z wodą, cał­kiem już zimną i brudną od krwi, po czym sta­ran­nie namy­dli­łem całe ręce. Znów się poło­ży­łem, odno­sząc wra­że­nie, że wbi­ja­jący się w moją pierś bruk jest jesz­cze tward­szy niż przed­tem. Zapar­łem się pal­cami stóp w szcze­li­nie mię­dzy kamie­niami, strzą­sną­łem pot zale­wa­jący oczy i po raz setny wsu­ną­łem w kanał rodny krowy ramię mięk­kie niczym roz­go­to­wane spa­ghetti. Obok chu­dych, suchych nóżek cie­laka trą­cych moją skórę niczym papier ścierny, do zgię­cia szyi, dalej w stronę ucha, a potem wzdłuż pyska w kie­runku żuchwy, która stała się moim głów­nym życio­wym celem.

Nie­wia­ry­godne, ale robi­łem to już od pra­wie dwóch godzin. Choć opa­da­łem z sił, raz po raz usi­ło­wa­łem zało­żyć pętlę na dolną szczękę malu­cha. Pró­bo­wa­łem też innych spo­so­bów – obra­ca­nia nóg, deli­kat­nego cią­gnię­cia tępym haczy­kiem zacze­pio­nym o oczo­dół – ale w końcu wró­ci­łem do pętli.

W sto­dole pano­wała ponura atmos­fera. Far­mer, pan Dins­dale, był wyso­kim, smut­nym, mało­mów­nym męż­czy­zną, który zawsze spo­dzie­wał się naj­gor­szego. Towa­rzy­szył mu wysoki, smutny, mało­mówny syn. Obaj obser­wo­wali moje wysiłki z rosną­cym przy­gnę­bie­niem.

Ale naj­gor­szy ze wszyst­kiego był stryj. Kiedy wsze­dłem do poło­żo­nej na zbo­czu sto­doły, ze zdzi­wie­niem dostrze­głem niskiego, jasno­okiego męż­czy­znę w kape­lutku z wąskim ron­dem wygod­nie usa­do­wio­nego na beli siana. Nabi­jał fajkę, wyraź­nie szy­ku­jąc się na przed­sta­wie­nie.

– Witaj, mło­dzień­cze! – zawo­łał z nosową wymową cha­rak­te­ry­styczną dla West Riding. – Jestem bra­tem pana Dins­dale’a. Gospo­da­ruję w Liston­dale.

Posta­wi­łem swoje torby na pod­ło­dze i ski­ną­łem głową.

– Miło mi. Nazy­wam się Her­riot.

Star­szy pan obrzu­cił mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Moim wete­ry­na­rzem jest dok­tor Bro­om­field. Pew­nie pan o nim sły­szał, bo chyba wszy­scy go znają. Świetny facho­wiec z niego, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o odbie­ra­nie poro­dów. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem, by ktoś mu dorów­nał.

Zdo­ła­łem uśmiech­nąć się blado. W innych oko­licz­no­ściach był­bym zachwy­cony, że mam tak zna­mie­ni­tego kolegę po fachu, ale dziw­nym tra­fem nie teraz, aku­rat nie teraz… Prawdę mówiąc, te słowa roz­brzmiały w mojej gło­wie niczym żałobny dzwon.

– Oba­wiam się, że nie znam dok­tora Bro­om­fielda – wyzna­łem, zdej­mu­jąc kurtkę i znacz­nie mniej chęt­nie ścią­ga­jąc koszulę przez głowę. – Ale miesz­kam w tych stro­nach od nie­dawna.

Stry­jek osłu­piał.

– Nie zna go pan?! To chyba jest pan jedyny. W Liston­dale cie­szy się wielką sławą, zapew­niam pana. – Zamilkł wstrzą­śnięty i przy­tknął zapałkę do fajki. Po chwili rzu­cił spoj­rze­nie na mój pokryty gęsią skórką tors. – Nasz dok­tor Bro­om­field ma posturę bok­sera. Ni­gdy nie widzia­łem tak umię­śnio­nego męż­czy­zny.

Powoli zalała mnie fala sła­bo­ści. Poczu­łem się cał­kiem nie­zdarny i nie­kom­pe­tentny. Kiedy ukła­da­łem linki i narzę­dzia na czy­stym ręcz­niku, sta­ru­szek znów zaga­dał:

– A od jak dawna pan prak­ty­kuje, jeśli wolno spy­tać?

– Hmm, od jakichś sied­miu mie­sięcy.

– Od sied­miu mie­sięcy?! – Uśmiech­nął się pobłaż­li­wie, ubił tytoń i wydmu­chał chmurę cuch­ną­cego błę­kit­nego dymu. – Nic nie zastąpi doświad­cze­nia, zawsze to powta­rzam. Dok­tor Blo­om­field bywa u mnie już od ponad dzie­się­ciu lat i naprawdę zna się na swo­jej robo­cie. Nie wystar­czy czy­tać książki. Liczy się doświad­cze­nie.

Doda­łem do wody w wia­drze odro­binę środka odka­ża­ją­cego i sta­ran­nie namy­dli­łem ramiona. Uklą­kłem za krową.

– Dok­tor Bro­om­field zawsze sma­ruje ramiona spe­cjal­nym olej­kiem – zauwa­żył stryj­cio, z zado­wo­le­niem pyka­jąc z fajki. – Mówi, że sama woda z mydłem może wywo­łać infek­cję macicy.

Zaczą­łem bada­nie. To ważka chwila, gdy wete­ry­narz po raz pierw­szy wsuwa rękę do macicy krowy. Zaraz mia­łem się dowie­dzieć, czy za pięt­na­ście minut będę wkła­dał kurtkę, czy też czeka mnie wiele godzin cięż­kiej pracy.

Tym razem mia­łem pecha, cie­lak był fatal­nie uło­żony. Głowa z tyłu i zupełny brak miej­sca, jakby rodziła go nie­doj­rzała jałówka, a nie krowa, która cieli się kolejny raz. I była sucha jak pieprz, wody musiały odejść wiele godzin wcze­śniej. Pew­nie wyczer­pały ją wędrówki po wysoko poło­żo­nych pastwi­skach i zaczęła rodzić tydzień przed cza­sem. Dla­tego spro­wa­dzili ją do tej na poły zawa­lo­nej sto­doły. W każ­dym razie zapo­wia­dało się, że jesz­cze długo nie wrócę do łóżka…

– I co tam zna­la­złeś, młody czło­wieku? – Prze­ni­kliwy głos stry­jaszka prze­rwał ciszę. – Głowa z tyłu, co? Łatwi­zna. Widzia­łem, jak dok­tor Bro­om­field robi to tak – obraca cielę i wyciąga je za tylne nogi.

