Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Wszystkie stworzenia duże i małe - ebook

Świeżo dyplomowany weterynarz James Herriot na dobre zadomowił się na sielskiej wsi w hrabstwie Yorkshire. Młodego lekarza czekają kolejne wyzwania – praktyka weterynaryjna nigdy nie była łatwa! Do tego znajomość z Helen, śliczną córką miejscowego rolnika, sprawi, że to będzie jeszcze bardziej emocjonujący czas…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-461-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Widzia­łem wyraź­nie, że pan Hand­shaw nie wie­rzy w ani jedno moje słowo. Spoj­rzał na krowę i zaci­snął usta w wyra­zie uporu.

– Zła­mana mied­nica? I mówisz pan, że krowa już ni­gdy nie wsta­nie? Patrz pan, jak prze­żuwa! Powiem panu coś, młody czło­wieku: gdyby żył mój tatko, w try­miga posta­wiłby ją na nogi.

Już od roku pra­co­wa­łem jako wete­ry­narz i zdo­ła­łem nauczyć się paru rze­czy, a jedną z nich było to, że far­me­rzy nie­ła­two dają się prze­ko­nać, zwłasz­cza ci z York­shire Dales.

I ta wzmianka o tatku. Pan Hand­shaw był po pięć­dzie­siątce, więc jego wiara w wie­dzę i umie­jęt­no­ści zmar­łego ojca miała w sobie coś naprawdę wzru­sza­ją­cego. Choć chyba mógł­bym się bez niej obejść…

Podzia­łała jak dodat­kowy czyn­nik draż­niący w sytu­acji, w któ­rej i tak nie było mi łatwo. Nie­wiele przy­pad­ków przy­spa­rza wete­ry­na­rzowi takich zgry­zot jak krowa, która nie chce sta­nąć na nogach. Laikowi może się wyda­wać dziwne, że zwie­rzę wyle­czone z pier­wot­nej przy­pa­dło­ści na­dal nie pod­nosi się z ziemi, a jed­nak to się zda­rza. I nie­stety należy pod­kre­ślić, że leżąca krowa mleczna nie ma przed sobą żad­nej przy­szło­ści.

Ta sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Sieg­fried Far­non, wła­ści­ciel prak­tyki w Dar­rowby, małym mia­steczku tar­go­wym w Dales, wysłał mnie do przy­padku gorączki mlecz­nej. Nagły spa­dek stę­że­nia wap­nia wystę­pu­jący tuż po ocie­le­niu powo­duje utratę przy­tom­no­ści i pogłę­bia­jącą się śpiączkę. Kiedy pierw­szy raz ujrza­łem krowę pana Hand­shawa, leżała nie­ru­chomo na boku i musia­łem dobrze się przyj­rzeć, by dostrzec jakie­kol­wiek oznaki życia.

Wyją­łem butle z wap­niem z bez­tro­ską pew­no­ścią sie­bie, ponie­waż na szczę­ście uzy­ska­łem dyplom aku­rat wtedy, gdy udało się opra­co­wać tera­pię na tę do tej pory śmier­telną cho­robę. Prze­łom nastą­pił wiele lat wcze­śniej, kiedy zaczęto sto­so­wać metodę nady­ma­nia wymie­nia, więc na­dal wozi­łem ze sobą słu­żące do tego urzą­dze­nie (far­me­rzy uży­wali pom­pek rowe­ro­wych), ale dzięki kura­cji wap­niem wete­ry­narz mógł się pła­wić w taniej chwale, w ciągu kilku minut wyry­wa­jąc zwie­rzę z objęć nie­uchron­nej śmierci. Wyma­gało to mini­mal­nych umie­jęt­no­ści, a wyglą­dało spek­ta­ku­lar­nie.

Zanim wstrzyk­ną­łem zawar­tość dwóch butli – jedną dożyl­nie, drugą pod­skór­nie – a pan Hand­shaw pomógł mi obró­cić zwie­rzę na mostek, nastą­piła wyraźna poprawa. Krowa zaczęła się roz­glą­dać i potrzą­sać głową, jakby zasta­na­wiała się, gdzie też była przez ostat­nich parę godzin. Gdy­bym mógł zaba­wić tu tro­chę dłu­żej, bez wąt­pie­nia zoba­czył­bym, jak się pod­nosi. Ale cze­kali na mnie inni pacjenci.

– Niech pan do mnie zadzwoni, jeśli nie wsta­nie do obiadu – popro­si­łem, choć była to czy­sta for­mal­ność. Mia­łem pew­ność, że już nie będę musiał jej oglą­dać.

Kiedy far­mer zate­le­fo­no­wał w połu­dnie, mówiąc, że krowa na­dal leży, poczu­łem tylko lek­kie ukłu­cie nie­po­koju. W nie­któ­rych przy­pad­kach potrzebna była dodat­kowa butla wap­nia – wszystko na pewno będzie dobrze. Poje­cha­łem na farmę i poda­łem lekar­stwo.

Nie zmar­twi­łem się też prze­sad­nie, gdy następ­nego dnia rów­nież nie wstała, za to pan Hand­shaw ster­czał nad nią z rękami głę­boko w kie­sze­niach i przy­gar­bio­nymi ramio­nami, poważ­nie roz­cza­ro­wany bra­kiem efek­tów mojej kura­cji.

– Już pora, żeby kra­sula wstała. Z takiego leże­nia nic dobrego nie wynik­nie. Na pewno może pan dok­tor coś zara­dzić. Rano wla­łem jej do ucha butlę wody, ale nawet to nie posta­wiło jej na nogi.

– Co pan zro­bił? – zdzi­wi­łem się.

– Wla­łem jej do ucha zimną wodę. Tatko tak pod­no­sił krowy, a on umiał się obcho­dzić z bydłem, ten mój tatko.

– Nie wąt­pię – odrze­kłem grzecz­nie. – Ale kolejny zastrzyk bar­dziej jej pomoże.

Far­mer przy­glą­dał się posęp­nie, jak podaję pod­skór­nie zawar­tość kolej­nej butelki wap­nia. W jego oczach tera­pia stra­ciła całą swoją magię.

Paku­jąc narzę­dzia, z całych sił sta­ra­łem się zacho­wy­wać ser­decz­nie.

– Pro­szę się nie mar­twić. Czę­sto się zda­rza, że krowa pole­guje jesz­cze dzień lub dwa. Praw­do­po­dob­nie rano, kiedy pan do niej przyj­dzie, będzie już cho­dziła.

Tele­fon zadzwo­nił jesz­cze przed śnia­da­niem i żołą­dek skur­czył mi się gwał­tow­nie, gdy usły­sza­łem głos pana Hand­shawa. Brzmiał gro­bowo.

– No i nic się nie zmie­niło… Leży i żre jak smok, ale nie pró­buje wstać. Co pan teraz zrobi?

No wła­śnie, co – zasta­na­wia­łem się, jadąc na farmę. Krowa nie pod­no­siła się już od czter­dzie­stu ośmiu godzin, co wcale mi się nie podo­bało.

Far­mer natych­miast przy­stą­pił do ataku.

– Tatko zawsze mawiał, że jak krowa tak zalega, to ma robaka w ogo­nie. Powia­dał, że wystar­czy obciąć koń­cówkę, a się poprawi.

Jesz­cze bar­dziej pod­upa­dłem na duchu. Już wcze­śniej mia­łem kło­poty z tym prze­są­dem. Naj­gor­sze było to, że ludzie, któ­rzy na­dal prak­ty­ko­wali ten bar­ba­rzyń­ski zwy­czaj, czę­sto upew­niali się, że jest sku­teczny, ponie­waż po odcię­ciu koniuszka ogona ból kikuta doty­ka­ją­cego ziemi zmu­szał nawet najbar­dziej oporne krowy do wsta­nia.

– Nie ist­nieje nic takiego jak robak w ogo­nie – oznaj­mi­łem. – I czy nie sądzi pan, że obci­na­nie zwie­rzę­ciu ogona jest okrutne? Sły­sza­łem, że w zeszłym tygo­dniu Kró­lew­skie Towa­rzy­stwo Opieki nad Zwie­rzę­tami pozwało kogoś do sądu za podobną prak­tykę.

Far­mer zmru­żył oczy. Wyraź­nie uwa­żał, że mydlę mu oczy.

– Skoro nie chce pan tego zro­bić, to co, do dia­bła, pan zaleci? Musimy ją jakoś posta­wić.

Wzią­łem głę­boki wdech.

– Cóż, jestem pewien, że wyszła już z gorączki mlecz­nej, ponie­waż ma ape­tyt i wygląda na cał­kiem zado­wo­loną. Zapewne nie wstaje z powodu lek­kiego para­liżu zadniej czę­ści. Nie ma sensu poda­wać jej wię­cej wap­nia, spró­buję więc zro­bić zastrzyk ze środ­kiem pobu­dza­ją­cym. – Napeł­ni­łem strzy­kawkę z poczu­ciem nie­unik­nio­nej klę­ski. Ani odro­binę nie wie­rzy­łem, że śro­dek pobu­dza­jący coś da, ale niczego innego nie mogłem zro­bić. Po pro­stu chwy­ta­łem się brzy­twy.

Już kie­ro­wa­łem się do wyj­ścia, kiedy pan Hand­shaw zawo­łał za mną:

– Hej, panie dok­to­rze, przy­po­mniało mi się, co jesz­cze robił tatko. Krzy­czał im do ucha. Wiele krów posta­wił w ten spo­sób na nogi. Ale ja mam dość słaby głos, więc może pan dok­tor spró­buje?

Było już za późno, by rato­wać swoją god­ność. Pod­sze­dłem do krowy i chwy­ci­łem jej ucho. Zaczerp­ną­łem powie­trze do płuc, pochy­li­łem się i ryk­ną­łem we wło­chatą cze­luść. Krowa prze­stała na chwilę prze­żu­wać i zer­k­nęła na mnie pyta­jąco, po czym przy­mknęła oczy i na powrót z zado­wo­le­niem zaczęła mię­dlić szczę­kami.

– Damy jej jesz­cze jeden dzień – powie­dzia­łem ze znu­że­niem. – Jeśli jutro na­dal będzie leżała, spró­bu­jemy ją pod­nieść. Może pan zwo­łać kilku sąsia­dów do pomocy?

Tego dnia pod­czas wizyt u kolej­nych pacjen­tów cały czas czu­łem wewnętrzne napię­cie i fru­stra­cję. Niech to szlag i jasna cho­lera! Co, do dia­ska, nie pozwa­lało jej wstać? I co jesz­cze mogłem zro­bić? Był rok 1938 i moje moż­li­wo­ści były ogra­ni­czone. Trzy­dzie­ści lat póź­niej na­dal nie­które krowy po gorączce mlecz­nej nie chcą wsta­wać, lecz wete­ry­narz ma o wiele więk­szy arse­nał środ­ków zarad­czych, jeśli wapń nie wystar­czy. Fan­ta­styczny pod­no­śnik Bag­shawa, obej­mu­jący mied­nicę i dźwi­ga­jący zwie­rzę w natu­ralny spo­sób, zastrzyki z fos­fo­rem, nawet poga­niacz elek­tryczny, który można przy­ło­żyć do zadu i zaapli­ko­wać lekki wstrząs, spra­wia­jąc, że wyle­gu­jąca się wygod­nie krowa zrywa się na nogi, rycząc z urazą.

Tak jak się spo­dzie­wa­łem, kolejny dzień nie przy­niósł żad­nej zmiany i kiedy wysia­dłem z samo­chodu, zasta­łem na podwó­rzu pana Hand­shawa gro­madkę jego sąsia­dów. Byli w zna­ko­mi­tych nastro­jach, uśmiech­nięci, pewni sie­bie, sko­rzy do udzie­la­nia pomoc­nych rad, jak to far­me­rzy, gdy cho­dzi o cudzy inwen­tarz.

Kiedy pod­kła­da­li­śmy worki pod zwie­rzę, roz­le­gało się mnó­stwo śmie­chu i żar­tów oraz wiele dzi­wacz­nych suge­stii, któ­rych sta­ra­łem się nie sły­szeć. Gdy w końcu wszy­scy wspól­nym wysił­kiem dźwi­gnę­li­śmy krowę, efekt był zgodny z moimi prze­wi­dy­wa­niami. Po pro­stu spo­koj­nie zawi­sła z dyn­da­ją­cymi nogami, pod­czas gdy jej wła­ści­ciel opie­rał się o ścianę, przy­glą­da­jąc się nam coraz bar­dziej posęp­nym wzro­kiem.

Nastą­piło zbio­rowe posa­py­wa­nie i poję­ki­wa­nie, po któ­rym znów zło­ży­li­śmy bez­władne ciało na pod­ło­dze, i wszy­scy spoj­rzeli na mnie w ocze­ki­wa­niu na kolejne posu­nię­cie. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­łem coś wymy­ślić, gdy pan Hand­shaw ponow­nie zabrał głos:

– Tatko mawiał, że obcy pies zawsze pode­rwie krowę na nogi.

Zebrani far­me­rzy wydali pełen apro­baty pomruk i natych­miast zaofe­ro­wali usługi swo­ich czwo­ro­no­gów. Pró­bo­wa­łem zwró­cić uwagę, że jeden wystar­czy, lecz mój auto­ry­tet już pod­upadł, a poza tym wyda­wało się, że każdy pra­gnął zapre­zen­to­wać poten­cjał swo­jego psa w sta­wia­niu krów na nogi. Nagle nastą­pił żwawy exo­dus, nawet pan Sme­dley, skle­pi­karz z mia­steczka, z ogromną pręd­ko­ścią pope­da­ło­wał na rowe­rze po swo­jego bor­der ter­riera. Mia­łem wra­że­nie, że minęło tylko kilka minut, a w obo­rze zaro­iło się od war­czą­cych, naje­żo­nych kun­dli, które krowa zupeł­nie igno­ro­wała, jedy­nie bodąc rogami, gdy któ­ryś za bar­dzo się zbli­żył.

Punkt zwrotny nastą­pił, kiedy pies pana Hand­shawa wró­cił z pastwi­ska, na któ­rym poma­gał zaga­niać owce. Był chu­dym, zapra­wio­nym w boju zwie­rza­kiem o świet­nym reflek­sie i poryw­czym uspo­so­bie­niu. Zje­żony, na sztyw­nych nogach wszedł do obory, spoj­rzał ze zdu­mie­niem na hordę obcych na swoim tery­to­rium i ruszył do akcji z mil­czącą zacie­kło­ścią.

W ciągu kilku sekund roz­pę­tała się naj­lep­sza walka psów, jaką w życiu widzia­łem, więc sta­ną­łem z boku i oglą­da­łem całą scenę z poczu­ciem, że jestem tu zupeł­nie zbędny. Co jakiś czas przez wście­kły war­kot i uja­da­nie prze­bi­jały się krzyki far­me­rów. Pewien nie­ustra­szony rol­nik dołą­czył do walk i poja­wił się po chwili z maleń­kim jac­kiem rus­sel­lem wcze­pio­nym z deter­mi­na­cją w piętę kalo­sza. Tym­cza­sem pan Rey­nolds z Clo­ver Hill wal­co­wał krowi ogon mię­dzy dwoma krót­kimi paty­kami, woła­jąc: „A sio! A sio!”. Przy­glą­da­łem się temu bez­rad­nie, gdy jakiś zupeł­nie obcy jego­mość uwie­sił się na moim ręka­wie i szep­nął mi do ucha:

– Pró­bo­wa­li­ście jej poda­wać łyżeczkę płynu do dezyn­fek­cji z kwartą sta­rego piwa co dwie godziny?

Mia­łem wra­że­nie, że wszyst­kie siły czar­nej magii przy­pu­ściły atak, a moje marne naukowe zaple­cze nie ma szans sta­wić oporu tej falan­dze. Nie wiem, jakim cudem dosły­sza­łem w tej wrza­wie trzask. Może dla­tego, że aku­rat pochy­la­łem się nad panem Rey­nold­sem, pró­bu­jąc mu wyper­swa­do­wać masaż ogona. Kiedy krowa lekko zmie­niła pozy­cję, roz­legł się wyraźny dźwięk docho­dzący z mied­nicy.

Tro­chę trwało, nim zdo­ła­łem zwró­cić na sie­bie uwagę – chyba wszy­scy zapo­mnieli o mojej obec­no­ści – ale w końcu udało się roz­dzie­lić psy, przy­wią­zać osobno kilo­me­trami sznurka do sno­po­wią­za­łek, wszy­scy prze­stali krzy­czeć, pan Rey­nolds został odcią­gnięty od ogona, a ja ponow­nie wkro­czy­łem na scenę.

Zwró­ci­łem się do pana Hand­shawa:

– Pro­szę mi przy­nieść wia­dro gorą­cej wody, mydło i ręcz­nik.

Odszedł, bur­cząc pod nosem, jakby nie­wiele się spo­dzie­wał po tym nowym gam­bi­cie. Naj­wy­raź­niej moje akcje stały już bar­dzo nisko.

Zdją­łem mary­narkę, namy­dli­łem ramię i wsu­ną­łem do odbytu krowy, tak by poczuć twarde skle­pie­nie kości łono­wej. Przy­trzy­ma­łem je przez ścianę odbytu i spoj­rza­łem na swoją publicz­ność.

– Niech dwóch z was chwyci kolce mied­nicy i deli­kat­nie koły­sze krową z boku na bok.

Tak, znów to samo, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Sły­sza­łem i wyczu­wa­łem – luz i ciche trzesz­cze­nie, nie­mal zgrzy­ta­nie.

Wsta­łem i umy­łem ręce.

– Już wiem, dla­czego krowa nie chce się pod­nieść. Ma zła­maną mied­nicę. Zapewne stało się to pierw­szej nocy, kiedy sła­niała się w gorączce mlecz­nej. Przy­pusz­czam, że nerwy też są uszko­dzone. Nie­stety, to bez­na­dziejny przy­pa­dek. – Choć prze­ka­zy­wa­łem złe wie­ści, czu­łem ulgę, że zna­la­złem wresz­cie racjo­nalne wyja­śnie­nie.

Pan Hand­shaw wpa­try­wał się we mnie.

– Bez­na­dziejny? Jak to?

– Przy­kro mi – odrze­kłem – ale to nie­stety prawda. Może pan jedy­nie zawieźć ją do ubojni. Nie ma wła­dzy w tyl­nych koń­czy­nach. Już ni­gdy nie wsta­nie.

W tym momen­cie pana Hand­shawa ponio­sły emo­cje i wygło­sił dłuż­szą prze­mowę. Wła­ści­wie nie był nie­miły czy obraź­liwy, ale bez ogró­dek wypunk­to­wał moje nie­po­wo­dze­nia i ponow­nie wyra­ził żal z powodu tra­gicz­nego faktu, że nie ma z nami jego tatka, który na pewno roz­wią­załby pro­blem. Sąsie­dzi stali w kręgu, z sze­roko otwar­tymi oczami chło­nąc każde słowo.

Kiedy zakoń­czył tyradę, zabra­łem się stam­tąd. Nie mogłem zro­bić nic wię­cej, a pan Hand­shaw i tak będzie musiał pogo­dzić się z fak­tami. Czas dowie­dzie, że mia­łem rację.

Następ­nego ranka zaraz po prze­bu­dze­niu pomy­śla­łem o tej kro­wie. Nie był to przy­jemny epi­zod, ale uspo­ka­jała mnie przy­naj­mniej świa­do­mość, że sprawa została wyja­śniona. Zna­łem przy­czynę pro­blemu i wie­dzia­łem, że nie ma żad­nej nadziei. Nie musia­łem już sobie zaprzą­tać tym głowy.

Jakież było moje zdu­mie­nie, gdy chwilę póź­niej w słu­chawce tele­fonu usły­sza­łem głos pana Hand­shawa. Myśla­łem, że będzie potrze­bo­wał dwóch lub trzech dni, by uświa­do­mić sobie, że się mylił.

– Czy to dok­tor Her­riot? Ach, dzień dobry panu. Dzwo­nię powie­dzieć, że moja krowa wstała i czuje się dobrze.

Kur­czowo chwy­ci­łem słu­chawkę obiema dłońmi.

– Co? Co pan powie­dział?

– Że krowa wstała. Dziś rano zaj­rza­łem do obory, a ona cho­dzi, zdrowa jak ryba. Można by pomy­śleć, że ni­gdy nic jej nie było. – Zamilkł na dłuż­szą chwilę, po czym ode­zwał się z wiel­kim namasz­cze­niem niczym udzie­la­jący nagany nauczy­ciel: – A pan stał nad nią i mówił, patrząc mi pro­sto w oczy, że ni­gdy już się nie pod­nie­sie.

– Ale… ale…

– A, zasta­na­wia się pan, jak to zro­bi­łem? Cóż, przy­po­mniała mi się jesz­cze jedna sztuczka mojego tatka. Poje­cha­łem do rzeź­nika, kupi­łem skórę ze świeżo ubi­tej owcy i przy­kry­łem kro­wie grzbiet. Natych­miast sta­nęła na nogi. Musi pan wpaść ją zoba­czyć. Wspa­niały czło­wiek był z tego mojego tatka…

Nie­mal po omacku dotar­łem do jadalni. Musia­łem się skon­sul­to­wać z sze­fem. O trze­ciej w nocy obu­dziło go wezwa­nie do cie­le­nia i teraz wyglą­dał dużo sta­rzej niż na swoje trzy­dzie­ści parę lat. Wysłu­chał mnie w mil­cze­niu, koń­cząc śnia­da­nie, potem odsu­nął talerz i nalał sobie ostat­nią fili­żankę kawy.

– Mia­łeś pecha, James. Skóra owcza, co? Zabawna sprawa… Miesz­kasz w Dales ponad rok i ni­gdy się z tym nie zetkną­łeś. Pew­nie tro­chę już wycho­dzi z mody, ale w tej meto­dzie jest wiele sensu, jak we wszyst­kich daw­nych kura­cjach. Pod świeżą owczą skórą wytwa­rza się sporo cie­pła, przez co działa jak wielki gorący kom­pres. Po pew­nym cza­sie krowa zaczyna odczu­wać świąd i jeśli leży z czy­stej prze­kory, wstaje tylko po to, by się pozbyć okładu.

– Ale, do dia­bła, co ze zła­maną mied­nicą? Trzesz­czała i chwiała się na wszyst­kie strony!

– Cóż, nie ty pierw­szy dałeś się nabrać. Cza­sami przez kilka dni po ocie­le­niu wię­za­dła mied­nicy są roz­cią­gnięte, co daje taki efekt.

– O Boże… – jęk­ną­łem, wle­pia­jąc wzrok w obrus. – Ale naro­bi­łem bigosu…

– Och, wcale nie. – Sieg­fried zapa­lił papie­rosa i odchy­lił się na opar­cie krze­sła. – Krowa praw­do­po­dob­nie roz­wa­żała już pomysł, by wybrać się na spa­cer, aku­rat gdy Hand­shaw narzu­cił jej skórę na plecy. Rów­nie dobrze mogła to zro­bić po jed­nym z two­ich zastrzy­ków, a wtedy zasługa przy­pa­dłaby tobie. Nie pamię­tasz, co ci mówi­łem, kiedy tu przy­je­cha­łeś? Mię­dzy chwilą, w któ­rej ucho­dzisz za mądrego wete­ry­na­rza, a tą, w któ­rej oka­zu­jesz się kon­cer­to­wym głup­cem, prze­biega bar­dzo cienka gra­nica. Takie rze­czy przy­tra­fiają się nam wszyst­kim, więc nie przej­muj się, James.

Jed­nak nie­przej­mo­wa­nie się nie było wcale takie łatwe. Ta krowa stała się lokalną sławą. Pan Hand­shaw z dumą poka­zy­wał ją listo­no­szowi, poli­cjan­towi, kup­com zboża, kie­row­com cię­ża­ró­wek, sprze­daw­com nawo­zów, urzęd­ni­kom z mini­ster­stwa rol­nic­twa, a oni wszy­scy wspo­mi­nali mi o tym z peł­nymi zado­wo­le­nia uśmiesz­kami. Pan Hand­shaw trium­fal­nym, donio­słym tonem zawsze powta­rzał to samo:

– To jest ta krowa, która zda­niem dok­tora Her­riota miała już ni­gdy nie wstać!

Pewien jestem, że nie kie­ro­wała nim zło­śli­wość. Utarł nosa prze­mą­drza­łemu mło­demu wete­ry­na­rzowi i nikt nie mógł go winić za to, że się tym tro­chę cheł­pił. A ja w pew­nym sen­sie przy­słu­ży­łem się tej kro­wie. Zna­cząco prze­dłu­ży­łem jej żywot, ponie­waż pan Hand­shaw zatrzy­mał ją jako eks­po­nat. Choć od wielu lat dawała zale­d­wie kilka litrów mleka dzien­nie, pasła się szczę­śliwa na łące przy dro­dze.

Miała jeden róg dziw­nie wykrę­cony do góry i łatwo ją było po nim roz­po­znać. Czę­sto zatrzy­my­wa­łem samo­chód i w zadu­mie patrzy­łem ponad mur­kiem na krowę, która miała już ni­gdy nie wstać.ROZDZIAŁ 2

2

Sieg­fried odszedł od tele­fonu z twa­rzą pozba­wioną jakie­go­kol­wiek wyrazu.

– Dzwo­niła pani Pum­ph­rey. Chce, żebyś zba­dał jej pro­siaczka.

– Chyba pekiń­czyka? – spro­sto­wa­łem.

– Nie, pro­siaczka. Ma sze­ścio­ty­go­dniową świnkę i prosi, byś spraw­dził, czy jest zdrowa.

Uśmiech­ną­łem się z zaże­no­wa­niem. Moje rela­cje z pekiń­czy­kiem star­szej wdowy sta­no­wiły temat nie­ustan­nych żar­tów.

– Dobrze, dobrze, nie zaczy­naj znów. Czego naprawdę chciała? Czy pupka Gał­gana Woo znów płata mu figle?

– James – napo­mniał mnie Sieg­fried groź­nym tonem – to do cie­bie nie­po­dobne, by w taki spo­sób wąt­pić w moje słowa. Powtó­rzę wia­do­mość od pani Pum­ph­rey i ocze­kuję, że zare­agu­jesz na nią natych­miast i bez dal­szych pytań. Dama poin­for­mo­wała mnie, że została wła­ści­cielką sze­ścio­ty­go­dnio­wego pro­się­cia, i prosi, byś dokład­nie obej­rzał zwie­rzątko. Wiesz, jak pod­cho­dzę do tego typu badań, nie chcę, abyś cokol­wiek zanie­dbał. Zwró­cił­bym szcze­gólną uwagę na jego płuca. Posta­raj się, by porząd­nie pobie­gał po zagro­dzie, zanim przy­ło­żysz mu ste­to­skop do klatki pier­sio­wej i, na litość boską, nie pomiń niczego oczy­wi­stego, jak zaję­czak czy zapa­le­nie sta­wów. I przy oka­zji go zmierz. Miarka znaj­duje się w…

Jego słowa cichły, gdy pospiesz­nie odda­la­łem się kory­ta­rzem. Byłem nieco skon­ster­no­wany. Musia­łem się mie­rzyć z wie­loma docin­kami, od kiedy zosta­łem przy­bra­nym wuj­kiem pekiń­czyka Gał­gana, dzięki czemu regu­lar­nie otrzy­my­wa­łem od niego pre­zenty, listy oraz zdję­cia z auto­gra­fem, ale Sieg­fried zazwy­czaj nie posu­wał się tak daleko w swo­ich dow­ci­pach. Pani Pum­ph­rey i świ­nia to coś zupeł­nie nie do pomy­śle­nia. W jej ele­ganc­kiej rezy­den­cji nie było miej­sca na żywy inwen­tarz. Ech, chyba musiał źle zro­zu­mieć.

A jed­nak nie. Star­sza pani powi­tała mnie rado­snym okrzy­kiem:

– Och, panie dok­to­rze, czyż to nie cudowne? Mam prze­uro­czego pro­siaczka. Byłam z wizytą u kuzy­nów, któ­rzy mają farmę, i wybra­łam go sobie. Będzie cudow­nym towa­rzy­szem dla Gał­ganka, wie pan, jak mnie mar­twi, że on jest jedy­na­kiem.

Prze­cho­dząc przez wyło­żony dębową boaze­rią hol, krę­ci­łem z nie­do­wie­rza­niem głową. Moje wizyty tutaj zazwy­czaj spra­wiały wra­że­nie lekko irra­cjo­nal­nych, lecz tym razem czu­łem, że zupeł­nie tracę grunt pod nogami.

– To zna­czy, że naprawdę trzyma pani tę świnkę w domu?

– Ależ natu­ral­nie. – Pani Pum­ph­rey wyglą­dała na zasko­czoną. – Jest w kuchni. Chodźmy ją zoba­czyć.

Byłem w tej kuchni kil­ka­krot­nie, a jej nie­ska­zi­telna czy­stość zawsze napa­wała mnie podzi­wem: labo­ra­to­ryjna ste­ryl­ność wyło­żo­nych płyt­kami ścian i pod­łogi, lśniące powierzch­nie zlewu, kuchenki oraz lodówki. Lecz teraz jeden z kątów zaj­mo­wało tek­tu­rowe pudełko, w któ­rym ujrza­łem maleń­kiego pro­siaczka. Zwie­rzak sta­nął na tyl­nych nogach, przed­nimi racicz­kami opie­ra­jąc się o kra­wędź kar­tonu i roz­glą­da­jąc z zacie­ka­wie­niem po nowym oto­cze­niu.

Star­sza kucharka stała ple­cami do nas i nawet się nie obej­rzała, kiedy weszli­śmy do środka. Sie­kała mar­chewkę i ciskała ją do ron­dla z, jak uzna­łem, nad­mierną ener­gią.

– Czyż nie jest prze­cudny? – Pani Pum­ph­rey pochy­liła się i poła­sko­tała mały łebek. – Jestem taka pod­eks­cy­to­wana, że mam wła­snego pro­siaczka, panie dok­to­rze! Posta­no­wi­łam dać mu na imię Nugent.

Prze­łkną­łem ślinę.

– Nugent?

Sze­ro­kie plecy kucharki stę­żały w bez­ru­chu.

– Tak, po moim stry­jecz­nym dziadku Nugen­cie. Był niski, miał różową cerę, małe oczka i zadarty nos. Podo­bień­stwo jest wprost ude­rza­jące.

– Rozu­miem – odrze­kłem, a kucharka znów zaczęła chla­stać nożem.

Przez chwilę nie wie­dzia­łem, co robić. Etyka zawo­dowa burzyła się we mnie na myśl o bada­niu zupeł­nie zdro­wego zwier­zaczka. Już mia­łem na końcu języka słowa, że moim zda­niem wygląda świet­nie, lecz pani Pum­ph­rey mnie uprze­dziła.

– No chodź, Nugent – powie­działa – bądź grzeczny i pozwól, by wujek Her­riot cię obej­rzał.

To roz­wiało moje obiek­cje. Tłu­miąc bar­dziej wznio­słe uczu­cia, chwy­ci­łem podobny do sprę­żyny ogo­nek i przy­trzy­ma­łem Nugenta nie­mal do góry nogami, mie­rząc mu tem­pe­ra­turę. Potem solen­nie osłu­cha­łem serce i płuca, zaj­rza­łem w oczy, obma­ca­łem koń­czyny i spraw­dzi­łem stawy.

Z ple­ców kucharki ema­no­wała sroga dez­apro­bata, lecz ja wytrwale kon­ty­nu­owa­łem. Posia­da­nie psiego sio­strzeńca, jak odkry­łem, nio­sło roz­liczne korzy­ści. Nie cho­dziło tylko o czę­ste poda­runki – choć na­dal czu­łem wyborny smak wędzo­nych śle­dzi, które Gał­gan przy­słał mi z Whitby – lecz o wytchnie­nie od mojego cięż­kiego życia, o sherry przed obia­dem, cie­pło i luk­sus przy kominku pani Pum­ph­rey. Uzna­łem, że jeśli los posta­wił na mojej dro­dze pro­się­cego sio­strzeńca tego samego rodzaju, to wujek Her­riot będzie ostat­nim czło­wie­kiem na świe­cie sprze­ci­wia­ją­cym się jego wyro­kom.

Zakoń­czyw­szy bada­nie, zwró­ci­łem się do pani Pum­ph­rey, która z nie­po­ko­jem cze­kała na wer­dykt.

– Zdrów jak rydz – oznaj­mi­łem z zapa­łem. – Ma pani nie­zwy­kle zdro­wego pro­siaka, mówiąc szcze­rze. Jest tylko jedna kwe­stia: on nie może miesz­kać w domu.

Kucharka po raz pierw­szy odwró­ciła się do mnie i wyczy­ta­łem z jej twa­rzy nieme bła­ga­nie. Soli­da­ry­zo­wa­łem się z nią, ponie­waż świń­skie odchody są szcze­gól­nie wonne i nawet taki maleńki okaz jak Nugent już wzbo­ga­cił atmos­ferę w kuchni gry­zą­cym zapa­chem.

Począt­kowo pani Pum­ph­rey była prze­ra­żona pomy­słem, ale ule­gła, gdy ją zapew­ni­łem, że pro­siak nie zła­pie zapa­le­nia płuc, a ponadto na dwo­rze będzie szczę­śliw­szy i zdrow­szy.

Zatrud­niono wiej­skiego sto­la­rza, który wybu­do­wał w rogu ogrodu pała­cowy chle­wik z cie­płą sypial­nią na pod­wyż­sze­niu z desek oraz zewnętrz­nym wybie­giem. Widzia­łem, jak Nugent się tam wpro­wa­dził, po czym zwi­nął z bło­go­ścią na posła­niu z czy­stej słomy. Jego koryto napeł­niano dwa razy dzien­nie naj­lep­szą paszą i ni­gdy nie bra­ko­wało mu prze­ką­sek, takich jak soczy­sta mar­chewka czy liście kapu­sty. Codzien­nie go wypusz­czano i spę­dzał rado­sną godzinę na har­co­wa­niu po ogro­dzie wraz z Gał­ga­nem.

Krótko mówiąc, Nugen­towi się poszczę­ściło, ale też trudno by było zna­leźć mil­szą świnkę. Więk­szość przed­sta­wi­cieli jego gatunku ma zaska­ku­jąco przy­ja­zne uspo­so­bie­nie, lecz u Nugenta osią­gnęło ono nad­zwy­czajny sto­pień roz­woju. On po pro­stu lubił ludzi i przez kolejne kilka mie­sięcy jego cha­rak­ter roz­kwi­tał w cią­głym oso­bi­stym kon­tak­cie z czło­wie­kiem.

Czę­sto widy­wa­łem, jak prze­cha­dza się po ogro­dzie, towa­rzy­sząc pani Pum­ph­rey, a wiele czasu w zagro­dzie spę­dzał oparty przed­nimi racicz­kami o siat­kowy płot, cze­ka­jąc z nie­cier­pli­wo­ścią na swo­jego kolej­nego gościa. Świ­nie rosną szybko, więc wkrótce zosta­wił za sobą różowy okres nie­mow­lęc­twa, choć nie wyzbył się ani krztyny uroku. Naj­bar­dziej lubił dra­pa­nie po grzbie­cie. Chrum­kał gło­śno, przy­my­ka­jąc oczy z roz­ko­szy, a nogi powoli się pod nim ugi­nały, aż w końcu prze­wra­cał się na bok.

Życie Nugenta przy­po­mi­nało sło­neczne niebo z jedną tylko chmurką. Na oso­bi­stego lokaja świnki został wyzna­czony stary Hodg­kin, ogrod­nik, któ­rego wro­gość do zwie­rząt domo­wych ugrun­to­wała się przez koniecz­ność codzien­nej zabawy gumo­wymi kół­kami z Gał­gan­kiem. Do jego obo­wiąz­ków nale­żało kar­mie­nie Nugenta, sprzą­ta­nie jego zagrody i nad­zo­ro­wa­nie czasu na roz­rywkę. Myśl, że ma to wszystko robić dla świni, która ni­gdy nie zmieni się w kotlety, musiała być dla sta­rego wie­śniaka zupeł­nie nie­zno­śna. Ostre bruzdy na jego twa­rzy pogłę­biały się jesz­cze bar­dziej za każ­dym razem, gdy brał wia­dro na karmę.

Przy mojej pierw­szej wizy­cie lekar­skiej u jego pod­opiecz­nego powi­tał mnie, pyta­jąc ponuro: „Pan dochtór do Agenta?”. Zna­łem Hodg­kina na tyle dobrze, by wie­dzieć, że jaka­kol­wiek żar­to­bliwa gra słów nie wcho­dzi w rachubę. Naprawdę sta­rał się powtó­rzyć imię mojego sio­strzeńca, który już przez całą swoją długą karierę pozo­stał dla sta­ruszka „Agen­tem”.

Szcze­gól­nie wyraź­nie zapa­mię­ta­łem jedno wyda­rze­nie z Nugen­tem. Pew­nego dnia tele­fon zadzwo­nił tuż po obie­dzie. To była pani Pum­ph­rey i po jej prze­ra­żo­nym gło­sie pozna­łem, że wyda­rzyło się coś poważ­nego. Tym samym tonem opi­sy­wała wyjąt­kowe symp­tomy krę­cika i kla­pa­nia pupką u Gał­gana Woo.

– Och, panie dok­to­rze, Bogu niech będą dzięki, że pana zasta­łam… Cho­dzi o Nugenta! Oba­wiam się, że jest ciężko chory.

– Doprawdy? Przy­kro mi to sły­szeć. A co się dzieje?

Na dru­gim końcu linii zapa­dła cisza. Przez chwilę sły­sza­łem tylko, jak pani Pum­ph­rey spa­zma­tycz­nie łapie oddech, po czym znów się ode­zwała:

– No cóż, on nie może… nie może… zała­twić swo­ich małych potrzeb.

Dosko­nale wie­dzia­łem, co okre­śla mia­nem małych i dużych potrzeb.

– To zna­czy, że nie może oddać moczu?

– No… no… – Była wyraź­nie zmie­szana. – Nie­zbyt.

– Dziwne – stwier­dzi­łem. – A je nor­mal­nie?

– Tak mi się wydaje, ale… – Nagle wybu­chła: – Och, panie dok­to­rze, tak bar­dzo się mar­twię! Sły­sza­łam o męż­czy­znach okrop­nie cho­rych… w taki wła­śnie spo­sób. To gru­czoł kro­kowy, prawda?

– Pro­szę się o to nie mar­twić. Świ­nie nie mają tego typu pro­ble­mów, poza tym cztery mie­siące to zbyt młody wiek na prze­rost pro­staty.

– Och, tak się cie­szę, ale i tak… coś go blo­kuje. Przy­je­dzie pan, prawda?

– Zaraz ruszam.

Dość długo sta­łem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na masyw­nego war­chlaka i chrum­kał przy­jaź­nie, przy­glą­da­jąc mi się przez siatkę. Naj­wy­raź­niej spo­dzie­wał się jakichś roz­ry­wek i nie­cier­pli­wiąc się coraz bar­dziej, kilka razy prze­ga­lo­po­wał na sztyw­nych nogach w tę i we w tę po wybiegu.

Już mia­łem uznać, że moja wizyta będzie bez­owocna, kiedy pani Pum­ph­rey, która cho­dziła w kółko, zała­mu­jąc ręce, zatrzy­mała się jak wryta i drżą­cym pal­cem wska­zała świ­niaka.

– O Boże… – tchnęła. – Teraz! Teraz! Znów to robi! – Z jej twa­rzy odpły­nął cały kolor i powle­kła ją śmier­telna bla­dość. – Och, to okropne! Nie mogę na to patrzeć… – Odwró­ciła się z jękiem, kry­jąc twarz w dło­niach.

Uważ­nie przyj­rza­łem się Nugen­towi. Zatrzy­mał się w peł­nym galo­pie i z zado­wo­le­niem ulżył sobie prze­ry­wa­nym stru­mie­niem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla nor­mal­nego doro­słego wie­prza.

Zwró­ci­łem się do gospo­dyni:

– Nie widzę niczego nie­wła­ści­wego.

– Ale on… on… – Na­dal nie śmiała pod­nieść wzroku. – On to robi… falami!

Mia­łem już sporą prak­tykę w zacho­wy­wa­niu kamien­nej twa­rzy w obec­no­ści pani Pum­ph­rey, co teraz bar­dzo mi się przy­dało.

– Wszyst­kie wie­prze tak robią, pro­szę pani.

Odro­binę się odwró­ciła, cała drżąca, i kątem oka zer­k­nęła na Nugenta.

– To zna­czy wszyst­kie… męskie świnki…?

– Każda znana mi męska świnka robi to w ten sam spo­sób.

– Och… och… jakie dziwne, prze­dziwne… – Nie­szczę­sna dama wachlo­wała się chu­s­teczką. Kolor gwał­tow­nie wró­cił na jej obli­cze.

Sta­ra­łem się być bar­dzo rze­czowy, uda­jąc, że nie zauwa­żam jej zakło­po­ta­nia.

– Tak, istot­nie. Wielu ludzi to zaska­kuje, zapew­niam panią. Będę się już zbie­rał, choć miło było zoba­czyć malu­cha tak zdro­wego i zado­wo­lo­nego.

Nugent żył długo i szczę­śli­wie, speł­nia­jąc moje ocze­ki­wa­nia z nad­dat­kiem. Oka­zał się rów­nie hojny jak Gał­gan, a ja podob­nie jak w wypadku małego pekiń­czyka uspo­ka­ja­łem swoje sumie­nie świa­do­mo­ścią, że naprawdę bar­dzo go lubię. Nie­stety, jak zawsze sar­do­niczna postawa Sieg­frieda nieco utrud­niała mi życie. Już przed­tem sporo się wycier­pia­łem, gdy dosta­łem opa­trzoną auto­gra­fem foto­gra­fię psiaka, więc ni­gdy nie odwa­ży­łem się poka­zać mu zdję­cia wie­prza.ROZDZIAŁ 3

3

Angus Grier, lekarz wete­ry­na­rii, ni­gdy nie sta­no­wił widoku miłego dla oka, ale wsparty o poduszki w łóżku, z zapuch­nię­tymi oczami i pokrytą pla­mami twa­rzą, gniew­nie wykrzy­wioną nad różową, wato­waną bluzą od piżamy, mógł odstra­szyć nawet naj­dziel­niej­szych. Zwłasz­cza o ósmej rano, kiedy to zazwy­czaj udzie­lał mi pierw­szej codzien­nej audien­cji.

– Znów żeś się pan spóź­nił – zru­gał mnie skrze­kli­wym gło­sem. – Nie umiesz pan wstać rano z łóżka? Powta­rzam do znu­dze­nia, że masz pan wyru­szać w objazd przed ósmą.

Wymam­ro­ta­łem prze­pro­siny, a on, ner­wowo pod­cią­gnąw­szy narzutę, lustro­wał mnie od stóp do głów z rosną­cym nie­sma­kiem.

– I jesz­cze jedno, nosisz pan paskudne bry­czesy. Jeśli musisz pan wkła­dać do pracy bry­czesy, to, na litość boską, obsta­luj je pan sobie u porząd­nego krawca. Choć nie mają odpo­wied­niego kroju, nie wypada, żeby je nosił wete­ry­narz.

Zra­nił mnie głę­boko. Byłem przy­wią­zany do tych bry­cze­sów. Zapła­ci­łem za nie trzy­dzie­ści szy­lin­gów w skle­pie Army and Navy i żywi­łem prze­ko­na­nie, że dodają mi stylu. A atak Griera bolał tym bar­dziej, że przy­pusz­cza­łem, iż nie­mal na pewno korzy­sta z moich usług za darmo. Sieg­fried zapewne odmó­wiłby przy­ję­cia zapłaty.

Prze­by­wa­łem tu od tygo­dnia, a wyda­wało mi się, że trwa to wiecz­ność. Wie­dzia­łem, że gdzieś tam w prze­szło­ści mia­łem jaśniej­sze, szczę­śliw­sze życie, lecz wspo­mnie­nie o nim bla­kło. Tam­tego ranka w Dar­rowby Sieg­fried oka­zał szczerą skru­chę.

– James, dosta­łem list od Griera z Braw­ton. Zdaje się, że kastro­wał źre­baka i mło­kos go stra­to­wał. Ma poła­mane żebra. Do tego nie­dawno odszedł od niego asy­stent, więc nie ma kto się zająć prak­tyką. Prosi, żebym cię do niego odde­le­go­wał na tydzień lub dwa.

– O nie! – zapro­te­sto­wa­łem. – To jakaś pomyłka. Prze­cież on mnie nie lubi.

– On nikogo nie lubi. Ale to nie pomyłka, wyraź­nie to napi­sał. I szcze­rze mówiąc, co mogę zro­bić?

– Ten jedyny raz, gdy się spo­tka­li­śmy, wci­snął mnie w kosz­marny gumowy kostium, żeby zro­bić ze mnie skoń­czo­nego kre­tyna…

Sieg­fried uśmiech­nął się smutno.

– Pamię­tam, James, pamię­tam. To podły stary cap i przy­kro mi, że ci to robię, ale nie możemy zosta­wić go na lodzie, prawda?

Wów­czas wprost nie mogłem w to uwie­rzyć. Cały pomysł wyda­wał się zupeł­nie nie­re­alny. Jed­nak teraz, kiedy sta­łem w nogach jego łoża i wysłu­chi­wa­łem kolej­nej tyrady, był aż nadto realny. Grier dalej się mnie cze­piał.

– Jesz­cze jedno. Żona mi mówi, żeś pan nie zjadł owsianki. Nie sma­ko­wała?

Prze­stą­pi­łem z nogi na nogę.

– Ależ skąd, była bar­dzo dobra. Po pro­stu dziś nie jestem głodny. – Prze­su­wa­łem mdłą breję łyżką po tale­rzu, wal­cząc dziel­nie, ale w efek­cie mnie poko­nała.

– Coś jest nie tak z czło­wie­kiem, który nie umie zjeść dobrego posiłku. – Grier zer­k­nął na mnie podejrz­li­wie, a potem podał mi świ­stek papieru. – To lista wizyt na dzi­siej­szy ranek. Tro­chę ich jest, więc nie mar­nuj pan czasu na szwen­da­nie się. Naj­pierw u Adam­sona w Gren­ton, wypad­nię­cie macicy u krowy. Co pan z tym zro­bisz, cie­kaw jestem?

Wsu­ną­łem rękę do kie­szeni, chwy­ci­łem fajkę, po czym ją wypu­ści­łem. Grier nie lubił, gdy ktoś pali.

– No cóż, podam znie­czu­le­nie zewną­trzo­po­nowe, umiesz­czę macicę na miej­scu i zabez­pie­czę szwami reten­cyj­nymi przez pochwę.

– Co za androny, czło­wieku! – prych­nął Grier. – Duby sma­lone. Po co tyle zachodu? Przy­czyną jest zatwar­dze­nie. Wepchnij pan organ z powro­tem, włóż kro­wie deski pod tylne nogi i każ poda­wać olej lniany przez kilka dni.

– Ale prze­cież macica znów wypad­nie, jeśli nie założę szwów – zapro­te­sto­wa­łem.

– Nie, nie, nie, wcale nie! – krzyk­nął Grier ze zło­ścią. – Rób pan, jak mówię. Znam się na tym lepiej niż pan.

Zapewne tak. W każ­dym razie powi­nien – prak­ty­ko­wał jako wete­ry­narz od trzy­dzie­stu lat, a ja dopiero zaczy­na­łem swój drugi rok. Grier patrzył na mnie wil­kiem z poduszki i przez chwilę duma­łem nad naszą dziw­nie nie­przy­jemną rela­cją. Miesz­ka­niec York­shire, sły­sząc szkoc­kie akcenty – jego chra­pliwy z Aber­deen i mój nosowy z Cly­de­side – mógłby się spo­dzie­wać, że nawią­żemy jakąś nić poro­zu­mie­nia, choćby na grun­cie naro­do­wo­ści. Ale o niczym takim nie było mowy.

– Dobrze, jak pan sobie życzy. – Opu­ści­łem pokój i zsze­dłem na dół po sprzęt.

Gdy wyru­szy­łem w objazd, ogar­nęło mnie to samo uczu­cie jak co dzień – ulga, że wydo­sta­łem się z tego domu. Przez cały tydzień pra­co­wa­łem na peł­nych obro­tach, żeby się wyro­bić, ale cie­szyło mnie to. Far­me­rzy nie­mal zawsze trak­tują ulgowo mło­dego, nie­do­świad­czo­nego wete­ry­na­rza, a klienci Griera byli dla mnie mili. Nie­stety, musia­łem wra­cać do tego ponu­rego domo­stwa na posiłki, a to sta­wało się coraz trud­niej­sze do znie­sie­nia.

Pani Grier pastwiła się nade mną tak samo jak jej mąż. Była nie­zwy­kle chudą kobietą o mocno ścią­gnię­tych ustach i pro­wa­dziła spar­tań­ską kuch­nię, w któ­rej pod­sta­wo­wym daniem była wod­ni­sta owsianka. Poda­wała ją na śnia­da­nie i kola­cję, a w prze­rwie ser­wo­wała cien­kie potrawki, ane­miczne mie­lone i bli­żej nie­okre­ślone zupy. Nic z tego, co goto­wała, nie miało żad­nego smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez gro­sza przy duszy, przy­był do York­shire trzy­dzie­ści lat temu i wszedł w posia­da­nie lukra­tyw­nej prak­tyki przez kla­syczny manewr, żeniąc się z córką szefa. Miał zatem dostat­nie życie podane na tacy, ale wraz z nim otrzy­mał panią Grier.

A ona naj­wy­raź­niej uwa­żała, że tu rzą­dzi – może dla­tego, że zawsze miesz­kała w tym domu, peł­nym wspo­mnień o ojcu, który stwo­rzył tę prak­tykę. Wszyst­kich innych uwa­żała za intru­zów, a ja w sumie rozu­mia­łem, co czuła. W końcu nie miała dzieci ani żad­nego wła­snego życia, miała za to Angusa Griera za męża. Potra­fił­bym jej współ­czuć.

Lecz nie uda­wało mi się to, bo cze­piła się mnie jak rzep psiego ogona. Wisiała mi nad głową przy każ­dym kroku niczym dokucz­liwa zjawa. Gdy wra­ca­łem z objazdu, już cze­kała z krzy­żo­wym ogniem pytań. „Gdzie pan był tyle czasu?” albo „Zasta­na­wia­łam się, gdzie się pan podziewa, czyżby się pan zgu­bił?”, lub też „Czeka pilny przy­pa­dek. Dla­czego pan jest taki powolny?”. Może sądziła, że się wymkną­łem do kina na godzinkę lub dwie.

Co wie­czór przyj­mo­wa­łem tłumy pacjen­tów w przy­chodni dla małych zwie­rząt, a ona miała przy­kry zwy­czaj cza­je­nia się tuż za drzwiami, tak by sły­szeć, co mówię klien­tom. Za to zupeł­nie nie krę­po­wała się w maga­zy­nie leków, gdzie patrzyła mi bacz­nie na ręce, kry­ty­ku­jąc moje recepty i cią­gle mnie besz­ta­jąc, że zbyt roz­rzut­nie dozuję skład­niki.

– Dodaje pan o wiele za dużo chlo­ro­dyny, nie wie pan, że jest bar­dzo droga?

Obu­dziło się we mnie głę­bo­kie współ­czu­cie dla tego asy­stenta, który uciekł bez ostrze­że­nia. Trudno było teraz zna­leźć zatrud­nie­nie, a młody absol­went wete­ry­na­rii gotów był znieść nie­mal wszystko, byleby mieć pracę, ale zro­zu­mia­łem, że ten nie­znany mi osob­nik nie miał innego wyj­ścia.

Nie­wiel­kie gospo­dar­stwo Adam­sona leżało na obrze­żach mia­sta i może dla­tego, że przed chwilą patrzy­łem na Griera, w kon­tra­ście z nim pobruż­dżona, cier­pliwa twarz far­mera i jego przy­ja­zne oczy wydały mi się nie­by­wale cie­płe i sym­pa­tyczne. Znisz­czony far­tuch w kolo­rze khaki wisiał luźno na jego wychu­dłej syl­wetce. Gospo­darz podał mi rękę na powi­ta­nie.

– No pro­szę, dzi­siaj ktoś nowy, tak? – Przy­glą­dał mi się przez kilka sekund. – I sądząc po pana wyglą­dzie, jest pan też nowy w zawo­dzie.

– Zga­dza się – odrze­kłem. – Ale szybko się uczę.

Pan Adam­son się uśmiech­nął.

– Nie martw się, chłop­cze. Wie­rzę w świeżą krew i nowe idee, potrze­bu­jemy tego w rol­nic­twie. Za długo sta­li­śmy w miej­scu. Chodźmy, pokażę panu krowę.

W obo­rze znaj­do­wało się kil­ka­na­ście krów, nie zwy­kłych szor­thor­nów, lecz rasy ayr­shire, wyraź­nie dobrze utrzy­ma­nych i zdro­wych. Moja pacjentka wyróż­niała się z powodu różo­wej wypu­kło­ści wiel­ko­ści piłki wysta­ją­cej z pochwy wraz z pofał­do­waną szyjką macicy. Na szczę­ście far­mer nie ocią­gał się z wezwa­niem pomocy. Masa była czy­sta i nie­usz­ko­dzona.

Z uwagą przy­glą­dał się, jak obmy­wam narząd środ­kiem odka­ża­ją­cym i wpy­cham go na miej­sce, a potem pomógł mi zbu­do­wać pod­wyż­sze­nie z ziemi i desek dla tyl­nych nóg krowy. Kiedy skoń­czy­li­śmy, stała uko­śnie z ogo­nem wyżej od głowy.

– I mówi pan, że jeśli będę jej poda­wał olej lniany przez kilka dni, to macica wię­cej nie wypad­nie?

– Takie jest zało­że­nie – potwier­dzi­łem. – Pro­szę pil­no­wać, żeby stała w takiej pozy­cji.

– Będę pil­no­wał, mło­dzień­cze, i bar­dzo dzię­kuję. Wyko­na­łeś tu świetną robotę i mam nadzieję, że znów się zoba­czymy.

Kiedy już wsia­dłem do samo­chodu, jęk­ną­łem gło­śno. Świetna robota! Jak, do dia­bła, narząd ma nie wypaść bez szwów? Lecz musia­łem trzy­mać się pole­ceń, a Grier, choć nie­sym­pa­tyczny, nie był prze­cież zupeł­nym dur­niem. Może miał rację. Prze­sta­łem o tym myśleć i ruszy­łem do kolej­nych pacjen­tów.

Nie­cały tydzień póź­niej, gdy pod­czas śnia­da­nia grze­ba­łem łyżką w codzien­nej owsiance, Grier, który już odwa­żył się zejść na dół, nagle na mnie napadł.

– Mam tu wia­do­mość od Adam­sona. Nie jest zado­wo­lony z pań­skich poczy­nań. Lepiej tam jedźmy spraw­dzić, co się stało. Nie lubię takich zaża­leń. – Jego typowa, wiecz­nie ura­żona mina wyda­wała się jesz­cze bar­dziej kwa­śna, a wiel­kie, jasne oczy zwil­got­niały i poczer­wie­niały, aż byłem pewien, że zaraz zacznie lać łzy w owsiankę.

Pan Adam­son zapro­wa­dził nas do obory.

– I co o tym sądzisz, mło­dzień­cze?

Spoj­rza­łem na wypad­niętą macicę i żołą­dek mi się skur­czył. Nie­win­nie wyglą­da­jące różowe wybrzu­sze­nie zmie­niło się w wielką, roz­dętą, fio­le­tową masę. Była pokryta bru­dem, a z jed­nej strony wid­niało paskudne roz­cię­cie.

– Nie utrzy­mała się zbyt długo, prawda? – cicho zapy­tał far­mer.

Za bar­dzo się wsty­dzi­łem, by odpo­wie­dzieć. To okropne zro­bić coś takiego zdro­wej kro­wie. Poczu­łem, że moją twarz zalewa rumie­niec, ale na szczę­ście przy­je­chał ze mną mój pra­co­dawca – on powi­nien wszystko wyja­śnić. Odwró­ci­łem się do Griera, który posa­py­wał, mam­ro­tał coś pod nosem, gwał­tow­nie mru­gał oczami, ale się nie odzy­wał.

Far­mer mówił dalej:

– I uszko­dziła sobie macicę. Pew­nie o coś zacze­piła. Mar­twi mnie jej wygląd.

Nie­uprzej­mość nie leżała w natu­rze tego przy­zwo­itego czło­wieka, ale teraz był wyraź­nie zde­ner­wo­wany.

– Może lepiej będzie, jeśli tym razem dok­tor Grier się nią zaj­mie – zapro­po­no­wał.

Grier, który do tej pory nie wypo­wie­dział jed­nego zro­zu­mia­łego słowa, przy­stą­pił do dzia­ła­nia. Ogo­lił sierść u pod­stawy krę­go­słupa, podał znie­czu­le­nie zewną­trzo­po­nowe, umył i zde­zyn­fe­ko­wał macicę, po czym nie bez wysiłku wepchnął ją na miej­sce. Następ­nie zabez­pie­czył ją kil­koma moc­nymi szwami reten­cyj­nymi z kil­ku­cen­ty­me­trową gumową osłonką zapo­bie­ga­jącą wży­na­niu się w ciało. Skoń­czone dzieło wyglą­dało schlud­nie i pro­fe­sjo­nal­nie.

Far­mer deli­kat­nie ujął mnie pod ramię.

– O to wła­śnie cho­dziło. Widzi pan, że teraz już nie wypad­nie, prawda? Dla­czego od razu nie zro­bił pan cze­goś takiego?

Znów odwró­ci­łem się do Griera, ale mój pra­co­dawca dla odmiany dostał gwał­tow­nego ataku kaszlu. Wpa­try­wa­łem się w niego upo­rczy­wie, lecz skoro nic nie powie­dział, odwró­ci­łem się i ruszy­łem do wyj­ścia z obory.

– Bez urazy, mło­dzień­cze! – zawo­łał za mną pan Adam­son. – Wszy­scy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświad­cze­nia. Dobrze mówię, dok­to­rze Grier, prawda?

– Tak… och, tak, bar­dzo dobrze. Tak, tak, zga­dza się, zga­dza, święta prawda – beł­ko­tał Grier.

Wsie­dli­śmy do samo­chodu. Cze­ka­łem na jakieś wyja­śnie­nia z jego strony. Cie­kaw byłem, co powie. Ale pokryty nie­bie­skimi żył­kami nos wyce­lo­wał pro­sto przed sie­bie, a wyłu­pia­ste oczy utkwił tępo w dro­dze.

Do przy­chodni doje­cha­li­śmy w mil­cze­niu.ROZDZIAŁ 5

5

Nie było mnie rap­tem dwa tygo­dnie, ale to wystar­czyło, bym na nowo zro­zu­miał, że praca w górach ma w sobie coś, czego bra­kuje mi gdzie indziej. Pierw­sza wizyta zawio­dła mnie na jedną z wąskich, nie­ogro­dzo­nych dróg łączą­cych Sil­dale i Cos­dale, a kiedy wje­cha­łem na naj­niż­szym biegu na szczyt, zro­bi­łem to, co mia­łem w zwy­czaju czę­sto robić – zapar­ko­wa­łem samo­chód na pokry­tym dar­nią pobo­czu i wysia­dłem.

Ni­gdy nie odno­sił się do mnie cytat, że czło­wiek „w spraw natłoku nie może sta­nąć i gapić się naokół”¹. Wyglą­dało na to, że przez sporą część życia, praw­do­po­dob­nie zbyt sporą, po pro­stu sta­łem i się gapi­łem, a tego ranka znów mnie to pochło­nęło. Z tego miej­sca na górze widzia­łem rów­ninę Yorku aż po garby wzgórz Ham­ble­ton sześć­dzie­siąt kilo­me­trów na wschód, a za mną roz­cią­gała się nie­równa połać wrzo­so­wisk wspi­na­ją­cych się na roz­le­gły pła­sko­wyż. Pod­czas tego roku spę­dzo­nego w Dar­rowby zatrzy­my­wa­łem się tu kil­ka­dzie­siąt razy, a widok na rów­ninę ni­gdy nie był taki sam. Cza­sami w zimie nizina sta­wała się ciem­nym kory­tem mię­dzy zaśnie­żo­nymi Pen­ni­nami i odle­głym bia­łym bla­skiem wzgórz Ham­ble­ton, w kwiet­niu zaś fale desz­czu prze­su­wały się cięż­kimi woalami przez zie­lony, brą­zowo nakra­piany prze­stwór. Był też dzień, kiedy sta­łem w ośle­pia­ją­cym słońcu, spo­glą­da­jąc w dół na morze gęstej mgły przy­po­mi­na­ją­cej pofał­do­waną war­stwę waty, przez którą gdzie­nie­gdzie prze­bi­jały ciemne kępy drzew i szczyty wzgórz.

Lecz dziś nie­koń­cząca się sza­chow­nica pól drze­mała w słońcu, a powie­trze, nawet tu na górze, prze­sy­cone było zapa­chami lata. Na far­mach poni­żej zapewne pra­co­wali ludzie, ale tutaj nie widzia­łem żywej duszy. Bez reszty wypeł­nił mnie spo­kój, który zawsze odnaj­do­wa­łem w ciszy i pustce wrzo­so­wisk.

W takich chwi­lach czę­sto wyda­wało mi się, że staję obok sie­bie i mogę obiek­tyw­nie oce­nić swoje postępy. Z łatwo­ścią doko­ny­wa­łem prze­glądu minio­nych lat, aż do momentu, w któ­rym posta­no­wi­łem zostać wete­ry­na­rzem. Dosko­nale go pamię­ta­łem. Mia­łem trzy­na­ście lat i czy­ta­łem arty­kuł w „Mec­cano Maga­zine” opi­su­jący pro­po­zy­cje róż­nych zawo­dów dla chłop­ców. W trak­cie tej lek­tury nabie­ra­łem coraz sil­niej­szego prze­ko­na­nia, że to jest coś dla mnie. Ale w sumie na czym się ono opie­rało? Tylko na tym, że lubi­łem psy i koty i że nie podo­bał mi się pomysł pracy w biu­rze. Tro­chę kru­che pod­stawy do budo­wa­nia kariery zawo­do­wej. Nie wie­dzia­łem nic o rol­nic­twie ani o zwie­rzę­tach hodow­la­nych i choć uczy­łem się o tym wszyst­kim na stu­diach, widzia­łem dla sie­bie tylko jedną przy­szłość. Chcia­łem zaj­mo­wać się małymi zwie­rzę­tami. Hołu­bi­łem tę wizję do momentu uzy­ska­nia dyplomu – mia­łem leczyć domo­wych pupili w moim wła­snym szpi­talu dla zwie­rząt, który byłby nie tylko nowo­cze­sny, ale wręcz rewo­lu­cyjny. W pełni wypo­sa­żona sala ope­ra­cyjna, labo­ra­to­rium i pra­cow­nia rent­ge­now­ska ryso­wały się w moim umy­śle z kry­sta­liczną wyra­zi­sto­ścią, aż uzy­ska­łem dyplom wete­ry­na­rza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: