Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook
Świeżo dyplomowany weterynarz James Herriot na dobre zadomowił się na sielskiej wsi w hrabstwie Yorkshire. Młodego lekarza czekają kolejne wyzwania – praktyka weterynaryjna nigdy nie była łatwa! Do tego znajomość z Helen, śliczną córką miejscowego rolnika, sprawi, że to będzie jeszcze bardziej emocjonujący czas…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-461-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
1
Widziałem wyraźnie, że pan Handshaw nie wierzy w ani jedno moje słowo. Spojrzał na krowę i zacisnął usta w wyrazie uporu.
– Złamana miednica? I mówisz pan, że krowa już nigdy nie wstanie? Patrz pan, jak przeżuwa! Powiem panu coś, młody człowieku: gdyby żył mój tatko, w trymiga postawiłby ją na nogi.
Już od roku pracowałem jako weterynarz i zdołałem nauczyć się paru rzeczy, a jedną z nich było to, że farmerzy niełatwo dają się przekonać, zwłaszcza ci z Yorkshire Dales.
I ta wzmianka o tatku. Pan Handshaw był po pięćdziesiątce, więc jego wiara w wiedzę i umiejętności zmarłego ojca miała w sobie coś naprawdę wzruszającego. Choć chyba mógłbym się bez niej obejść…
Podziałała jak dodatkowy czynnik drażniący w sytuacji, w której i tak nie było mi łatwo. Niewiele przypadków przysparza weterynarzowi takich zgryzot jak krowa, która nie chce stanąć na nogach. Laikowi może się wydawać dziwne, że zwierzę wyleczone z pierwotnej przypadłości nadal nie podnosi się z ziemi, a jednak to się zdarza. I niestety należy podkreślić, że leżąca krowa mleczna nie ma przed sobą żadnej przyszłości.
Ta sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Siegfried Farnon, właściciel praktyki w Darrowby, małym miasteczku targowym w Dales, wysłał mnie do przypadku gorączki mlecznej. Nagły spadek stężenia wapnia występujący tuż po ocieleniu powoduje utratę przytomności i pogłębiającą się śpiączkę. Kiedy pierwszy raz ujrzałem krowę pana Handshawa, leżała nieruchomo na boku i musiałem dobrze się przyjrzeć, by dostrzec jakiekolwiek oznaki życia.
Wyjąłem butle z wapniem z beztroską pewnością siebie, ponieważ na szczęście uzyskałem dyplom akurat wtedy, gdy udało się opracować terapię na tę do tej pory śmiertelną chorobę. Przełom nastąpił wiele lat wcześniej, kiedy zaczęto stosować metodę nadymania wymienia, więc nadal woziłem ze sobą służące do tego urządzenie (farmerzy używali pompek rowerowych), ale dzięki kuracji wapniem weterynarz mógł się pławić w taniej chwale, w ciągu kilku minut wyrywając zwierzę z objęć nieuchronnej śmierci. Wymagało to minimalnych umiejętności, a wyglądało spektakularnie.
Zanim wstrzyknąłem zawartość dwóch butli – jedną dożylnie, drugą podskórnie – a pan Handshaw pomógł mi obrócić zwierzę na mostek, nastąpiła wyraźna poprawa. Krowa zaczęła się rozglądać i potrząsać głową, jakby zastanawiała się, gdzie też była przez ostatnich parę godzin. Gdybym mógł zabawić tu trochę dłużej, bez wątpienia zobaczyłbym, jak się podnosi. Ale czekali na mnie inni pacjenci.
– Niech pan do mnie zadzwoni, jeśli nie wstanie do obiadu – poprosiłem, choć była to czysta formalność. Miałem pewność, że już nie będę musiał jej oglądać.
Kiedy farmer zatelefonował w południe, mówiąc, że krowa nadal leży, poczułem tylko lekkie ukłucie niepokoju. W niektórych przypadkach potrzebna była dodatkowa butla wapnia – wszystko na pewno będzie dobrze. Pojechałem na farmę i podałem lekarstwo.
Nie zmartwiłem się też przesadnie, gdy następnego dnia również nie wstała, za to pan Handshaw sterczał nad nią z rękami głęboko w kieszeniach i przygarbionymi ramionami, poważnie rozczarowany brakiem efektów mojej kuracji.
– Już pora, żeby krasula wstała. Z takiego leżenia nic dobrego nie wyniknie. Na pewno może pan doktor coś zaradzić. Rano wlałem jej do ucha butlę wody, ale nawet to nie postawiło jej na nogi.
– Co pan zrobił? – zdziwiłem się.
– Wlałem jej do ucha zimną wodę. Tatko tak podnosił krowy, a on umiał się obchodzić z bydłem, ten mój tatko.
– Nie wątpię – odrzekłem grzecznie. – Ale kolejny zastrzyk bardziej jej pomoże.
Farmer przyglądał się posępnie, jak podaję podskórnie zawartość kolejnej butelki wapnia. W jego oczach terapia straciła całą swoją magię.
Pakując narzędzia, z całych sił starałem się zachowywać serdecznie.
– Proszę się nie martwić. Często się zdarza, że krowa poleguje jeszcze dzień lub dwa. Prawdopodobnie rano, kiedy pan do niej przyjdzie, będzie już chodziła.
Telefon zadzwonił jeszcze przed śniadaniem i żołądek skurczył mi się gwałtownie, gdy usłyszałem głos pana Handshawa. Brzmiał grobowo.
– No i nic się nie zmieniło… Leży i żre jak smok, ale nie próbuje wstać. Co pan teraz zrobi?
No właśnie, co – zastanawiałem się, jadąc na farmę. Krowa nie podnosiła się już od czterdziestu ośmiu godzin, co wcale mi się nie podobało.
Farmer natychmiast przystąpił do ataku.
– Tatko zawsze mawiał, że jak krowa tak zalega, to ma robaka w ogonie. Powiadał, że wystarczy obciąć końcówkę, a się poprawi.
Jeszcze bardziej podupadłem na duchu. Już wcześniej miałem kłopoty z tym przesądem. Najgorsze było to, że ludzie, którzy nadal praktykowali ten barbarzyński zwyczaj, często upewniali się, że jest skuteczny, ponieważ po odcięciu koniuszka ogona ból kikuta dotykającego ziemi zmuszał nawet najbardziej oporne krowy do wstania.
– Nie istnieje nic takiego jak robak w ogonie – oznajmiłem. – I czy nie sądzi pan, że obcinanie zwierzęciu ogona jest okrutne? Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Królewskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami pozwało kogoś do sądu za podobną praktykę.
Farmer zmrużył oczy. Wyraźnie uważał, że mydlę mu oczy.
– Skoro nie chce pan tego zrobić, to co, do diabła, pan zaleci? Musimy ją jakoś postawić.
Wziąłem głęboki wdech.
– Cóż, jestem pewien, że wyszła już z gorączki mlecznej, ponieważ ma apetyt i wygląda na całkiem zadowoloną. Zapewne nie wstaje z powodu lekkiego paraliżu zadniej części. Nie ma sensu podawać jej więcej wapnia, spróbuję więc zrobić zastrzyk ze środkiem pobudzającym. – Napełniłem strzykawkę z poczuciem nieuniknionej klęski. Ani odrobinę nie wierzyłem, że środek pobudzający coś da, ale niczego innego nie mogłem zrobić. Po prostu chwytałem się brzytwy.
Już kierowałem się do wyjścia, kiedy pan Handshaw zawołał za mną:
– Hej, panie doktorze, przypomniało mi się, co jeszcze robił tatko. Krzyczał im do ucha. Wiele krów postawił w ten sposób na nogi. Ale ja mam dość słaby głos, więc może pan doktor spróbuje?
Było już za późno, by ratować swoją godność. Podszedłem do krowy i chwyciłem jej ucho. Zaczerpnąłem powietrze do płuc, pochyliłem się i ryknąłem we włochatą czeluść. Krowa przestała na chwilę przeżuwać i zerknęła na mnie pytająco, po czym przymknęła oczy i na powrót z zadowoleniem zaczęła międlić szczękami.
– Damy jej jeszcze jeden dzień – powiedziałem ze znużeniem. – Jeśli jutro nadal będzie leżała, spróbujemy ją podnieść. Może pan zwołać kilku sąsiadów do pomocy?
Tego dnia podczas wizyt u kolejnych pacjentów cały czas czułem wewnętrzne napięcie i frustrację. Niech to szlag i jasna cholera! Co, do diaska, nie pozwalało jej wstać? I co jeszcze mogłem zrobić? Był rok 1938 i moje możliwości były ograniczone. Trzydzieści lat później nadal niektóre krowy po gorączce mlecznej nie chcą wstawać, lecz weterynarz ma o wiele większy arsenał środków zaradczych, jeśli wapń nie wystarczy. Fantastyczny podnośnik Bagshawa, obejmujący miednicę i dźwigający zwierzę w naturalny sposób, zastrzyki z fosforem, nawet poganiacz elektryczny, który można przyłożyć do zadu i zaaplikować lekki wstrząs, sprawiając, że wylegująca się wygodnie krowa zrywa się na nogi, rycząc z urazą.
Tak jak się spodziewałem, kolejny dzień nie przyniósł żadnej zmiany i kiedy wysiadłem z samochodu, zastałem na podwórzu pana Handshawa gromadkę jego sąsiadów. Byli w znakomitych nastrojach, uśmiechnięci, pewni siebie, skorzy do udzielania pomocnych rad, jak to farmerzy, gdy chodzi o cudzy inwentarz.
Kiedy podkładaliśmy worki pod zwierzę, rozlegało się mnóstwo śmiechu i żartów oraz wiele dziwacznych sugestii, których starałem się nie słyszeć. Gdy w końcu wszyscy wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy krowę, efekt był zgodny z moimi przewidywaniami. Po prostu spokojnie zawisła z dyndającymi nogami, podczas gdy jej właściciel opierał się o ścianę, przyglądając się nam coraz bardziej posępnym wzrokiem.
Nastąpiło zbiorowe posapywanie i pojękiwanie, po którym znów złożyliśmy bezwładne ciało na podłodze, i wszyscy spojrzeli na mnie w oczekiwaniu na kolejne posunięcie. Rozpaczliwie próbowałem coś wymyślić, gdy pan Handshaw ponownie zabrał głos:
– Tatko mawiał, że obcy pies zawsze poderwie krowę na nogi.
Zebrani farmerzy wydali pełen aprobaty pomruk i natychmiast zaoferowali usługi swoich czworonogów. Próbowałem zwrócić uwagę, że jeden wystarczy, lecz mój autorytet już podupadł, a poza tym wydawało się, że każdy pragnął zaprezentować potencjał swojego psa w stawianiu krów na nogi. Nagle nastąpił żwawy exodus, nawet pan Smedley, sklepikarz z miasteczka, z ogromną prędkością popedałował na rowerze po swojego border terriera. Miałem wrażenie, że minęło tylko kilka minut, a w oborze zaroiło się od warczących, najeżonych kundli, które krowa zupełnie ignorowała, jedynie bodąc rogami, gdy któryś za bardzo się zbliżył.
Punkt zwrotny nastąpił, kiedy pies pana Handshawa wrócił z pastwiska, na którym pomagał zaganiać owce. Był chudym, zaprawionym w boju zwierzakiem o świetnym refleksie i porywczym usposobieniu. Zjeżony, na sztywnych nogach wszedł do obory, spojrzał ze zdumieniem na hordę obcych na swoim terytorium i ruszył do akcji z milczącą zaciekłością.
W ciągu kilku sekund rozpętała się najlepsza walka psów, jaką w życiu widziałem, więc stanąłem z boku i oglądałem całą scenę z poczuciem, że jestem tu zupełnie zbędny. Co jakiś czas przez wściekły warkot i ujadanie przebijały się krzyki farmerów. Pewien nieustraszony rolnik dołączył do walk i pojawił się po chwili z maleńkim jackiem russellem wczepionym z determinacją w piętę kalosza. Tymczasem pan Reynolds z Clover Hill walcował krowi ogon między dwoma krótkimi patykami, wołając: „A sio! A sio!”. Przyglądałem się temu bezradnie, gdy jakiś zupełnie obcy jegomość uwiesił się na moim rękawie i szepnął mi do ucha:
– Próbowaliście jej podawać łyżeczkę płynu do dezynfekcji z kwartą starego piwa co dwie godziny?
Miałem wrażenie, że wszystkie siły czarnej magii przypuściły atak, a moje marne naukowe zaplecze nie ma szans stawić oporu tej falandze. Nie wiem, jakim cudem dosłyszałem w tej wrzawie trzask. Może dlatego, że akurat pochylałem się nad panem Reynoldsem, próbując mu wyperswadować masaż ogona. Kiedy krowa lekko zmieniła pozycję, rozległ się wyraźny dźwięk dochodzący z miednicy.
Trochę trwało, nim zdołałem zwrócić na siebie uwagę – chyba wszyscy zapomnieli o mojej obecności – ale w końcu udało się rozdzielić psy, przywiązać osobno kilometrami sznurka do snopowiązałek, wszyscy przestali krzyczeć, pan Reynolds został odciągnięty od ogona, a ja ponownie wkroczyłem na scenę.
Zwróciłem się do pana Handshawa:
– Proszę mi przynieść wiadro gorącej wody, mydło i ręcznik.
Odszedł, burcząc pod nosem, jakby niewiele się spodziewał po tym nowym gambicie. Najwyraźniej moje akcje stały już bardzo nisko.
Zdjąłem marynarkę, namydliłem ramię i wsunąłem do odbytu krowy, tak by poczuć twarde sklepienie kości łonowej. Przytrzymałem je przez ścianę odbytu i spojrzałem na swoją publiczność.
– Niech dwóch z was chwyci kolce miednicy i delikatnie kołysze krową z boku na bok.
Tak, znów to samo, bez żadnych wątpliwości. Słyszałem i wyczuwałem – luz i ciche trzeszczenie, niemal zgrzytanie.
Wstałem i umyłem ręce.
– Już wiem, dlaczego krowa nie chce się podnieść. Ma złamaną miednicę. Zapewne stało się to pierwszej nocy, kiedy słaniała się w gorączce mlecznej. Przypuszczam, że nerwy też są uszkodzone. Niestety, to beznadziejny przypadek. – Choć przekazywałem złe wieści, czułem ulgę, że znalazłem wreszcie racjonalne wyjaśnienie.
Pan Handshaw wpatrywał się we mnie.
– Beznadziejny? Jak to?
– Przykro mi – odrzekłem – ale to niestety prawda. Może pan jedynie zawieźć ją do ubojni. Nie ma władzy w tylnych kończynach. Już nigdy nie wstanie.
W tym momencie pana Handshawa poniosły emocje i wygłosił dłuższą przemowę. Właściwie nie był niemiły czy obraźliwy, ale bez ogródek wypunktował moje niepowodzenia i ponownie wyraził żal z powodu tragicznego faktu, że nie ma z nami jego tatka, który na pewno rozwiązałby problem. Sąsiedzi stali w kręgu, z szeroko otwartymi oczami chłonąc każde słowo.
Kiedy zakończył tyradę, zabrałem się stamtąd. Nie mogłem zrobić nic więcej, a pan Handshaw i tak będzie musiał pogodzić się z faktami. Czas dowiedzie, że miałem rację.
Następnego ranka zaraz po przebudzeniu pomyślałem o tej krowie. Nie był to przyjemny epizod, ale uspokajała mnie przynajmniej świadomość, że sprawa została wyjaśniona. Znałem przyczynę problemu i wiedziałem, że nie ma żadnej nadziei. Nie musiałem już sobie zaprzątać tym głowy.
Jakież było moje zdumienie, gdy chwilę później w słuchawce telefonu usłyszałem głos pana Handshawa. Myślałem, że będzie potrzebował dwóch lub trzech dni, by uświadomić sobie, że się mylił.
– Czy to doktor Herriot? Ach, dzień dobry panu. Dzwonię powiedzieć, że moja krowa wstała i czuje się dobrze.
Kurczowo chwyciłem słuchawkę obiema dłońmi.
– Co? Co pan powiedział?
– Że krowa wstała. Dziś rano zajrzałem do obory, a ona chodzi, zdrowa jak ryba. Można by pomyśleć, że nigdy nic jej nie było. – Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym odezwał się z wielkim namaszczeniem niczym udzielający nagany nauczyciel: – A pan stał nad nią i mówił, patrząc mi prosto w oczy, że nigdy już się nie podniesie.
– Ale… ale…
– A, zastanawia się pan, jak to zrobiłem? Cóż, przypomniała mi się jeszcze jedna sztuczka mojego tatka. Pojechałem do rzeźnika, kupiłem skórę ze świeżo ubitej owcy i przykryłem krowie grzbiet. Natychmiast stanęła na nogi. Musi pan wpaść ją zobaczyć. Wspaniały człowiek był z tego mojego tatka…
Niemal po omacku dotarłem do jadalni. Musiałem się skonsultować z szefem. O trzeciej w nocy obudziło go wezwanie do cielenia i teraz wyglądał dużo starzej niż na swoje trzydzieści parę lat. Wysłuchał mnie w milczeniu, kończąc śniadanie, potem odsunął talerz i nalał sobie ostatnią filiżankę kawy.
– Miałeś pecha, James. Skóra owcza, co? Zabawna sprawa… Mieszkasz w Dales ponad rok i nigdy się z tym nie zetknąłeś. Pewnie trochę już wychodzi z mody, ale w tej metodzie jest wiele sensu, jak we wszystkich dawnych kuracjach. Pod świeżą owczą skórą wytwarza się sporo ciepła, przez co działa jak wielki gorący kompres. Po pewnym czasie krowa zaczyna odczuwać świąd i jeśli leży z czystej przekory, wstaje tylko po to, by się pozbyć okładu.
– Ale, do diabła, co ze złamaną miednicą? Trzeszczała i chwiała się na wszystkie strony!
– Cóż, nie ty pierwszy dałeś się nabrać. Czasami przez kilka dni po ocieleniu więzadła miednicy są rozciągnięte, co daje taki efekt.
– O Boże… – jęknąłem, wlepiając wzrok w obrus. – Ale narobiłem bigosu…
– Och, wcale nie. – Siegfried zapalił papierosa i odchylił się na oparcie krzesła. – Krowa prawdopodobnie rozważała już pomysł, by wybrać się na spacer, akurat gdy Handshaw narzucił jej skórę na plecy. Równie dobrze mogła to zrobić po jednym z twoich zastrzyków, a wtedy zasługa przypadłaby tobie. Nie pamiętasz, co ci mówiłem, kiedy tu przyjechałeś? Między chwilą, w której uchodzisz za mądrego weterynarza, a tą, w której okazujesz się koncertowym głupcem, przebiega bardzo cienka granica. Takie rzeczy przytrafiają się nam wszystkim, więc nie przejmuj się, James.
Jednak nieprzejmowanie się nie było wcale takie łatwe. Ta krowa stała się lokalną sławą. Pan Handshaw z dumą pokazywał ją listonoszowi, policjantowi, kupcom zboża, kierowcom ciężarówek, sprzedawcom nawozów, urzędnikom z ministerstwa rolnictwa, a oni wszyscy wspominali mi o tym z pełnymi zadowolenia uśmieszkami. Pan Handshaw triumfalnym, doniosłym tonem zawsze powtarzał to samo:
– To jest ta krowa, która zdaniem doktora Herriota miała już nigdy nie wstać!
Pewien jestem, że nie kierowała nim złośliwość. Utarł nosa przemądrzałemu młodemu weterynarzowi i nikt nie mógł go winić za to, że się tym trochę chełpił. A ja w pewnym sensie przysłużyłem się tej krowie. Znacząco przedłużyłem jej żywot, ponieważ pan Handshaw zatrzymał ją jako eksponat. Choć od wielu lat dawała zaledwie kilka litrów mleka dziennie, pasła się szczęśliwa na łące przy drodze.
Miała jeden róg dziwnie wykręcony do góry i łatwo ją było po nim rozpoznać. Często zatrzymywałem samochód i w zadumie patrzyłem ponad murkiem na krowę, która miała już nigdy nie wstać.ROZDZIAŁ 2
2
Siegfried odszedł od telefonu z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu.
– Dzwoniła pani Pumphrey. Chce, żebyś zbadał jej prosiaczka.
– Chyba pekińczyka? – sprostowałem.
– Nie, prosiaczka. Ma sześciotygodniową świnkę i prosi, byś sprawdził, czy jest zdrowa.
Uśmiechnąłem się z zażenowaniem. Moje relacje z pekińczykiem starszej wdowy stanowiły temat nieustannych żartów.
– Dobrze, dobrze, nie zaczynaj znów. Czego naprawdę chciała? Czy pupka Gałgana Woo znów płata mu figle?
– James – napomniał mnie Siegfried groźnym tonem – to do ciebie niepodobne, by w taki sposób wątpić w moje słowa. Powtórzę wiadomość od pani Pumphrey i oczekuję, że zareagujesz na nią natychmiast i bez dalszych pytań. Dama poinformowała mnie, że została właścicielką sześciotygodniowego prosięcia, i prosi, byś dokładnie obejrzał zwierzątko. Wiesz, jak podchodzę do tego typu badań, nie chcę, abyś cokolwiek zaniedbał. Zwróciłbym szczególną uwagę na jego płuca. Postaraj się, by porządnie pobiegał po zagrodzie, zanim przyłożysz mu stetoskop do klatki piersiowej i, na litość boską, nie pomiń niczego oczywistego, jak zajęczak czy zapalenie stawów. I przy okazji go zmierz. Miarka znajduje się w…
Jego słowa cichły, gdy pospiesznie oddalałem się korytarzem. Byłem nieco skonsternowany. Musiałem się mierzyć z wieloma docinkami, od kiedy zostałem przybranym wujkiem pekińczyka Gałgana, dzięki czemu regularnie otrzymywałem od niego prezenty, listy oraz zdjęcia z autografem, ale Siegfried zazwyczaj nie posuwał się tak daleko w swoich dowcipach. Pani Pumphrey i świnia to coś zupełnie nie do pomyślenia. W jej eleganckiej rezydencji nie było miejsca na żywy inwentarz. Ech, chyba musiał źle zrozumieć.
A jednak nie. Starsza pani powitała mnie radosnym okrzykiem:
– Och, panie doktorze, czyż to nie cudowne? Mam przeuroczego prosiaczka. Byłam z wizytą u kuzynów, którzy mają farmę, i wybrałam go sobie. Będzie cudownym towarzyszem dla Gałganka, wie pan, jak mnie martwi, że on jest jedynakiem.
Przechodząc przez wyłożony dębową boazerią hol, kręciłem z niedowierzaniem głową. Moje wizyty tutaj zazwyczaj sprawiały wrażenie lekko irracjonalnych, lecz tym razem czułem, że zupełnie tracę grunt pod nogami.
– To znaczy, że naprawdę trzyma pani tę świnkę w domu?
– Ależ naturalnie. – Pani Pumphrey wyglądała na zaskoczoną. – Jest w kuchni. Chodźmy ją zobaczyć.
Byłem w tej kuchni kilkakrotnie, a jej nieskazitelna czystość zawsze napawała mnie podziwem: laboratoryjna sterylność wyłożonych płytkami ścian i podłogi, lśniące powierzchnie zlewu, kuchenki oraz lodówki. Lecz teraz jeden z kątów zajmowało tekturowe pudełko, w którym ujrzałem maleńkiego prosiaczka. Zwierzak stanął na tylnych nogach, przednimi raciczkami opierając się o krawędź kartonu i rozglądając z zaciekawieniem po nowym otoczeniu.
Starsza kucharka stała plecami do nas i nawet się nie obejrzała, kiedy weszliśmy do środka. Siekała marchewkę i ciskała ją do rondla z, jak uznałem, nadmierną energią.
– Czyż nie jest przecudny? – Pani Pumphrey pochyliła się i połaskotała mały łebek. – Jestem taka podekscytowana, że mam własnego prosiaczka, panie doktorze! Postanowiłam dać mu na imię Nugent.
Przełknąłem ślinę.
– Nugent?
Szerokie plecy kucharki stężały w bezruchu.
– Tak, po moim stryjecznym dziadku Nugencie. Był niski, miał różową cerę, małe oczka i zadarty nos. Podobieństwo jest wprost uderzające.
– Rozumiem – odrzekłem, a kucharka znów zaczęła chlastać nożem.
Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Etyka zawodowa burzyła się we mnie na myśl o badaniu zupełnie zdrowego zwierzaczka. Już miałem na końcu języka słowa, że moim zdaniem wygląda świetnie, lecz pani Pumphrey mnie uprzedziła.
– No chodź, Nugent – powiedziała – bądź grzeczny i pozwól, by wujek Herriot cię obejrzał.
To rozwiało moje obiekcje. Tłumiąc bardziej wzniosłe uczucia, chwyciłem podobny do sprężyny ogonek i przytrzymałem Nugenta niemal do góry nogami, mierząc mu temperaturę. Potem solennie osłuchałem serce i płuca, zajrzałem w oczy, obmacałem kończyny i sprawdziłem stawy.