Sły­sza­łem już podobne bzdury. W cza­sie mojej krót­kiej prak­tyki prze­ko­na­łem się, że wszy­scy far­me­rzy są eks­per­tami, jeśli cho­dzi o żywy inwen­tarz nale­żący do innych. Kiedy coś się działo w ich gospo­dar­stwie, pędzili dzwo­nić po leka­rza, jed­nakże wobec sąsia­dów oka­zy­wali ogromną pew­ność sie­bie, racząc ich mądro­ściami i dobrymi radami. Kolejną cie­ka­wostką, którą zaob­ser­wo­wa­łem, było to, że z ich zale­ce­niami zazwy­czaj liczono się bar­dziej niż ze zda­niem wete­ry­na­rza. Tak jak na przy­kład teraz. Stry­jek naj­wy­raź­niej był uzna­nym spe­cja­li­stą i Dins­dale’owie z uwagą wsłu­chi­wali się w jego słowa.

– Inne roz­wią­za­nie – kon­ty­nu­ował – to zebrać kilku sil­nych chło­pów z linami i po pro­stu wycią­gnąć małego tak, jak jest, z głową z tyłu.

Wes­tchną­łem, dalej bada­jąc krowę.

– Nie­stety, jest za mało miej­sca, żeby cał­kiem odwró­cić cie­laka – powie­dzia­łem – a wycią­ga­jąc go w tej pozy­cji, z całą pew­no­ścią poła­miemy mied­nicę matki.

Dins­dale’owie zmru­żyli oczy. Naj­wy­raź­niej uznali, że kręcę w obli­czu ogromu wie­dzy stry­jaszka.

A teraz, dwie godziny póź­niej, porażka cza­iła się tuż-tuż. Byłem nie­mal zupeł­nie wyczer­pany. Roz­cią­ga­łem się i wygi­na­łem na brud­nym bruku, pod­czas gdy Dins­dale’owie przy­glą­dali mi się w ponu­rym mil­cze­niu, a stryj­cio zale­wał nie­usta­ją­cym poto­kiem uszczy­pli­wo­ści. Jego rumiana twarz pro­mie­niała rado­ścią, a maleń­kie oczka błysz­czały – naj­wy­raź­niej od lat nie prze­żył tak szczę­śli­wej nocy. Długa wspi­naczka pod górę opła­ciła mu się stu­krot­nie. Sta­ru­szek ani na chwilę nie tra­cił ener­gii. Roz­ko­szo­wał się każdą minutą.

Leża­łem z zamknię­tymi oczami, twa­rzą sztywną od brudu i sze­roko otwar­tymi ustami, a on ujął fajkę w dłoń i pochy­lił się ze swo­jej beli słomy.

– Zaraz pole­gniesz, młody czło­wieku – oznaj­mił z głę­boką satys­fak­cją. – No cóż, ni­gdy nie widzia­łem, żeby dok­tor Bro­om­field sobie nie pora­dził, ale on ma mnó­stwo doświad­cze­nia. Poza tym jest silny, naprawdę silny. Czło­wiek nie do zdar­cia.

Wście­kłość ude­rzyła mi do głowy niczym haust moc­nego alko­holu. Oczy­wi­ście w tym momen­cie powi­nie­nem wstać, wylać stryj­ciowi na głowę wia­dro krwi­stej wody, zbiec ze wzgó­rza i odje­chać. Uciec z York­shire, od stryjka, od Dins­dale’ów i od tej krowy.

Zamiast tego zaci­sną­łem zęby, napią­łem mię­śnie nóg i popchną­łem z całych sił. Z nie­do­wie­rza­niem zorien­to­wa­łem się, że pętla prze­cho­dzi nad małymi, ostrymi sie­ka­czami i wsuwa się do pyska cie­laka. Ostroż­nie, modląc się w duchu, lewą ręką pocią­gną­łem cienką linkę i poczu­łem, że węzeł się zaci­ska. Udało mi się zła­pać żuchwę.

Naresz­cie mogłem zacząć kon­kret­nie dzia­łać.

– Pro­szę chwy­cić tę linkę – zwró­ci­łem się do pana Dins­dale’a – i utrzy­my­wać ją tak, by była lekko napięta. Będę odpy­chał cie­laka, a jeśli pan będzie rów­no­cze­śnie cią­gnął, powi­nien się odwró­cić głową do wyj­ścia.

– A co, jeśli linka spad­nie? – spy­tał z nadzieją stryj­cio.

Zigno­ro­wa­łem go. Opar­łem dłoń na barku cie­laka i zaczą­łem pchać mię­dzy skur­czami. Czu­łem, że drobne ciałko odsuwa się ode mnie. – Niech pan cią­gnie rów­no­mier­nie, bez szar­pa­nia. – A w myślach doda­łem: Boże, nie pozwól, by pętla się zsu­nęła.

Głowa zaczęła się obra­cać. Szyja wypro­sto­wała się wzdłuż mojego ramie­nia, a potem ucho dotknęło łok­cia. Puści­łem bark i chwy­ci­łem cie­laka za pysk. Chro­niąc dło­nią ścianę pochwy przed zębami, prze­su­wa­łem głowę, aż zna­la­zła się tam, gdzie powinna, czyli na przed­nich nogach. Szybko roz­luź­ni­łem pętlę i prze­ło­ży­łem ją za uszy.

– A teraz pro­szę cią­gnąć głowę w trak­cie skur­czu – pole­ci­łem.

– Nie, teraz trzeba cią­gnąć za nogi! – wrza­snął stry­jek.

– Cią­gnij pan tę cho­lerną głowę, bez gada­nia! – ryk­ną­łem peł­nym gło­sem i od razu poczu­łem się lepiej, gdy ura­żony sta­ru­szek wyco­fał się na belę słomy.

Kiedy wydo­by­li­śmy głowę, reszta wyszła już łatwo. Zwie­rzak legł bez ruchu na kamie­niach, oczy miał szkli­ste i nie­wi­dzące, a język siny i mocno spuch­nięty.

– Zdech­nie, bez dwóch zdań – mruk­nął stryj, podej­mu­jąc atak.

Oczy­ści­łem małemu pysk ze śluzu, mocno wdmuch­ną­łem powie­trze do płuc i zaczą­łem resu­scy­ta­cję. Po kilku uci­śnię­ciach klatki pier­sio­wej cie­lak zro­bił wdech, a jego powieki zatrze­po­tały. Potem zaczął regu­lar­nie oddy­chać i wierz­gnął jedną nogą.

Stry­ja­szek zdjął kape­lusz i z nie­do­wie­rza­niem poskro­bał się w głowę.

