- W empik go
Wszystko za życie. Niewiarygodna historia polskiej Żydówki, która przeżyła Zagładę - ebook
Wszystko za życie. Niewiarygodna historia polskiej Żydówki, która przeżyła Zagładę - ebook
Film dokumentalny na podstawie książki otrzymał w 1995 roku Oscara w kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny. "Wszystko za życie" to niezapomniana historia sześcioletniej gehenny Gerdy Weissmann Klein, ofiary nazistowskiego okrucieństwa – od dzieciństwa w rodzinnym domu w polskim Bielsku po wręcz cudowne ocalenie i wyzwolenie przez amerykańskich żołnierzy w czeskich Volarach. Gerda zabiera czytelnika w przerażającą, lecz przepełniającą nadzieją podróż.
Błoga, idylliczna młodość nastoletniej Gerdy legła w gruzach, gdy we wrześniu 1939 roku naziści wkroczyli do Polski. Choć najeźdźcy przez pewien czas pozwalali Weissmannom żyć w piwnicy ich domu, ostatecznie rozdzielili rodzinę i wywieźli jej członków do niemieckich obozów pracy. W ciągu kolejnych kilku lat Gerda została pozbawiona wszystkiego poza życiem. Nim wojna dobiegła końca, straciła rodziców, brata, dom, dobytek i wszystko, co było jej drogie.
Na przekór koszmarnym przejściom młoda kobieta nie straciła hartu ducha i wiary w człowieczeństwo. W mrokach niemieckich obozów wraz z przyjaciółkami zdołała zbudować wspólnotę, opartą na miłości i braterstwie. Chociaż naziści okradli je z istoty młodości i życia, udało im się przetrwać barbarzyństwo dręczycieli. Piękna opowieść Gerdy niesie bezcenny przekaz dla każdego z nas. Opowiada o strasznej pożodze i krzywdzie ubiegłego stulecia, lecz daje też nadzieję, że z nienawiścią można wygrać.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-149-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kończąc ostatni rozdział mojej książki, czuję wreszcie spokój. Zrzuciłam z barków ogromny ciężar i spłaciłam dług wobec wielu anonimowych bohaterów, którzy spoczywają w nieoznaczonych grobach. Gnębi mnie myśl, że może oprócz mnie nie został nikt, kto mógłby opowiedzieć ich historię.
Wiodąc nowe, szczęśliwe życie, zapisałam ostatnie zdanie przeszłości. Spisałam swoje losy, ze łzami i z miłością, w nadziei, że moje dzieci, które śpią bezpiecznie w kołyskach, pewnego dnia nie zbudzą się z koszmaru i nie przekonają się, że jest rzeczywistością.Rozdział 1
Na zielonym dywanie salonu z mojego dzieciństwa leży zegarek. Wskazówki zamarły w bezruchu na 9.10, zamarły, gdy to się wydarzyło. Będzie tylko przeszłość, nadejście przyszłości jest niepewne, czas utknął w teraźniejszości. Poranek – 9.10. Tylko tyle potrafię pojąć. Wskazówki są okrutne. Powoli rozmazują się na tarczy zegarka.
Podnoszę wzrok na okno. Wszystko wygląda obco, jak we śnie. Na ulicy ryczy kilka motocykli. Kierowcy mają na sobie zielonoszare mundury, słyszę głosy. Najpierw kilka, potem wiele, wykrzykują coś niemożliwego i nierealnego. „Heil Hitler! Heil Hitler!”. A zegarek mówi 9.10. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozsunęła się niewidzialna kurtyna, a ja wkroczyłam na niewidzialną scenę, żeby odegrać rolę w trwającej sześć lat tragedii.
Był 3 września 1939 roku, niedzielny poranek. Spędziliśmy bezsenną noc w wilgotnej, zimnej piwnicy naszego domu, na zewnątrz spadały pociski i bomby. W pewnym momencie, jeszcze wieczorem, gdy tata, mama i mój brat Artur, wtedy dziewiętnastoletni, kulili się w osłupiającej ciszy, z zewnątrz, z ogrodu, dobiegło miauczenie mojej kotki Schmutzi i Artur wyszedł, aby ją wpuścić. Wrócił z dziurą po kuli w spodniach.
– Kula?
– Ktoś strzela z dachów, Niemcy idą!
Potem, w szarzyźnie wczesnego ranka, usłyszeliśmy głośne pomruki wrogich czołgów. Nasi żołnierze wycofywali się znad granicy na Kraków, gdzie chcieli stawić opór. Mieli wymizerowane, wymęczone i nieogolone twarze, w ich oczach widniały panika i klęska. Starli się z wrogiem, spróbowali i przegrali. Wszystko działo się tak szybko. Dwa dni wcześniej, w piątek rano, 1 września, brzęczenie mas niemieckich samolotów wypędziło wszystkich mieszkańców naszego miasteczka na ulice. Radio huczało wieściami, że Niemcy przekroczyli naszą granicę pod Cieszynem i że toczymy wojnę! W pośpiechu wznieśliśmy blokady drogowe. Ludzi ogarnęła histeria i wielu opuściło miasto jeszcze tego samego dnia.
Nigdy nie uważałam Bielska, mojego rodzinnego miasta, za straszne. Zawsze było takie bezpieczne i stateczne. Przycupnięte u stóp Beskidów – wydawało się, że wysokie szczyty chronią spokojne, lśniące światłami miasteczko przed intruzami. Bielsko było urocze i nie bez powodu nazywano je „Małym Wiedniem”. Przed 1919 rokiem leżało w granicach Austro-Węgier i nadal utrzymywał się w nim posmak tamtej epoki. Niemal wszyscy mieszkańcy posługiwali się dwoma językami, w sklepach rozmawiano po polsku i niemiecku. W samym środku miasta, pośród pieczołowicie wypielęgnowanych kwietników, stał niewielki, ale znakomity teatr, a zaraz obok Schloss, czyli zamek Sułkowskich, szlachty blisko związanej z Habsburgami.
Odkąd pamiętałam, nic nie zakłócało spokoju Bielska. Dopiero teraz, gdy ujrzałam ludzi uciekających z miasta, zrozumiałam, jak blisko, jak niebezpiecznie blisko byliśmy czechosłowackiej granicy. Od Cieszyna dzieliło nas nieco ponad trzydzieści kilometrów.
Oczywiście, o wojnie mówiło się od wielu tygodni, lecz moją rodzinę od połowy sierpnia zajmowała choroba taty. Od początku czerwca do połowy sierpnia byłyśmy z mamą w Krynicy, kurorcie górskim. Tata i Artur nie mogli nam towarzyszyć, a my wróciłyśmy po telegramie od taty, że ze względu na powagę sytuacji międzynarodowej lepiej wracać do domu. Tata czekał na nas na dworcu, wstrząsnęło mną to, jak źle wyglądał. Doskwierało mu prawe ramię i zaniepokojona mama wezwała lekarza. Ten uznał, że tata przeszedł łagodny atak serca i kazał mu się natychmiast położyć do łóżka.
Nazajutrz wezwaliśmy do taty dwóch specjalistów. Tego samego dnia otrzymaliśmy depeszę od Leo, mieszkającego w Turcji brata mamy. Brzmiała tak: „Wybiła ostatnia godzina Polski. Niebezpiecznie dla Żydów. Wasze wizy czekają w ambasadzie w Warszawie. Namawiam, żebyście przyjechali bezzwłocznie”.
Mama włożyła depeszę do kieszeni fartucha i orzekła:
– Tata jest chory, to nasza główna troska.
Mieliśmy za wszelką cenę oszczędzać tacie nerwów i niepokojów, ostrzegaliśmy wszystkich gości, żeby nawet nie wspominali przy nim o możliwości wybuchu wojny. Mama nie zdawała sobie sprawy, jakiego losu moglibyśmy uniknąć, gdyby nie taiła przed tatą prawdy. A jednak 1 września, w piątek rano, gdy na niebie zaryczały niemieckie samoloty, chorujący od dwóch tygodni tata stanął twarzą w twarz z rzeczywistością. To był dzień pełen napięcia. W większości spędziłam go w sypialni rodziców, instynktownie trzymając się jak najbliżej taty.
Pod koniec tego pierwszego dnia nikt nawet nie tknął kolacji, nikt nie miał ochoty iść spać. Mama usiadła na krześle obok łóżka taty, a my z Arturem wyglądaliśmy przez okno. Konie i wozy wyładowane uciekinierami nadal przetaczały się na wschód. Gdzieniegdzie w wieczorne niebo wystrzeliwała flara, jak krew strzykająca z rany, i nagle cała dolina była skąpana w groteskowej czerwieni. Patrzyłam na rodziców. Tata wyglądał dziwnie, niemal bez życia. Żółte kwiaty na czarnej podomce mamy zdawały się płonąć. Na zewnątrz szczyty górskie rozbłysły na chwilę, a potem rozbrzmiały ogłuszającym hukiem, przez który szyby w oknach zagrzechotały jak zęby kościotrupa. Wszystko płonęło. Ponownie spojrzałam na mamę. Miękkie, pofalowane, ciemnogranatowe włosy przykleiły się jej do twarzy. Jej wielkie, ciemne oczy wyglądały na tle bladej skóry jak sadzawki bez dna. Ruchliwe usta były zastygłe i obce. Na naszych twarzach odbijał się czerwony blask. Jej wyglądała przez to nieznajomo. Oto mama, płonąca dziwnym ogniem zniszczenia, a na ulicy konie i wozy, furmanki i rowery sunęły w nieznane. Pewien mężczyzna niósł na plecach kozę, zapewne swoje jedyne mienie. Na rogu kilka kobiet tuliło do piersi niemowlęta, a obok jakaś stara chłopka robiła znak krzyża. Wydawało się, że w tym osobliwym, czerwonym świetle świat dobiegł końca. A potem niespodziewanie tata odezwał się do mnie:
– Idź, obdzwoń rodzinę, zobacz, co robią.
Zeszłam po schodach. Usiadłam przy aparacie z długą listą numerów w ręce. Zaczęłam od góry i systematycznie wykręcałam jeden po drugim, ale nikt nie odbierał. Telefony dzwoniły i dzwoniły. Wyobraziłam sobie, że w domach, które tak dobrze znałam, z każdym dzwonkiem jakiś znajomy przedmiot albo mebel przewraca się na podłogę.
Spanikowałam. Miałam wrażenie, że zostaliśmy sami w świecie umarłych. Wróciłam na górę. Rodzice i Artur najwyraźniej o czymś rozmawiali. Nagle przerwali.
– Nikt nie odbiera, prawda? – zapytał tata. Nie mogłam mówić. Skinęłam głową. Nie było sensu dłużej udawać. Tata pokazał, żebym usiadła na jego łóżku. Objął mnie lewym ramieniem.
– Dzieci – powiedział – liczyłem, że nigdy nie będę musiał o tym mówić, ale nadszedł czas, w którym muszę. Pamiętam, jakby to było wczoraj, krzyki rannych i blade oblicza ofiar zeszłej wojny. Nie sądziłem, że świat ponownie do tego dopuści. Wierzyłyście, że zawsze znajdę właściwe rozwiązanie na wszystko. A jednak was zawiodłem. Uważam, że powinnyście jechać. Mama właśnie mi powiedziała, że państwo Ebersohnowie pytali, czy nie zabrać was ze sobą, szukać schronienia w głębi Polski. Teraz, gdy najbardziej potrzebujecie mojej siły, jestem chory. Chcę, żebyście pojechały. Rozkazuję wam jechać! – Jego głos przybrał władczy ton, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zauważyłam, jak Artur, na dźwięk nazwiska jego sympatii, podnosi oszołomiony wzrok. Był podobny do mamy, jeszcze bardziej niż zwykle, a jednak gdy wstał – wysoki, prosty, zdeterminowany – z jakiegoś powodu przypominał mi tatę.
– Nie! Zostaniemy razem – odparł niemal bez wahania.
Rodzice spojrzeli po sobie. Wydawało mi się, że ujrzałam w ich oczach ulgę i dumę.
– Miałem nadzieję, że tak powiesz – rzekł tata łamiącym się głosem – nie ze względu na mnie, ale dlatego, że nie chcę wypędzać dzieci ku nieznanemu. Wierzę, że Bóg pozwoli nam zostać razem, pod własnym dachem.
Wycieńczony opadł na poduszki. Był to dla niego zbyt wielki wysiłek, pokój zawisł w bezruchu i ciszy. To dziwne, lecz wszystkie hałasy na zewnątrz również ucichły, a my zauważyliśmy, że niebo nie jest już czerwone.
Gdy obudziłam się nazajutrz, wszystko było spokojne, jak zwykle. Mój pokój oświetlało jasne słońce. Jesienne kwiaty w naszym ogrodzie znajdowały się w pełnym rozkwicie. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. W moim pokoju wszystko było po staremu i co więcej, nawet tata wstał z łóżka. Trzymał rękę na temblaku, ale wstał, i było to tak cudowne, że nabrałam pewności, że cały poprzedni wieczór to tylko koszmar. Nie, nie do końca, bo na twarzach rodziców odczytałam coś, czego wczoraj w nich nie było.
Gdy spotkaliśmy się na dole przy śniadaniu, wszyscy zdawali się weseli. Tata żartował. Mama włączyła się w pozornie beztroskie przekomarzania. Nasza służąca odeszła, aby być z krewnymi. Tata zapytał żartobliwie, czy nie chciałabym jej pracy. Nikt nie wspominał o wojnie. Poszłam włączyć radio. Rozległo się głośne trzaśnięcie, ale poza tym milczało. Sprawdziłam telefon, sprawdziłam światła, ale prądu nigdzie nie było. W pewnym sensie to dobrze. Nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym. To była cudowna, spokojna sobota. Lecz wieczór przyniósł furię, która zakończyła nasz ostatni spokojny dzień. Z dachów zaczęły padać sporadyczne strzały, próbowano opóźniać nieprzyjaciela, gdy nasza armia cofała się na Kraków. Szukaliśmy schronienia w piwnicy i przesiedzieliśmy w niej całą noc. Nad ranem strzały całkiem ucichły, z ulic zniknęły pojazdy polskich wojsk. Wyszliśmy do salonu na filiżankę herbaty. Usiadłam na kanapie niedaleko okna i widziałam na zewnątrz ludzi w ewidentnie wesołych, radosnych nastrojach. Rozmawiali i śmiali się, trzymali kwiaty, wszędzie pstrykały aparaty fotograficzne.
– Mamo, popatrz – zawołał Artur. – Myślisz, że...? – Przerwał w pół zdania, nie ośmielił się wyrzec na głos nieprawdopodobnego.
– Nie – odparła mama i wtedy Artur wyjął z kieszeni zegarek. W spokój naszego domu wdarł się ryk motocyklu, zegarek upadł na podłogę. Była 9.10.
Wyjrzałam ponownie. Na domu naprzeciwko powiewała swastyka. Mój Boże! Chyba byli przygotowani. Wszyscy oprócz nas wiedzieli.
Po drugiej stronie ulicy zaparkowała ciężarówka wypełniona niemieckimi żołnierzami. Nasi sąsiedzi częstowali ich winem i ciastami, i wołali upojeni radością: „Heil Hitler! Niech nam żyje Führer! Dziękujemy wam za wyzwolenie!”.
Nie rozumiałam. Nie potrafiłam pojąć, co się działo. Co ci ludzie wyrabiali? Przecież znałam ich całe życie. Zdradzili nas.
Poranna herbata wystygła na stole. Mama i tata wbili spojrzenia w ziemię. Ich twarze straciły wyraz. Tata wyglądał staro, jakby poszarzał. Ogromnie się zmienił.
Poczułam, że coś się pali. Rozgrzana bryłka węgla wypadła z wielkiego, zielonego pieca kaflowego na dywan. Pamiętałam, że rok czy dwa wcześniej stało się coś podobnego i mama była bardzo niezadowolona. Obróciła wtedy dywan, żeby przypalone miejsce znalazło się pod kanapą. Chciałam krzyknąć i ostrzec rodziców, ale gdy zauważyłam, jak wpatrują się w ten węgielek, głos uwiązł mi w gardle. Widzieli, że dywan się tli, ale jakby ich to nie obchodziło. Tata w końcu wstał i niedbale butem przesunął bryłkę z powrotem do paleniska. Nikt się nie odezwał.
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Trude, dziewczynkę, którą znałam od małego. Mieszkała z babcią w dwupokojowym mieszkaniu w naszej piwnicy; nie płaciły czynszu, a w zamian prały. Teraz patrzyłam, jak wynosi kwiaty z naszego ogrodu, białe róże, z których byliśmy bardzo dumni, bo zakwitły poza sezonem. Wręczyła je żołnierzowi, łamiąc sobie język obcym jej niemieckim: „Heil Hitler!”. Żołnierz wyciągnął po nie ręce, ale ktoś zaproponował mu sznapsa. Wybrał kieliszek i kwiaty spadły na zakurzoną drogę, gdzie stratowały je żołnierskie buciory. Zaczęłam szlochać, płakać, w jednym wybuchu dałam upust wszystkim emocjom i lękom. Artur przyskoczył do mnie i zasłonił mi usta dłonią.
– Oszalałaś? Chcesz nas wydać?
Ale ja go nie słyszałam. Łzy przynosiły ulgę. W końcu mnie spoliczkował.
– Pomyśl o życiu taty. Jak usłyszą twój płacz...
Nie potrafiłam przestać. Ściągnął mnie z kanapy, pociągnął przez dywan i dalej na górę, mama zasłaniała mi usta. Położyli mnie do łózka, gdzie płakałam w poduszkę, aż w końcu opadłam z sił i zasnęłam.
Wczesnym popołudniem pijany, rozradowany motłoch nadal świętował „wyzwolenie” i skandował ochryple „Heil Hitler!” Rodzice się uśmiechali. Ich uśmiechy sprawiały mi większy ból niż mój płacz i łzy. Wtedy nauczyłam się, że nie mogę płakać zawsze, gdy mam na to ochotę. Zrozumiałam, że staliśmy się wyrzutkami, obcymi we własnym domu, że znaleźliśmy się na łasce ludzi, którzy dotąd byli naszymi przyjaciółmi. Choć miałam tylko piętnaście lat, nabrałam silnego przeświadczenia, bardziej przeczucia niż faktycznej świadomości, że nasze życia już do nas nie należą, że znalazły się w rękach śmiertelnego wroga.
Mama, nawet tej pamiętnej niedzieli, próbowała utrzymać normalny rytm naszego życia. Przygotowała kolację i jak zawsze zasiedliśmy do stołu, ale nikt nie był w stanie jeść, a gdy odnieśliśmy talerze, siedzieliśmy w milczeniu. Artur przyniósł książki o wojnie 1914 roku i szukał informacji o jej przebiegu, ale tata powiedział:
– To inna wojna. Ta na pewno nie będzie trwać cztery lata. Cztery tygodnie, najwyżej cztery miesiące.
Wczesnym wieczorem, gdy wrzaski pijanej tłuszczy ucichły, rozległo się pukanie do drzwi i szept: „Pani Weissmann”. Przyszła nasza sąsiadka, pani Bergmann, matka mojej przyjaciółki Escii. Cała blada i roztrzęsiona przekazała nam wieści, że po południu wyłapano na ulicach kilku Żydów, zamknięto ich w świątyni, a świątynię podpalono.
– Mężczyźni niech lepiej się nie pokazują – wyszeptała.
Tata i Artur spojrzeli po sobie. Mama otworzyła szeroko oczy i zacisnęła usta. Lecz pani Bergmann powiedziała nam też, że rano Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Posiedziała u nas tylko kilka minut. Gdy wstała, aby wyjść, mama odprowadziła ją do drzwi, a ja poszłam za nimi. Zanim otworzyły, obie chwilę nasłuchiwały, w końcu pani Bergmann przekręciła gałkę, rozejrzała po ulicy i wyślizgnęła się przez wąską szparę.
Siedzieliśmy w ciszy jeszcze jakiś czas, nikt nie chciał iść do łóżka. Pierwszy raz w życiu widziałam mamę wieczorem bez robótek ręcznych w dłoniach. Po prostu siedziała i patrzyła w ogień. Po chwili wstała, na zewnątrz spokojna i majestatyczna, i rzekła:
– Idźcie do łóżek, dzieci. Wszyscy potrzebujemy wypoczynku i siły.
Jej słowa zwieńczyły pierwszy dzień pod niemiecką władzą.
Następnego ranka siedziałam z mamą w kuchni, gdy przyszła jedna z sąsiadek, pani Rösche, z drugą kobietą, i zapytała o naszą flagę Polski.
– Flagę? – zaciekawiła się mama. – A po co?
– Żeby zrobić z niej niemiecką. To bardzo proste. Czerwony pas zostawia się jak jest, w białym wycina koło i naszywa na nie czarną swastykę.
Mama pobladła. Z początku szukała flagi w miejscach, w których na pewno jej nie było. Jednak wiedziała, że będzie musiała oddać ją prędzej czy później, więc w końcu ją przyniosła. Pani Rösche zapytała, czy mama ma czarną wstążkę. Odparła, że nie. Ta druga sąsiadka wyjęła kawałek. Powiedziała, że to bardzo porządna wstążka – że wytrzyma długie lata!
Obie sąsiadki spędziły cały ranek na szyciu nazistowskiej flagi na nasz budynek. Do dziś nie wiem, po co to robiły. Może myślały, że jeśli jej nie wywiesimy, to ściągniemy na siebie kłopoty.
Kiedy skończyły, zapytały:
– A gdzie Artur? Jest wysoki i silny. Mógłby ją powiesić.
Mama kazała mi go zawołać. Znalazłam go w jego pokoju, leżał osowiały, w apatii. Gdy powiedziałam, czego od niego chcą, krzyknął:
– Wszyscy postradaliście rozumy? Nigdy! Nigdy! Nie zrobię tego. Powiedz im, że mnie nie ma, powiedz, że umarłem, powiedz cokolwiek!
Więc pani Rösche i ta druga kobieta z wysiłkiem zamocowały flagę w niewielkim otworze w dachu. Całymi dniami nie potrafiłam się zmusić, aby wyjrzeć przez okno, a gdy w końcu to zrobiłam, ujrzałam krwistoczerwony symbol ogarniającej nas tragedii.Rozdział 2
Podbicie Polski zajęło Niemcom osiemnaście dni, osiemnaście krótkich dni. Nadzieje, że nasze wojska odrzucą wroga, zniknęły. Upadł Kraków, później Warszawa, a Niemcy nacierali dalej, nie napotykając oporu. Czekaliśmy już tylko na wyzwolenie przez Francję, Rosję lub, na co liczyli tylko najwięksi optymiści, Anglię albo Amerykę. Krążyło wiele opowieści o nazistowskiej brutalności na wschodzie. Niektórzy Żydzi wracali z zajętych przez nich terenów. Po tym, co tam widzieli, uznawali, że bezpieczniej jednak wrócić do domów. Część zastawała je opustoszałe, większość cennych rzeczy zniknęła. Inni odkrywali, że ich domy zajęły dawne pokojówki, które teraz łaskawie pozwalały właścicielom spędzić noc lub dwie na poddaszu albo w piwnicy, może nawet zabrać jakieś ubrania, a później ich przepędzały.
My mogliśmy zostać w naszym wygodnym domu, więc przynajmniej na razie nie musieliśmy martwić się o schronienie. Dla taty kolejny powód do trosk stanowiły jego interesy. Był współwłaścicielem zakładu produkującego futra. Często wspominał, że chciałby udać się do fabryki i zobaczyć, co się z nią dzieje, ale podobnie jak my wiedział, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Słyszeliśmy historie o ludziach, którzy wychodzili sprawdzić, co z ich zakładami lub sklepami, a na miejscu zastawali Gestapo albo SS. I już nie wracali. Bielsko było przede wszystkim ośrodkiem włókienniczym, a znakomite tkaniny zapewniły mu międzynarodową reputację. Dzięki licznym, wykwalifikowanym robotnikom standard życia był tam wyższy niż w niemal wszystkich innych zakątkach Polski. Wypełnione tkaninami magazyny były rozsiane po całym mieście. Za Wehrmachtem przyszli niemieccy urzędnicy i wszystko zarekwirowali.
Mieszkaliśmy na obrzeżach Bielska w dużym, wygodnym, ponad stuletnim domu. Choć dziadkowie po ślubie unowocześnili piętro, w suficie kuchni nadal widniały odkryte belki, stało w niej wielkie palenisko, betonowe frontowe schody były spękane, okna zamykały się na staromodne rygle, a zamiast centralnego ogrzewania we wszystkich pokojach stały wysokie kaflowe piece. Kochałam ten dom, bo miał wiele tajemniczych zakamarków, zimne klepisko w piwnicy (udawałam, że piwnica to lochy), zabałaganiony strych, po którym hulał wiatr, i najlepsze, czyli rozległy ogród z sadem. Częściowo ciągnął się wzdłuż ściany domu i krawędzi dziedzińca, gdzie stało kilka szop, w których trzymaliśmy drewno i kurczaki. Jednak prawdziwy ogród mieścił się za domem – na skarpie, bo całe Bielsko było rozrzucone na przedgórzu Beskidów. W naszym ogrodzie rosło dobrze ponad sto drzew owocowych, niektóre bardzo wiekowe, i niezliczone jagodziny, stała w nim obrośnięta liliami altana. Granicą ogrodu płynął wąziutki strumyk. Znałam i kochałam ten dom przez całe życie.
Wszystkim mieszkańcom kazali zarejestrować się na policji, a niedługo później Żydzi otrzymali zawiadomienia, że mają oddać całe złoto, samochody, rowery, odbiorniki radiowe, a nawet wieczne pióra. Z początku nie przywiązywaliśmy do tego wielkiej wagi, bo nadal mogliśmy mieszkać we własnym domu, ale wkrótce życie zaczęło robić się coraz trudniejsze. Jedno z nas zawsze czuwało przy oknie, a gdy przed domem zatrzymywał się samochód lub do drzwi zbliżał się budzący grozę zielony mundur, tata i Artur chowali się w szafie.
Początkowo nie chcieli dać się zastraszać. Tata bez przerwy protestował: „Nikomu nic nie zrobiłem. Nie boję się”.
Ale mama rzucała mu tylko wymowne spojrzenie, i to wystarczało. Czekał w kryjówce, dopóki nie dawaliśmy znaku, że zagrożenie minęło. Słyszeliśmy o wielu przypadkach, że niemieccy żołnierze wchodzili do domu o coś wypytać, a gdy tylko drzwi otwierał mężczyzna, zabierali go ze sobą. Zwykle słuch o nim ginął. Rzadko udawało nam się zjeść posiłek bez jakichś zakłóceń. Zrobiliśmy się nerwowi. Nauczyliśmy się z daleka odróżniać odgłosy znienawidzonych buciorów.
Jakoś na początku listopada rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Nie złowrogie dudnienie Gestapo, lecz niepewny, jakby zmęczony sygnał. To dziwne, jak wiele może wyrazić pukanie, jeśli dobrze się wsłuchać. Przyszła siostra mojego ojca Anna z córką Miriam, która była w moim wieku.
Ciotka objęła ojca i zawołała:
– Bracie, bracie, dziękuję Bogu, że cię dla mnie uchował. Zostałam sama.
Szlochając, opowiedziała nam swoją tragiczną historię. Dwa dni przed wejściem Niemców do Bielska wraz z mężem i dwójką dzieci wsiadła do pociągu, próbując dostać się do Warszawy. Pociąg był atakowany dzień i noc. Mówiła, że gdy w lokomotywie zabrakło wody, pasażerowie stworzyli ludzki łańcuch i podawali kubki, butelki i wiadra, a naokoło leżeli martwi i konający. Nocami kulili się pod siedzeniami, nad ich głowami świstały bomby i kule. Podczas jednego z takich ataków ciotka Anna omdlała, więc jej mąż poszedł zdobyć trochę wody, żeby ją ocucić. Gdy się oddalił, spadła bomba. Kiedy ciotka oprzytomniała, ktoś powiedział jej, że został rozerwany na strzępy. Nie wrócił. Niemcy w końcu trafili lokomotywę i pociąg stanął na dobre. Ciotka Anna z dziećmi wysiadła i ruszyli pieszo na wschód. Wspominała, że była to upalna, wyczerpująca noc. Księżyc jasno świecił, widzieli całe tysiące spadających gwiazd, a przynajmniej tak sądzili. Wraz z innymi, którzy im towarzyszyli, wzięli to za dobry omen i szli dalej, przez niewielką piaszczystą pustynię pod Kielcami. Nocą maszerowali wytrwale ku lasom, licząc, że wybawią ich od upału, lecz wpadli na zwartą linię niemieckich karabinów i żołnierzy. Okazało się, że wzięli niemieckich spadochroniarzy za spadające gwiazdy. Wtedy po raz pierwszy poznali na własnej skórze nazistowskie metody. Niemcy najpierw oddzielili mężczyzn od kobiet. Ciotka Anna tuż po stracie męża musiała patrzeć, jak zabierają jej dziewiętnastoletniego syna. Ustawili mężczyzn w szeregu i rozstrzelali co dziesiątego. Pozostałych poprowadzili w stronę lasu. Ciotka pobiegła na miejsce masakry poszukać syna. Kilka serii z karabinów maszynowych uciszyło jęki i zawodzenia agonii, gorący wiatr poniósł echo kroków odchodzącej niemieckiej kolumny.
Wkrótce została już tylko cisza, przerywał ją cichy płacz piętnastoletniej Miriam.
– Mamo, ale ja chcę żyć.
Pieszo, konno, wozem i samochodem udało im się wrócić do Bielska. Ciotka Anna poszła najpierw do własnego domu, ale już zamieszkała w nim niemiecka rodzina. Obeszła domy przyjaciół i krewnych, ale wszystkie stały puste. Nie ośmielała się wierzyć, że my będziemy u siebie. Odnalezienie ojca wlało w nią nową nadzieję. Nie licząc ubrań, które miały na sobie w ucieczce, nie miały żadnej odzieży. Nie miały jedzenia ani pieniędzy. Straciły wszystko. Oczywiście u nas zostały.
Następnego dnia usłyszeliśmy kolejne niepewne pukanie do drzwi. Gdy ciotka Anna ujrzała w progu syna, wprost nie mogła uwierzyć! To było wręcz niemożliwe. Człowiek rzadko zaznaje w swym zwykłym życiu takiego szczęścia. Tak, to naprawdę był Dawid, wybiedzony i głodny, ale żywy. Opowiedział nam swoją część historii. Gdy zabrali go do lasu, jego grupa natknęła się na ukrywający się tam oddziałek polskich żołnierzy. Podczas chaotycznej strzelaniny wdrapał się na drzewo i siedział tam, dopóki Niemcy nie poprowadzili reszty więźniów głębiej w las. Niedługo później niezliczone strzały zabrały życie wielu ludziom. Dawid zaczekał na swej zamaskowanej grzędzie do zmroku, a potem ruszył w drogę powrotną. Szedł głównie nocami, za dnia odpoczywał lub spał pośród drzew albo w stodołach, aż w końcu dotarł do domu.
Dni mijały jak sen, jak choroba bez nadziei na ozdrowienie. Żyliśmy z dnia na dzień, szczęśliwi po każdej nocy, w której u drzwi nie stanęło Gestapo.
Artur bardzo się zmienił. Stał się niespokojny i drażliwy. Książki, które normalnie zajmowały mu całe dnie i noce, leżały nietknięte. Nie wychodził z pokoju. Nie golił się. Nie przebierał. Prawie nie jadł i wątpię, czy spał.
Pewnego ranka, jakieś sześć tygodni po wybuchu wojny, Artur ogłosił przy śniadaniu, że chce iść do centrum miasta. Wszyscy wiedzieliśmy, że to groźna wycieczka. Rodzice rozumieli, że chciał sprawdzić czy Gisa, jego sympatia, wróciła ze środkowej Polski, dokąd w dniu inwazji uciekła z rodzicami. Nie sprzeciwili się, powiedzieli, żeby sam decydował. Ogolił się i poszedł. Powiedział tylko:
– Idę.
Rodzice patrzyli zza zasłon, jak odchodził ulicą. Kiedy mijał niemieckiego żołnierza, zadrżeli i złapali się za ręce. A gdy żołnierz nie zwrócił na niego uwagi, odetchnęli z ulgą. Czekaliśmy niecierpliwie, zastanawialiśmy się, kiedy Arthur wróci, braliśmy pod uwagę, że Gisa może rzeczywiście wróciła, więc nie będzie go dłużej. Podczas tego niekończącego się czekania dwa razy widziałam, jak tata połyka pigułki. Mama bez zapału zajmowała się obowiązkami domowymi. Nie rozmawialiśmy o Arturze ani o jego misji, lecz byliśmy boleśnie świadomi, że każda minuta może przynieść mu tragedię.
Gdy już wydawało się, że minęła cała wieczność, w końcu go ujrzeliśmy, zmierzał nieśpiesznie w stronę domu. Bez słowa poszedł do swojego pokoju.
Zajrzałam do niego po kilku minutach. Na nocnym stoliczku stało zdjęcie Gisy. Była śliczną dziewczyną, miała wielkie ciemne oczy i blond włosy. Uśmiechała się z tego zdjęcia, ale gdy przyjrzałam się dokładniej, jej uśmiech nagle wydał mi się smutny.
Nauczyłam się już, aby nie zadawać pytań, stałam więc cicho i czekałam, aż Artur sam się odezwie.
– Przed jej domem leży martwy pies.
– Rolf? – zapytałam.
Skinął głową.
– Zastanawiam się – rzekł po chwili – czy zdechł z głodu, zabili go, czy ruszył za Gisą i jej rodziną, zgubił ich w drodze i wrócił tu zdechnąć.Rozdział 3
W połowie października pocztą przyszło zawiadomienie, że wszyscy mężczyźni od szesnastego do pięćdziesiątego roku życia mają się zarejestrować. Gdy nadeszło, siedzieliśmy akurat przy obiedzie. Mama otworzyła szeroko oczy i spoglądała to na tatę, to na Artura. Zacisnęła usta, jakby tłumiła płacz. Tata zaczął szarpać wąsy zdrową ręką. Artur i Dawid popatrzyli po sobie, a potem spuścili wzrok i udawali, że zajmuje ich jedzenie. Ciotka Anna nakładała Miriam sałatkę. Drżały jej dłonie i liście sałaty wylądowały obok talerza. A ja potrafiłam myśleć tylko o jednym: że nie doceniałam, jak przyjemny był wczorajszy obiad.
W końcu Artur powiedział cicho:
– Słyszałem o tym. Wiem, o co chodzi. Wywożą młodych mężczyzn w głąb Polski, żeby odbudowywali to, co zniszczyły bomby. – Jego głos lekko drżał.
Kiedy Dawid dodał: „Wyjeżdżamy pojutrze”, rodzice i ciotka pobledli.
Czyli obaj wiedzieli, ale woleli milczeć. Zdziwiłam się, że mama nie płakała. Po prostu chodziła po pokoju z zaciśniętymi ustami. Ramię taty zawisło ciężko na temblaku. Ciotka Anna nie odezwała się ani słowem.
Później tego popołudnia poszłam na górę, do pokoju Artura. Przeglądał książki, od czasu do czasu rzucał okiem na ogród, gdzie pośród drzew świszczał pierwszy jesienny wiatr. Na trawniku powiększały się sterty liści. Dzień wydawał się bardzo krótki.
Nie mówiliśmy za wiele. Artur kilka razy próbował zagaić rozmowę, ale gdy zmuszaliśmy się do żartów, nasze słowa brzmiały sztywno i nieprawdziwie. Więc w końcu całkiem zamilkliśmy.
Nie poznawałam już rodziców. Nie poznawałam brata. Nigdy wcześniej nie widziałam ich takich milczących. Wolałabym, aby wszyscy płakali, aby rodzice płakali, aby ściany płakały, aby lało i waliło piorunami. Ta martwa cisza była najgorsza. Wdzierała się we mnie, przepełniała mnie strachem i niepewnością.
Kiedy następnego ranka Artur i Dawid poszli się zarejestrować, wybrałam się z nimi. Chłopcy i mężczyźni, a wielu z nich znałam, ustawiali się w kolejce, zapisywali i dostawali numer.
Jeden z nich, kolega Artura z klasy, powiedział nam później, że wielu chłopaków z innych miast wywieźli do obozów i zabili.
– Nonsens – odpowiedział mu Artur – co za głupoty ludzie wymyślają.
W drodze do domu zatrzymaliśmy się na miejscu po świątyni. Zostało z niej zwęglone drewno, osmalone cegły i rozbite szkło. Tylko jeden filar wznosił się dumnie i opierał jesiennemu wiatrowi. Wpełzliśmy na gruzowisko, nie bacząc, czy ktoś nas zobaczy.
Artur podniósł kilka kawałków szkła i dał mi jeden. Otoczył mnie swoim mocnym ramieniem i powiedział:
– Popatrz na ten filar. Nic mu nie grozi. Musimy mieć wiarę. Nigdy o tym nie zapominaj, Gerdo.
Wiele lat później zgubiłam ten kawałeczek szkła gdzieś w czechosłowackich lasach, ale nigdy nie zapomniałam słów brata.
Tego wieczoru ciotka Anna, Dawid i Miriam wyszli wcześniej, żeby spędzić trochę czasu z pewną rodziną z kamienicy, w której mieszkali przed wojną. Ci ludzie mieli na tyle szczęścia, że pozwolono im zostać w budynku, więc porozmawiali z obecnymi lokatorami dawnego mieszkania ciotki. Liczyli na to, że jeśli ci dowiedzą się, że Dawid wyjeżdża, to pozwolą mu zabrać część swoich rzeczy. Ciotka powiedziała, że warto spróbować, ale obiecała, że rano wróci.
Tak więc tego smutnego dnia, 18 października 1939 roku, wróciliśmy do domu. Poszliśmy do pokoju Artura. Usiadłam na krześle przy oknie i patrzyłam na niego. Siedział przy biurku i opróżniał szuflady. Niektóre papiery czytał, a następnie ostrożnie odkładał z powrotem.
Byłam dumna z brata, choć czasami miałam niektórym dziewczynom za złe, że zabiegały o moją przyjaźń tylko dlatego, że liczyły na znajomość z nim. Kiedy szliśmy gdzieś razem, widziałam ich zazdrosne spojrzenia i przywykłam do padających później pytań: „Co to za przystojny brunet?”. „Mój brat”, odpowiadałam zawsze z radością i dumą. W Arturze było coś, co sprawiało, że wydawał się otwarty i dawał się lubić, no i miał ten szczery, olśniewający uśmiech, któremu nikt nie potrafił się oprzeć. Przyjaciół zdobywał bez trudu, zarówno wśród starszych, jak i młodszych. Jego dowcip i inteligencja dorównywały powierzchowności. Wszystko, za co się zabierał, szło mu świetnie. Zdobył uznanie za znakomitą pracę z chemii i celował w doktorat w tej dziedzinie. Pisał dla prominentnego periodyku, „Przewodnika Literackiego”. Pewnego razu, ot tak, dla zabawy, zaczął malować. I jeden z jego pierwszych obrazów zdobył nagrodę. Podziwiałam go. Często mu zazdrościłam. Świetnie pamiętam, jak tamtego ostatniego popołudnia siedział przy biurku i przeglądał pamiątki z młodości.
Mama w końcu zawołała nas na kolację. Jak przez te wszystkie lata, przez te cudowne lata dzieciństwa, gdy bawiliśmy się w przytulnym pokoju, za oknem szumiał jesienny wiatr, w jadalni strzelał ogień i wszyscy schodziliśmy się tam, aby wspólnie zjeść ciepły posiłek. Lecz to miała być nasza ostatnia wspólna kolacja.
Tym razem to Artur wziął na siebie ciężar prowadzenia rozmowy. Ociągaliśmy się nad herbatą, widziałam, że rodzice rozpaczliwie pragną jak najbardziej wydłużyć ten wieczór.
– Lepiej połóż się dzisiaj wcześniej – powiedział w końcu tata.
Było to najbliższe nawiązanie do porannego rozstania.
Tamtej nocy nie mogłam spać. W gałęziach drzew ciągle zawodził wiatr. Gdzieś w oddali szczekał żałośnie pies. Poszłam na palcach do pokoju Artura. Twardo spał. Pamiętam, że usiadłam cichutko w nogach jego łóżka, patrzyłam w ciemność, aż w końcu tam zasnęłam. Następne, co pamiętam, to jego głos:
– Tato, proszę, daj jej spać. To jeszcze dziecko.
Wcale nie spałam, wszystko słyszałam. Wstałam i zbiegłam do kuchni. Na zewnątrz nadal było ciemno.
Mama krzątała się przy śniadaniu. Powiedziała, żebym ubrała płaszcz, po czym dała mi trochę pieniędzy i kazała iść po bułki dla Artura. Miałam odszukać Zeloskiego. Był naszym ogrodnikiem i złotą rączką. Teraz pracował w piekarni i rozwoził bułki i chleb w wielkich koszach.
Na zewnątrz było ciemno, choć oko wykol, padała zimna mżawka. W oknie Artura paliło się światło. Najwyraźniej pakował ostatnie rzeczy. Na dole, w kuchni, też się świeciło. Resztę domu spowijał mrok, podobnie jak wszystkie inne domy przy ulicy, nie licząc paru świateł w kuchennych oknach.
Wtedy zauważyłam idącego ulicą Zeloskiego. Podbiegłam do niego. Słabo słyszał, więc pociągnęłam go za rękaw.
– Panie Zeloski – powiedziałam. – Chciałam kilka bułek dla Artura. Wyjeżdża, wie pan.
– Wyjeżdża? – zapytał oszołomiony. Zeloski zawsze podziwiał Artura. Uważał, że wszystko, co robi, jest słuszne. Gdy Artur bawił się z kolegami w Indian, zadeptując przy tym kwiaty i niszcząc krzewy, zawsze znajdował jakąś wymówkę, żeby oczyścić go z winy, nawet jeśli oznaczało to obwinienie na przykład mnie.
Dał mi kilka bułek, a ja dałam mu pieniądze.
– Szkoda – rzekł. – A taki był bystry chłopak.
Pokręcił sędziwą głową i podreptał w swoją stronę.
– Jak to „był”? – krzyknęłam za nim.
– Już go nie zobaczysz – odpowiedział.
Zaczęłam szarpać go za rękę.
– Panie Zeloski, oszalał pan? Stary dureń z pana.
Kilka bułek wypadło z jego koszyka. A on tylko smutno pokręcił głową.
– Nienawidzę pana! – wrzasnęłam i kopnęłam bułki do rynsztoka. Pobiegłam do domu.
Rodzice i Artur siedzieli przy stole. Położyłam bułki w koszyczku na chleb. Mama nalała Arturowi kakao. Usiadłam na swoim miejscu. Nie pamiętam, o czym rozmawiali, ale gdy tata się rozejrzał, poczułam, że próbuje dobrze zapamiętać widok nas wszystkich razem, przy stole. Chciał coś powiedzieć, ale głos mu się załamał. Zerwał się gwałtownie i wybiegł. Odkąd się rozchorował, nie widziałam, aby się tak poruszał. Mama dała mi wzrokiem znak, że powinnam pójść za nim, i wróciła do rozmowy z Arturem, który udawał, że nie zauważył, co zaszło.
Scena, którą ujrzałam w korytarzu na piętrze, złamała mi serce. Tata stał przy drzwiach pokoju Artura i patrzył na niedbale rozrzucone w nim ubrania. Opierał się o ścianę, zasłonił oczy zdrową ręką. Zgarbiony, nie przypominał postawnego, zawsze wyprostowanego mężczyzny. Jego ciemne włosy mocno posiwiały. I wtedy dostrzegłam wielkie łzy spływające po jego policzkach.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, jak ojciec płacze. Płakał bezgłośnie. Do tej pory mój wielki silny ojciec zawsze był ostateczną instancją, która zabraniała czegoś lub przyzwalała na coś w moim życiu. Teraz stał się równie bezradny jak ja.
Poczułam obezwładniającą litość i ból. Objęłam tatę. Poczuwszy moje ręce, zadrżał i z jego gardła wyrwał się przeraźliwy, tłumiony do tej pory szloch, płacz, którego nigdy nie zapomnę, który nie przypominał ludzkiego głosu. Przypominał zawodzenie rannego, konającego zwierzęcia. Później słyszałam go wielokrotnie z ust zabijanych ludzi.
– Och tato, tato!
Odprawił mnie gestem.
Wróciłam do kuchni. Mama smarowała masłem bułkę dla Artura, rozmawiali. Po chwili tata wrócił, a Artur spojrzał na zegar. Zbliżała się szósta. Mój Boże, jak szybko minął ten czas! Za dziesięć minut musiał iść. Za dziesięć minut mieliśmy się pożegnać i nic nie mogło temu zapobiec. Te ostatnie minut rozciągnęły się w całą wieczność. Chciałam mieć to za sobą jak najszybciej.
W końcu Artur wstał. Narzucił na granatowy sweter krótką kurtkę, podniósł chlebak, ale odłożył go i podszedł do taty. Otworzył usta, chciał coś powiedzieć, lecz się nie odezwał.
Tata wstał powoli. Najpierw uniósł zdrowe ramię, a potem, z nieprawdopodobnym wysiłkiem, również drugie, na wpół sparaliżowane, i niezgrabnie objął Artura. Zakrawało na cud, że w ogóle udało mu się tę rękę zgiąć. Widzieliśmy, że sprawia mu to niewyobrażalny ból. Położył lewą dłoń na ciemnych włosach Artura, a chwilę później, szybkim ruchem, także prawą. Dla nas, dzieci, był to znajomy i pocieszający gest.
Jego dłonie były bardzo blade, ale nie zadrżały. Uniósł szklisty wzrok. I przyciągnął Artura do siebie. Dotknął ustami czoła syna.
– Bóg z tobą, synu! – Złapał Artura za ramiona i popchnął go w objęcia matki. Jej drobne, zgrabne dłonie na chwilę spoczęły na jego głowie, ale mama się uśmiechała. Nigdy nie widziałam u niej tak silnego spojrzenia.
Artur uniósł jej dłonie do ust i odwzajemnił się jednym ze swych najbardziej beztroskich uśmiechów. „Maminko”, powiedział. Nazywał ją tak, gdy był małym chłopcem.
– To wcale nie jest trudne pożegnanie, moje dziecko, bo wiem, że wkrótce wrócisz – powiedziała cicho. Pocałowała go w czoło, nadal się uśmiechając.
Następnie szybkim, wręcz pełnym ulgi gestem Artur obrócił się do mnie, podniósł mnie, pocałował w oba policzki i powiedział swobodnie:
– Miło, że w końcu nie będziesz za mną wszędzie łazić.
To przełamało napięcie. Stanęłam na placach i wzięłam go w objęcia, próbowałam połykać łzy. Nachylił się do mnie i wyszeptał mi do ucha:
– Bądź silna, będą cię potrzebowali.
A potem zbiegł po schodkach na ulicę.
Poszliśmy za nim. Chcieliśmy odprowadzić go na dworzec, ale odwrócił się i powiedział:
– Proszę, wyświadczcie mi przysługę. Chciałbym pójść sam.
Tak, nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak zamykają go w bydlęcym wagonie pod batem nazistów. Ruszył szybko chodnikiem. Jaśniało. Po chwili zwolnił. Stanął. Wiedziałam, że chce się odwrócić, ujrzeć obraz rodziny na tle domu i ostatni raz pomachać na pożegnanie, ale nie zrobił tego. Zawahał się na chwilę, ale się nie odwrócił. Zamiast tego szedł coraz szybciej i szybciej, ku nieznanemu.Rozdział 4
Gdy Artur zniknął nam z oczu, tata delikatnie musnął mamę po ramieniu. Weszłam za nimi do domu. Nikt się nie odzywał. Tego dnia rodzicom nie było łatwo przebywać w jednym pokoju.
Tata zanurzył się w Biblii. Ciotka Anna wróciła, poszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Mama ubrała płaszcz, otuliła głowę szalem i wyszła. Ruszyłam za nią na cmentarz, położony kilka minut spacerem od domu. Znajdował się na wzgórzu ogrodzonym wysokim murem z cegły. Niektóre jego części były bardzo stare, stały w nich nagrobki nawet z 1700 roku. Mama szła powoli żwirową ścieżką, a gdy zbliżyłyśmy się do części, w której leżeli nasi krewni, przyśpieszyła kroku. Zza zarośli wyłoniły się ciemne marmurowe nagrobki z wyblakłymi inskrypcjami. Zauważyłam jeden świeży, połyskujący złotem napis: „Julia Mückenbrunn”. Był to grób matki mojej mamy. Zmarła półtora roku wcześniej. Zobaczyłam, że mama składa głowę na kamieniu, jak zapewne wielokrotnie na piersi matki, gdy była dzieckiem. Owładnięta emocjami wymamrotała: „Moje dziecko... moje dziecko... matko!” i zaczęła gorzko płakać. Nie zdołałam zrozumieć wszystkiego, co wtedy mówiła. Był to dziwny, cichy monolog, a jednak czułam, że jej wewnętrzny głos krzyczy z całych sił: „Boże, przyprowadź go do mnie z powrotem”.
Potem mama stanęła prosto i zwróciła się do nagrobka zupełnie innym tonem:
– Matko, masz szczęście. Gdybym tylko ja miała pewność, że któregoś dnia moje dzieci staną nad moim grobem.
Po powrocie do domu poszłam prosto do swojego pokoju. Nie było sensu nawet zaczynać rozmowy. Każdy chciał być sam ze sobą.
Od niechcenia przeglądałam album ze zdjęciami. Natrafiłam na fotografie zrobione zeszłego lata. Leżałam na łóżku, patrzyłam w niebieski sufit i oddałam się cudownej grze we wspominania przeszłości, snułam z jej skrawków marzenia o przyszłości. Żadna teraźniejszość nie istniała.
Była to wspaniała ucieczka. Na przykład Krynica, do której udałyśmy się z mamą latem. Elegancki kurort letni, mniej więcej trzysta kilometrów na południowy wschód od Bielska. Odtworzyłam dreszcz emocji, ekscytację okresu przygotowań, krawców, przymiarek i wreszcie podróży. Pamiętałam to wszystko tak wyraźnie. Zakochałam się w Krynicy od samego początku. Nasz hotel miał Karpaty po jednej stronie i przepięknie ukształtowane ogrody po drugiej. Mieścił cudowny basen, korty tenisowe. Gdyby tylko mama nie upierała się na koncerty przy deptaku każdego popołudnia, które wymagały odpowiedniego stroju, włożenia kapelusza i pończoch. Jakże ja tego nie znosiłam! Pamiętałam też koncert na świeżym powietrzu, na który poszłyśmy dzień przed powrotem. Było rozkoszne sierpniowe popołudnie, białe ławki, piękne kwiaty, szczęśliwi ludzie, mocno opaleni mężczyźni i kobiety w barwnych letnich sukniach. Byłam bardzo dumna z mamy. Wyglądała pięknie w granatowo-białej wzorzystej sukni i kapeluszu z szerokim rondem. Orkiestra grała walce wiedeńskie. Zawsze uśmiechała się na ich dźwięk. Przypominały jej młodość, bo kiedyś, podczas balu w Wiedniu, została wybrana królową walca.
Nagle pod namiot koncertowy wbiegł chudy mężczyzna, odepchnął na bok oszołomionego dyrygenta i krzyknął:
– Ludzie, poszaleliście?! Nie wiecie, co się właśnie dzieje?!
Wskazał na milczące górskie szczyty, na których granica Polski spotykała okupowaną przez Niemcy Czechosłowację, i kontynuował:
– W każdej chwili może nadejść stamtąd katastrofa. Idzie wojna, a wy siedzicie wystrojeni i słuchacie sobie ślicznej muzyki. Wracajcie do domów, chwytajcie za broń! Przeciwstawmy się wrogowi!
Jego biała koszula była rozpięta pod szyją, lekko rudawe włosy opadały mu na czoło, żywo gestykulował, w jego głosie pobrzmiewała osobliwa siła i pewność. Chwilę później przyjechała policja i zabrała młodzieńca.
– Wariat – mruczeli ludzie. – Przymkną go za zakłócanie spokoju.
Ale prawie wszyscy opuścili koncert.
Mama uważała, że powinnyśmy czym prędzej wracać do Bielska, ale ja namawiałam ją, abyśmy zostały jeszcze tydzień, tak jak planowałyśmy. Nadal się wahała, gdy rankiem przyszedł telegram od taty, ten, w którym pisał, że chce, byśmy wracały. Spakowałyśmy się pośpiesznie i odjechałyśmy najbliższym pociągiem.
Gdy przejeżdżałyśmy w pobliżu czeskiej granicy, przez chwilę zastanawiałam się, czy naprawdę wybuchnie wojna. Lasy były zielone i wyglądały tak spokojnie, pola pokrywała dojrzała, dorodna pszenica, chłopskie dzieci machały do szybko przemykającego pociągu. Ale gdy stawaliśmy na większych stacjach, myśli o wojnie wracały. Na peronach piętrzyły się bagaże, gdzie nie spojrzeć stały skrzynie i kufry opatrzone wielkimi literami – „Warszawa”.
Do Bielska dojechałyśmy wczesnym wieczorem. Tata i Artur przyszli po nas na dworzec. Na ich widok moje lęki zniknęły, choć zauważyłam, że tata nie wyglądał najlepiej. Powiedział, że doskwiera mu ramię. Mama się zaniepokoiła.
– Juliusz, jesteś bardzo blady – powiedziała.
– Nie – odparł – po prostu wy jesteście bardzo opalone.
W domu było chłodno i doznałam tego cudownego uczucia powrotu pod własny dach.
Czy mama wezwała lekarza, który kazał tacie się położyć do łóżka, nazajutrz po naszym powrocie, czy kilka dni później? Ale nie chciałam wspominać choroby taty, nadejścia Niemców ani wyjazdu Artura. O ileż łatwiej rozmyślać o tym wszystkim, co działo się przed wojną, o szkole, prywatnym liceum dziewczęcym prowadzonym przez siostry Notre Dame, w którym musiałyśmy nosić powściągliwe jasnogranatowe mundurki z błękitnymi lamówkami, brązowe pończochy ze sztucznego jedwabiu i proste buty. Tylko podczas letnich wakacji mogłyśmy się ubierać, jak chciałyśmy. A jednak ascetyczne mundurki wcale nam nie przeszkadzały. Sprawiały tylko, że nasze letnie stroje zdawały się jeszcze barwniejsze, jeszcze bardziej wyczekiwane.
Takie myśli były wspaniałą ucieczką od rzeczywistości. Roztaczała się przede mną kojąca przeszłość, moje cudowne dzieciństwo, bezpieczne i spokojne, może nazbyt spokojne, jak na to, co miały przynieść mi kolejne lata, ale pełne miłych wspomnień, z których mogłam czerpać siłę.
Mijały dni, które przerodziły się w cały tydzień bez wieści od Artura. Nikt nic nie wiedział o żadnym z chłopców. Codziennie chodziłam do Kultusgemeinde, Żydowskiego Ośrodka Społecznego, sprawdzić, czy ktoś coś wie. W drugim tygodniu po wyjeździe Artura, gdy po raz kolejny wróciłam do domu z pustymi rękoma, usłyszałam od mamy, że tata odpoczywa i że jest przy nim pan Pipersberg. Od razu poprawił mi się nastrój, bo uwielbiałam pana Pipersberga. Był średniego wzrostu, miał falowane siwe włosy, równo przycięty wąsik, przyjazne, roziskrzone niebieskie oczy i zaraźliwy uśmiech. Był bliskim przyjacielem i wspólnikiem taty. Został wdowcem, a jego dzieci założyły już własne rodziny, więc poświęcał się fabryce. Ten czarujący i inteligentny człowiek zjeździł cały świat, znał wiele zdumiewających opowieści i zawsze potrafił znaleźć taką, która idealnie pasowała do sytuacji. Spędzał u nas wiele czasu, a w święta przynosił nam wspaniałe podarki.
Mama poleciła mi iść na górę powiedzieć, że obiad gotowy. Kiedy weszłam, tata i pan Pipersberg byli pochłonięci poważną rozmową, debatując nad ryzykiem wybrania się do zakładu. Uznali, że to jednak zbyt niebezpieczne i ostatecznie postanowili, że na razie żaden z nich nie powinien tego próbować.
Popołudnie minęło przyjemnie. Gdy pan Pipersberg szykował się do wyjścia, uznałam, że odprowadzę go kawałek i zobaczę się z Ilse, jedną z moich przyjaciółek. Wypuszczanie się na ulice miasta było dla dziewczyny w moim wieku mniej groźne niż dla dorosłego mężczyzny. Ilse Kleinzähler należała do moich najbliższych przyjaciółek. Jej ojciec wyjechał tym samym transportem co Artur, a ona, razem z matką i czteroletnią siostrą Kitty, poszły mieszkać do dziadków. Niestety, dom ich dziadków znajdował się po drugiej stronie miasta i widywałyśmy się rzadziej niż bym chciała.
Kiedy wyszliśmy z domu, pan Pipersberg powiedział:
– Idę do fabryki.
– Myślałam, że zdecydowaliście inaczej.
– Ach, nie zamierzam wchodzić do środka – wyjaśnił. – Chcę tylko przejść obok.
– W takim razie pójdę z panem. Mogę iść tamtędy do Ilse.
Zawahał się.
– Nie wiem, czy powinnaś.
– Przecież wie pan, że nic mi nie zrobią – powiedziałam i na tym stanęło.
Był zimny, ponury dzień. Na jesiennych liściach osadził się już delikatny szron. Zastanawiałam się, jak fabryka będzie wyglądała. Słyszałam, że polskie oddziały zwaliły obrastające ją drzewa w jałowej próbie powstrzymania niemieckiego natarcia. Dostrzegliśmy ją po pół godzinie żwawego marszu. Widok jej nagich, szarych murów mną wstrząsnął. Cztery budynki, tworzące prostokąt z dziedzińcem pośrodku, wyglądały w tym obcym otoczeniu posępnie i groźnie.
Nie ośmieliliśmy się zbliżyć do głównej bramy. Skręciliśmy tuż przed prowadzącą do niej wybrukowaną drogą i skierowaliśmy się ku niewielkiemu wejściu bocznemu. Było zamknięte, więc obeszliśmy budynek w poszukiwaniu innego. Skręciliśmy za róg i stanęliśmy jak wryci. Ujrzeliśmy wielkie ciężarówki zaparkowane za bramą. Ładowali na nie sterty kosztownych futer. Poczułam, że dłoń pana Pipersberga zaciska się na moim ramieniu. Wywozili owoc lat wytężonej pracy.
Odruchowo spojrzałam w okno biura ojca. I wtedy usłyszałam dziwny śmiech pana Pipersberga. Trzęsąc się, pokazał na duży czerwony znak z pogrubionymi białymi literami:
ZAKAZ WSTĘPU DLA PSÓW I ŻYDÓW
– Cieszę się, że nie ma tu twojego ojca – powiedział. – Bardzo się cieszę. Nie ma co tu przychodzić. – Odwrócił się powoli, przedstawiał sobą naprawdę żałosny widok. – Lepiej wracaj do domu. No, uciekaj. Chcę zostać sam.
Pobiegłam, nie oglądając się za siebie. Straciłam ochotę na odwiedziny u Ilse.
W domu unikałam rodziców i po cichu poszłam do siebie. Znowu zanurzyłam się w marzeniach o przeszłości. Niespodziewanie zdałam sobie sprawę, że pan Pipersberg bardzo przypominał mi tego młodego mężczyznę z Krynicy, który awanturował się na koncercie. W młodości musiał wyglądać tak samo.
Zagubiona w rozmyślaniach nagle zauważyłam, że gałka w drzwiach mojego pokoju powoli się obraca. Zeskoczyłam z kanapy i gwałtownie otworzyłam drzwi na oścież. Stał za nimi pan Pipersberg, twarz miał szarą jak popiół. Nie miał płaszcza, jego marynarka była poplamiona i zmięta. Zaprowadziłam go do łóżka, a on położył się.
– Co się panu stało?
Przyłożył palec do ust, pokazując, żebym była cicho.
– Nikomu nie mów. Jeśli dasz radę, przynieś trochę ciepłej wody i watę.
Gdy wróciłam, ściągał marynarkę. Zakrwawiona koszula przykleiła mu się do ciała. Pomogłam mu ją zdjąć, zauważyłam, że zagryza przy tym wargi. Miał poranione plecy i tors. Jego lewe oko nabiegło krwią i zaczynało sinieć.
Kiedy opatrywałam rany, milczał, a potem powiedział, jakby do siebie:
– Nie mogłem tego zdzierżyć. Musiałem wejść, i zapytali, com za jeden. Żaden z robotników nie chciał powiedzieć, więc sam przyznałem, że jestem właścicielem. „Jesteś Żydem, tak?”, no i mnie pobili. Część robotników drgnęła, jakby chcieli im przeszkodzić, ale bali się i w końcu obrócili się plecami. Ledwo do was dotarłem.
– Nie mów tacie – ostrzegł. – Pozwól mi tu przenocować.
Przyniosłam mu herbatę i kanapkę. Upił trochę, ale jeść nie był w stanie.
– Są jakieś wieści od Artura? – zapytał.
Gdy zaprzeczyłam, pokręcił głową i zamknął oczy.
Tego wieczoru poszłam do pokoju Artura, po raz pierwszy, odkąd wyjechał. Wszystko leżało nietknięte, dokładnie tak jak to zostawił. Matka nawet nie zaścieliła łóżka. Na poduszce nadal widniał niewyraźny odcisk jego głowy. Skuliłam się w nogach, jakbym nie chciała mu przeszkadzać.
Rano obudziłam się wcześnie i podreptałam na palcach do mojego pokoju, chciałam zapytać pana Pipersberga, czy chce kawy. Ale już go nie było. Koce leżały schludnie złożone. Jedynym dowodem wydarzeń zeszłego wieczoru były kłębki zakrwawionej waty w koszu na odpadki.