Z pleców kucharki emanowała sroga dezaprobata, lecz ja wytrwale kontynuowałem. Posiadanie psiego siostrzeńca, jak odkryłem, niosło rozliczne korzyści. Nie chodziło tylko o częste podarunki – choć nadal czułem wyborny smak wędzonych śledzi, które Gałgan przysłał mi z Whitby – lecz o wytchnienie od mojego ciężkiego życia, o sherry przed obiadem, ciepło i luksus przy kominku pani Pumphrey. Uznałem, że jeśli los postawił na mojej drodze prosięcego siostrzeńca tego samego rodzaju, to wujek Herriot będzie ostatnim człowiekiem na świecie sprzeciwiającym się jego wyrokom.
Zakończywszy badanie, zwróciłem się do pani Pumphrey, która z niepokojem czekała na werdykt.
– Zdrów jak rydz – oznajmiłem z zapałem. – Ma pani niezwykle zdrowego prosiaka, mówiąc szczerze. Jest tylko jedna kwestia: on nie może mieszkać w domu.
Kucharka po raz pierwszy odwróciła się do mnie i wyczytałem z jej twarzy nieme błaganie. Solidaryzowałem się z nią, ponieważ świńskie odchody są szczególnie wonne i nawet taki maleńki okaz jak Nugent już wzbogacił atmosferę w kuchni gryzącym zapachem.
Początkowo pani Pumphrey była przerażona pomysłem, ale uległa, gdy ją zapewniłem, że prosiak nie złapie zapalenia płuc, a ponadto na dworze będzie szczęśliwszy i zdrowszy.
Zatrudniono wiejskiego stolarza, który wybudował w rogu ogrodu pałacowy chlewik z ciepłą sypialnią na podwyższeniu z desek oraz zewnętrznym wybiegiem. Widziałem, jak Nugent się tam wprowadził, po czym zwinął z błogością na posłaniu z czystej słomy. Jego koryto napełniano dwa razy dziennie najlepszą paszą i nigdy nie brakowało mu przekąsek, takich jak soczysta marchewka czy liście kapusty. Codziennie go wypuszczano i spędzał radosną godzinę na harcowaniu po ogrodzie wraz z Gałganem.
Krótko mówiąc, Nugentowi się poszczęściło, ale też trudno by było znaleźć milszą świnkę. Większość przedstawicieli jego gatunku ma zaskakująco przyjazne usposobienie, lecz u Nugenta osiągnęło ono nadzwyczajny stopień rozwoju. On po prostu lubił ludzi i przez kolejne kilka miesięcy jego charakter rozkwitał w ciągłym osobistym kontakcie z człowiekiem.
Często widywałem, jak przechadza się po ogrodzie, towarzysząc pani Pumphrey, a wiele czasu w zagrodzie spędzał oparty przednimi raciczkami o siatkowy płot, czekając z niecierpliwością na swojego kolejnego gościa. Świnie rosną szybko, więc wkrótce zostawił za sobą różowy okres niemowlęctwa, choć nie wyzbył się ani krztyny uroku. Najbardziej lubił drapanie po grzbiecie. Chrumkał głośno, przymykając oczy z rozkoszy, a nogi powoli się pod nim uginały, aż w końcu przewracał się na bok.
Życie Nugenta przypominało słoneczne niebo z jedną tylko chmurką. Na osobistego lokaja świnki został wyznaczony stary Hodgkin, ogrodnik, którego wrogość do zwierząt domowych ugruntowała się przez konieczność codziennej zabawy gumowymi kółkami z Gałgankiem. Do jego obowiązków należało karmienie Nugenta, sprzątanie jego zagrody i nadzorowanie czasu na rozrywkę. Myśl, że ma to wszystko robić dla świni, która nigdy nie zmieni się w kotlety, musiała być dla starego wieśniaka zupełnie nieznośna. Ostre bruzdy na jego twarzy pogłębiały się jeszcze bardziej za każdym razem, gdy brał wiadro na karmę.
Przy mojej pierwszej wizycie lekarskiej u jego podopiecznego powitał mnie, pytając ponuro: „Pan dochtór do Agenta?”. Znałem Hodgkina na tyle dobrze, by wiedzieć, że jakakolwiek żartobliwa gra słów nie wchodzi w rachubę. Naprawdę starał się powtórzyć imię mojego siostrzeńca, który już przez całą swoją długą karierę pozostał dla staruszka „Agentem”.
Szczególnie wyraźnie zapamiętałem jedno wydarzenie z Nugentem. Pewnego dnia telefon zadzwonił tuż po obiedzie. To była pani Pumphrey i po jej przerażonym głosie poznałem, że wydarzyło się coś poważnego. Tym samym tonem opisywała wyjątkowe symptomy kręcika i klapania pupką u Gałgana Woo.
– Och, panie doktorze, Bogu niech będą dzięki, że pana zastałam… Chodzi o Nugenta! Obawiam się, że jest ciężko chory.
– Doprawdy? Przykro mi to słyszeć. A co się dzieje?
Na drugim końcu linii zapadła cisza. Przez chwilę słyszałem tylko, jak pani Pumphrey spazmatycznie łapie oddech, po czym znów się odezwała:
– No cóż, on nie może… nie może… załatwić swoich małych potrzeb.
Doskonale wiedziałem, co określa mianem małych i dużych potrzeb.
– To znaczy, że nie może oddać moczu?
– No… no… – Była wyraźnie zmieszana. – Niezbyt.
– Dziwne – stwierdziłem. – A je normalnie?
– Tak mi się wydaje, ale… – Nagle wybuchła: – Och, panie doktorze, tak bardzo się martwię! Słyszałam o mężczyznach okropnie chorych… w taki właśnie sposób. To gruczoł krokowy, prawda?
– Proszę się o to nie martwić. Świnie nie mają tego typu problemów, poza tym cztery miesiące to zbyt młody wiek na przerost prostaty.
– Och, tak się cieszę, ale i tak… coś go blokuje. Przyjedzie pan, prawda?
– Zaraz ruszam.
Dość długo stałem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na masywnego warchlaka i chrumkał przyjaźnie, przyglądając mi się przez siatkę. Najwyraźniej spodziewał się jakichś rozrywek i niecierpliwiąc się coraz bardziej, kilka razy przegalopował na sztywnych nogach w tę i we w tę po wybiegu.
Już miałem uznać, że moja wizyta będzie bezowocna, kiedy pani Pumphrey, która chodziła w kółko, załamując ręce, zatrzymała się jak wryta i drżącym palcem wskazała świniaka.
– O Boże… – tchnęła. – Teraz! Teraz! Znów to robi! – Z jej twarzy odpłynął cały kolor i powlekła ją śmiertelna bladość. – Och, to okropne! Nie mogę na to patrzeć… – Odwróciła się z jękiem, kryjąc twarz w dłoniach.
Uważnie przyjrzałem się Nugentowi. Zatrzymał się w pełnym galopie i z zadowoleniem ulżył sobie przerywanym strumieniem charakterystycznym dla normalnego dorosłego wieprza.
Zwróciłem się do gospodyni:
– Nie widzę niczego niewłaściwego.
– Ale on… on… – Nadal nie śmiała podnieść wzroku. – On to robi… falami!
Miałem już sporą praktykę w zachowywaniu kamiennej twarzy w obecności pani Pumphrey, co teraz bardzo mi się przydało.
– Wszystkie wieprze tak robią, proszę pani.
Odrobinę się odwróciła, cała drżąca, i kątem oka zerknęła na Nugenta.
– To znaczy wszystkie… męskie świnki…?
– Każda znana mi męska świnka robi to w ten sam sposób.
– Och… och… jakie dziwne, przedziwne… – Nieszczęsna dama wachlowała się chusteczką. Kolor gwałtownie wrócił na jej oblicze.
Starałem się być bardzo rzeczowy, udając, że nie zauważam jej zakłopotania.
– Tak, istotnie. Wielu ludzi to zaskakuje, zapewniam panią. Będę się już zbierał, choć miło było zobaczyć malucha tak zdrowego i zadowolonego.
Nugent żył długo i szczęśliwie, spełniając moje oczekiwania z naddatkiem. Okazał się równie hojny jak Gałgan, a ja podobnie jak w wypadku małego pekińczyka uspokajałem swoje sumienie świadomością, że naprawdę bardzo go lubię. Niestety, jak zawsze sardoniczna postawa Siegfrieda nieco utrudniała mi życie. Już przedtem sporo się wycierpiałem, gdy dostałem opatrzoną autografem fotografię psiaka, więc nigdy nie odważyłem się pokazać mu zdjęcia wieprza.ROZDZIAŁ 3
3
Angus Grier, lekarz weterynarii, nigdy nie stanowił widoku miłego dla oka, ale wsparty o poduszki w łóżku, z zapuchniętymi oczami i pokrytą plamami twarzą, gniewnie wykrzywioną nad różową, watowaną bluzą od piżamy, mógł odstraszyć nawet najdzielniejszych. Zwłaszcza o ósmej rano, kiedy to zazwyczaj udzielał mi pierwszej codziennej audiencji.
– Znów żeś się pan spóźnił – zrugał mnie skrzekliwym głosem. – Nie umiesz pan wstać rano z łóżka? Powtarzam do znudzenia, że masz pan wyruszać w objazd przed ósmą.
Wymamrotałem przeprosiny, a on, nerwowo podciągnąwszy narzutę, lustrował mnie od stóp do głów z rosnącym niesmakiem.
– I jeszcze jedno, nosisz pan paskudne bryczesy. Jeśli musisz pan wkładać do pracy bryczesy, to, na litość boską, obstaluj je pan sobie u porządnego krawca. Choć nie mają odpowiedniego kroju, nie wypada, żeby je nosił weterynarz.
Zranił mnie głęboko. Byłem przywiązany do tych bryczesów. Zapłaciłem za nie trzydzieści szylingów w sklepie Army and Navy i żywiłem przekonanie, że dodają mi stylu. A atak Griera bolał tym bardziej, że przypuszczałem, iż niemal na pewno korzysta z moich usług za darmo. Siegfried zapewne odmówiłby przyjęcia zapłaty.
Przebywałem tu od tygodnia, a wydawało mi się, że trwa to wieczność. Wiedziałem, że gdzieś tam w przeszłości miałem jaśniejsze, szczęśliwsze życie, lecz wspomnienie o nim blakło. Tamtego ranka w Darrowby Siegfried okazał szczerą skruchę.
– James, dostałem list od Griera z Brawton. Zdaje się, że kastrował źrebaka i młokos go stratował. Ma połamane żebra. Do tego niedawno odszedł od niego asystent, więc nie ma kto się zająć praktyką. Prosi, żebym cię do niego oddelegował na tydzień lub dwa.
– O nie! – zaprotestowałem. – To jakaś pomyłka. Przecież on mnie nie lubi.
– On nikogo nie lubi. Ale to nie pomyłka, wyraźnie to napisał. I szczerze mówiąc, co mogę zrobić?
– Ten jedyny raz, gdy się spotkaliśmy, wcisnął mnie w koszmarny gumowy kostium, żeby zrobić ze mnie skończonego kretyna…
Siegfried uśmiechnął się smutno.
– Pamiętam, James, pamiętam. To podły stary cap i przykro mi, że ci to robię, ale nie możemy zostawić go na lodzie, prawda?
Wówczas wprost nie mogłem w to uwierzyć. Cały pomysł wydawał się zupełnie nierealny. Jednak teraz, kiedy stałem w nogach jego łoża i wysłuchiwałem kolejnej tyrady, był aż nadto realny. Grier dalej się mnie czepiał.
– Jeszcze jedno. Żona mi mówi, żeś pan nie zjadł owsianki. Nie smakowała?
Przestąpiłem z nogi na nogę.
– Ależ skąd, była bardzo dobra. Po prostu dziś nie jestem głodny. – Przesuwałem mdłą breję łyżką po talerzu, walcząc dzielnie, ale w efekcie mnie pokonała.
– Coś jest nie tak z człowiekiem, który nie umie zjeść dobrego posiłku. – Grier zerknął na mnie podejrzliwie, a potem podał mi świstek papieru. – To lista wizyt na dzisiejszy ranek. Trochę ich jest, więc nie marnuj pan czasu na szwendanie się. Najpierw u Adamsona w Grenton, wypadnięcie macicy u krowy. Co pan z tym zrobisz, ciekaw jestem?
Wsunąłem rękę do kieszeni, chwyciłem fajkę, po czym ją wypuściłem. Grier nie lubił, gdy ktoś pali.
– No cóż, podam znieczulenie zewnątrzoponowe, umieszczę macicę na miejscu i zabezpieczę szwami retencyjnymi przez pochwę.
– Co za androny, człowieku! – prychnął Grier. – Duby smalone. Po co tyle zachodu? Przyczyną jest zatwardzenie. Wepchnij pan organ z powrotem, włóż krowie deski pod tylne nogi i każ podawać olej lniany przez kilka dni.
– Ale przecież macica znów wypadnie, jeśli nie założę szwów – zaprotestowałem.
– Nie, nie, nie, wcale nie! – krzyknął Grier ze złością. – Rób pan, jak mówię. Znam się na tym lepiej niż pan.
Zapewne tak. W każdym razie powinien – praktykował jako weterynarz od trzydziestu lat, a ja dopiero zaczynałem swój drugi rok. Grier patrzył na mnie wilkiem z poduszki i przez chwilę dumałem nad naszą dziwnie nieprzyjemną relacją. Mieszkaniec Yorkshire, słysząc szkockie akcenty – jego chrapliwy z Aberdeen i mój nosowy z Clydeside – mógłby się spodziewać, że nawiążemy jakąś nić porozumienia, choćby na gruncie narodowości. Ale o niczym takim nie było mowy.
– Dobrze, jak pan sobie życzy. – Opuściłem pokój i zszedłem na dół po sprzęt.
Gdy wyruszyłem w objazd, ogarnęło mnie to samo uczucie jak co dzień – ulga, że wydostałem się z tego domu. Przez cały tydzień pracowałem na pełnych obrotach, żeby się wyrobić, ale cieszyło mnie to. Farmerzy niemal zawsze traktują ulgowo młodego, niedoświadczonego weterynarza, a klienci Griera byli dla mnie mili. Niestety, musiałem wracać do tego ponurego domostwa na posiłki, a to stawało się coraz trudniejsze do zniesienia.
Pani Grier pastwiła się nade mną tak samo jak jej mąż. Była niezwykle chudą kobietą o mocno ściągniętych ustach i prowadziła spartańską kuchnię, w której podstawowym daniem była wodnista owsianka. Podawała ją na śniadanie i kolację, a w przerwie serwowała cienkie potrawki, anemiczne mielone i bliżej nieokreślone zupy. Nic z tego, co gotowała, nie miało żadnego smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez grosza przy duszy, przybył do Yorkshire trzydzieści lat temu i wszedł w posiadanie lukratywnej praktyki przez klasyczny manewr, żeniąc się z córką szefa. Miał zatem dostatnie życie podane na tacy, ale wraz z nim otrzymał panią Grier.
A ona najwyraźniej uważała, że tu rządzi – może dlatego, że zawsze mieszkała w tym domu, pełnym wspomnień o ojcu, który stworzył tę praktykę. Wszystkich innych uważała za intruzów, a ja w sumie rozumiałem, co czuła. W końcu nie miała dzieci ani żadnego własnego życia, miała za to Angusa Griera za męża. Potrafiłbym jej współczuć.
Lecz nie udawało mi się to, bo czepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Wisiała mi nad głową przy każdym kroku niczym dokuczliwa zjawa. Gdy wracałem z objazdu, już czekała z krzyżowym ogniem pytań. „Gdzie pan był tyle czasu?” albo „Zastanawiałam się, gdzie się pan podziewa, czyżby się pan zgubił?”, lub też „Czeka pilny przypadek. Dlaczego pan jest taki powolny?”. Może sądziła, że się wymknąłem do kina na godzinkę lub dwie.
Co wieczór przyjmowałem tłumy pacjentów w przychodni dla małych zwierząt, a ona miała przykry zwyczaj czajenia się tuż za drzwiami, tak by słyszeć, co mówię klientom. Za to zupełnie nie krępowała się w magazynie leków, gdzie patrzyła mi bacznie na ręce, krytykując moje recepty i ciągle mnie besztając, że zbyt rozrzutnie dozuję składniki.
– Dodaje pan o wiele za dużo chlorodyny, nie wie pan, że jest bardzo droga?
Obudziło się we mnie głębokie współczucie dla tego asystenta, który uciekł bez ostrzeżenia. Trudno było teraz znaleźć zatrudnienie, a młody absolwent weterynarii gotów był znieść niemal wszystko, byleby mieć pracę, ale zrozumiałem, że ten nieznany mi osobnik nie miał innego wyjścia.
Niewielkie gospodarstwo Adamsona leżało na obrzeżach miasta i może dlatego, że przed chwilą patrzyłem na Griera, w kontraście z nim pobrużdżona, cierpliwa twarz farmera i jego przyjazne oczy wydały mi się niebywale ciepłe i sympatyczne. Zniszczony fartuch w kolorze khaki wisiał luźno na jego wychudłej sylwetce. Gospodarz podał mi rękę na powitanie.
– No proszę, dzisiaj ktoś nowy, tak? – Przyglądał mi się przez kilka sekund. – I sądząc po pana wyglądzie, jest pan też nowy w zawodzie.
– Zgadza się – odrzekłem. – Ale szybko się uczę.
Pan Adamson się uśmiechnął.
– Nie martw się, chłopcze. Wierzę w świeżą krew i nowe idee, potrzebujemy tego w rolnictwie. Za długo staliśmy w miejscu. Chodźmy, pokażę panu krowę.
W oborze znajdowało się kilkanaście krów, nie zwykłych szorthornów, lecz rasy ayrshire, wyraźnie dobrze utrzymanych i zdrowych. Moja pacjentka wyróżniała się z powodu różowej wypukłości wielkości piłki wystającej z pochwy wraz z pofałdowaną szyjką macicy. Na szczęście farmer nie ociągał się z wezwaniem pomocy. Masa była czysta i nieuszkodzona.
Z uwagą przyglądał się, jak obmywam narząd środkiem odkażającym i wpycham go na miejsce, a potem pomógł mi zbudować podwyższenie z ziemi i desek dla tylnych nóg krowy. Kiedy skończyliśmy, stała ukośnie z ogonem wyżej od głowy.
– I mówi pan, że jeśli będę jej podawał olej lniany przez kilka dni, to macica więcej nie wypadnie?
– Takie jest założenie – potwierdziłem. – Proszę pilnować, żeby stała w takiej pozycji.
– Będę pilnował, młodzieńcze, i bardzo dziękuję. Wykonałeś tu świetną robotę i mam nadzieję, że znów się zobaczymy.
Kiedy już wsiadłem do samochodu, jęknąłem głośno. Świetna robota! Jak, do diabła, narząd ma nie wypaść bez szwów? Lecz musiałem trzymać się poleceń, a Grier, choć niesympatyczny, nie był przecież zupełnym durniem. Może miał rację. Przestałem o tym myśleć i ruszyłem do kolejnych pacjentów.
Niecały tydzień później, gdy podczas śniadania grzebałem łyżką w codziennej owsiance, Grier, który już odważył się zejść na dół, nagle na mnie napadł.
– Mam tu wiadomość od Adamsona. Nie jest zadowolony z pańskich poczynań. Lepiej tam jedźmy sprawdzić, co się stało. Nie lubię takich zażaleń. – Jego typowa, wiecznie urażona mina wydawała się jeszcze bardziej kwaśna, a wielkie, jasne oczy zwilgotniały i poczerwieniały, aż byłem pewien, że zaraz zacznie lać łzy w owsiankę.
Pan Adamson zaprowadził nas do obory.
– I co o tym sądzisz, młodzieńcze?
Spojrzałem na wypadniętą macicę i żołądek mi się skurczył. Niewinnie wyglądające różowe wybrzuszenie zmieniło się w wielką, rozdętą, fioletową masę. Była pokryta brudem, a z jednej strony widniało paskudne rozcięcie.
– Nie utrzymała się zbyt długo, prawda? – cicho zapytał farmer.
Za bardzo się wstydziłem, by odpowiedzieć. To okropne zrobić coś takiego zdrowej krowie. Poczułem, że moją twarz zalewa rumieniec, ale na szczęście przyjechał ze mną mój pracodawca – on powinien wszystko wyjaśnić. Odwróciłem się do Griera, który posapywał, mamrotał coś pod nosem, gwałtownie mrugał oczami, ale się nie odzywał.
Farmer mówił dalej:
– I uszkodziła sobie macicę. Pewnie o coś zaczepiła. Martwi mnie jej wygląd.
Nieuprzejmość nie leżała w naturze tego przyzwoitego człowieka, ale teraz był wyraźnie zdenerwowany.
– Może lepiej będzie, jeśli tym razem doktor Grier się nią zajmie – zaproponował.
Grier, który do tej pory nie wypowiedział jednego zrozumiałego słowa, przystąpił do działania. Ogolił sierść u podstawy kręgosłupa, podał znieczulenie zewnątrzoponowe, umył i zdezynfekował macicę, po czym nie bez wysiłku wepchnął ją na miejsce. Następnie zabezpieczył ją kilkoma mocnymi szwami retencyjnymi z kilkucentymetrową gumową osłonką zapobiegającą wżynaniu się w ciało. Skończone dzieło wyglądało schludnie i profesjonalnie.
Farmer delikatnie ujął mnie pod ramię.
– O to właśnie chodziło. Widzi pan, że teraz już nie wypadnie, prawda? Dlaczego od razu nie zrobił pan czegoś takiego?
Znów odwróciłem się do Griera, ale mój pracodawca dla odmiany dostał gwałtownego ataku kaszlu. Wpatrywałem się w niego uporczywie, lecz skoro nic nie powiedział, odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia z obory.
– Bez urazy, młodzieńcze! – zawołał za mną pan Adamson. – Wszyscy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświadczenia. Dobrze mówię, doktorze Grier, prawda?
– Tak… och, tak, bardzo dobrze. Tak, tak, zgadza się, zgadza, święta prawda – bełkotał Grier.
Wsiedliśmy do samochodu. Czekałem na jakieś wyjaśnienia z jego strony. Ciekaw byłem, co powie. Ale pokryty niebieskimi żyłkami nos wycelował prosto przed siebie, a wyłupiaste oczy utkwił tępo w drodze.
Do przychodni dojechaliśmy w milczeniu.ROZDZIAŁ 5
5
Nie było mnie raptem dwa tygodnie, ale to wystarczyło, bym na nowo zrozumiał, że praca w górach ma w sobie coś, czego brakuje mi gdzie indziej. Pierwsza wizyta zawiodła mnie na jedną z wąskich, nieogrodzonych dróg łączących Sildale i Cosdale, a kiedy wjechałem na najniższym biegu na szczyt, zrobiłem to, co miałem w zwyczaju często robić – zaparkowałem samochód na pokrytym darnią poboczu i wysiadłem.
Nigdy nie odnosił się do mnie cytat, że człowiek „w spraw natłoku nie może stanąć i gapić się naokół”¹. Wyglądało na to, że przez sporą część życia, prawdopodobnie zbyt sporą, po prostu stałem i się gapiłem, a tego ranka znów mnie to pochłonęło. Z tego miejsca na górze widziałem równinę Yorku aż po garby wzgórz Hambleton sześćdziesiąt kilometrów na wschód, a za mną rozciągała się nierówna połać wrzosowisk wspinających się na rozległy płaskowyż. Podczas tego roku spędzonego w Darrowby zatrzymywałem się tu kilkadziesiąt razy, a widok na równinę nigdy nie był taki sam. Czasami w zimie nizina stawała się ciemnym korytem między zaśnieżonymi Penninami i odległym białym blaskiem wzgórz Hambleton, w kwietniu zaś fale deszczu przesuwały się ciężkimi woalami przez zielony, brązowo nakrapiany przestwór. Był też dzień, kiedy stałem w oślepiającym słońcu, spoglądając w dół na morze gęstej mgły przypominającej pofałdowaną warstwę waty, przez którą gdzieniegdzie przebijały ciemne kępy drzew i szczyty wzgórz.
Lecz dziś niekończąca się szachownica pól drzemała w słońcu, a powietrze, nawet tu na górze, przesycone było zapachami lata. Na farmach poniżej zapewne pracowali ludzie, ale tutaj nie widziałem żywej duszy. Bez reszty wypełnił mnie spokój, który zawsze odnajdowałem w ciszy i pustce wrzosowisk.
W takich chwilach często wydawało mi się, że staję obok siebie i mogę obiektywnie ocenić swoje postępy. Z łatwością dokonywałem przeglądu minionych lat, aż do momentu, w którym postanowiłem zostać weterynarzem. Doskonale go pamiętałem. Miałem trzynaście lat i czytałem artykuł w „Meccano Magazine” opisujący propozycje różnych zawodów dla chłopców. W trakcie tej lektury nabierałem coraz silniejszego przekonania, że to jest coś dla mnie. Ale w sumie na czym się ono opierało? Tylko na tym, że lubiłem psy i koty i że nie podobał mi się pomysł pracy w biurze. Trochę kruche podstawy do budowania kariery zawodowej. Nie wiedziałem nic o rolnictwie ani o zwierzętach hodowlanych i choć uczyłem się o tym wszystkim na studiach, widziałem dla siebie tylko jedną przyszłość. Chciałem zajmować się małymi zwierzętami. Hołubiłem tę wizję do momentu uzyskania dyplomu – miałem leczyć domowych pupili w moim własnym szpitalu dla zwierząt, który byłby nie tylko nowoczesny, ale wręcz rewolucyjny. W pełni wyposażona sala operacyjna, laboratorium i pracownia rentgenowska rysowały się w moim umyśle z krystaliczną wyrazistością, aż uzyskałem dyplom weterynarza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1
Widziałem wyraźnie, że pan Handshaw nie wierzy w ani jedno moje słowo. Spojrzał na krowę i zacisnął usta w wyrazie uporu.
– Złamana miednica? I mówisz pan, że krowa już nigdy nie wstanie? Patrz pan, jak przeżuwa! Powiem panu coś, młody człowieku: gdyby żył mój tatko, w trymiga postawiłby ją na nogi.
Już od roku pracowałem jako weterynarz i zdołałem nauczyć się paru rzeczy, a jedną z nich było to, że farmerzy niełatwo dają się przekonać, zwłaszcza ci z Yorkshire Dales.
I ta wzmianka o tatku. Pan Handshaw był po pięćdziesiątce, więc jego wiara w wiedzę i umiejętności zmarłego ojca miała w sobie coś naprawdę wzruszającego. Choć chyba mógłbym się bez niej obejść…
Podziałała jak dodatkowy czynnik drażniący w sytuacji, w której i tak nie było mi łatwo. Niewiele przypadków przysparza weterynarzowi takich zgryzot jak krowa, która nie chce stanąć na nogach. Laikowi może się wydawać dziwne, że zwierzę wyleczone z pierwotnej przypadłości nadal nie podnosi się z ziemi, a jednak to się zdarza. I niestety należy podkreślić, że leżąca krowa mleczna nie ma przed sobą żadnej przyszłości.
Ta sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Siegfried Farnon, właściciel praktyki w Darrowby, małym miasteczku targowym w Dales, wysłał mnie do przypadku gorączki mlecznej. Nagły spadek stężenia wapnia występujący tuż po ocieleniu powoduje utratę przytomności i pogłębiającą się śpiączkę. Kiedy pierwszy raz ujrzałem krowę pana Handshawa, leżała nieruchomo na boku i musiałem dobrze się przyjrzeć, by dostrzec jakiekolwiek oznaki życia.
Wyjąłem butle z wapniem z beztroską pewnością siebie, ponieważ na szczęście uzyskałem dyplom akurat wtedy, gdy udało się opracować terapię na tę do tej pory śmiertelną chorobę. Przełom nastąpił wiele lat wcześniej, kiedy zaczęto stosować metodę nadymania wymienia, więc nadal woziłem ze sobą służące do tego urządzenie (farmerzy używali pompek rowerowych), ale dzięki kuracji wapniem weterynarz mógł się pławić w taniej chwale, w ciągu kilku minut wyrywając zwierzę z objęć nieuchronnej śmierci. Wymagało to minimalnych umiejętności, a wyglądało spektakularnie.
Zanim wstrzyknąłem zawartość dwóch butli – jedną dożylnie, drugą podskórnie – a pan Handshaw pomógł mi obrócić zwierzę na mostek, nastąpiła wyraźna poprawa. Krowa zaczęła się rozglądać i potrząsać głową, jakby zastanawiała się, gdzie też była przez ostatnich parę godzin. Gdybym mógł zabawić tu trochę dłużej, bez wątpienia zobaczyłbym, jak się podnosi. Ale czekali na mnie inni pacjenci.
– Niech pan do mnie zadzwoni, jeśli nie wstanie do obiadu – poprosiłem, choć była to czysta formalność. Miałem pewność, że już nie będę musiał jej oglądać.
Kiedy farmer zatelefonował w południe, mówiąc, że krowa nadal leży, poczułem tylko lekkie ukłucie niepokoju. W niektórych przypadkach potrzebna była dodatkowa butla wapnia – wszystko na pewno będzie dobrze. Pojechałem na farmę i podałem lekarstwo.
Nie zmartwiłem się też przesadnie, gdy następnego dnia również nie wstała, za to pan Handshaw sterczał nad nią z rękami głęboko w kieszeniach i przygarbionymi ramionami, poważnie rozczarowany brakiem efektów mojej kuracji.
– Już pora, żeby krasula wstała. Z takiego leżenia nic dobrego nie wyniknie. Na pewno może pan doktor coś zaradzić. Rano wlałem jej do ucha butlę wody, ale nawet to nie postawiło jej na nogi.
– Co pan zrobił? – zdziwiłem się.
– Wlałem jej do ucha zimną wodę. Tatko tak podnosił krowy, a on umiał się obchodzić z bydłem, ten mój tatko.
– Nie wątpię – odrzekłem grzecznie. – Ale kolejny zastrzyk bardziej jej pomoże.
Farmer przyglądał się posępnie, jak podaję podskórnie zawartość kolejnej butelki wapnia. W jego oczach terapia straciła całą swoją magię.
Pakując narzędzia, z całych sił starałem się zachowywać serdecznie.
– Proszę się nie martwić. Często się zdarza, że krowa poleguje jeszcze dzień lub dwa. Prawdopodobnie rano, kiedy pan do niej przyjdzie, będzie już chodziła.
Telefon zadzwonił jeszcze przed śniadaniem i żołądek skurczył mi się gwałtownie, gdy usłyszałem głos pana Handshawa. Brzmiał grobowo.
– No i nic się nie zmieniło… Leży i żre jak smok, ale nie próbuje wstać. Co pan teraz zrobi?
No właśnie, co – zastanawiałem się, jadąc na farmę. Krowa nie podnosiła się już od czterdziestu ośmiu godzin, co wcale mi się nie podobało.
Farmer natychmiast przystąpił do ataku.
– Tatko zawsze mawiał, że jak krowa tak zalega, to ma robaka w ogonie. Powiadał, że wystarczy obciąć końcówkę, a się poprawi.
Jeszcze bardziej podupadłem na duchu. Już wcześniej miałem kłopoty z tym przesądem. Najgorsze było to, że ludzie, którzy nadal praktykowali ten barbarzyński zwyczaj, często upewniali się, że jest skuteczny, ponieważ po odcięciu koniuszka ogona ból kikuta dotykającego ziemi zmuszał nawet najbardziej oporne krowy do wstania.
– Nie istnieje nic takiego jak robak w ogonie – oznajmiłem. – I czy nie sądzi pan, że obcinanie zwierzęciu ogona jest okrutne? Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Królewskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami pozwało kogoś do sądu za podobną praktykę.
Farmer zmrużył oczy. Wyraźnie uważał, że mydlę mu oczy.
– Skoro nie chce pan tego zrobić, to co, do diabła, pan zaleci? Musimy ją jakoś postawić.
Wziąłem głęboki wdech.
– Cóż, jestem pewien, że wyszła już z gorączki mlecznej, ponieważ ma apetyt i wygląda na całkiem zadowoloną. Zapewne nie wstaje z powodu lekkiego paraliżu zadniej części. Nie ma sensu podawać jej więcej wapnia, spróbuję więc zrobić zastrzyk ze środkiem pobudzającym. – Napełniłem strzykawkę z poczuciem nieuniknionej klęski. Ani odrobinę nie wierzyłem, że środek pobudzający coś da, ale niczego innego nie mogłem zrobić. Po prostu chwytałem się brzytwy.
Już kierowałem się do wyjścia, kiedy pan Handshaw zawołał za mną:
– Hej, panie doktorze, przypomniało mi się, co jeszcze robił tatko. Krzyczał im do ucha. Wiele krów postawił w ten sposób na nogi. Ale ja mam dość słaby głos, więc może pan doktor spróbuje?
Było już za późno, by ratować swoją godność. Podszedłem do krowy i chwyciłem jej ucho. Zaczerpnąłem powietrze do płuc, pochyliłem się i ryknąłem we włochatą czeluść. Krowa przestała na chwilę przeżuwać i zerknęła na mnie pytająco, po czym przymknęła oczy i na powrót z zadowoleniem zaczęła międlić szczękami.
– Damy jej jeszcze jeden dzień – powiedziałem ze znużeniem. – Jeśli jutro nadal będzie leżała, spróbujemy ją podnieść. Może pan zwołać kilku sąsiadów do pomocy?
Tego dnia podczas wizyt u kolejnych pacjentów cały czas czułem wewnętrzne napięcie i frustrację. Niech to szlag i jasna cholera! Co, do diaska, nie pozwalało jej wstać? I co jeszcze mogłem zrobić? Był rok 1938 i moje możliwości były ograniczone. Trzydzieści lat później nadal niektóre krowy po gorączce mlecznej nie chcą wstawać, lecz weterynarz ma o wiele większy arsenał środków zaradczych, jeśli wapń nie wystarczy. Fantastyczny podnośnik Bagshawa, obejmujący miednicę i dźwigający zwierzę w naturalny sposób, zastrzyki z fosforem, nawet poganiacz elektryczny, który można przyłożyć do zadu i zaaplikować lekki wstrząs, sprawiając, że wylegująca się wygodnie krowa zrywa się na nogi, rycząc z urazą.
Tak jak się spodziewałem, kolejny dzień nie przyniósł żadnej zmiany i kiedy wysiadłem z samochodu, zastałem na podwórzu pana Handshawa gromadkę jego sąsiadów. Byli w znakomitych nastrojach, uśmiechnięci, pewni siebie, skorzy do udzielania pomocnych rad, jak to farmerzy, gdy chodzi o cudzy inwentarz.
Kiedy podkładaliśmy worki pod zwierzę, rozlegało się mnóstwo śmiechu i żartów oraz wiele dziwacznych sugestii, których starałem się nie słyszeć. Gdy w końcu wszyscy wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy krowę, efekt był zgodny z moimi przewidywaniami. Po prostu spokojnie zawisła z dyndającymi nogami, podczas gdy jej właściciel opierał się o ścianę, przyglądając się nam coraz bardziej posępnym wzrokiem.
Nastąpiło zbiorowe posapywanie i pojękiwanie, po którym znów złożyliśmy bezwładne ciało na podłodze, i wszyscy spojrzeli na mnie w oczekiwaniu na kolejne posunięcie. Rozpaczliwie próbowałem coś wymyślić, gdy pan Handshaw ponownie zabrał głos:
– Tatko mawiał, że obcy pies zawsze poderwie krowę na nogi.
Zebrani farmerzy wydali pełen aprobaty pomruk i natychmiast zaoferowali usługi swoich czworonogów. Próbowałem zwrócić uwagę, że jeden wystarczy, lecz mój autorytet już podupadł, a poza tym wydawało się, że każdy pragnął zaprezentować potencjał swojego psa w stawianiu krów na nogi. Nagle nastąpił żwawy exodus, nawet pan Smedley, sklepikarz z miasteczka, z ogromną prędkością popedałował na rowerze po swojego border terriera. Miałem wrażenie, że minęło tylko kilka minut, a w oborze zaroiło się od warczących, najeżonych kundli, które krowa zupełnie ignorowała, jedynie bodąc rogami, gdy któryś za bardzo się zbliżył.
Punkt zwrotny nastąpił, kiedy pies pana Handshawa wrócił z pastwiska, na którym pomagał zaganiać owce. Był chudym, zaprawionym w boju zwierzakiem o świetnym refleksie i porywczym usposobieniu. Zjeżony, na sztywnych nogach wszedł do obory, spojrzał ze zdumieniem na hordę obcych na swoim terytorium i ruszył do akcji z milczącą zaciekłością.
W ciągu kilku sekund rozpętała się najlepsza walka psów, jaką w życiu widziałem, więc stanąłem z boku i oglądałem całą scenę z poczuciem, że jestem tu zupełnie zbędny. Co jakiś czas przez wściekły warkot i ujadanie przebijały się krzyki farmerów. Pewien nieustraszony rolnik dołączył do walk i pojawił się po chwili z maleńkim jackiem russellem wczepionym z determinacją w piętę kalosza. Tymczasem pan Reynolds z Clover Hill walcował krowi ogon między dwoma krótkimi patykami, wołając: „A sio! A sio!”. Przyglądałem się temu bezradnie, gdy jakiś zupełnie obcy jegomość uwiesił się na moim rękawie i szepnął mi do ucha:
– Próbowaliście jej podawać łyżeczkę płynu do dezynfekcji z kwartą starego piwa co dwie godziny?
Miałem wrażenie, że wszystkie siły czarnej magii przypuściły atak, a moje marne naukowe zaplecze nie ma szans stawić oporu tej falandze. Nie wiem, jakim cudem dosłyszałem w tej wrzawie trzask. Może dlatego, że akurat pochylałem się nad panem Reynoldsem, próbując mu wyperswadować masaż ogona. Kiedy krowa lekko zmieniła pozycję, rozległ się wyraźny dźwięk dochodzący z miednicy.
Trochę trwało, nim zdołałem zwrócić na siebie uwagę – chyba wszyscy zapomnieli o mojej obecności – ale w końcu udało się rozdzielić psy, przywiązać osobno kilometrami sznurka do snopowiązałek, wszyscy przestali krzyczeć, pan Reynolds został odciągnięty od ogona, a ja ponownie wkroczyłem na scenę.
Zwróciłem się do pana Handshawa:
– Proszę mi przynieść wiadro gorącej wody, mydło i ręcznik.
Odszedł, burcząc pod nosem, jakby niewiele się spodziewał po tym nowym gambicie. Najwyraźniej moje akcje stały już bardzo nisko.
Zdjąłem marynarkę, namydliłem ramię i wsunąłem do odbytu krowy, tak by poczuć twarde sklepienie kości łonowej. Przytrzymałem je przez ścianę odbytu i spojrzałem na swoją publiczność.
– Niech dwóch z was chwyci kolce miednicy i delikatnie kołysze krową z boku na bok.
Tak, znów to samo, bez żadnych wątpliwości. Słyszałem i wyczuwałem – luz i ciche trzeszczenie, niemal zgrzytanie.
Wstałem i umyłem ręce.
– Już wiem, dlaczego krowa nie chce się podnieść. Ma złamaną miednicę. Zapewne stało się to pierwszej nocy, kiedy słaniała się w gorączce mlecznej. Przypuszczam, że nerwy też są uszkodzone. Niestety, to beznadziejny przypadek. – Choć przekazywałem złe wieści, czułem ulgę, że znalazłem wreszcie racjonalne wyjaśnienie.
Pan Handshaw wpatrywał się we mnie.
– Beznadziejny? Jak to?
– Przykro mi – odrzekłem – ale to niestety prawda. Może pan jedynie zawieźć ją do ubojni. Nie ma władzy w tylnych kończynach. Już nigdy nie wstanie.
W tym momencie pana Handshawa poniosły emocje i wygłosił dłuższą przemowę. Właściwie nie był niemiły czy obraźliwy, ale bez ogródek wypunktował moje niepowodzenia i ponownie wyraził żal z powodu tragicznego faktu, że nie ma z nami jego tatka, który na pewno rozwiązałby problem. Sąsiedzi stali w kręgu, z szeroko otwartymi oczami chłonąc każde słowo.
Kiedy zakończył tyradę, zabrałem się stamtąd. Nie mogłem zrobić nic więcej, a pan Handshaw i tak będzie musiał pogodzić się z faktami. Czas dowiedzie, że miałem rację.
Następnego ranka zaraz po przebudzeniu pomyślałem o tej krowie. Nie był to przyjemny epizod, ale uspokajała mnie przynajmniej świadomość, że sprawa została wyjaśniona. Znałem przyczynę problemu i wiedziałem, że nie ma żadnej nadziei. Nie musiałem już sobie zaprzątać tym głowy.
Jakież było moje zdumienie, gdy chwilę później w słuchawce telefonu usłyszałem głos pana Handshawa. Myślałem, że będzie potrzebował dwóch lub trzech dni, by uświadomić sobie, że się mylił.
– Czy to doktor Herriot? Ach, dzień dobry panu. Dzwonię powiedzieć, że moja krowa wstała i czuje się dobrze.
Kurczowo chwyciłem słuchawkę obiema dłońmi.
– Co? Co pan powiedział?
– Że krowa wstała. Dziś rano zajrzałem do obory, a ona chodzi, zdrowa jak ryba. Można by pomyśleć, że nigdy nic jej nie było. – Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym odezwał się z wielkim namaszczeniem niczym udzielający nagany nauczyciel: – A pan stał nad nią i mówił, patrząc mi prosto w oczy, że nigdy już się nie podniesie.
– Ale… ale…
– A, zastanawia się pan, jak to zrobiłem? Cóż, przypomniała mi się jeszcze jedna sztuczka mojego tatka. Pojechałem do rzeźnika, kupiłem skórę ze świeżo ubitej owcy i przykryłem krowie grzbiet. Natychmiast stanęła na nogi. Musi pan wpaść ją zobaczyć. Wspaniały człowiek był z tego mojego tatka…
Niemal po omacku dotarłem do jadalni. Musiałem się skonsultować z szefem. O trzeciej w nocy obudziło go wezwanie do cielenia i teraz wyglądał dużo starzej niż na swoje trzydzieści parę lat. Wysłuchał mnie w milczeniu, kończąc śniadanie, potem odsunął talerz i nalał sobie ostatnią filiżankę kawy.
– Miałeś pecha, James. Skóra owcza, co? Zabawna sprawa… Mieszkasz w Dales ponad rok i nigdy się z tym nie zetknąłeś. Pewnie trochę już wychodzi z mody, ale w tej metodzie jest wiele sensu, jak we wszystkich dawnych kuracjach. Pod świeżą owczą skórą wytwarza się sporo ciepła, przez co działa jak wielki gorący kompres. Po pewnym czasie krowa zaczyna odczuwać świąd i jeśli leży z czystej przekory, wstaje tylko po to, by się pozbyć okładu.
– Ale, do diabła, co ze złamaną miednicą? Trzeszczała i chwiała się na wszystkie strony!
– Cóż, nie ty pierwszy dałeś się nabrać. Czasami przez kilka dni po ocieleniu więzadła miednicy są rozciągnięte, co daje taki efekt.
– O Boże… – jęknąłem, wlepiając wzrok w obrus. – Ale narobiłem bigosu…
– Och, wcale nie. – Siegfried zapalił papierosa i odchylił się na oparcie krzesła. – Krowa prawdopodobnie rozważała już pomysł, by wybrać się na spacer, akurat gdy Handshaw narzucił jej skórę na plecy. Równie dobrze mogła to zrobić po jednym z twoich zastrzyków, a wtedy zasługa przypadłaby tobie. Nie pamiętasz, co ci mówiłem, kiedy tu przyjechałeś? Między chwilą, w której uchodzisz za mądrego weterynarza, a tą, w której okazujesz się koncertowym głupcem, przebiega bardzo cienka granica. Takie rzeczy przytrafiają się nam wszystkim, więc nie przejmuj się, James.
Jednak nieprzejmowanie się nie było wcale takie łatwe. Ta krowa stała się lokalną sławą. Pan Handshaw z dumą pokazywał ją listonoszowi, policjantowi, kupcom zboża, kierowcom ciężarówek, sprzedawcom nawozów, urzędnikom z ministerstwa rolnictwa, a oni wszyscy wspominali mi o tym z pełnymi zadowolenia uśmieszkami. Pan Handshaw triumfalnym, doniosłym tonem zawsze powtarzał to samo:
– To jest ta krowa, która zdaniem doktora Herriota miała już nigdy nie wstać!
Pewien jestem, że nie kierowała nim złośliwość. Utarł nosa przemądrzałemu młodemu weterynarzowi i nikt nie mógł go winić za to, że się tym trochę chełpił. A ja w pewnym sensie przysłużyłem się tej krowie. Znacząco przedłużyłem jej żywot, ponieważ pan Handshaw zatrzymał ją jako eksponat. Choć od wielu lat dawała zaledwie kilka litrów mleka dziennie, pasła się szczęśliwa na łące przy drodze.
Miała jeden róg dziwnie wykręcony do góry i łatwo ją było po nim rozpoznać. Często zatrzymywałem samochód i w zadumie patrzyłem ponad murkiem na krowę, która miała już nigdy nie wstać.ROZDZIAŁ 2
2
Siegfried odszedł od telefonu z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu.
– Dzwoniła pani Pumphrey. Chce, żebyś zbadał jej prosiaczka.
– Chyba pekińczyka? – sprostowałem.
– Nie, prosiaczka. Ma sześciotygodniową świnkę i prosi, byś sprawdził, czy jest zdrowa.
Uśmiechnąłem się z zażenowaniem. Moje relacje z pekińczykiem starszej wdowy stanowiły temat nieustannych żartów.
– Dobrze, dobrze, nie zaczynaj znów. Czego naprawdę chciała? Czy pupka Gałgana Woo znów płata mu figle?
– James – napomniał mnie Siegfried groźnym tonem – to do ciebie niepodobne, by w taki sposób wątpić w moje słowa. Powtórzę wiadomość od pani Pumphrey i oczekuję, że zareagujesz na nią natychmiast i bez dalszych pytań. Dama poinformowała mnie, że została właścicielką sześciotygodniowego prosięcia, i prosi, byś dokładnie obejrzał zwierzątko. Wiesz, jak podchodzę do tego typu badań, nie chcę, abyś cokolwiek zaniedbał. Zwróciłbym szczególną uwagę na jego płuca. Postaraj się, by porządnie pobiegał po zagrodzie, zanim przyłożysz mu stetoskop do klatki piersiowej i, na litość boską, nie pomiń niczego oczywistego, jak zajęczak czy zapalenie stawów. I przy okazji go zmierz. Miarka znajduje się w…
Jego słowa cichły, gdy pospiesznie oddalałem się korytarzem. Byłem nieco skonsternowany. Musiałem się mierzyć z wieloma docinkami, od kiedy zostałem przybranym wujkiem pekińczyka Gałgana, dzięki czemu regularnie otrzymywałem od niego prezenty, listy oraz zdjęcia z autografem, ale Siegfried zazwyczaj nie posuwał się tak daleko w swoich dowcipach. Pani Pumphrey i świnia to coś zupełnie nie do pomyślenia. W jej eleganckiej rezydencji nie było miejsca na żywy inwentarz. Ech, chyba musiał źle zrozumieć.
A jednak nie. Starsza pani powitała mnie radosnym okrzykiem:
– Och, panie doktorze, czyż to nie cudowne? Mam przeuroczego prosiaczka. Byłam z wizytą u kuzynów, którzy mają farmę, i wybrałam go sobie. Będzie cudownym towarzyszem dla Gałganka, wie pan, jak mnie martwi, że on jest jedynakiem.
Przechodząc przez wyłożony dębową boazerią hol, kręciłem z niedowierzaniem głową. Moje wizyty tutaj zazwyczaj sprawiały wrażenie lekko irracjonalnych, lecz tym razem czułem, że zupełnie tracę grunt pod nogami.
– To znaczy, że naprawdę trzyma pani tę świnkę w domu?
– Ależ naturalnie. – Pani Pumphrey wyglądała na zaskoczoną. – Jest w kuchni. Chodźmy ją zobaczyć.
Byłem w tej kuchni kilkakrotnie, a jej nieskazitelna czystość zawsze napawała mnie podziwem: laboratoryjna sterylność wyłożonych płytkami ścian i podłogi, lśniące powierzchnie zlewu, kuchenki oraz lodówki. Lecz teraz jeden z kątów zajmowało tekturowe pudełko, w którym ujrzałem maleńkiego prosiaczka. Zwierzak stanął na tylnych nogach, przednimi raciczkami opierając się o krawędź kartonu i rozglądając z zaciekawieniem po nowym otoczeniu.
Starsza kucharka stała plecami do nas i nawet się nie obejrzała, kiedy weszliśmy do środka. Siekała marchewkę i ciskała ją do rondla z, jak uznałem, nadmierną energią.
– Czyż nie jest przecudny? – Pani Pumphrey pochyliła się i połaskotała mały łebek. – Jestem taka podekscytowana, że mam własnego prosiaczka, panie doktorze! Postanowiłam dać mu na imię Nugent.
Przełknąłem ślinę.
– Nugent?
Szerokie plecy kucharki stężały w bezruchu.
– Tak, po moim stryjecznym dziadku Nugencie. Był niski, miał różową cerę, małe oczka i zadarty nos. Podobieństwo jest wprost uderzające.
– Rozumiem – odrzekłem, a kucharka znów zaczęła chlastać nożem.
Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Etyka zawodowa burzyła się we mnie na myśl o badaniu zupełnie zdrowego zwierzaczka. Już miałem na końcu języka słowa, że moim zdaniem wygląda świetnie, lecz pani Pumphrey mnie uprzedziła.
– No chodź, Nugent – powiedziała – bądź grzeczny i pozwól, by wujek Herriot cię obejrzał.
To rozwiało moje obiekcje. Tłumiąc bardziej wzniosłe uczucia, chwyciłem podobny do sprężyny ogonek i przytrzymałem Nugenta niemal do góry nogami, mierząc mu temperaturę. Potem solennie osłuchałem serce i płuca, zajrzałem w oczy, obmacałem kończyny i sprawdziłem stawy.
Z pleców kucharki emanowała sroga dezaprobata, lecz ja wytrwale kontynuowałem. Posiadanie psiego siostrzeńca, jak odkryłem, niosło rozliczne korzyści. Nie chodziło tylko o częste podarunki – choć nadal czułem wyborny smak wędzonych śledzi, które Gałgan przysłał mi z Whitby – lecz o wytchnienie od mojego ciężkiego życia, o sherry przed obiadem, ciepło i luksus przy kominku pani Pumphrey. Uznałem, że jeśli los postawił na mojej drodze prosięcego siostrzeńca tego samego rodzaju, to wujek Herriot będzie ostatnim człowiekiem na świecie sprzeciwiającym się jego wyrokom.
Zakończywszy badanie, zwróciłem się do pani Pumphrey, która z niepokojem czekała na werdykt.
– Zdrów jak rydz – oznajmiłem z zapałem. – Ma pani niezwykle zdrowego prosiaka, mówiąc szczerze. Jest tylko jedna kwestia: on nie może mieszkać w domu.
Kucharka po raz pierwszy odwróciła się do mnie i wyczytałem z jej twarzy nieme błaganie. Solidaryzowałem się z nią, ponieważ świńskie odchody są szczególnie wonne i nawet taki maleńki okaz jak Nugent już wzbogacił atmosferę w kuchni gryzącym zapachem.
Początkowo pani Pumphrey była przerażona pomysłem, ale uległa, gdy ją zapewniłem, że prosiak nie złapie zapalenia płuc, a ponadto na dworze będzie szczęśliwszy i zdrowszy.
Zatrudniono wiejskiego stolarza, który wybudował w rogu ogrodu pałacowy chlewik z ciepłą sypialnią na podwyższeniu z desek oraz zewnętrznym wybiegiem. Widziałem, jak Nugent się tam wprowadził, po czym zwinął z błogością na posłaniu z czystej słomy. Jego koryto napełniano dwa razy dziennie najlepszą paszą i nigdy nie brakowało mu przekąsek, takich jak soczysta marchewka czy liście kapusty. Codziennie go wypuszczano i spędzał radosną godzinę na harcowaniu po ogrodzie wraz z Gałganem.
Krótko mówiąc, Nugentowi się poszczęściło, ale też trudno by było znaleźć milszą świnkę. Większość przedstawicieli jego gatunku ma zaskakująco przyjazne usposobienie, lecz u Nugenta osiągnęło ono nadzwyczajny stopień rozwoju. On po prostu lubił ludzi i przez kolejne kilka miesięcy jego charakter rozkwitał w ciągłym osobistym kontakcie z człowiekiem.
Często widywałem, jak przechadza się po ogrodzie, towarzysząc pani Pumphrey, a wiele czasu w zagrodzie spędzał oparty przednimi raciczkami o siatkowy płot, czekając z niecierpliwością na swojego kolejnego gościa. Świnie rosną szybko, więc wkrótce zostawił za sobą różowy okres niemowlęctwa, choć nie wyzbył się ani krztyny uroku. Najbardziej lubił drapanie po grzbiecie. Chrumkał głośno, przymykając oczy z rozkoszy, a nogi powoli się pod nim uginały, aż w końcu przewracał się na bok.
Życie Nugenta przypominało słoneczne niebo z jedną tylko chmurką. Na osobistego lokaja świnki został wyznaczony stary Hodgkin, ogrodnik, którego wrogość do zwierząt domowych ugruntowała się przez konieczność codziennej zabawy gumowymi kółkami z Gałgankiem. Do jego obowiązków należało karmienie Nugenta, sprzątanie jego zagrody i nadzorowanie czasu na rozrywkę. Myśl, że ma to wszystko robić dla świni, która nigdy nie zmieni się w kotlety, musiała być dla starego wieśniaka zupełnie nieznośna. Ostre bruzdy na jego twarzy pogłębiały się jeszcze bardziej za każdym razem, gdy brał wiadro na karmę.
Przy mojej pierwszej wizycie lekarskiej u jego podopiecznego powitał mnie, pytając ponuro: „Pan dochtór do Agenta?”. Znałem Hodgkina na tyle dobrze, by wiedzieć, że jakakolwiek żartobliwa gra słów nie wchodzi w rachubę. Naprawdę starał się powtórzyć imię mojego siostrzeńca, który już przez całą swoją długą karierę pozostał dla staruszka „Agentem”.
Szczególnie wyraźnie zapamiętałem jedno wydarzenie z Nugentem. Pewnego dnia telefon zadzwonił tuż po obiedzie. To była pani Pumphrey i po jej przerażonym głosie poznałem, że wydarzyło się coś poważnego. Tym samym tonem opisywała wyjątkowe symptomy kręcika i klapania pupką u Gałgana Woo.
– Och, panie doktorze, Bogu niech będą dzięki, że pana zastałam… Chodzi o Nugenta! Obawiam się, że jest ciężko chory.
– Doprawdy? Przykro mi to słyszeć. A co się dzieje?
Na drugim końcu linii zapadła cisza. Przez chwilę słyszałem tylko, jak pani Pumphrey spazmatycznie łapie oddech, po czym znów się odezwała:
– No cóż, on nie może… nie może… załatwić swoich małych potrzeb.
Doskonale wiedziałem, co określa mianem małych i dużych potrzeb.
– To znaczy, że nie może oddać moczu?
– No… no… – Była wyraźnie zmieszana. – Niezbyt.
– Dziwne – stwierdziłem. – A je normalnie?
– Tak mi się wydaje, ale… – Nagle wybuchła: – Och, panie doktorze, tak bardzo się martwię! Słyszałam o mężczyznach okropnie chorych… w taki właśnie sposób. To gruczoł krokowy, prawda?
– Proszę się o to nie martwić. Świnie nie mają tego typu problemów, poza tym cztery miesiące to zbyt młody wiek na przerost prostaty.
– Och, tak się cieszę, ale i tak… coś go blokuje. Przyjedzie pan, prawda?
– Zaraz ruszam.
Dość długo stałem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na masywnego warchlaka i chrumkał przyjaźnie, przyglądając mi się przez siatkę. Najwyraźniej spodziewał się jakichś rozrywek i niecierpliwiąc się coraz bardziej, kilka razy przegalopował na sztywnych nogach w tę i we w tę po wybiegu.
Już miałem uznać, że moja wizyta będzie bezowocna, kiedy pani Pumphrey, która chodziła w kółko, załamując ręce, zatrzymała się jak wryta i drżącym palcem wskazała świniaka.
– O Boże… – tchnęła. – Teraz! Teraz! Znów to robi! – Z jej twarzy odpłynął cały kolor i powlekła ją śmiertelna bladość. – Och, to okropne! Nie mogę na to patrzeć… – Odwróciła się z jękiem, kryjąc twarz w dłoniach.
Uważnie przyjrzałem się Nugentowi. Zatrzymał się w pełnym galopie i z zadowoleniem ulżył sobie przerywanym strumieniem charakterystycznym dla normalnego dorosłego wieprza.
Zwróciłem się do gospodyni:
– Nie widzę niczego niewłaściwego.
– Ale on… on… – Nadal nie śmiała podnieść wzroku. – On to robi… falami!
Miałem już sporą praktykę w zachowywaniu kamiennej twarzy w obecności pani Pumphrey, co teraz bardzo mi się przydało.
– Wszystkie wieprze tak robią, proszę pani.
Odrobinę się odwróciła, cała drżąca, i kątem oka zerknęła na Nugenta.
– To znaczy wszystkie… męskie świnki…?
– Każda znana mi męska świnka robi to w ten sam sposób.
– Och… och… jakie dziwne, przedziwne… – Nieszczęsna dama wachlowała się chusteczką. Kolor gwałtownie wrócił na jej oblicze.
Starałem się być bardzo rzeczowy, udając, że nie zauważam jej zakłopotania.
– Tak, istotnie. Wielu ludzi to zaskakuje, zapewniam panią. Będę się już zbierał, choć miło było zobaczyć malucha tak zdrowego i zadowolonego.
Nugent żył długo i szczęśliwie, spełniając moje oczekiwania z naddatkiem. Okazał się równie hojny jak Gałgan, a ja podobnie jak w wypadku małego pekińczyka uspokajałem swoje sumienie świadomością, że naprawdę bardzo go lubię. Niestety, jak zawsze sardoniczna postawa Siegfrieda nieco utrudniała mi życie. Już przedtem sporo się wycierpiałem, gdy dostałem opatrzoną autografem fotografię psiaka, więc nigdy nie odważyłem się pokazać mu zdjęcia wieprza.ROZDZIAŁ 3
3
Angus Grier, lekarz weterynarii, nigdy nie stanowił widoku miłego dla oka, ale wsparty o poduszki w łóżku, z zapuchniętymi oczami i pokrytą plamami twarzą, gniewnie wykrzywioną nad różową, watowaną bluzą od piżamy, mógł odstraszyć nawet najdzielniejszych. Zwłaszcza o ósmej rano, kiedy to zazwyczaj udzielał mi pierwszej codziennej audiencji.
– Znów żeś się pan spóźnił – zrugał mnie skrzekliwym głosem. – Nie umiesz pan wstać rano z łóżka? Powtarzam do znudzenia, że masz pan wyruszać w objazd przed ósmą.
Wymamrotałem przeprosiny, a on, nerwowo podciągnąwszy narzutę, lustrował mnie od stóp do głów z rosnącym niesmakiem.
– I jeszcze jedno, nosisz pan paskudne bryczesy. Jeśli musisz pan wkładać do pracy bryczesy, to, na litość boską, obstaluj je pan sobie u porządnego krawca. Choć nie mają odpowiedniego kroju, nie wypada, żeby je nosił weterynarz.
Zranił mnie głęboko. Byłem przywiązany do tych bryczesów. Zapłaciłem za nie trzydzieści szylingów w sklepie Army and Navy i żywiłem przekonanie, że dodają mi stylu. A atak Griera bolał tym bardziej, że przypuszczałem, iż niemal na pewno korzysta z moich usług za darmo. Siegfried zapewne odmówiłby przyjęcia zapłaty.
Przebywałem tu od tygodnia, a wydawało mi się, że trwa to wieczność. Wiedziałem, że gdzieś tam w przeszłości miałem jaśniejsze, szczęśliwsze życie, lecz wspomnienie o nim blakło. Tamtego ranka w Darrowby Siegfried okazał szczerą skruchę.
– James, dostałem list od Griera z Brawton. Zdaje się, że kastrował źrebaka i młokos go stratował. Ma połamane żebra. Do tego niedawno odszedł od niego asystent, więc nie ma kto się zająć praktyką. Prosi, żebym cię do niego oddelegował na tydzień lub dwa.
– O nie! – zaprotestowałem. – To jakaś pomyłka. Przecież on mnie nie lubi.
– On nikogo nie lubi. Ale to nie pomyłka, wyraźnie to napisał. I szczerze mówiąc, co mogę zrobić?
– Ten jedyny raz, gdy się spotkaliśmy, wcisnął mnie w koszmarny gumowy kostium, żeby zrobić ze mnie skończonego kretyna…
Siegfried uśmiechnął się smutno.
– Pamiętam, James, pamiętam. To podły stary cap i przykro mi, że ci to robię, ale nie możemy zostawić go na lodzie, prawda?
Wówczas wprost nie mogłem w to uwierzyć. Cały pomysł wydawał się zupełnie nierealny. Jednak teraz, kiedy stałem w nogach jego łoża i wysłuchiwałem kolejnej tyrady, był aż nadto realny. Grier dalej się mnie czepiał.
– Jeszcze jedno. Żona mi mówi, żeś pan nie zjadł owsianki. Nie smakowała?
Przestąpiłem z nogi na nogę.
– Ależ skąd, była bardzo dobra. Po prostu dziś nie jestem głodny. – Przesuwałem mdłą breję łyżką po talerzu, walcząc dzielnie, ale w efekcie mnie pokonała.
– Coś jest nie tak z człowiekiem, który nie umie zjeść dobrego posiłku. – Grier zerknął na mnie podejrzliwie, a potem podał mi świstek papieru. – To lista wizyt na dzisiejszy ranek. Trochę ich jest, więc nie marnuj pan czasu na szwendanie się. Najpierw u Adamsona w Grenton, wypadnięcie macicy u krowy. Co pan z tym zrobisz, ciekaw jestem?
Wsunąłem rękę do kieszeni, chwyciłem fajkę, po czym ją wypuściłem. Grier nie lubił, gdy ktoś pali.
– No cóż, podam znieczulenie zewnątrzoponowe, umieszczę macicę na miejscu i zabezpieczę szwami retencyjnymi przez pochwę.
– Co za androny, człowieku! – prychnął Grier. – Duby smalone. Po co tyle zachodu? Przyczyną jest zatwardzenie. Wepchnij pan organ z powrotem, włóż krowie deski pod tylne nogi i każ podawać olej lniany przez kilka dni.
– Ale przecież macica znów wypadnie, jeśli nie założę szwów – zaprotestowałem.
– Nie, nie, nie, wcale nie! – krzyknął Grier ze złością. – Rób pan, jak mówię. Znam się na tym lepiej niż pan.
Zapewne tak. W każdym razie powinien – praktykował jako weterynarz od trzydziestu lat, a ja dopiero zaczynałem swój drugi rok. Grier patrzył na mnie wilkiem z poduszki i przez chwilę dumałem nad naszą dziwnie nieprzyjemną relacją. Mieszkaniec Yorkshire, słysząc szkockie akcenty – jego chrapliwy z Aberdeen i mój nosowy z Clydeside – mógłby się spodziewać, że nawiążemy jakąś nić porozumienia, choćby na gruncie narodowości. Ale o niczym takim nie było mowy.
– Dobrze, jak pan sobie życzy. – Opuściłem pokój i zszedłem na dół po sprzęt.
Gdy wyruszyłem w objazd, ogarnęło mnie to samo uczucie jak co dzień – ulga, że wydostałem się z tego domu. Przez cały tydzień pracowałem na pełnych obrotach, żeby się wyrobić, ale cieszyło mnie to. Farmerzy niemal zawsze traktują ulgowo młodego, niedoświadczonego weterynarza, a klienci Griera byli dla mnie mili. Niestety, musiałem wracać do tego ponurego domostwa na posiłki, a to stawało się coraz trudniejsze do zniesienia.
Pani Grier pastwiła się nade mną tak samo jak jej mąż. Była niezwykle chudą kobietą o mocno ściągniętych ustach i prowadziła spartańską kuchnię, w której podstawowym daniem była wodnista owsianka. Podawała ją na śniadanie i kolację, a w przerwie serwowała cienkie potrawki, anemiczne mielone i bliżej nieokreślone zupy. Nic z tego, co gotowała, nie miało żadnego smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez grosza przy duszy, przybył do Yorkshire trzydzieści lat temu i wszedł w posiadanie lukratywnej praktyki przez klasyczny manewr, żeniąc się z córką szefa. Miał zatem dostatnie życie podane na tacy, ale wraz z nim otrzymał panią Grier.
A ona najwyraźniej uważała, że tu rządzi – może dlatego, że zawsze mieszkała w tym domu, pełnym wspomnień o ojcu, który stworzył tę praktykę. Wszystkich innych uważała za intruzów, a ja w sumie rozumiałem, co czuła. W końcu nie miała dzieci ani żadnego własnego życia, miała za to Angusa Griera za męża. Potrafiłbym jej współczuć.
Lecz nie udawało mi się to, bo czepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Wisiała mi nad głową przy każdym kroku niczym dokuczliwa zjawa. Gdy wracałem z objazdu, już czekała z krzyżowym ogniem pytań. „Gdzie pan był tyle czasu?” albo „Zastanawiałam się, gdzie się pan podziewa, czyżby się pan zgubił?”, lub też „Czeka pilny przypadek. Dlaczego pan jest taki powolny?”. Może sądziła, że się wymknąłem do kina na godzinkę lub dwie.
Co wieczór przyjmowałem tłumy pacjentów w przychodni dla małych zwierząt, a ona miała przykry zwyczaj czajenia się tuż za drzwiami, tak by słyszeć, co mówię klientom. Za to zupełnie nie krępowała się w magazynie leków, gdzie patrzyła mi bacznie na ręce, krytykując moje recepty i ciągle mnie besztając, że zbyt rozrzutnie dozuję składniki.
– Dodaje pan o wiele za dużo chlorodyny, nie wie pan, że jest bardzo droga?
Obudziło się we mnie głębokie współczucie dla tego asystenta, który uciekł bez ostrzeżenia. Trudno było teraz znaleźć zatrudnienie, a młody absolwent weterynarii gotów był znieść niemal wszystko, byleby mieć pracę, ale zrozumiałem, że ten nieznany mi osobnik nie miał innego wyjścia.
Niewielkie gospodarstwo Adamsona leżało na obrzeżach miasta i może dlatego, że przed chwilą patrzyłem na Griera, w kontraście z nim pobrużdżona, cierpliwa twarz farmera i jego przyjazne oczy wydały mi się niebywale ciepłe i sympatyczne. Zniszczony fartuch w kolorze khaki wisiał luźno na jego wychudłej sylwetce. Gospodarz podał mi rękę na powitanie.
– No proszę, dzisiaj ktoś nowy, tak? – Przyglądał mi się przez kilka sekund. – I sądząc po pana wyglądzie, jest pan też nowy w zawodzie.
– Zgadza się – odrzekłem. – Ale szybko się uczę.
Pan Adamson się uśmiechnął.
– Nie martw się, chłopcze. Wierzę w świeżą krew i nowe idee, potrzebujemy tego w rolnictwie. Za długo staliśmy w miejscu. Chodźmy, pokażę panu krowę.
W oborze znajdowało się kilkanaście krów, nie zwykłych szorthornów, lecz rasy ayrshire, wyraźnie dobrze utrzymanych i zdrowych. Moja pacjentka wyróżniała się z powodu różowej wypukłości wielkości piłki wystającej z pochwy wraz z pofałdowaną szyjką macicy. Na szczęście farmer nie ociągał się z wezwaniem pomocy. Masa była czysta i nieuszkodzona.
Z uwagą przyglądał się, jak obmywam narząd środkiem odkażającym i wpycham go na miejsce, a potem pomógł mi zbudować podwyższenie z ziemi i desek dla tylnych nóg krowy. Kiedy skończyliśmy, stała ukośnie z ogonem wyżej od głowy.
– I mówi pan, że jeśli będę jej podawał olej lniany przez kilka dni, to macica więcej nie wypadnie?
– Takie jest założenie – potwierdziłem. – Proszę pilnować, żeby stała w takiej pozycji.
– Będę pilnował, młodzieńcze, i bardzo dziękuję. Wykonałeś tu świetną robotę i mam nadzieję, że znów się zobaczymy.
Kiedy już wsiadłem do samochodu, jęknąłem głośno. Świetna robota! Jak, do diabła, narząd ma nie wypaść bez szwów? Lecz musiałem trzymać się poleceń, a Grier, choć niesympatyczny, nie był przecież zupełnym durniem. Może miał rację. Przestałem o tym myśleć i ruszyłem do kolejnych pacjentów.
Niecały tydzień później, gdy podczas śniadania grzebałem łyżką w codziennej owsiance, Grier, który już odważył się zejść na dół, nagle na mnie napadł.
– Mam tu wiadomość od Adamsona. Nie jest zadowolony z pańskich poczynań. Lepiej tam jedźmy sprawdzić, co się stało. Nie lubię takich zażaleń. – Jego typowa, wiecznie urażona mina wydawała się jeszcze bardziej kwaśna, a wielkie, jasne oczy zwilgotniały i poczerwieniały, aż byłem pewien, że zaraz zacznie lać łzy w owsiankę.
Pan Adamson zaprowadził nas do obory.
– I co o tym sądzisz, młodzieńcze?
Spojrzałem na wypadniętą macicę i żołądek mi się skurczył. Niewinnie wyglądające różowe wybrzuszenie zmieniło się w wielką, rozdętą, fioletową masę. Była pokryta brudem, a z jednej strony widniało paskudne rozcięcie.
– Nie utrzymała się zbyt długo, prawda? – cicho zapytał farmer.
Za bardzo się wstydziłem, by odpowiedzieć. To okropne zrobić coś takiego zdrowej krowie. Poczułem, że moją twarz zalewa rumieniec, ale na szczęście przyjechał ze mną mój pracodawca – on powinien wszystko wyjaśnić. Odwróciłem się do Griera, który posapywał, mamrotał coś pod nosem, gwałtownie mrugał oczami, ale się nie odzywał.
Farmer mówił dalej:
– I uszkodziła sobie macicę. Pewnie o coś zaczepiła. Martwi mnie jej wygląd.
Nieuprzejmość nie leżała w naturze tego przyzwoitego człowieka, ale teraz był wyraźnie zdenerwowany.
– Może lepiej będzie, jeśli tym razem doktor Grier się nią zajmie – zaproponował.
Grier, który do tej pory nie wypowiedział jednego zrozumiałego słowa, przystąpił do działania. Ogolił sierść u podstawy kręgosłupa, podał znieczulenie zewnątrzoponowe, umył i zdezynfekował macicę, po czym nie bez wysiłku wepchnął ją na miejsce. Następnie zabezpieczył ją kilkoma mocnymi szwami retencyjnymi z kilkucentymetrową gumową osłonką zapobiegającą wżynaniu się w ciało. Skończone dzieło wyglądało schludnie i profesjonalnie.
Farmer delikatnie ujął mnie pod ramię.
– O to właśnie chodziło. Widzi pan, że teraz już nie wypadnie, prawda? Dlaczego od razu nie zrobił pan czegoś takiego?
Znów odwróciłem się do Griera, ale mój pracodawca dla odmiany dostał gwałtownego ataku kaszlu. Wpatrywałem się w niego uporczywie, lecz skoro nic nie powiedział, odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia z obory.
– Bez urazy, młodzieńcze! – zawołał za mną pan Adamson. – Wszyscy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświadczenia. Dobrze mówię, doktorze Grier, prawda?
– Tak… och, tak, bardzo dobrze. Tak, tak, zgadza się, zgadza, święta prawda – bełkotał Grier.
Wsiedliśmy do samochodu. Czekałem na jakieś wyjaśnienia z jego strony. Ciekaw byłem, co powie. Ale pokryty niebieskimi żyłkami nos wycelował prosto przed siebie, a wyłupiaste oczy utkwił tępo w drodze.
Do przychodni dojechaliśmy w milczeniu.ROZDZIAŁ 5
5
Nie było mnie raptem dwa tygodnie, ale to wystarczyło, bym na nowo zrozumiał, że praca w górach ma w sobie coś, czego brakuje mi gdzie indziej. Pierwsza wizyta zawiodła mnie na jedną z wąskich, nieogrodzonych dróg łączących Sildale i Cosdale, a kiedy wjechałem na najniższym biegu na szczyt, zrobiłem to, co miałem w zwyczaju często robić – zaparkowałem samochód na pokrytym darnią poboczu i wysiadłem.
Nigdy nie odnosił się do mnie cytat, że człowiek „w spraw natłoku nie może stanąć i gapić się naokół”¹. Wyglądało na to, że przez sporą część życia, prawdopodobnie zbyt sporą, po prostu stałem i się gapiłem, a tego ranka znów mnie to pochłonęło. Z tego miejsca na górze widziałem równinę Yorku aż po garby wzgórz Hambleton sześćdziesiąt kilometrów na wschód, a za mną rozciągała się nierówna połać wrzosowisk wspinających się na rozległy płaskowyż. Podczas tego roku spędzonego w Darrowby zatrzymywałem się tu kilkadziesiąt razy, a widok na równinę nigdy nie był taki sam. Czasami w zimie nizina stawała się ciemnym korytem między zaśnieżonymi Penninami i odległym białym blaskiem wzgórz Hambleton, w kwietniu zaś fale deszczu przesuwały się ciężkimi woalami przez zielony, brązowo nakrapiany przestwór. Był też dzień, kiedy stałem w oślepiającym słońcu, spoglądając w dół na morze gęstej mgły przypominającej pofałdowaną warstwę waty, przez którą gdzieniegdzie przebijały ciemne kępy drzew i szczyty wzgórz.
Lecz dziś niekończąca się szachownica pól drzemała w słońcu, a powietrze, nawet tu na górze, przesycone było zapachami lata. Na farmach poniżej zapewne pracowali ludzie, ale tutaj nie widziałem żywej duszy. Bez reszty wypełnił mnie spokój, który zawsze odnajdowałem w ciszy i pustce wrzosowisk.
W takich chwilach często wydawało mi się, że staję obok siebie i mogę obiektywnie ocenić swoje postępy. Z łatwością dokonywałem przeglądu minionych lat, aż do momentu, w którym postanowiłem zostać weterynarzem. Doskonale go pamiętałem. Miałem trzynaście lat i czytałem artykuł w „Meccano Magazine” opisujący propozycje różnych zawodów dla chłopców. W trakcie tej lektury nabierałem coraz silniejszego przekonania, że to jest coś dla mnie. Ale w sumie na czym się ono opierało? Tylko na tym, że lubiłem psy i koty i że nie podobał mi się pomysł pracy w biurze. Trochę kruche podstawy do budowania kariery zawodowej. Nie wiedziałem nic o rolnictwie ani o zwierzętach hodowlanych i choć uczyłem się o tym wszystkim na studiach, widziałem dla siebie tylko jedną przyszłość. Chciałem zajmować się małymi zwierzętami. Hołubiłem tę wizję do momentu uzyskania dyplomu – miałem leczyć domowych pupili w moim własnym szpitalu dla zwierząt, który byłby nie tylko nowoczesny, ale wręcz rewolucyjny. W pełni wyposażona sala operacyjna, laboratorium i pracownia rentgenowska rysowały się w moim umyśle z krystaliczną wyrazistością, aż uzyskałem dyplom weterynarza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
więcej..