– A niech mnie, żyje… Po tym, jak żeś pan tu tyle mie­szał, byłem pewien, że zdech­nie. – Stra­cił cały entu­zjazm, a pusta fajka zwie­szała się smęt­nie z kącika jego ust.

– Wiem, czego ten maluch potrze­buje – oznaj­mi­łem. Chwy­ci­łem cie­laka za przed­nie nogi i przy­su­ną­łem do pyska matki. Krowa leżała na boku z głową bez­wład­nie spo­czy­wa­jącą na nie­rów­nej posadzce. Oddy­chała ciężko, oczy miała przy­mknięte i wyglą­dała, jakby było jej wszystko jedno. A potem poczuła cie­laka i nagle prze­szła prze­mianę. Sze­roko otwo­rzyła oczy i zaczęła poru­szać noz­drzami, wcią­ga­jąc nowy zapach. Z każ­dym kolej­nym wde­chem jej zain­te­re­so­wa­nie rosło, aż dźwi­gnęła się z wysił­kiem, trą­ciła nosem i obwą­chała cie­laka, a głę­boko w jej piersi roz­legł się pomruk. Następ­nie zaczęła go meto­dycz­nie wyli­zy­wać. Natura zadbała o dosko­nały masaż sty­mu­lu­jący na takie chwile, a maluch aż wygi­nał grzbiet, gdy szorstki język prze­su­wał się po jego skó­rze. Rap­tem minutę póź­niej potrzą­snął głową i spró­bo­wał się pod­nieść.

Uśmiech­ną­łem się. Lubi­łem ten moment. Mały cud. Czu­łem, że ni­gdy mi się nie znu­dzi, nie­ważne, ile razy bym go widział. Sta­ra­łem się tro­chę oczy­ścić z zaschnię­tej krwi i błota, ale i tak na­dal pokry­wały moją skórę sko­rupą, któ­rej nie mogłem usu­nąć nawet paznok­ciami. Będę musiał pocze­kać na gorącą kąpiel w domu. Wcią­ga­jąc koszulę przez głowę, czu­łem się tak, jakby ktoś obił mnie drą­giem. Bolały mnie wszyst­kie mię­śnie. Gar­dło mia­łem wyschnięte, a wargi nie­mal skle­jone.

Wysoka, smutna postać pochy­liła się nade mną.

– Podać picie? – zapy­tał pan Dins­dale.

Moją umo­ru­saną twarz roz­ja­śnił pełen nie­do­wie­rza­nia uśmiech. Przed oczami sta­nęła mi wizja gorą­cej her­baty porząd­nie dopra­wio­nej whi­sky.

– Bar­dzo miło z pana strony. Z chę­cią się napiję. To były trudne dwie godziny.

– Nie panu – spro­sto­wał gospo­darz, patrząc na mnie ze spo­ko­jem. – Pyta­łem o krowę.

– A, tak, oczy­wi­ście – zaczą­łem traj­ko­tać – no jasne, pro­szę ją napoić. Na pewno jest spra­gniona. Dobrze jej to zrobi. Pew­nie, pew­nie, pro­szę dać jej pić.

Spa­ko­wa­łem narzę­dzia i chwiej­nym kro­kiem wysze­dłem ze sto­doły. Na wrzo­so­wi­sku na­dal pano­wała ciem­ność, a prze­ni­kliwy wiatr zaci­nał śnie­giem, kłu­jąc mnie w oczy. Zata­cza­jąc się, ruszy­łem w dół zbo­cza i wtedy po raz ostatni dotarł do mnie głos stry­jaszka, ostry i nie­wzru­szony:

– Dok­tor Bro­om­field nie pochwala poje­nia krowy po cie­le­niu. Mówi, że to ozię­bia żołą­dek.2

W roz­kle­ko­ta­nym auto­bu­sie pano­wał zaduch, a do tego sie­dzia­łem pod oknem, w które świe­ciło upalne lip­cowe słońce. Wier­ci­łem się nie­spo­koj­nie w swoim naj­lep­szym gar­ni­tu­rze, co chwila roz­luź­nia­jąc pal­cem sztywny, biały koł­nie­rzyk koszuli. To był bez­na­dziejny strój na taką pogodę, lecz cze­kał na mnie przy­szły pra­co­dawca, więc chcia­łem się zapre­zen­to­wać jak naj­le­piej.

Wiele zale­żało od tej roz­mowy. W roku 1937 uzy­ska­nie dyplomu na wydziale wete­ry­na­rii rów­nało się miej­scu w kolejce po zasi­łek dla bez­ro­bot­nych. Po deka­dzie zanie­dbań ze strony rządu w rol­nic­twie pano­wał zastój, a konie pocią­gowe, które sta­no­wiły pod­stawę naszej pro­fe­sji, szybko wycho­dziły z użytku. Nie­trudno było o czarne myśli, kiedy rze­sze mło­dych ludzi po pię­ciu latach trud­nych stu­diów sta­wiały czoło światu obo­jęt­nemu na ich zapał i roz­le­głą wie­dzę. Co tydzień w „Recor­dzie” poja­wiały się dwa lub trzy ogło­sze­nia, a na każde odpo­wia­dało śred­nio osiem­dzie­się­ciu chęt­nych.

Kiedy otrzy­ma­łem list z Dar­rowby w York­shire Dales, nie mogłem uwie­rzyć wła­snym oczom. Dok­tor Sieg­fried Far­non, czło­nek Kró­lew­skiego Kole­gium Leka­rzy Wete­ry­na­rii, chciał się ze mną spo­tkać w pią­tek po połu­dniu. Zapra­szał mnie na pod­wie­czo­rek, a gdy­by­śmy przy­pa­dli sobie do gustu, ofe­ro­wał mi posadę swo­jego asy­stenta. Chwy­ci­łem się tej moż­li­wo­ści niczym tonący brzy­twy. Więk­szość kole­gów, z któ­rymi stu­dio­wa­łem, albo była bez­ro­botna, albo zatrud­niła się w skle­pach czy w dokach, więc porzu­ci­łem już wszelką nadzieję, iż mój los poto­czy się ina­czej.

Kie­rowca ze zgrzy­tem zmie­nił bieg, wcho­dząc w kolejny ostry zakręt. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów cały czas mia­rowo wjeż­dża­li­śmy coraz wyżej, zbli­ża­jąc się do maja­czą­cego w oddali zamglo­nego masywu Gór Pen­niń­skich. Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w York­shire, lecz sama nazwa przy­wo­dziła na myśl hrab­stwo tak cięż­ko­strawne i nie­ro­man­tyczne jak pud­ding, z któ­rego sły­nęło. Nasta­wia­łem się na suro­wość, nudę i abso­lutny brak uroku, lecz w miarę podróży ogar­niało mnie coraz więk­sze zdu­mie­nie. Nie­fo­remne pagórki prze­szły w wyso­kie, poro­śnięte trawą wzgó­rza i roz­le­głe doliny, na któ­rych dnie wśród drzew wiły się rzeki. Solidne domo­stwa z sza­rego kamie­nia stały pomię­dzy wyspami upraw­nych pól, się­ga­ją­cymi wzwyż jasno­zie­lo­nymi przy­ląd­kami i wci­na­ją­cymi się mię­dzy ciemne fale wrzo­sów spły­wa­jące ze szczy­tów.

Ogro­dze­nia i żywo­płoty ustą­piły kamien­nym mur­kom bie­gną­cym wzdłuż dróg, ota­cza­ją­cym pola i cią­gną­cym się w nie­skoń­czo­ność po oko­licz­nych wzgó­rzach. Były wszę­dzie, kre­śląc całe kilo­me­try wzo­rów wysoko na zie­lo­nych roz­ło­gach.

Im bli­żej celu się znaj­do­wa­łem, tym wię­cej przy­po­mi­na­łem sobie prze­ra­ża­ją­cych opo­wie­ści, przy­wie­zio­nych na uczel­nię przez roz­go­ry­czo­nych i spo­nie­wie­ra­nych kil­ku­mie­sięcz­nymi prak­ty­kami wete­ra­nów. Asy­stenci byli tylko mar­nym pyłem, a bez­względni, okrutni pryn­cy­pa­ło­wie gło­dzili ich i zmu­szali do katorż­ni­czej pracy. Dave Ste­vens, zapa­la­jąc papie­rosa drżącą dło­nią, wyznał:

– Nie mia­łem ani jed­nego wol­nego wie­czoru, ani pół dnia. Kazał mi myć samo­chód, prze­ko­py­wać ogró­dek, kosić traw­nik, zała­twiać spra­wunki dla całej rodziny. Odsze­dłem, kiedy zażą­dał, bym wyczy­ścił komin.

Albo Wil­lie John­stone:

– Jako pierw­sze zada­nie szef pole­cił mi zało­żyć sondę żołąd­kową koniowi. Tra­fi­łem do tcha­wicy zamiast do prze­łyku. Poda­łem kilka dawek pokarmu i koń zwa­lił się z łomo­tem mar­twy jak kłoda. W jed­nej chwili posi­wia­łem.

I jesz­cze ta krą­żąca po uczelni opo­wieść o Fre­dzie Prin­gle’u. Zało­żył tro­kar wzdę­tej kro­wie, a far­mer był pod takim wra­że­niem syczą­cego gazu ucho­dzą­cego ze żwa­cza, że Freda ponio­sło i przy­ło­żył do kaniuli zapal­niczkę. Ryczący pło­mień się­gnął bel słomy i obora spło­nęła ze szczę­tem. Natych­miast po tym zda­rze­niu Fred przy­jął sta­no­wi­sko w kolo­niach, zdaje się, że gdzieś na Wyspach Nawietrz­nych.

Do dia­ska, to chyba jed­nak nie mogła być prawda… Prze­klą­łem swoją roz­go­rącz­ko­waną wyobraź­nię, sta­ra­jąc się odciąć od skwier­czą­cych pie­kiel­nych pło­mieni i ryku prze­ra­żo­nego bydła wypro­wa­dza­nego z obory. Nie, na pewno nie będzie aż tak źle. Wytar­łem spo­cone dło­nie o spodnie i spró­bo­wa­łem wyobra­zić sobie czło­wieka, z któ­rym mia­łem się spo­tkać.

Sieg­fried Far­non. Dziwne nazwi­sko jak na wete­ry­na­rza w York­shire Dales. Zapewne to Nie­miec, który odby­wał staż w tym hrab­stwie i tam też posta­no­wił otwo­rzyć prak­tykę. Może począt­kowo nie nazy­wał się Far­non, tylko Far­re­nen. Tak, Sieg­fried Far­re­nen. Mój poten­cjalny pra­co­dawca zaczy­nał nabie­rać kształtu: niski, pulchny, okrą­glutki typ o weso­łych oczkach, zano­szący się grom­kim śmie­chem. Nie­stety, rów­no­cze­śnie nawie­dzała mnie wizja potęż­nego, krótko ostrzy­żo­nego Teu­tona o lodo­wa­tych oczach, bar­dziej współ­gra­jąca z powszech­nym wyobra­że­niem o sze­fie prak­tyki wete­ry­na­ryj­nej.

Auto­bus wto­czył się wąską uliczką na plac i sta­nął. Nad witryną skrom­nego sklepu spo­żyw­czego wid­niał napis: „Spół­dziel­nia Dar­rowby”. Dotar­li­śmy na miej­sce.

Wysia­dłem i posta­wi­łem swoją zde­ze­lo­waną walizkę na bruku, roz­glą­da­jąc się wokół. Ude­rzyło mnie coś, czego począt­kowo nie potra­fi­łem okre­ślić. Dopiero po chwili zro­zu­mia­łem, że to cisza. Pozo­stali pasa­że­ro­wie się odda­lili, kie­rowca wyłą­czył sil­nik i nie było sły­chać żad­nych dźwię­ków, nic się nie poru­szało. Jedyną względną oznaką życia była sie­dząca wokół wieży zega­ro­wej na środku placu grupka sta­rusz­ków, któ­rzy i tak wyglą­dali jak wykuci z kamie­nia.

Prze­wod­niki nie poświę­cały Dar­rowby zbyt wiele miej­sca, a krót­kie wzmianki przed­sta­wiały je jako mia­steczko z sza­rego kamie­nia nad rzeką Dar­row, z bru­ko­wa­nym ryn­kiem, nie­ofe­ru­jące żad­nych atrak­cji poza dwoma zabyt­ko­wymi mostami. Tym­cza­sem było malow­ni­czo poło­żone nad kamie­ni­stą rzeką, wzdłuż któ­rej stały cia­sno sku­pione zabu­do­wa­nia, roz­sy­pu­jące się swo­bod­niej u stóp wzgó­rza Herne. Z każ­dego miej­sca w Dar­rowby, z ulic i wszyst­kich okien, można było zoba­czyć spo­kojny, zie­lony masyw łagod­nie wzno­szący się ponad sześć­set metrów nad dachami domostw.

Przej­rzy­ste powie­trze dawało poczu­cie prze­strzeni i lek­ko­ści, dzięki któ­rym mia­łem wra­że­nie, że na rów­ni­nach trzy­dzie­ści kilo­me­trów stąd porzu­ci­łem przy­kry cię­żar. Miej­ska cia­snota, brud, dym – wyzwo­li­łem się od tego wszyst­kiego.

Przy Tren­gate, cichej uliczce odcho­dzą­cej od placu, w końcu po raz pierw­szy ujrza­łem Skel­dale House. Wie­dzia­łem, że jestem na miej­scu, jesz­cze zanim zna­la­złem się na tyle bli­sko, by prze­czy­tać napis „S. Far­non, lek. wet.” na sta­ro­mod­nej mosięż­nej tabliczce zwie­sza­ją­cej się nieco krzywo z meta­lo­wego pręta. Pozna­łem dom po blusz­czu cha­otycz­nie pną­cym się po ścia­nach z jasnych cegieł aż do naj­wyż­szych okien. Taką wska­zówkę otrzy­ma­łem w liście: jedyny dom poro­śnięty blusz­czem. Być może wła­śnie tutaj zacznę pra­co­wać jako lekarz wete­ry­na­rii.

Kiedy sta­ną­łem pod drzwiami, bra­ko­wało mi tchu jak po dłu­gim biegu. Jeśli dostanę tę pracę, sporo się o sobie dowiem. Będę musiał się wyka­zać na wielu fron­tach.

Jed­nak ten stary dom od razu bar­dzo mi się spodo­bał. Zbu­do­wano go w stylu geo­r­giań­skim i miał ele­ganc­kie, malo­wane na biało drzwi. Okna też były białe – sze­ro­kie i pełne wdzięku na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, małe i kwa­dra­towe na kry­tym dachówką dachu wysoko w górze. Farba się łusz­czyła, a zaprawa mię­dzy cegłami kru­szyła, a mimo to dom zacho­wał ponad­cza­sowy szyk. Nie miał ogródka od frontu, a od ulicy, znaj­du­ją­cej się metr dalej, oddzie­lał go tylko meta­lowy pło­tek.

Dotkną­łem przy­ci­sku dzwonka i popo­łu­dniowy spo­kój natych­miast zakłó­ciło uja­da­nie przy­po­mi­na­jące odgłosy wyda­wane przez watahę wil­ków. W gór­nej czę­ści drzwi znaj­do­wało się okienko i zer­k­nąw­szy przez nie, ujrza­łem falę psów wypły­wa­jącą zza rogu dłu­giego kory­ta­rza i z wście­kłym szcze­ka­niem ude­rza­jącą o drzwi. Gdy­bym nie był przy­zwy­cza­jony do zwie­rząt, odwró­cił­bym się i uciekł gdzie pieprz rośnie. Tym­cza­sem cof­ną­łem się ostroż­nie o krok i tylko obser­wo­wa­łem psie głowy poja­wia­jące się w okienku, cza­sami dwie naraz, z osza­la­łymi oczami i zaśli­nio­nymi pyskami. Po minu­cie lub dwóch potra­fi­łem je już roz­róż­nić i uzna­łem, że prze­sa­dzi­łem, począt­kowo sza­cu­jąc ich liczbę na czter­na­ście. W rze­czy­wi­sto­ści było ich pięć. Duży płowy chart, który poja­wiał się najczę­ściej, ponie­waż nie musiał ska­kać tak wysoko jak pozo­stałe, coc­ker spa­niel, terier szkocki, whip­pet i malutki krót­ko­nogi nie­miecki terier myśliw­ski. Tego ostat­niego widy­wa­łem rza­dziej, ponie­waż szyba znaj­do­wała się dla niego tro­chę za wysoko, ale gdy w końcu uda­wało mu się do niej dosko­czyć, szcze­kał wyjąt­kowo zaja­dle.

Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy nie zadzwo­nić ponow­nie, gdy ujrza­łem w kory­ta­rzu kobietę solid­nej postury. Rzu­ciła jedno słowo i hałas ucichł jak za sprawą magii. Kiedy otwo­rzyła drzwi, wście­kła wataha przy­mil­nie wiła się u jej stóp, poka­zu­jąc białka oczu i macha­jąc pod­ku­lo­nymi ogo­nami. W życiu nie widzia­łem takiej uni­żo­nej bandy.

– Dzień dobry – ode­zwa­łem się z sze­ro­kim uśmie­chem. – Nazy­wam się James Her­riot.

W otwar­tych drzwiach kobieta wyglą­dała jesz­cze bar­dziej impo­nu­jąco. Miała koło sześć­dzie­się­ciu lat, lecz jej cia­sno ścią­gnięte z czoła włosy były kru­czo­czarne i led­wie pozna­czone siwi­zną. Ski­nęła głową i spoj­rzała na mnie z chłodną życz­li­wo­ścią, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na kolejne infor­ma­cje. Moje nazwi­sko chyba nie zabrzmiało zna­jomo.

– Dok­tor Far­non mnie ocze­kuje. Pro­sił, bym przy­je­chał dziś po połu­dniu.

– Pan Her­riot? – powtó­rzyła z namy­słem. – Gabi­net jest czynny od szó­stej do siód­mej. To naj­bar­dziej odpo­wied­nia pora na wizytę z psem.

– Nie, nie – zapro­te­sto­wa­łem, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Sta­ram się o posadę asy­stenta. Dok­tor Far­non kazał mi się poja­wić w porze pod­wie­czorku.

– Asy­stent? Dosko­nale. – Bruzdy na jej twa­rzy nieco się wygła­dziły. – Nazy­wam się Hall, pro­wa­dzę dok­to­rowi Far­no­nowi dom. Jest kawa­le­rem, rozu­mie pan. Nie wspo­mi­nał o panu, ale to nic nie­zwy­kłego, pro­szę, niech pan wej­dzie i napije się her­baty. Powi­nien nie­długo wró­cić.

Ruszy­łem za nią kory­ta­rzem o bie­lo­nych ścia­nach i pod­ło­dze wyło­żo­nej płyt­kami, po któ­rej moje kroki nio­sły się gło­śnym echem. Na końcu skrę­ci­li­śmy w prawo w kolejny kory­tarz i już zaczą­łem się dzi­wić, jak roz­le­gły jest ten dom, gdy gospo­dyni wpro­wa­dziła mnie do zala­nego sło­necz­nym świa­tłem salonu.

Był to prze­stronny, oka­zały pokój z wyso­kim sufi­tem i ogrom­nym komin­kiem oflan­ko­wa­nym skle­pio­nymi łukowo wyku­szami. Jedną ścianę zaj­mo­wały drzwi na taras, za któ­rymi widać było długi ogród oto­czony murem. Dostrze­głem zanie­dbany traw­nik, skal­niak i dużo drzew owo­co­wych. Wielka kępa piwo­nii pło­nęła kolo­rami w pro­mie­niach słońca, a na samym końcu ogrodu gaw­rony kra­kały w gałę­ziach wynio­słych wią­zów. Dalej cią­gnęły się zie­lone wzgó­rza pocięte niskimi mur­kami.

Pod­łogę przy­kry­wał bar­dzo wytarty dywan, na któ­rym stały zupeł­nie zwy­czajne meble. Ściany zdo­biły myśliw­skie ryciny i wszę­dzie walało się mnó­stwo ksią­żek – część pousta­wiano na pół­kach w wyku­szach, ale reszta pię­trzyła się na pod­ło­dze w kątach pokoju. Główne miej­sce na półce nad komin­kiem zaj­mo­wał spory cynowy kufel, który sta­no­wił doprawdy cie­kawy widok. Był tak wypchany cze­kami i bank­no­tami, że wprost kipiały z niego i spły­wały aż na pale­ni­sko poni­żej. Przy­glą­da­łem się mu skon­ster­no­wany, gdy pani Hall wró­ciła z tacą.

– Dok­tor Far­non zapewne poje­chał do pacjenta? – zaga­iłem.

– Nie, wybrał się do Braw­ton w odwie­dziny do matki. Nie umiem powie­dzieć, jak długo go nie będzie. – Zosta­wiła her­batę i wyszła.

Psy zgod­nie poroz­kła­dały się w pokoju, a poza krótką sprzeczką mię­dzy terie­rem szkoc­kim i spa­nie­lem o miej­sce na fotelu nie pozo­stał nawet ślad po ich uprzed­niej zacie­kło­ści. Leżały, zer­ka­jąc na mnie z przy­ja­znym znu­dze­niem i rów­no­cze­śnie prze­gry­wa­jąc walkę ze snem. Wkrótce ostat­nia kiwa­jąca się głowa opa­dła i pokój wypeł­nił chór cięż­kich odde­chów.

Ja jed­nak nie umia­łem się odprę­żyć wraz z nimi. Ogar­nęło mnie roz­cza­ro­wa­nie. Nasta­wi­łem się na roz­mowę i pozo­sta­łem z niczym. Swoją drogą, prze­dziwna sprawa. Dla­czego ktoś miałby zabie­gać o asy­stenta, uma­wiać się na spo­tka­nie, a potem poje­chać w odwie­dziny do matki? I jesz­cze jedno – gdyby mnie zatrud­nił, musiał­bym zamiesz­kać w tym domu, a jed­nak gospo­dyni nie dostała pole­ce­nia, by przy­go­to­wać dla mnie pokój. Wła­ści­wie to nawet o mnie nie sły­szała.

Moje roz­my­śla­nia prze­rwał dzwo­nek, po któ­rym psy jak rażone prą­dem zerwały się z jazgo­tem i skłę­bioną masą rzu­ciły do wej­ścia. Wolał­bym, żeby nie trak­to­wały swo­ich obo­wiąz­ków tak poważ­nie. Pani Hall się nie poja­wiła, więc ruszy­łem do drzwi, pod któ­rymi bry­tany dawały z sie­bie wszystko w zacie­kłym uja­da­niu.

– Cisza! – wrza­sną­łem i dźwięk się wyłą­czył. Pięć psia­ków słu­żal­czo sku­liło się przy moich sto­pach, nie­malże peł­za­jąc. Naj­efek­tow­niej wyglą­dał wielki chart, który roz­cią­gnął wargi i poka­zał zęby w prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chu.

Otwo­rzy­łem drzwi i spoj­rza­łem w okrą­głą, pogodną twarz. Jej wła­ści­ciel, pulchny męż­czy­zna w kalo­szach, opie­rał się swo­bod­nie o ogro­dze­nie.

– Witam, witam, dok­tor Far­non w domu?

– Nie­stety nie. W czym mogę pomóc?

– Prze­każ mu pan wia­do­mość, jak zaje­dzie. Powiedz mu, że trza prze­tkać krowę Berta Sharpe’a z Bar­row Hills.

– Prze­tkać?

– Zga­dza się, leci na trzy cylin­dry.

– Trzy cylin­dry?

– Taa, i jak nic nie podzia­łamy, to zrobi się czop, co nie?

– Praw­do­po­dob­nie – potwier­dzi­łem ostroż­nie.

– A tego nie chcemy, co nie?

– Z całą pew­no­ścią.

– Dobra, to powiedz mu pan. Czo­łem.

Wró­ci­łem do salonu nieco zbity z tropu. To żenu­jące… Wła­śnie wysłu­cha­łem opisu dole­gli­wo­ści swo­jej pierw­szej pacjentki i nie zro­zu­mia­łem ani słowa.

Led­wie zdą­ży­łem usiąść, gdy znów roz­legł się dzwo­nek. Natych­miast wyda­łem prze­ra­ża­jący ryk, który zmro­ził psy w pół ruchu. Zro­zu­miały w lot i skru­szone wró­ciły na swoje fotele.

Tym razem był to poważny dżen­tel­men w dopa­so­wa­nym kasz­kie­cie opie­ra­ją­cym się na uszach, sza­liku zawią­za­nym sta­ran­nie na jabłku Adama i z gli­nianą fajką wetkniętą dokład­nie w śro­dek ust. Wyjął ją i ode­zwał się, dziw­nie mode­lu­jąc głos:

– Nazy­wam się Mul­li­gan. Chcę, żeby dok­tór Far­non naszy­ko­wał likar­stwo dla mojego psa.

– Aha, a co się dzieje z psem, pro­szę pana?

Uniósł pyta­jąco brew i przy­ło­żył rękę do ucha. Spró­bo­wa­łem ponow­nie, krzy­cząc na całe gar­dło:

– Co się dzieje?!

Przez chwilę przy­glą­dał mi się nie­pew­nie.

– Wymniot­nuje, sze­fie – odpo­wie­dział. – Mocno wymniot­nuje.

Natych­miast poczu­łem bez­pieczny grunt pod nogami, a w moim umy­śle ruszyły pro­ce­dury dia­gno­styczne.

– Jaki czas po jedze­niu wymio­tuje?

Ręka znów powę­dro­wała do ucha.

– Co tam?

Nachy­li­łem się do jego skroni, zaczerp­ną­łem głę­boko tchu i ryk­ną­łem:

– Kiedy wymniot­nuje, zna­czy wymio­tuje?!

Po obli­czu pana Mul­li­gana powoli roz­lało się zro­zu­mie­nie. Męż­czy­zna uśmiech­nął się łagod­nie.

– A tak, wymniot­nuje. Mocno wymniot­nuje, sze­fie.

Nie mia­łem siły na kolejny wrzask, więc obie­ca­łem mu, że się tym zajmę, i popro­si­łem, by wpadł póź­niej. Naj­wy­raź­niej odczy­tał odpo­wiedź z ruchu warg, bo wyglą­dał na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego i sobie poszedł.

Wró­ci­łem do salonu, zapa­dłem się w fotel i nala­łem sobie fili­żankę her­baty. Zdą­ży­łem upić łyk, gdy dzwo­nek roz­brzmiał ponow­nie. Tym razem wystar­czyło groźne spoj­rze­nie, by psy od razu przy­cup­nęły na swo­ich fote­lach. Ucie­szy­łem się, że tak szybko łapią.

Przed drzwiami stała śliczna rudo­włosa dziew­czyna. Uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc mnó­stwo bar­dzo bia­łych zębów.

– Dzień dobry – powie­działa uprzej­mie gło­sem dobrze wycho­wa­nej osoby. – Nazy­wam się Diana Bromp­ton. Dok­tor Far­non zapro­sił mnie na pod­wie­czo­rek.

Prze­łkną­łem ślinę i ucze­pi­łem się klamki.

– Zapro­sił panią na pod­wie­czo­rek? – upew­ni­łem się.

Jej twarz zasty­gła w uśmie­chu.

– Ow­szem, zga­dza się – odrze­kła, sta­ran­nie wyma­wia­jąc słowa. – Zapro­sił mnie na pod­wie­czo­rek.

– Nie­stety, nie ma go w domu. Nie potra­fię powie­dzieć, kiedy wróci.

Uśmiech znik­nął jak zmyty.

– Och – wes­tchnęła dziew­czyna, wiele wyra­ża­jąc tą jedną sylabą. – Może mimo wszystko mogła­bym wejść?

– Natu­ral­nie, pro­szę… Prze­pra­szam… – wybą­ka­łem, uświa­do­miw­szy sobie, że gapię się na nią z otwar­tymi ustami.

Przy­trzy­ma­łem drzwi, a ona bez słowa prze­mknęła obok. Znała dom, bo kiedy dotar­łem do pierw­szego zakrętu, już zni­kała w salo­nie. Stą­pa­jąc na palusz­kach, miną­łem jego drzwi, a następ­nie puści­łem się galo­pem, by po kolej­nych trzy­dzie­stu metrach krę­tego kory­ta­rza dotrzeć do wiel­kiej, wyło­żo­nej kamien­nymi pły­tami kuchni, po któ­rej krzą­tała się pani Hall. Pod­bie­głem do niej.

– W salo­nie jest młoda dama, nie­jaka panna Bromp­ton. Też przy­szła na pod­wie­czo­rek. – Z tru­dem zapa­no­wa­łem nad potrzebą szarp­nię­cia jej za rękaw.

Pani Hall zacho­wała sto­icki spo­kój. Uzna­łem, że mogłaby cho­ciaż jakimś gestem wyra­zić nie­po­kój, ale ona nie wyda­wała się nawet zdzi­wiona.

– Pro­szę zaba­wić ją roz­mową, a ja przy­niosę wię­cej cia­stek – oznaj­miła.

– Ale o czym, u licha, mam z nią roz­ma­wiać? Kiedy przy­je­dzie dok­tor Far­non?

– Och, pro­szę z nią po pro­stu poga­wę­dzić. Myślę, że dok­tor nie­ba­wem wróci – odrze­kła spo­koj­nie.

Wol­nym kro­kiem ruszy­łem do salonu, a kiedy otwo­rzy­łem drzwi, dziew­czyna odwró­ciła się szybko z zaląż­kiem kolej­nego pro­mien­nego uśmie­chu. Nawet nie usi­ło­wała ukryć odrazy, gdy prze­ko­nała się, że to tylko ja.

– Pani Hall twier­dzi, że dok­tor Far­non nie­długo wróci. Może tym­cza­sem napi­jemy się her­baty?

Otak­so­wała mnie szyb­kim spoj­rze­niem od czubka zmierz­wio­nej fry­zury po stare, zno­szone buty. Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że po dłu­giej podróży jestem bar­dzo wymię­to­szony i spo­cony. Potem wzru­szyła ramio­nami i się odwró­ciła. Psy przy­glą­dały jej się apa­tycz­nie. W pokoju zale­gła nie­przy­jemna cisza.

Nala­łem her­baty i poda­łem jej fili­żankę. Zigno­ro­wała mnie i zapa­liła papie­rosa. Zapo­wia­dała się ciężka prze­prawa, ale posta­no­wi­łem się nie pod­da­wać.

Odchrząk­ną­łem i rzu­ci­łem lekko:

– Dopiero co przy­je­cha­łem. Mam nadzieję, że zostanę asy­sten­tem dok­tora.

Tym razem nawet się nie pofa­ty­go­wała, żeby na mnie spoj­rzeć. Powie­działa tylko: „Och”, znów nokau­tu­jąc mnie tą mono­sy­labą.

– Uro­cza oko­lica – stwier­dzi­łem, wra­ca­jąc do natar­cia.

– Tak.

– Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w York­shire, ale podoba mi się tutaj.

– Och.

– Od dawna zna pani dok­tora Far­nona?

– Tak.

– Zakła­dam, że jest dość młody? Koło trzy­dziestki?

– Tak.

– Śliczną dziś mamy pogodę.

– Tak.

Przez mniej wię­cej pięć minut pona­wia­łem sta­ra­nia dziel­nie i wytrwale, usi­łu­jąc wymy­ślić coś ory­gi­nal­nego lub dow­cip­nego, lecz w końcu panna Bromp­ton zamiast odpo­wie­dzi wyjęła papie­rosa z ust, odwró­ciła się i posłała mi dłu­gie, zimne spoj­rze­nie. Zro­zu­mia­łem, że to koniec, i zamil­kłem.

Dziew­czyna sie­działa, wyglą­da­jąc przez drzwi na taras, zacią­ga­jąc się głę­boko papie­ro­sem i mru­żąc oczy, gdy dym uno­sił się z jej ust. Zacho­wy­wała się, jak­bym nie ist­niał.

Mogłem więc obser­wo­wać ją do woli, bo wydała mi się inte­re­su­jąca. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem żywej repre­zen­tantki kro­nik towa­rzy­skich. Modna lniana sukienka, drogi kar­di­gan, ele­ganc­kie nogi i osza­ła­mia­jące rude włosy opa­da­jące na ramiona.

I nagle ude­rzyła mnie zasta­na­wia­jąca myśl. Taka dziew­czyna z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała niskiego, gru­bego nie­miec­kiego wete­ry­na­rza… Ten cały Far­non z pew­no­ścią musiał coś w sobie mieć.

Żywy obraz w końcu się roz­padł, gdy panna Bromp­ton zerwała się z fotela. Ze zło­ścią cisnęła nie­do­pa­łek do kominka, po czym wyma­sze­ro­wała z pokoju.

Znu­żony wsta­łem z fotela. Poczu­łem ból głowy i powlo­kłem się przez drzwi tara­sowe do ogrodu. Opa­dłem na się­ga­jącą kolan trawę i opar­łem się ple­cami o pień impo­nu­ją­cej aka­cji. Gdzie, u dia­bła, podzie­wał się Far­non? Naprawdę się mnie spodzie­wał czy ktoś wyciął mi kosz­marny numer? Nagle zro­biło mi się zimno. Wyda­łem na podróż ostat­nie pie­nią­dze i jeśli nastą­piła pomyłka, to zna­la­złem się w nie­złych opa­łach.

Rozej­rza­łem się wokół i od razu poczu­łem się lepiej. Słońce odbi­jało się od wyso­kich, sta­rych murów, a psz­czoły bzy­czały wśród masy barw­nych kwia­tów. Łagodny wie­trzyk poru­szał przy­wię­dłymi gro­nami oka­za­łej wiste­rii, która pora­stała nie­mal cały tył domu. Pano­wał tu nie­zwy­kły spo­kój.

Opar­łem głowę o pień i zamkną­łem oczy. Nagle pochy­lił się nade mną Herr Far­re­nen, dokład­nie taki, jak sobie wyobra­ża­łem. I bar­dzo wście­kły.

– Co pan wyph­ra­wiasz? – wark­nął, a jego tłu­ste policzki zadrżały z gniewu. – Nacho­dzisz pan mój dom pod fał­szy­wym phre­tek­stem, obra­szasz Fräulein Bromp­ton, pijesz moją hehr­batę, jesz moje sia­steszka. I so jesz­cze, hę? Mosze khrad­niesz łyszeszki? Mówisz, żeś asy­stent, ale ja nie szu­kam asy­stenta. Zahraz zate­le­fo­nuję na poli­cję.

Herr Far­re­nen chwy­cił słu­chawkę w pulchną dłoń. Nawet we śnie dzi­wi­łem się, że ma taki typowy akcent. Tubalny głos powta­rzał: „Halo? Halo?”.

I wtedy otwo­rzy­łem oczy. Ktoś mówił „Halo?”, ale nie był to Herr Far­re­nen. O mur opie­rał się wysoki, szczu­pły męż­czy­zna z rękoma w kie­sze­niach. Był wyraź­nie roz­ba­wiony. Gdy dźwi­gną­łem się z trawy, wypro­sto­wał się i wycią­gnął dłoń.

– Prze­pra­szam, że musiał pan cze­kać. Nazy­wam się Sieg­fried Far­non.

W życiu nie widzia­łem męż­czy­zny o bar­dziej angiel­skiej apa­ry­cji. Pocią­gła, iro­niczna twarz o mocno zary­so­wa­nej szczęce. Cienki wąsik, roz­wi­chrzone pia­skowe włosy. Miał na sobie starą twe­edową mary­narkę i bez­kształtne fla­ne­lowe spodnie. Koł­nie­rzyk kra­cia­stej koszuli był wytarty, a węzeł kra­wata nie­dbały. Wyglą­dał na czło­wieka, który nie spę­dza zbyt wiele czasu przed lustrem.

Jego widok wyraź­nie popra­wił mi nastrój, mimo że kark mnie bolał w miej­scu, któ­rym opie­ra­łem się o drzewo. Potrzą­sną­łem głową, żeby się do końca roz­bu­dzić, a z moich wło­sów posy­pały się źdźbła trawy.

– Była tu nie­jaka panna Bromp­ton – wypa­li­łem. – Przy­szła na pod­wie­czo­rek. Wyja­śni­łem, że dostał pan wezwa­nie.

Far­non zdzi­wił się, ale nie­zbyt się tym prze­jął. Powoli potarł pod­bró­dek.

– Hmm, no tak… Nie­ważne. Szcze­rze prze­pra­szam, że mnie nie było, kiedy pan przy­je­chał. Mam fatalną pamięć i po pro­stu zapo­mnia­łem.

Akcent też miał bar­dzo angiel­ski.

Posłał mi dłu­gie, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, po czym się uśmiech­nął.

– Wejdźmy do środka – zapro­po­no­wał. – Opro­wa­dzę pana po przy­chodni.3

W cza­sach świet­no­ści długa przy­bu­dówka na tyłach domu słu­żyła jako kwa­tery dla służby. Wszystko tutaj było mroczne, wąskie i cia­sne, jakby w kon­tra­ście do bryły od frontu.

Far­non otwo­rzył przede mną pierw­sze z kilku par drzwi, za któ­rymi znaj­do­wał się kory­tarz wypeł­niony zapa­chem eteru i kar­bolu.

– Tutaj – oznaj­mił z poro­zu­mie­waw­czym bły­skiem w oczach, jakby miał zaraz ujaw­nić tajem­nicę jaskini Ala­dyna – znaj­duje się maga­zyn leków.

Maga­zyn leków był waż­nym miej­scem w cza­sach przed peni­cy­liną i sul­fo­na­mi­dami. Rzędy pó­łek się­ga­ją­cych od pod­łogi po sufit, zasta­wio­nych lśnią­cymi, brą­zo­wymi butlami, odci­nały się na tle bia­łych ścian. Chło­ną­łem zna­jome nazwy: słodka sale­tra, nalewka kam­fo­rowa, chlo­ro­dyna, for­ma­lina, sal­miak, hek­sa­mina, cukier oło­wiany, mazi­dło wapienne, chlo­rek rtęci, czer­wona maść. Znane ety­kiety dodały mi otu­chy.

Byłem nowi­cju­szem, lecz zna­la­złem się wśród sta­rych przy­ja­ciół. Przez kilka lat z wysił­kiem przy­swa­ja­łem wie­dzę o nich i zgłę­bia­łem ich tajem­nice. Zna­łem ich pocho­dze­nie, dzia­ła­nie i zasto­so­wa­nie, a także iry­tu­jąco różne daw­ko­wa­nie. Egza­mi­na­tor pytał: „Jaka jest dawka dla konia? A dla krowy? Dla owcy? Dla świni? Dla psa? I dla kota?”.

Na tych pół­kach znaj­do­wał się cały wete­ry­na­ryjny arse­nał prze­ciwko cho­ro­bom. Na ławce pod oknem zauwa­ży­łem przy­bory do przy­go­to­wy­wa­nia leków: roz­ma­ite men­zurki i zlewki, moź­dzie­rze i tłuczki. A w otwar­tym kre­den­sie w głębi – bute­leczki, sterty kor­ków wszel­kich roz­mia­rów, pojem­niczki na tabletki i papie­rowe tutki na proszki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: