Wtorki z Morriem - ebook
Wtorki z Morriem - ebook
Książka, która pozwoli ci lepiej poznać samego siebie i na nowo odkryć świat
Wielu spotkało w swoim życiu kogoś, kto stał się dla nich mądrym i cierpliwym nauczycielem, zawsze służącym radą i pomagającym stawiać pierwsze kroki w dorosłym życiu. Dla Mitcha Alboma taką osobą był Morrie Schwartz, profesor socjologii, który go kiedyś uczył. Po dwudziestu latach spotykają się ponownie w bardzo trudnym dla autora okresie. Jego dawny mistrz jest nieuleczalnie chory, mimo to widują się jak kiedyś co wtorek, a ich rozmowy stają się dla Mitcha bezcenną lekcją życia.
Wtorki z Morriem to pierwszy bestseller Mitcha Alboma, który przyniósł pisarzowi popularność na całym świecie. Jest to piękna relacja ze spotkań mistrza z uczniem, którą Albom dzieli się z czytelnikami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-839-3 |
Rozmiar pliku: | 681 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałbym podziękować wszystkim, którzy w dużym stopniu przyczynili się do powstania tej książki. Za dzielenie ze mną wspomnień, za cierpliwość i za wskazówki pragnę podziękować Charlotte, Robowi i Jonathanowi Schwartzom, Mauriemu Steinowi, Charliemu Derberowi, Gordiemu Fellmanowi, Davidowi Schwartzowi, rabinowi Al Axelradowi oraz wielu, wielu innym przyjaciołom i kolegom Morriego. Specjalne podziękowania należą się Billowi Thomasowi, który książkę redagował, za jego rozważne podejście do projektu. I oczywiście Davidowi Blackowi, który często wierzy we mnie bardziej niż ja sam, za co jestem mu jak zawsze bardzo wdzięczny.
Największe podziękowania należą się Morriemu — za to, że zgodził się podjąć ze mną to zadanie. Mieliście kiedyś takiego nauczyciela?
PROGRAM
Ostatnie zajęcia za życia profesora odbywały się raz w tygodniu, w jego domu, w pobliżu okna gabinetu, aby profesor mógł obserwować, jak kwitnie niewielki różowy hibiskus. Spotykaliśmy się we wtorki po śniadaniu. Rozmawialiśmy o sensie życia. Punktem wyjścia było własne doświadczenie.
Nie było ocen, ale co tydzień odbywał się ustny egzamin. Należało odpowiadać na pytania, a także zadawać własne. Od czasu do czasu trzeba było wykonać pewne zadania praktyczne, takie jak poprawienie ułożenia głowy profesora na poduszce lub umieszczenie okularów na grzbiecie jego nosa. Pocałunek na pożegnanie gwarantował dodatkowe punkty.
Nie wymagano lektur, lecz omawiano wiele zagadnień, między innymi takie jak miłość, praca, społeczność, rodzina, starzenie się, przebaczanie, a w końcu i śmierć. Ostatni wykład był bardzo zwięzły, składał się jedynie z kilku słów.
Ceremonię rozdania dyplomów zastąpił pogrzeb.
Chociaż nie było egzaminów końcowych, należało napisać jeden długi esej. Poniższy tekst to właśnie ten esej.
Na ostatnie zajęcia za życia profesora uczęszczał tylko jeden student.
Byłem nim ja.
Jest gorące, parne niedzielne popołudnie późną wiosną 1979 roku. Są nas setki — studentów ostatniego roku — siedzimy obok siebie na drewnianych składanych krzesłach ustawionych rzędami na głównym dziedzińcu kampusu Brandeis University w Waltham, w stanie Massachusetts. Mamy na sobie niebieskie nylonowe togi. Niecierpliwie wysłuchujemy długich przemówień. Po skończonej ceremonii wyrzucamy w górę czapki studenckie — jesteśmy oficjalnie absolwentami college’u. Dla wielu z nas na scenie dzieciństwa właśnie zapadła kurtyna.
Po chwili odnajduję Morriego Schwartza, mojego ulubionego profesora, którego przedstawiam rodzicom. Jest to niewysoki mężczyzna, który stawia małe kroczki, i wydaje się, że silniejszy podmuch wiatru mógłby go w każdej chwili wynieść pod chmury. W todze profesorskiej wygląda jak skrzyżowanie biblijnego proroka z bożonarodzeniowym elfem. Ma błyszczące niebieskozielone oczy, rzedniejące siwe włosy, które opadają mu na czoło, wielkie uszy, trójkątny nos i siwiejące brwi. Chociaż ma powykrzywiane zęby, to znaczy dolne zęby odchylone ukośnie do wewnątrz — jakby ktoś mu je kiedyś tam wbił jednym uderzeniem — śmieje się zawsze tak, jakby właśnie usłyszał najlepszy na świecie dowcip.
Opowiada rodzicom, że uczęszczałem na wszystkie jego zajęcia. Mówi:
— Macie świetnego syna.
Speszony, wbijam wzrok w ziemię. Przed odjazdem wręczam profesorowi prezent: jasnobrązową teczkę z jego inicjałami. Kupiłem ją poprzedniego dnia w centrum handlowym. Nie chciałem o nim zapomnieć. A może nie chciałem, by on o mnie zapomniał.
— Ty, Mitch, należysz do dobrej połowy ludzkości — stwierdza, podziwiając teczkę. Potem mnie obejmuje. Czuję uścisk jego szczupłych ramion. Jestem od niego wyższy i kiedy mnie obejmuje ramionami, czuję się nieswojo, jak ktoś starszy, jak gdybym ja był ojcem, a on dzieckiem.
Pyta, czy będę z nim w kontakcie, na co bez wahania odpowiadam:
— Oczywiście.
Kiedy cofa się o krok, widzę, że ma łzy w oczach.
PLAN ZAJĘĆ
Wyrok śmierci ogłoszono mu latem 1994 roku. Jak sobie teraz przypominam, Morrie już na długo przedtem przeczuwał, że nadchodzi coś złego. A wiedział już na pewno w dniu, kiedy przestał tańczyć.
Przedtem profesor zawsze rwał się do tańca. Nie miał jakiegoś ulubionego rodzaju muzyki. Rock and roll, muzyka big-bandowa, blues — kochał je wszystkie. Zamykał oczy, po czym z błogim uśmiechem zaczynał poruszać się zgodnie z własnym poczuciem rytmu. Nie zawsze wychodziło mu to zgrabnie. Ale przecież nie musiał przejmować się partnerką. Morrie tańczył sam.
Co środę wieczór szedł do kościoła przy Harvard Square na tak zwaną „otwartą potańcówkę”, na użytek której instalowano mrugające światła i potężne głośniki. Morrie, z ręcznikiem zarzuconym na kark, w białym podkoszulku z krótkimi rękawami i czarnych spodniach od dresu, mieszał się z tłumem złożonym głównie ze studentów i tańczył przy muzyce, jaką właśnie grano. Potrafił nawet tańczyć lindy przy muzyce Jimiego Hendriksa. Wyginał się i kręcił, wywijał rękami jak dyrygent po wzięciu amfetaminy, aż pot spływał mu po plecach. Nikt nie orientował się, że to znany socjolog, profesor uniwersytetu z długoletnim stażem, autor wielu znanych publikacji. Sądzili, że to po prostu jakiś podstarzały czubek.
Pewnego razu przyniósł z sobą taśmę z nagraniami tang, którą na jego prośbę puszczono. Wtedy zawładnął parkietem, szalejąc jak jakiś krewki południowiec. Gdy skończył, wszyscy bili brawo. A on chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
Ale potem tańce się skończyły.
Po sześćdziesiątce zachorował na astmę. Miał trudności z oddychaniem. Kiedy któregoś dnia spacerował nad Charles River, powiew zimnego wiatru spowodował atak duszności. Zawieziono go na sygnale do szpitala, gdzie dostał zastrzyk adrenaliny.
Kilka lat później zaczęły się problemy z chodzeniem. Upadł nieoczekiwanie podczas przyjęcia urodzinowego u przyjaciela. Innym razem spadł ze schodów w teatrze, budząc popłoch wśród grupki ludzi, którzy otoczyli go ciasnym kołem.
— Potrzebuje powietrza! — krzyknął ktoś głośno.
Był wtedy już po siedemdziesiątce, więc ci, którzy pomagali mu się podnieść, szeptali: „starość”. Ale Morrie, który bardziej niż ktokolwiek z nas wsłuchiwał się w swoje wnętrze, wiedział, że to coś innego. Problemem nie była jedynie starość. Stale odczuwał zmęczenie. Miał kłopoty ze snem. Śnił, że umiera.
Zaczął odwiedzać lekarzy. Bardzo wielu. Badali mu krew. Wzięli do analizy mocz. Wprowadzili mu przez odbyt sondę i zajrzeli do wnętrza jelit. W końcu, gdy niczego tam nie znaleziono, jeden z lekarzy zarządził biopsję i pobrał wycinek mięśnia z łydki. Wyniki testów laboratoryjnych sugerowały podłoże neurologiczne, więc Morriego poddano kolejnej serii badań. Podczas jednego z nich posadzono go w specjalnym fotelu, aby móc go razić prądem — to jakby siedzieć na krześle elektrycznym — i badać odruchy.
— Musimy to jeszcze raz sprawdzić — orzekli lekarze, przeglądając wyniki.
— Dlaczego? — zapytał Morrie. — Co się dzieje?
— Nie jesteśmy pewni. Pana reakcje są za wolne.
Za wolne reakcje? Co to może oznaczać?
W końcu, kiedy w gorący, wilgotny dzień sierpnia 1994 roku, Morrie z żoną Charlotte znaleźli się w gabinecie neurologa, poproszono ich, by usiedli i lekarz obwieścił, że Morrie cierpi na stwardnienie SLA*, chorobę, na którą zapadł Lou Gehrig — okrutne, chroniczne schorzenie układu nerwowego.
Jest to choroba nieuleczalna.
— Jak się tego nabawiłem? — zapytał Morrie.
Tego nikt nie umiał powiedzieć.
— Czy jest śmiertelna?
— Tak.
— Więc na nią umrę?
— Tak, umrze pan — powiedział lekarz. — Bardzo mi przykro.
Cierpliwie odpowiadał na pytania Morriego i Charlotte przez niemal dwie godziny. Kiedy wychodzili, lekarz wręczył im różne broszury z informacją o SLA, zupełnie jak w banku, gdy ma się otworzyć konto. Na dworze świeciło słońce i życie toczyło się zwykłym trybem. Jakaś kobieta biegła wrzucić pieniądze do parkometru. Inna niosła siatkę z zakupami. A Charlotte opadły liczne wątpliwości: Ile nam pozostało czasu? Jak sobie damy radę? Z czego zapłacimy rachunki?
Tymczasem mój profesor był zdumiony, że życie toczy się dalej. Czy nie powinien nastąpić koniec świata? Nie wiedzą, co mnie spotkało? — pytał się w duchu.
Ale świat się nie skończył, a nawet w ogóle niczego nie zauważył, i kiedy Morrie pociągał anemicznie za klamkę drzwi samochodu, czuł, że stacza się w otchłań.
Co teraz? — pomyślał.
Profesor szukał wyjścia z sytuacji, a choroba wciąż postępowała — z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Któregoś dnia, gdy wyprowadzał rano samochód z garażu, ledwo zdołał wcisnąć pedał hamulca. Nie było już mowy o jeżdżeniu samochodem.
Ponieważ ciągle się potykał, zakupił laskę. Nie było już mowy o samodzielnym chodzeniu.
Regularnie pływał w basenie YMCA, ale okazało się, że nie jest już w stanie sam się rozebrać. Zatrudnił wobec tego pierwszego opiekuna — studenta teologii Tony’ego — który wprowadzał go i wyprowadzał z basenu oraz pomagał mu wkładać i zdejmować strój kąpielowy. W szatni pozostali użytkownicy basenu starali się mu nie przyglądać. Ale i tak się przyglądali. Nie było już mowy o intymności.
Na jesieni 1994 roku Morrie przybył do położonego na wzgórzach Brandeis, aby poprowadzić swój ostatni cykl wykładów. Mógł tego oczywiście nie robić. Władze uniwersytetu nie stwarzałyby problemów. Po cóż miałby cierpieć na oczach studentów? Niech zostanie w domu. Uporządkuje swoje sprawy. Myśl o zrezygnowaniu z zajęć nawet nie zaświtała Morriemu w głowie.
Przeciwnie, kulejąc, wszedł do sali wykładowej, jego domu od przeszło trzydziestu lat. Z powodu laski dotarcie do krzesła zabrało mu dobrą chwilę. W końcu usiadł, strącił okulary z nosa i skierował wzrok na młode twarze, wpatrzone w niego w ciszy.
— Moi drodzy, zakładam, że znaleźliście się tutaj, aby wziąć udział w zajęciach z psychologii społecznej. Prowadzę ten kurs od dwudziestu lat, ale po raz pierwszy uprzedzam, że z wyborem tych zajęć związane jest pewne ryzyko, ponieważ cierpię na śmiertelną chorobę. Mogę nie dożyć końca semestru. Jeżeli komuś wydaje się, że to mu może przysporzyć kłopotu, to niech się nie waha zrezygnować z kursu — dodał i uśmiechnął się.
Nie było już mowy o tajemnicy.
Z SLA jest jak z płonącą świecą: topnieją włókna nerwów, a z ciała pozostaje jedynie stos rozlanego wosku. Często atakuje najpierw nogi i postępuje ku górze. Zanikają mięśnie ud, tak że nie można utrzymać ciała w pozycji stojącej. Zanikają mięśnie tułowia, tak że nie można prosto usiąść. Na koniec, jeśli w ogóle jest się jeszcze żywym, trzeba oddychać przez rurkę wpuszczoną do gardła, podczas gdy dusza, będąc zupełnie świadoma tego, co się dzieje, uwięziona jest wewnątrz wiotkiej powłoki, zdolnej może zamrugać oczami albo mlasnąć językiem, jak w filmie science fiction — człowiek unieruchomiony wewnątrz własnego ciała. Następuje to w przeciągu niecałych pięciu lat od dnia, w którym pojawia się choroba.
Lekarze dawali Morriemu dwa lata życia.
Morrie wiedział, że nie ma aż tyle czasu.
Ale profesor podjął ważką decyzję, nad którą zaczął rozmyślać w dniu, w którym wyszedł z gabinetu lekarza, kiedy to zawisł mu nad głową miecz Damoklesa.
Zadał sobie pytanie, czy uschnąć i zniknąć, czy postarać się jak najlepiej wykorzystać czas, jaki pozostał?
Nie będzie usychał. Nie będzie się wstydził tego, że umiera.
Przeciwnie, zrobi ze śmierci temat swojego ostatniego przedsięwzięcia i punkt szczytowy swoich dni. Ponieważ każdemu przyjdzie umrzeć, jego przykład mógłby się bardzo przydać, prawda? Mógłby stać się obiektem analizy. Być niczym żywy podręcznik. Przestudiujcie moje powolne, cierpliwe zejście ze świata. Obserwujcie, co się ze mną dzieje. Uczcie się razem ze mną.
Morrie przejdzie przez ostatni most między życiem a śmiercią, opowiadając o tej podróży.
Semestr zimowy minął szybko. Zwiększyły się dawki lekarstw. Rehabilitacja należała teraz do porządku dnia. Do domu przychodziły pielęgniarki, aby utrzymywać w aktywności zanikające mięśnie w nogach Morriego, zginając i rozprostowując więdnące kończyny, jakby pompowały wodę ze studni. Raz w tygodniu zjawiali się specjaliści od masażu, którzy próbowali rozluźnić stale zdrętwiałe, sztywne członki. Morrie spotykał się z mistrzami medytacji: nauczył się zamykać oczy i eliminować myślenie do chwili, gdy świat malał do rozmiarów oddechu. Wdech i wydech, wdech i wydech.
Któregoś dnia, mimo że używał laski, nastąpił na krawężnik i upadł na jezdnię. Laskę zastąpił więc balkonik. Wkrótce okazało się, że chodzenie do łazienki stało się zbyt wyczerpujące, więc Morrie zaczął korzystać z basenu. Żeby go użyć, trzeba było się unieść, a to znaczyło, że ktoś musiał podtrzymać basen, kiedy Morrie go napełniał.
Większość z nas byłaby tym wszystkim zażenowana, szczególnie będąc w wieku Morriego. Ale Morrie nie zachowywał się jak większość z nas. Kiedy odwiedzał go któryś z jego dobrych kolegów uniwersyteckich, mówił do niego:
— Wiesz, muszę się wysikać. Czy mógłbyś mi pomóc? Poradzisz sobie z tym?
Najczęściej, ku zdziwieniu ich samych, radzili sobie.
Rzesza odwiedzających rosła. Tworzyły się kółka dyskusyjne, w których rozmawiano o umieraniu: co to naprawdę znaczy, jak to różne społeczności na ogół się obawiały śmierci, nie podejmując próby jej zrozumienia. Powiedział swoim przyjaciołom, że jeśli chcą mu rzeczywiście pomóc, to nie powinni mu jedynie okazywać współczucia, ale go odwiedzać, dzwonić do niego, dzielić się z nim swoimi sprawami — tak jak to poprzednio czynili, ponieważ Morrie zawsze potrafił cudownie słuchać.
Pomimo wszystkich przejść zachował miły, dźwięczny głos, a przez głowę przewijało mu się tysiące myśli. Zamierzał udowodnić, że określenie „umierający” nie jest synonimem bezużyteczności.
Nadszedł nowy rok. Morrie wiedział, że będzie to ostatni rok jego życia, ale nikomu o tym nie wspomniał. Używał teraz wózka i musiał się już śpieszyć, by móc powiedzieć wszystko, co chciał, ludziom, których kochał. Kiedy jeden z kolegów z Brandeis zmarł na atak serca, Morrie wybrał się na jego pogrzeb. Wrócił do domu w złym nastroju.
— Co za marnotrawstwo! — narzekał. — Powiedziano tyle pięknych słów, a Irv ich nie usłyszał.
Morrie miał lepszy pomysł. Zadzwonił do paru osób.
Wyznaczył datę. I w pewne chłodne niedzielne popołudnie zjawiła się u niego w domu niewielka grupa złożona z przyjaciół i krewnych, aby wziąć udział w „żywym pogrzebie”. Każdy z obecnych wygłosił mowę i oddał cześć panu profesorowi. Niektórzy płakali. Niektórzy się śmiali. A jedna z kobiet odczytała wiersz:
Krewniaku drogi, ukochany…
Twe wiecznie młode serce,
gdy przemierzasz czas,
warstwa po warstwie,
jak miękka sekwoja…
Morrie płakał i śmiał się razem z nimi. I wypowiedział w tym dniu wszystkie te z głębi serca płynące słowa, adresowane do tych, których kochał. Zazwyczaj nie udaje się nam ich przekazać. Jego „żywy pogrzeb” spotkał się z powszechnym aplauzem, dodając otuchy.
Z tym, że Morrie jeszcze nie umarł.
Najbardziej niezwykła odsłona jego życia miała właściwie dopiero nastąpić.
STUDENT
Powinienem tutaj wyjaśnić, co działo się ze mną od owego letniego dnia, kiedy ostatni raz ściskałem kochanego, mądrego profesora, obiecując, że będę o nim pamiętał.
Jednak nie utrzymywałem z nim kontaktu.
Straciłem styczność właściwie ze wszystkimi znajomymi z college’u, nie wyłączając kumpli od piwa i pierwszej kobiety, obok której pewnego ranka się obudziłem. Z upływem czasu stałem się kimś zupełnie innym od świeżo upieczonego, napuszonego absolwenta, kierującego się do Nowego Jorku i gotowego ofiarować światu swój talent.
Odkryłem, że świat nie jest zainteresowany moją ofertą. Mając dwadzieścia kilka lat, szwędałem się, próbując zarobić na utrzymanie, wertując oferty pracy oraz zastanawiając się, czemu nie zapala się przede mną zielone światło. Marzyłem, że zostanę sławnym muzykiem (grałem na fortepianie), ale po kilku latach spędzonych w ciemnych wnętrzach pustych nocnych klubów, latach niedotrzymanych obietnic, spędzonych w zespołach, które się stale rozpadały, i pośród producentów, którzy interesowali się wszystkimi, tylko nie mną, straciłem nadzieję. Po raz pierwszy w życiu coś mi nie wychodziło.
W tym samym czasie po raz pierwszy zetknąłem się ze śmiercią. Zmarł mój ulubiony wuj, brat mojej matki, człowiek, który uczył mnie muzykować, a także prowadzić samochód, kopać piłkę, i który dokuczał mi z powodu dziewczyn — ten szczególny przedstawiciel świata dorosłych, którego jako dziecko obrałem sobie za wzór, postanawiając: „Oto jaki chciałbym być, gdy dorosnę”. Umarł na raka trzustki, mając czterdzieści cztery lata. Był raczej niski, przystojny, miał bujne wąsy. W ciągu ostatniego roku jego życia zajmowałem mieszkanie piętro niżej. Miałem okazję obserwować, jak mocne ciało więdnie, a potem puchnie; co wieczór przy obiedzie widziałem, jak cierpi: siedząc skulony przy stole, łapał się za brzuch, zamykał oczy, a usta wykrzywiał mu ból. „O, Boże! — jęczał — O, Jezu!”. My wszyscy — ciotka, jej dwóch małych synków i ja — staliśmy bezradnie, nic nie mówiliśmy i odwracaliśmy wzrok, wycierając naczynia.
Nigdy w życiu nie czułem się równie bezsilny.
Pewnego majowego wieczoru siedzieliśmy z wujem na balkonie jego mieszkania. Wiał lekki wietrzyk, było ciepło. Skierował wzrok przed siebie, ku linii horyzontu, i rzekł przez zaciśnięte zęby, że nie dożyje już kolejnego roku szkolnego swoich dzieci. Prosił mnie, żebym się nimi zaopiekował. Powiedziałem mu, żeby przestał mówić takie rzeczy. Utkwił we mnie smętne spojrzenie.
Umarł kilka tygodni później.
Moje życie zmieniło się po pogrzebie wuja. Nagle poczułem, że czas ma wartość, jak woda spływająca w otwarty ściek, i że nie umiem poruszać się dostatecznie szybko. Dosyć brzdąkania po opustoszałych nocnych klubach! Już nie będę pisał piosenek, których i tak nikt nie usłyszy. Wróciłem na uczelnię. Zrobiłem magisterium z dziennikarstwa i przyjąłem pierwszą pracę, jaką mi zaproponowano — posadę komentatora sportowego. Zamiast samemu szukać sławy, pisałem o sportowcach goniących za sławą. Zatrudniałem się w redakcjach dzienników, ale też wysyłałem artykuły do czasopism. Pracowałem w szalonym tempie, nie patrząc na zegarek.
Budziłem się rano, myłem zęby i siadałem przy maszynie do pisania, mając na sobie to samo ubranie, w którym się przespałem. Mój wuj pracował w pewnym przedsiębiorstwie i nienawidził tej pracy — co dzień to samo — a ja postanowiłem, że nie mogę skończyć jak on.
Krążyłem po kraju od Nowego Jorku po Florydę, by w końcu objąć posadę jako stały felietonista w „Detroit Free Press”. W Detroit panował nienasycony apetyt na sport — istniały tam zawodowe drużyny futbolu, koszykówki, baseballu i hokeja — mogłem tutaj zaspokoić swoje ambicje. W ciągu paru lat prócz felietonów napisałem kilka książek, przygotowywałem programy radiowe, a także pojawiałem się regularnie w telewizji, gdzie wypowiadałem swoje opinie o bogatych zawodnikach futbolu i obłudnym systemie stypendiów sportowych w college’ach. Przyczyniłem się do „burzy mediów”, która teraz szaleje w naszym kraju. Stałem się popularny.
Przestałem wynajmować. Zacząłem kupować. Kupiłem dom na wzgórzu. Kupowałem samochody. Inwestowałem na giełdzie i zgromadziłem pakiet akcji. Pędziłem na piątym biegu, a wszystko, co robiłem, robiłem na konkretny termin. Gimnastykowałem się zaciekle. Prowadziłem samochód na złamanie karku. Nigdy nie myślałem, że będę zarabiał tyle pieniędzy. Poznałem ciemnowłosą kobietę o imieniu Janine, która była skłonna mnie kochać pomimo mojego napiętego planu zajęć i ciągłego przebywania poza domem. Pobraliśmy się po siedmiu latach narzeczeństwa. Byłem w pracy już w tydzień po ślubie. Powiedziałem jej — i sobie samemu — że przyjdzie dzień, kiedy założymy rodzinę, czego ona bardzo pragnęła. Ten dzień nigdy jednak nie nadszedł.
Zamiast tego, żądny sukcesów, zakopałem się po uszy w pracy, ponieważ wierzyłem, że dzięki sukcesom zapanuję nad sytuacją; że będę mógł pławić się w szczęściu, zanim zachoruję i umrę, podobnie jak zmarł mój wuj, co jak sądziłem, było mi przeznaczone.
A co do Morriego? No cóż, myślałem o nim od czasu do czasu, przypominając sobie, czego mnie nauczył o potrzebie „bycia człowiekiem” i o „odnoszeniu się do innych”, ale te wspomnienia były zawsze odległe, jak gdyby docierały z innego świata. Przez całe lata wyrzucałem pocztę z Brandeis University, domyślając się, że zawiera prośbę o wsparcie finansowe. Nie wiedziałem więc o chorobie Morriego. A o tych, którzy mogliby mi o niej powiedzieć, dawno już zapomniałem, numery ich telefonów zostały zakopane w jakimś pudle na strychu.
Mogłoby tak być po dziś dzień, gdybym kiedyś późnym wieczorem nie usiadł przed telewizorem i gdyby coś nie wpadło mi w ucho, kiedy beznamiętnie przerzucałem kanały…
NA WIZJI, CZĘŚĆ PIERWSZA
W marcu 1995 roku na zaśnieżonym podjeździe przed domem Morriego w West Newton w stanie Massachusetts zatrzymała się limuzyna, którą przyjechał Ted Koppel, prezenter programu Nightline telewizji ABC.
Morrie poruszał się już wówczas na wózku i przyzwyczajał się do pielęgniarzy, którzy przenosili go z wózka na łóżko i z łóżka na wózek. Krztusił się podczas jedzenia i z wielką trudnością rozgryzał pożywienie. Stracił zupełnie czucie w nogach; nie był w stanie chodzić.
Profesor robił wszystko, by nie popaść w depresję. Sypał pomysłami jak z rękawa. Notował swoje myśli w brulionach, na kopertach, w skoroszytach lub na papierze makulaturowym. Zapisywał zwięzłe filozoficzne sentencje, dotyczące życia w cieniu śmierci: „Zdecyduj, co jesteś, a czego nie jesteś w stanie zrobić”; „Traktuj przeszłość jak przeszłość, nie negując jej ani nie odrzucając”. „Naucz się wybaczać sobie i wybaczać innym”; „Nigdy nie mów, że jest na coś za późno”.
W krótkim czasie miał już ponad pięćdziesiąt tego rodzaju „aforyzmów”, którymi dzielił się z przyjaciółmi. Jednemu z przyjaciół, Mauriemu Steinowi — także profesorowi w Brandeis, tak przypadły one do gustu, że przesłał je reporterowi „Boston Globe”, który napisał długi reportaż o Morriem. Nagłówek brzmiał: OSTATNI WYKŁAD PEWNEGO PROFESORA. TEMAT: JEGO WŁASNA ŚMIERĆ.
Artykuł zwrócił uwagę producenta programu Nightline, który przesłał go Koppelowi do Waszyngtonu z uwagą: „Rzuć na to okiem”.
Wkrótce w domu Morriego zjawili się kamerzyści, a przed domem stanęła limuzyna Koppela.
Zebrało się kilkoro przyjaciół i krewnych Morriego, którzy chcieli poznać sławnego prezentera, i kiedy ten wszedł do dużego pokoju, podniósł się szmer ożywienia. Podekscytowani byli wszyscy poza Morriem, który wyjechał wózkiem na środek, uniósł brwi i odezwał się swoim wysokim, śpiewnym głosem.
— Ted, musimy ustalić parę rzeczy, zanim wyrażę zgodę na ten wywiad.
Na chwilę zapanowała niezręczna cisza, po czym obaj mężczyźni udali się do gabinetu. Zamknięto za nimi drzwi.
------------------------------------------------------------------------
* Sclerosis lateralis amyotrophica — stwardnienie zanikowe boczne (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).