Wybór Charlotty - ebook
Wybór Charlotty - ebook
Charlotta Rilley – panna niebrzydka i niegłupia, lecz pozbawiona posagu – skazana jest na mieszkanie kątem u krewnych albo… zamążpójście. I nie ma większych szans, by było to małżeństwo z miłości. Dziewczyna nie zamierza czekać, aż ktoś inny podejmie za nią życiową decyzję. Niepokorna i odważna postanawia wziąć los w swoje ręce. Skoro już musi wyjść za mąż z rozsądku, chce przynajmniej sama wybrać męża. Nie przewidziała jednak, że na przekór wszystkiemu sprawy skomplikuje… miłość.
"Wybór Charlotty" nie jest jedynie romansem z nutką erotyzmu. To powieść o świecie, który przeminął, a który wciąż darzymy sentymentem.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-8476-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest prawdą powszechnie znaną, że rzeczy niekoniecznie okazują się tym, czym się wcześniej wydawały. Już starożytni Rzymianie ubrali ową prawdę w słowa: Non omne, quod nitet, aurum est. Nie wszystko złoto, co się świeci. Charlotta doskonale znała tę sentencję, gdyż podobnie jak wielu innych, jej także musiała się nauczyć po łacinie. Państwo Theodore i Alexandra Rilley przykładali wielką wagę do tego, aby należycie wykształcić swą jedyną córkę. Nawet jeśli każde z nich rozumiało to nieco inaczej.
Ponieważ ich niewielki majątek Bonfield znajdował się w niejakim oddaleniu od dużych miast oraz posiadłości znaczących rodów angielskich, Charlotta spędzała beztroskie dzieciństwo, buszując wśród ojcowskich książek i nie mając pojęcia o tym, że ogromna większość szlachetnie urodzonych panien nie odbiera nawet w połowie tak postępowego wykształcenia jak ona.
Jedyny pobliski dwór – położony zaledwie cztery mile od Allenham House – zamieszkiwany był przez podstarzałego sir Jeffreya i jego chorowitą żonę lady Jane Downey, którzy właśnie ze względu na słabe zdrowie pani domu nie bywali w towarzystwie. Kontakty z nimi ograniczano więc do absolutnego minimum.
Ponadto w okolicy mieszkały tylko dwie rodziny ziemiańskie, które – choć o poślednim znaczeniu i bez imponujących koneksji – pozwalały jednak utrzymywać jakieś formy życia towarzyskiego. Jedną z nich byli państwo Willis, którzy żyli w ustawicznej żałobie po swym młodszym synu. Miał on na imię Richard, był oficerem walczącym pod księciem Wellingtonem i poległ przed pięcioma laty pod Waterloo. Z kolei starszy syn ożenił się i przeniósł do szkockiej posiadłości, którą wniosła w wianie jego młodziutka żona. Dorosła córka dawno już wyszła za mąż i zamieszkała w dalszej okolicy, tak więc pani Willis czuła się bardzo samotna. Charlotta bywała tam wyłącznie z grzeczności, ponieważ wizyty te przynosiły jej jedynie nudę i smutek.
Drugą rodziną mieszkającą w okolicy byli zamożni państwo Braxtone. Było to wesołe, rozgadane stadło, w którym rodziły się same dziewczęta. Na szczęście trzy z nich udało się dość dobrze (pod względem majątkowym, niekoniecznie zaś jakimkolwiek innym) wydać za mąż. Została jedynie najmłodsza Sophie, niska i nieco otyła, o twarzy i osobowości bez wyrazu, lecz dysponująca niemałym posagiem. Z tego to powodu dom państwa Braxtone był ośrodkiem życia towarzyskiego – rodzice pragnęli wydać ostatnią córkę za mąż, a wizytujący kawalerowie chcieli ją sobie obejrzeć.
Wszystkie te sprawy nie zaprzątały w najmniejszym stopniu głowy Charlotty. Kiedy była dzieckiem, jej rodzice utrzymywali kontakty z sąsiadami tylko o tyle, o ile wymagały tego konwenanse. Woleli spędzać czas w swym niewielkim majątku. Ojciec uczył Charlottę geografii, sam był bowiem marzycielem, który odbywał dalekie podróże palcem po mapie. Dziewczynka znała też dwa języki obce. Jednego z nich – francuskiego – nauczyła ją w pierwszych latach życia bona, potem zaś znajomość mowy Voltaire’a rozwijała u niej matka. Po niemiecku natomiast rozmawiała Charlotta z ojcem. Były to dysputy na rozmaite tematy, włącznie z ekonomią i filozofią (nawet jeśli jako dziecko niewiele z tych zagadnień rozumiała). Co do języków starożytnych, na prośbę matki ojciec dał jej spokój z gramatyką.
– Na cóż dziewczynce te twoje zaimki i koniugacje?! – powiedziała któregoś dnia. – Niechże zna złote myśli, którymi można oczarować kawalera, i nic jej więcej nie potrzeba.
Ponadto ojciec podsuwał jej książki. Wszelakie. Im więcej, tym lepiej. Prawdziwie wykształcony człowiek – mawiał papa – musi mieć w głowie prawdziwą bibliotekę.
– Im więcej książek przeczytałaś, tym więcej odbyłaś walk z przeciwnikiem zwanym ignorancją – rzekł pewnego razu. – A przeciwnik to straszliwy, wierz mi, dziecko. Natkniesz się nań w życiu wiele razy. Znacznie trudniej go pokonać niż jakiegokolwiek innego wroga.
– Ale z prawdziwym wrogiem też trzeba umieć walczyć – odpowiedziała wówczas mała, rezolutna Charlotta.
– Rzecz w tym jednak, iż prawdziwy wróg, jak go nazywasz, przyjmuje argumenty. Tymczasem ignorancja je wydrwi. Jeszcze gorsza zaś, córko, jeszcze bardziej niebezpieczna jest głupota. Na nią nie pomogą nawet książki.
– Dlaczego, papo?
– Ponieważ głupota nie wie, że jest głupia! – wyjaśnił triumfalnie, doprowadzając do śmiechu córkę i żonę. – Głupocie wydaje się, że to ona pozjadała wszelkie rozumy, książek zaś ani argumentów logicznych nie rozumie, więc ich także nie przyjmuje. Strzeż się, mała Charlotto, głupoty!
Charlotta znów zachichotała, a matka spojrzała na swego męża z miłością. Kochała go nadal tak samo gorąco jak w dniu ślubu i wciąż tak samo potrafił ją rozbawić. Wbrew woli swych rodziców wyszła za niego z miłości – właśnie za Theodore’a Rilleya, trzeciego syna pewnego niezbyt zamożnego oficera marynarki, który nic nie znaczył w kręgach towarzyskich. Poza ciętym dowcipem i bogatą wyobraźnią Theodore nie posiadał prawie nic. Mimo to śliczna Alexandra odrzuciła starania znacznie lepiej urodzonego kawalera. Wybrała głębokie uczucie, tym głębsze i piękniejsze, że podbite prawdziwą, szczerą sympatią i podziwem.
Charlotta dorastała więc w skromnym domu na wsi, z daleka od towarzystwa – jednak był to dom pełen szacunku. Szacunku pana dla służby i służby dla pana. Męża dla żony i żony dla męża. A wreszcie – rodziców dla dziecka i dziecka dla rodziców. Szacunek rodzi bowiem szacunek.
Matka bardzo pragnęła mieć więcej dzieci, niestety jednak, żadne z pięciorga rodzeństwa Charlotty nie dożyło nawet roku. Może też właśnie dlatego, że jej jednej udało się uchować, czasem pozwalano jej na zbyt wiele, a rodzice snuli piękne plany co do przyszłości swojej jedynaczki.
– Kiedy trochę podrośniesz, zaczniemy jeździć do wód – obiecywała mama. – Odwiedzimy także Londyn, gdzie możemy się zatrzymać u ciotek ze strony mojej matki. Wprowadzimy cię do towarzystwa. Poznasz swoich rówieśników, nauczysz się bywania. Aż wreszcie któregoś dnia spotkasz człowieka, u którego boku zapragniesz spędzić resztę życia. Bardzo bym chciała, abyś wyszła za mąż z miłości, tak jak ja. Tymczasem zaś musimy zrobić wszystko, żebyś wyrosła na dobrze wychowaną pannę, która zna rozmaite kunszta i potrafi przyciągnąć uwagę kawalera.
Charlotta była jeszcze trzpiotką – nie w głowie jej byli kawalerowie. Nigdy też specjalnie nie interesowały jej owe „kunszta”, zwłaszcza złościło ją wyszywanie haftem krzyżykowym, które uważała za nudne i niepotrzebne (ponieważ jego efekty trudno było nazwać naprawdę ozdobnymi). Wolała spędzać czas zupełnie inaczej. Gdy tylko mogła, biegła na łąkę i ku oburzeniu służących kładła się na brzuchu na trawie, by obserwować prywatne życie małych stworzonek. Jeśli dość długo leżało się bez ruchu, można było stać się częścią tego wielkiego organizmu, oddychać w jego rytmie i poczuć, jak bije serce natury.
Wieczorami Charlotta pisała dzienniczek, do czego zachęcał ją ojciec, aby ćwiczyła ortografię. Matka bardzo wcześnie nauczyła ją pisać, nikt jednak nie zadbał o to, by zrozumiała, do czego służą znaki przestankowe.
Dziś znalazłam martwą ryjuwkę była jak z aksamitu bardzo miękka. A jej ciałko wydało mi się jeszcze ciepłe Papa muwi, że to złudzenie bo była ogrzana od słońca. Obejrzałam ją uważnie i znalazłam na jej szyi ślady ugryzienia a futerko było mokre w tym miejscu. Papa muwi że zwierzęta walczą o terytorium tak jak ludzie tylko nie wywołują wojen. Po prostu walczą o swój dom i giną w milczeniu.
Szczególną miłością darzyła ptaki. Uwielbiała je obserwować, zapamiętywała kolor każdego piórka, a potem wyszukiwała w książkach ojca, jaki to gatunek. Książki, podobnie jak zwierzęta, uważała za najbliższych przyjaciół.2
Tak oto przez całe dziesięć lat Charlotta rosła zdrowo, zdobywała podstawy wiedzy z rozmaitych dziedzin, spędzała wiele czasu na łonie natury, jeździła konno z ojcem po smaganych wiatrem łagodnych wzgórzach, z matką zaś tańczyła, grała na klawikordzie i haftowała, ponadto uprawiała swój ogródek kwiatowy, a za najlepszych towarzyszy zabaw miała łąkowe owady i jaskółki oknówki.
Niestety, owa sielanka w końcu musiała się skończyć. Pewnego dnia w odwiedziny zjechała jedna z bogatych krewnych (nie było ich znów tak wiele) – ciocia Gloria z Londynu. Ta sama, do której rodzina miała zamiar wybrać się, kiedy już Charlotta podrośnie i zacznie szukać dobrej partii. Ciocia Gloria ze zmarszczonym czołem przyglądała się swojej siostrzenicy, kiedy ta wróciła z łąki i z przejęciem opowiadała o rusałkach pokrzywnikach, których mnóstwo znalazła przy krzaku dzikich jeżyn.
– To dziecko zdziczało zupełnie – oznajmiła z niesmakiem, zrozumiawszy, że chodzi o motyle, nie zaś o rusałki z jakiejś powieści sentymentalnej dla panienek. – Jeśli ma z niej cokolwiek wyrosnąć, trzeba ją wysłać do szkoły. Ja za wszystko zapłacę, droga Alexandro. Ratujmy twoją córkę, póki jest jeszcze czas!
Tak więc w wieku lat dziesięciu, smutną i przerażoną, wysłano Charlottę do Belvedere House, szkoły z internatem w Bath, gdzie uczyła się pisania, rachunków, nielubianego szycia i jeszcze bardziej znienawidzonego rysunku, a na osłodę – ale tylko w środy – tańców figurowych.
W szkole zmarniała. Utraciła swoją naturalną, żywiołową radość życia, przede wszystkim zaś – poza tęsknotą za rodzicami – dokuczał jej brak kontaktu z zielenią łąk, z pachnącymi wiatrem wzgórzami oraz lasami z rodzinnych stron.
Kolejna odmiana losu przyszła równie niespodziewanie jak poprzednia. Kiedy Charlotta miała zaledwie dwanaście lat, ojciec zabrał ją ze szkoły. Stało się to po najstraszniejszym zdarzeniu – po tym, jak matka umarła w wyniku pechowego przeziębienia, które przerodziło się w zapalenie płuc. Tak oto Theodore Rilley i jego córka zostali sami na owym odludziu, gdzie nie krzyżowały się ważne trakty, nie docierał powiew wielkiego świata – poza tym oczywiście, który wnosiły nowe książki i z trudem zdobywane czasopisma.
Z dnia na dzień oswajali się z tym, że pięknej, dobrej Alexandry nie ma już i nigdy nie będzie. Aby Charlotta nie rozpłynęła się we łzach po odejściu ukochanej matki i aby miała kobiece towarzystwo, Theodore sprowadził wkrótce do posiadłości daleką krewną, niemającą gdzie się podziać po śmierci ciotki, u której dotąd mieszkała. Pokrewieństwo było w tym wypadku tak zagmatwane, że nikt nawet nie próbował go nazwać – w każdym razie uznano, że mimo różnicy wieku Charlotta powinna zwracać się do nowej towarzyszki „kuzynko”.
W istocie Theodore Rilley chciał po prostu mieć święty spokój, by móc topić smutek w alkoholu. Po śmierci ukochanej żony świat przestał być dla niego interesujący. Zdaje się, że nieszczęsny wdowiec zamierzał zwyczajnie zapić się na śmierć. Jego więzy z córką rozluźniły się przez dwa lata jej nieobecności – wróciła ze szkoły odmieniona, jakaś obca i poważna; w niczym nie przypominała tamtego brzdąca zachwycającego się każdym żartem papy. Nie miał pojęcia, że wystarczyłoby trochę starania, trochę okazanej miłości, aby dawna Charlotta odżyła. W rezultacie stali się sobie dalecy i żadne z nich nie umiało owego dystansu pokonać.
Krewna, która miała odtąd dotrzymywać towarzystwa pannie Rilley, nazywała się Daphne Dutton. Gdybyż tylko pan domu wiedział, kogo wpuścił pod swój dach i jakie to będzie miało skutki! Niestety – albo na szczęście, w zależności od tego, z której patrzeć strony – nie wiedział.
Panna Dutton należała do kobiet, które były złe. Na mężczyzn. Na świat. Na Boga. Była nieładna, miała wielki nos, cienkie usta i blade, jakby wypłukane przez miliony łez oczy. Ale dysponowała żywym umysłem i niezwykłymi poglądami na świat.
– Dlaczegóż to, wyjaśnij mi, kobieta nie może dziedziczyć? – pytała na przykład, wprowadzając zamęt do główki Charlotty. – Dlaczego jedyną naszą szansą na zdobycie jakiejkolwiek pozycji w społeczeństwie jest... dobrze wyjść za mąż? Czy wiesz, jakie mamy prawa, Charlotto?
– Nie. Nie wiem, kuzynko Daphne.
– Prawo, by powiedzieć „nie” lub „tak” w chwili oświadczyn. Nic poza tym. I nigdy więcej. O niczym więcej nie decydujesz. Zresztą nawet owo prawo do odmowy lub akceptacji może zostać ci odebrane. Obyś tego nie doświadczyła, kochanie.
Charlotta nigdy nie dowiedziała się, jaka historia kryła się za tymi wyrzutami wypowiadanymi w przestrzeń – do nikogo konkretnie, ale zarazem do całego świata. Daphne nie była skora do zwierzeń. Dbała jednak o to, aby jej podopieczna dorastała z ogniem buntu w duszy – a jeśli nie buntu, to przynajmniej niezgody na świat, w którym kobieta została sprowadzona do roli „stanu posiadania” mężczyzny.
– Pomyśl! Jeśli nie wyjdziesz za mąż, stajesz się dziwadłem, czymś, dla czego nie ma miejsca w naszym społeczeństwie – perorowała podczas długich spacerów (bo twierdziła, że dla zdrowia trzeba codziennie pokonywać szybkim krokiem przynajmniej dwie mile, a to było bardzo w smak Charlotcie). – Dopóki żyje twój ojciec, jesteś pod jego opieką, lecz gdy wyjdziesz za mąż, staniesz się niejako własnością swojego małżonka. A jeśli on okaże się niegodny pokładanego w nim zaufania? Mało to takich przypadków? Jeśli będzie utracjuszem, rozpustnikiem albo pijakiem?
– Kto to jest rozpustnik? – chciała wiedzieć Charlotta.
– Nieważne. Kiedyś ci wyjaśnię. Mężczyźni podpierają się poglądem Arystotelesa, twierdząc, jakoby kobieta była tworem niepełnym, poślednim. A ja przywołam Kartezjusza, który jasno powiedział, iż wszystkie istoty ludzkie, niezależnie od płci, obdarzone są rozumem. Tak jak istnieją mądrzy mężczyźni, tak też istnieją mądre kobiety. I głupotę też możesz niestety spotkać po obu stronach. Ważne, abyś się na nią nie godziła. Nie musisz się godzić na nic, pamiętaj! Nie można cię zmusić do zamążpójścia ani zabronić ci wypowiadać własne zdanie! Nie musisz też na nic bezwolnie czekać! Wolno ci brać stery we własne ręce!
Dziewczynka niewiele z tych tyrad rozumiała. Przeczuwała jednak, a może także czytała między wierszami, bo inteligentna była ponad miarę, że kuzynka Daphne mimo wielu wad i zajadłych uprzedzeń ma również sporo racji. Że jeśli ostrzega przed czymś, to nie dlatego, że pełna jest jadu, goryczy i zawiedzionych nadziei, lecz naprawdę chce uchronić swą wychowanicę przed cierpieniem i upokorzeniem, które stały się niegdyś jej udziałem.
– Kiedyś, gdy dorośniesz, dam ci, Charlotto, najukochańszą moją książkę. Przechowuję ją niczym relikwię. Jest to Wołanie o prawa kobiet, a napisała ją wspaniała, odważna osoba – Mary Wollstonecraft. Niewielkie to dzieło pomoże ci zrozumieć, że zasługujesz na takie same prawa jak mężczyźni. Pragnę tylko dwóch rzeczy: abyś wywalczyła sobie przynajmniej prawo do decydowania o sobie oraz – co może nie być łatwe – abyś nikogo przy okazji tej walki nie skrzywdziła.
Lata mijały, Charlotta dorastała, ojciec przepijał niewielki majątek, a Daphne chorowała. Narzekała na silne bóle żołądka i chudła w oczach. Jednak do samego końca jej umysł pozostał niezwykle żywy. Uczyła Charlottę wszystkiego, co sama umiała, wielki nacisk kładąc na matematykę, ponieważ – jak mawiała – świat liczb jest niezwykle logiczny i pełen harmonii. Nie zaniedbywała także literatury, choć sama nie lubiła poezji miłosnej.
– Drażni mnie moda na uczuciowość – mówiła pewnego dnia, kiedy siedziały z filiżanką herbaty w saloniku. – My, kobiety, nie potrzebujemy porywów serca. Może się wydawać, że to takie romantyczne: spojrzeć komuś w oczy i zapałać gwałtownym uczuciem. Pomyśl jednak, Charlotto, czy nie lepsze byłoby przywiązanie podbudowane bliską znajomością czyjegoś charakteru, prawdziwym szacunkiem i wieloletnią przyjaźnią? Przeczytałaś tę powieść Jane Austen, którą ci pożyczyłam w ubiegłą środę? Pierwsze wrażenia. Przeczytałaś?
– Tak, Daphne.
– Jak ci się wydaje, co wynika z tej historii? Podobała ci się?
– Ogromnie! – Charlotta przymknęła powieki i wyobraziła sobie przystojnego pana Darcy’ego, jak prosi Elizabeth do tańca, jak spaceruje z nią po cudnym ogrodzie w Pemberly...
– Czy zauważyłaś, droga Charlotto, że to w gruncie rzeczy opowieść o rozumie?
Nie, tego nie zauważyła.
– Pomyśl tylko! – ciągnęła panna Dutton, chcąc jak najprędzej przegnać z oczu swej krewniaczki nieznośny wyraz rozmarzenia. – Historia ta pokazuje, jak mylny może się okazać osąd oparty na obiegowych opiniach i sądach. I jak można pobłądzić, gdy opiera się swą ocenę na pozorach. Trzeba rozumu i chłodnego osądu, moja droga. Czytałaś wszak pisma Johna Locke’a, ojciec podsunął ci to i owo.
– Czytałam – potwierdziła Charlotta, drżąc jednak z obawy, aby Daphne nie zechciała sprawdzić, ile z nich zrozumiała.
– Wiesz zatem, że aby zyskać wiedzę, trzeba użyć rozumu, ale także zdobyć doświadczenie. Dopiero zaobserwowane i przeanalizowane fakty pozwolą ci wysnuć trafne wnioski. Tak właśnie jest z Elizabeth i panem Darcym, kochanie. Nigdy nie ufaj pierwszemu wrażeniu. Nie daj się zwieść pięknemu wyglądowi i eleganckiej konwersacji. Wszystko to może być bardzo zwodnicze. A czułostkowość prowadzi na manowce, zaciemnia prawdziwy obraz. Kończy się druga dekada dziewiętnastego wieku, ale antyczne sentencje nie straciły ani trochę na aktualności. Nie wszystko złoto, co się świeci! Jak to będzie po łacinie, kochanie?3
O tym, że niełatwo rozgraniczyć to, co prawdziwe, od tego, co stwarza pozory prawdy – oraz o słuszności łacińskiej sentencji – przekonała się wkrótce Charlotta bardzo boleśnie. Któregoś pięknego wiosennego dnia, gdy udała się na przechadzkę, ujrzała z daleka sylwetkę jeźdźca. Oczywiście nie pobiegła w tamtą stronę – jak uczyniłaby niezawodnie jeszcze kilka lat wcześniej, będąc ciekawskim, odważnym dzieckiem. Teraz miała już lat siedemnaście i wyrosła na poważną (choć nadal nieco ciekawską) pannę.
Z braku lepszego pomysłu upuściła chusteczkę i odwróciła się, udając, że podziwia pejzaż. Zaiste, było co podziwiać, znajdowała się bowiem na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na kwitnące właśnie sady w pobliskiej osadzie Redhill. Lekki wietrzyk przynosił aż tu delikatny zapach kwiatów jabłoni.
Wkrótce usłyszała za sobą tętent kopyt. Odwróciła się, nie będąc pewną, co właściwie powinna uczynić i jak się zachować. W jej wychowaniu kładziono nacisk na rozwój intelektualny, zaniedbywano natomiast sztukę konwersacji. Goście bywali w dworku rzadko, zwłaszcza od śmierci matki, a i wcześniej państwa Rilley odwiedzali jedynie Willisowie i Braxtone’owie. Pod względem towarzyskim Charlotta była więc, delikatnie mówiąc, nieobyta.
– Proszę wybaczyć śmiałość – odezwał się nieznajomy, który nadjechał na pięknym karym koniu. – Upadła pani chusteczka.
Zeskoczył na ziemię i z gracją podjął z trawy obrąbiony koronką kwadrat białego batystu.
– Dziękuję – wyszeptała Charlotta, której dech zaparło z wrażenia.
Pierwszy raz widziała tak przystojnego mężczyznę. Ci, którzy odwiedzali państwa Braxtone, bywali na ogół nieco – by użyć zabawnego określenia, którym posługiwał się ojciec – wymoczkowaci. Pięknych kawalerów Charlotta spotykała dotąd tylko na kartach powieści. Znacznie większe zainteresowanie aniżeli ziemiańscy synowie budzili w niej młodzieńcy ze wsi, gdzie czasem spacerowała z Daphne i gdzie zanosiły żywność, by wspomóc najbiedniejszych. Wprawdzie stajenni oraz parobcy byli brudni i mieli zupełnie nieokiełznane czupryny, spoglądali też na nią niechętnie, jakby oburzały ich jej lekkie jak mgiełka sukienki czy białe rękawiczki, ale przynajmniej wydawali się silni i żwawi, a ich oczy miały często znacznie bystrzejszy wyraz aniżeli spojrzenia dobrze urodzonych kawalerów.
– Jesteśmy z większym towarzystwem w podróży – mówił dalej nieznajomy, odgarniając z czoła piękne czarne loki, które podczas jazdy rozwiał wiatr. – Wysforowałem nieco do przodu i zboczyłem z głównej drogi, by rozejrzeć się po okolicy. Liczyłem na piękne pejzaże, nie spodziewałem się jednak – tu wykonał ukłon w jej stronę – tak cudnego widoku.
Zarumieniona Charlotta uśmiechnęła się wdzięcznie, mężczyzna zaś dosiadł konia i ukłoniwszy się po raz ostatni, odjechał, zostawiając ją z sercem tłukącym się w piersi i urywanym oddechem, zupełnie jakby biegła.
Zanim wróciła do domu, zdołała nieco ochłonąć, w każdym razie na tyle, by ukryć przed kuzynką Daphne rumieniec i ogromną ekscytację. Była jednak rozkojarzona, na pytania odpowiadała półsłówkami, wciąż odpływała myślami. Gdyby tylko mogła, położyłaby się w swoim pokoiku i wspominała dziwne spotkanie.
– Służąca napomknęła, że w okolicy pojawiło się towarzystwo z miasta – odezwała się Daphne przy obiedzie. – Zatrzymali się w gospodzie Pod Czarnym Łabędziem. Jeśli zechcą złożyć wizytę we dworze, spodziewam się, że sir Jeffrey i lady Downey zaproszą nas na podwieczorek.
Charlotta dobrze wiedziała, że słowa te oznaczają ni mniej, ni więcej, tylko dobrą radę dla ojca, aby nie pił tego dnia zbyt dużo wina, w przeciwnym bowiem razie gotów jest popełnić jakąś gafę przy stole.
– Lady Downey od dawna nie przyjmuje gości – zauważył pan Rilley, nic sobie nie robiąc ze słów Daphne i sięgając po kielich. – Nie sądzę, aby teraz miała zrobić wyjątek.
Mylił się jednak. Nie minęła godzina, a już z dworu przysłano liścik, w którym sir Jeffrey z małżonką serdecznie zapraszali sąsiadów na herbatę. Na szczęście Theodore nie zdążył się jeszcze na tyle podchmielić, by trzeba było się od wizyty wykręcić. Przewietrzył się tylko i – choć niechętnie – był gotów do spełnienia towarzyskiego obowiązku.
*
Charlotta ze wszystkich sił starała się ukryć drżenie dłoni. Z tłukącym się w piersiach sercem było łatwiej, nikt wszak nie domyślał się, jakie wrażenie zrobiły na niej nowiny. Wciąż rozważała, czy nieznajomy ze wzgórza złoży wizytę we dworze. Tak, to wydawało się oczywiste. Ale kto jeszcze? Wspomniał przecież, że podróżuje w większej kompanii. A co, jeśli jest tam również jakaś piękna panna bliska jego sercu? Było to bardzo prawdopodobne, w każdym razie na tyle, na ile potrafiła ocenić Charlotta, która swą wiedzę o stosunkach międzyludzkich czerpała głównie z książek.
Wreszcie nadeszła godzina wyjazdu. Majowy wieczór pachniał tysiącami obietnic szczęścia, ciepły wiatr owiewał rozpalone od emocji policzki dziewczyny, gdy wraz z ojcem jechała dwukółką do Allenham House. Daphne dostała boleści, musiała więc zostać w domu.
Lady Downey rzeczywiście nie wyglądała dobrze. Jej blada cera stała się teraz niemal przezroczysta, wyzierały spod niej żyłki, tworząc wokół oczu siateczkę o barwie dojrzałej śliwki. Niewiele mówiła, podobnie zresztą jak jej małżonek, który splótł dłonie na wydatnym brzuchu i posapywał.
Ojciec Charlotty z trudem usiłował prowadzić coś w rodzaju konwersacji, jednak nie mógł liczyć nawet na własną córkę, która z niewiadomych powodów na przemian to rumieniła się, to bladła, wciąż spoglądając nerwowo w stronę drzwi. Na szczęście obecna była jeszcze pani Willis. Ona właśnie wzięła na swe barki ciężar podtrzymywania rozmowy.
Wreszcie żwir na podjeździe zachrzęścił pod kołami powozu, a po chwili weszła służąca, by zapowiedzieć gości. Dokonano wzajemnej prezentacji, w czasie której Charlotcie udało się nie zemdleć z wrażenia, bo oczywiście czarnowłosy nieznajomy był wśród przybyłych, tyle że teraz przestał być nieznajomym. Stał się panem Edmundem Sayersem, dziedzicem majątku ziemskiego w Walii. Podróżował wraz z kuzynkami z Bristolu oraz przyjacielem, panem Victorem Grantem, niezwykle zamożnym młodzieńcem, który zamierzał wydzierżawić w tej okolicy dom. Interesowały go konkretnie tereny łowieckie, był bowiem zapalonym myśliwym.
Pan Grant budził wyraźne zainteresowanie dwóch kuzynek pana Sayersa, Katherine i Mary, Charlotta natomiast nie zwróciła na niego szczególnej uwagi. Dla niej w całym tym eleganckim pokoju pełnym pięknych mebli, obrazów i bibelotów istniał tylko jeden zajmujący człowiek: Edmund Sayers. Wszystko, co mówił, wydawało się jej mądre i zabawne, wszystko, na co spoglądał, przyciągało także jej wzrok. Chwalił tutejsze powietrze, dobry stan dróg, doskonałą obsługę w gospodzie, a Charlotta z każdym jego słowem kraśniała z dumy, jakby to ona odpowiedzialna była za okolicę, w której mieszka.
Wreszcie czas podwieczorku minął, a towarzystwo postanowiło udać się na spacer po ogrodzie, który był szczególną dumą gospodarzy. Pan Sayers najwyraźniej zauważył wypieki na twarzy Charlotty. Dogonił ją, gdy nieco wcześniej niż pozostali skręciła w boczną ścieżkę.
– Pani lubi spacery? – zapytał takim tonem, jakby jego pytanie dotyczyło czegoś szalenie osobistego, o czym trzeba mówić szeptem.
– Bardzo.
Tylko na tyle było ją stać. W duszy przeklinała wszystkie mądre książki, które w życiu przeczytała, wszystkie łacińskie sentencje, których kazano się jej uczyć, i wszystkie wyszyte ściegiem krzyżykowym serwetki. O ileż lepiej spędziłaby czas, gdyby po prostu uczyła się sztuki prowadzenia błyskotliwej rozmowy.
– Żywię głęboką nadzieję, że mój przyjaciel znajdzie dla siebie dom w tej okolicy – mówił dalej pan Sayers. – Gdyby bowiem tak się stało, miałbym możliwość bywać tu częściej i podziwiać piękne widoki.
Spojrzał przy tym tak znacząco, iż nie mogła mieć wątpliwości, co – a raczej kogo – określa tymi słowy. Serce wciąż tłukło jej się w piersiach i zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Na szczęście pan Sayers wszczął rozmowę o literaturze, zapytał mianowicie, czy ona lubi czytać, a gdy z zapałem potwierdziła, wyraził zainteresowanie, co też ostatnio czytała.
– Papa sprowadza przeróżne książki – odparła. – Kuzynka Daphne poleca mi głównie prozę, w poezji znajdując przede wszystkim czułostkowość, której nie znosi. Ja jednak... – Jej policzki znów zapłonęły rumieńcem, kiedy szepnęła: – Ja potajemnie kocham poezję.
– „Potajemnie kocham poezję” – powtórzył pan Sayers z zachwytem. – Proszę tylko posłuchać, jak brzmią te słowa. One same w sobie są już poezją.
Być może znalazłaby się na świecie panna, której taka rozmowa nie zawróciłaby w głowie – jednak z całą pewnością nie była nią Charlotta Rilley. Wkrótce ścieżka rozszerzyła się i dołączyła do nich kuzynka Mary, musieli więc zmienić temat konwersacji. Na szczęście Mary okazała się bardzo wesołą, żywą dziewczyną, z którą Charlotta bez trudu znalazła wspólny język, w przeciwnym razie byłaby bardzo rozczarowana.
Czuła się tak, jak nie dane jej było czuć się jeszcze nigdy w życiu: na przemian dziwnie słaba i ożywiona. Serce waliło jej niczym młot, to znów spowalniało i zdawało się, że ustanie zupełnie. Jej gorejące policzki nie uszły uwadze ojca, który uznał, że to niezdrowy objaw, i zarządził powrót do domu. Spacerowanie przeszkodziło mu w piciu wina, przeprosił więc towarzystwo i oznajmił, że zbyt długi pobyt na powietrzu najwyraźniej zaszkodził jego córce. Ku ogromnemu rozczarowaniu Charlotty musieli się pożegnać i wrócić do Bonfield.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------