- W empik go
Wybór narzeczonej. Historia, w której zdarza się wiele zupełnie nieprawdopodobnych przygód - ebook
Wybór narzeczonej. Historia, w której zdarza się wiele zupełnie nieprawdopodobnych przygód - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
traktujący o narzeczonych, weselach, tajnych sekretarzach kancelarii, turniejach, procesach czarownic, o diabłach zaklętych i o innych przyjemnych rzeczach.
W noc jesiennego porównania tajny sekretarz kancelarii Tusmann wracał do swego mieszkania, położonego przy Spandauerstrasse, z kawiarni, gdzie miał zwyczaj regularnie co wieczór spędzać kilka godzin. Tajny sekretarz kancelarii we wszystkim, co czynił, był ścisły i punktualny. Przywykł był zdejmować buty i surdut właśnie wtedy, gdy na wieżach u Świętego Mikołaja i u Panny Marii biła jedenasta, tak że z ostatnim uderzeniem dzwonów – tonąc już w obszernych pantoflach – naciągał na uszy szlafmycę.
Dziś, aby się nie spóźnić – zegary już miały wybić jedenastą – chciał właśnie pośpiesznym krokiem, który można by właściwie nazwać żwawym kłusem, skręcić z Königsstrasse na Spandauerstrasse, gdy jakieś dziwne stukanie dało się słyszeć tuż obok i sprawiło, że stanął jak w ziemię wrośnięty. Pod wieżą starego ratusza, w jasnym blasku latarni ujrzał wysoką, chudą postać – jakiś człowiek otulony w ciemny płaszcz dobijał się do zamkniętych drzwi sklepu kupca Warnatza, tu, jak wiadomo, prowadzącego sprzedaż wyrobów żelaznych, pukał i stukał coraz mocniej, cofał się, wzdychał głęboko, spoglądał ku zapadłym oknom ratuszowej wieży.
– Drogi panie – dobrotliwie zwrócił się do nieznajomego tajny sekretarz kancelarii – drogi panie, pan się myli, tam w wieży nie mieszka żadna ludzka dusza, a jeśli nie liczyć myszy, szczurów i kilku małych sów, żadna żyjąca istota. Jeśli chce pan nabyć coś ze znakomitych wyrobów żelaznych lub stalowych pana Warnatza, musi się pan potrudzić jutro rano.
– Szanowny panie Tusmann…
– Tajny sekretarz kancelarii od wielu lat – mimo woli wpadł mu w słowo Tusmann, choć zdziwiony był nieco tym, że obcy zna jego nazwisko.
Nieznajomy nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i zaczął znowu:
– Szanowny panie Tusmann, raczy się pan całkowicie mylić co do moich tu poczynań. Nie pragnę ani wyrobów ze stali, ani z żelaza, do pana Warnatza też nie mam żadnego interesu. Dziś jest jesienne porównanie dnia z nocą, chcę więc zobaczyć narzeczoną. Usłyszała już moje tęskne pukanie, moje czułe wzdychanie i zaraz ukaże się w oknie.
Przytłumiony ton, jakim ów człowiek wypowiedział te słowa, miał w sobie coś dziwnie uroczystego i tak upiornego, że lodowate zimno przeniknęło wszystkie członki tajnego sekretarza kancelarii. Pierwsze uderzenie godziny jedenastej rozległo się z wieży kościoła Panny Marii. W tej samej chwili coś brzęknęło, zaszeleściło w zapadłym oknie ratuszowej wieży i ukazała się w nim postać kobieca. Gdy blask latarni padł na jej oblicze, Tusmann jęknął żałośnie:
– O, sprawiedliwy Boże w niebiesiech! O, hufce anielskie! a cóż to takiego?
Z ostatnim uderzeniem zegara, a więc w tym momencie, w którym Tusmann zazwyczaj naciągał szlafmycę – postać zniknęła.
Wyglądało na to, że zadziwiające zjawisko całkiem pozbawiło rozumu tajnego sekretarza kancelarii. Wzdychał, jęczał, wlepiał oczy w okno, szeptał do siebie:
– Tusmann, Tusmann, tajny sekretarzu kancelarii!
opamiętaj się, nie bądź szalony, serdeńko! Nie daj się diabłu oślepić, dobra duszko!
– Pan zdaje się być – zaczął obcy – bardzo poruszony tym, co pan ujrzał, szanowny panie Tusmann. Ja chciałem tylko zobaczyć narzeczoną, a panu dobrodziejowi musiało się przy tym coś innego przywidzieć.
– Bardzo proszę – jęknął Tusmann – nie odmawiać mi mego skromnego tytułu, jestem tajnym sekretarzem kancelarii, w tej chwili pogrążonym w najwyższej alteracji, a nawet bliskim utraty zmysłów. Przepraszam najmocniej szanownego pana, jeśli ja sam nie tytułuję pana należycie, ale dzieje się to jedynie na skutek całkowitej nieznajomości pańskiej czcigodnej osoby; pozwoli pan tytułować się tajnym radcą, gdyż w naszym kochanym Berlinie jest tak osobliwie wielu tajnych radców, że rzadko można się pomylić używając tego szacownego tytułu. Proszę więc, panie radco tajny, nie skrywaj przede mną dłużej, co to za narzeczoną chciałeś tu ujrzeć o tej niesamowitej godzinie.
– Dziwny z pana człowiek – odpowiedział obcy podniesionym głosem – z pańskimi tytułami, rangami! Jeśli tajnym radcą jest ten, kto zna się na pewnych tajemniczych sprawach, a i dobrej rady udzielić potrafi, mam słuszne prawo tak się zwać. Dziwi mnie, że człowiek tak oczytany w starych pismach, w rzadkich manuskryptach, jak pan, szanowny panie tajny sekretarzu kancelarii, nie wie, że gdy wtajemniczony, rozumie pan, wtajemniczany, zapuka tu na dole w drzwi, a nawet w ścianę wieży, o godzinie jedenastej w noc jesiennego porównania, temu na górze, w oknie ukaże się dziewczyna, która aż do wiosennego porównania dnia z nocą będzie najszczęśliwszą narzeczoną w Berlinie.
– Panie tajny radco! – zawołał Tusmann, opanowany nagłą radością i zachwytem. – Najczcigodniejszy panie radco tajny! Czyżby tak było naprawdę?!
– Nie inaczej – odrzekł nieznajomy. – Ale czemu tak długo stoimy na ulicy? Godzina pana spoczynku wieczornego już minęła. Chodźmy więc nie zwlekając do nowej winiarni na Alexanderplatz. Jedynie po to, abyś pan mógł, jeśli pan zechce oczywiście, dowiedzieć się czegoś więcej o narzeczonej i odzyskać równowagę ducha, z której, sam nie wiem dobrze dlaczego, zdajesz się być najzupełniej wytrącony.
Tajny sekretarz kancelarii był człowiekiem w najwyższym stopniu wstrzemięźliwym. Jedyną jego rozrywkę, jak już wspomniano, stanowiło to, że co wieczór spędzał kilka godzin w kawiarni i wypijał szklankę dobrego piwa, przerzucając gazety, broszury i pilnie czytając przyniesione z sobą książki. Wina nie pijał prawie nigdy, tylko w niedzielę po kazaniu wstępował do winiarni na szklankę malagi z sucharkiem. Wałęsanie się po nocy przejmowało go zawsze zgrozą; niepojęte więc zdaje się, że bez sprzeciwu, słowem się nie odezwawszy, dał się pociągnąć nieznajomemu, który mocnym, dudniącym w ciszy nocnej krokiem ruszył szybko w kierunku Alexanderplatz.
Gdy weszli do winiarni, tylko jeden jedyny człowiek siedział jeszcze przy stole, a przed nim stała duża szklanka, napełniona reńskim winem. Głębokie bruzdy na twarzy owego gościa świadczyły o mocno podeszłym wieku. Spojrzenie miał bystre, przenikliwe i tylko majestatyczna broda zdradzała Żyda, który pozostał wierny staremu obyczajowi i tradycji. Ubrany był przy tym bardzo po staroświecku, mniej więcej tak, jak się ubierano w latach dwudziestych, trzydziestych osiemnastego wieku, dlatego też wydawać się mogło, że powrócił z tych dawno minionych czasów.
Lecz jeszcze osobliwiej wyglądał nieznajomy, którego spotkał Tusmann. Wysoki, chudy, lecz mocny, o kościach i mięśniach krzepko zbudowanego mężczyzny, zdawał się mieć lat około pięćdziesięciu. Twarz jego mogła niegdyś uchodzić za piękną; wielkie oczy jeszcze teraz błyskały młodzieńczym ogniem spod czarnych, krzaczastych brwi; czoło otwarte, mocno wygięty orli nos, delikatnie wykrojone usta, sklepiona broda – wszystko to jednak nie wyróżniałoby go jeszcze spośród setek innych; lecą podczas gdy jego surdut i spodnie skrojone były według najnowszej mody, kołnierz, płaszcz, biret pochodziły z końca szesnastego wieku. Najbardziej zaś osobliwe było spojrzenie obcego, jakby z głębi burzliwej nocy wybłyskujące, głuchy dźwięk jego głosu, całe zachowanie, w jakże jaskrawy sposób odbijające od wszelkich form współczesności; wszystko to rzeczywiście mogło sprawić, że w jego obecności każdego musiało ogarnąć jakieś szczególne, prawie niepokojące uczucie.
Siedzącemu przy stole starcowi skłonił się jak dobremu znajomemu.
– Ze też po tak długim niewidzeniu znowu pana spotykam! – zawołał. – Ciągłe cieszy się pan dobrym zdrowiem?
– Jak pan widzisz – odparł stary mrukliwie. – Zawsze we właściwym czasie na nogach, a gdy zajdzie potrzeba – żwawy i czynny.
– To pytanie, to pytanie! – zawołał nieznajomy, śmiejąc się głośno, i zamówił u usługującego chłopca butelkę francuskiego wina, z najstarszych, jakie posiadano w winiarni.
– Drogi, najczcigodniejszy panie tajny radco – zaczął się wymawiać Tusmann.
Lecz nieznajomy szybko mu przerwał:
– Poniechajmy wszelkich tytułów, drogi panie Tusmann. Nie jestem ani tajnym radcą, ani tajnym sekretarzem kancelarii, jestem ni mniej, ni więcej, tylko artystą trudniącym się obróbką szlachetnych metali i drogich kamieni, a zwę się Leonard.
– A więc złotnik, jubiler – szepnął do siebie Tusmann. Uprzytomnił też sobie, że już przy pierwszym wejrzeniu na nieznajomego tu, w oświetlonej winiarni, widoczne się stało, iż nieznajomy w żadnym razie nie może być rzeczywistym tajnym radcą: miał przecież na sobie staroniemiecki płaszcz, kołnierz i biret, a taki strój nie był wśród tajnych radców w użyciu. Obaj, Leonard i Tusmann, przysiedli się do starego, który ich przyjął szyderczym uśmiechem. Gdy Tusmann, zniewolony przez Leonarda, wypił kilka szklanek dostałego wina, rumieniec wystąpił na jego blade policzki; z lubością pociągając winko, spoglądał przed siebie i uśmiechał się nader błogo, jak gdyby w wyobraźni jego przesuwały się najprzyjemniejsze obrazy.
– No, teraz – zaczął Leonard – powiedz mi pan otwarcie, drogi panie Tusmann, dlaczego zachowywał się pan tak osobliwie, gdy narzeczona ukazała się w oknie wieży, i co teraz zaprząta tak całkowicie pana wyobraźnię. My jesteśmy, może pan temu wierzyć lub nie, starymi znajomymi i przyjaciółmi i nie ma pan potrzeby krępować się wobec tego zacnego człowieka.
– O, na Boga – odparł tajny sekretarz kancelarii – o, na Boga, szanowny panie profesorze, niech pan pozwoli tytułować się w ten sposób, przekonany bowiem jestem, że z pana prawdziwie tęgi artysta i snadnie mógłby pan być profesorem Akademii Sztuk Pięknych. A więc, szanowny panie profesorze, czyż mogę przemilczeć to, czym dusza jest przepełniona, co ciśnie się na usta! Dowiedz się pan: jak się to przysłowiowo mawia, chodzę w konkury i zamierzam w czasie wiosennego porównania dnia z nocą wprowadzić w dom szczęśliwą oblubienicę. Cóż więc dziwnego, że krew mi w żyłach zagrała, gdy pan, szanowny panie profesorze, zechciał łaskawie ukazać mi szczęśliwą narzeczoną.
– Co?! – Stary przerwał tajnemu sekretarzowi kancelarii głosem skrzeczącym i piskliwym. – Co? Pan chce się żenić! Jest pan na to o wiele za stary, a przy tym brzydki jak pawian.
Tusmanna tak przeraziło okropne grubiaństwo starego Żyda, że słowa nie mógł wykrztusić.
– Kochany panie Tusmann – rzekł Leonard – nie bierz pan staremu za złe tych szorstkich słów, on nie myśli tak źle, jak by to na pozór wyglądało. Szczerze mówiąc, muszę jednak sam przyznać, że – jak się zdaje – pan trochę późno zdecydował się na małżeństwo, wygląda pan na pięćdziesiątkę.
– Dziewiątego października, w dniu świętego Dionizego, skończę czterdzieści osiem – wtrącił Tusmann nieco dotknięty.
– Mniejsza więc o to – ciągnął dalej Leonard – lecz nie tylko wiek stoi panu na przeszkodzie. Prowadziłeś pan dotąd proste, samotne, kawalerskie życie, nie zna pan rodu niewieściego, nie będzie pan wiedział, co począć, jak sobie poradzić.
– Jak sobie poradzić?! Co począć?! – przerwał złotnikowi Tusmann. – Ach, drogi panie profesorze, widocznie uważa mnie pan za bardzo lekkomyślnego i nieodpowiedzialnego, jeśli pan przypuszcza, że byłbym w stanie działać na ślepo, bez rozwagi i zastanowienia. Każdy zamierzony krok rozważam i obmyślam mądrze, a czując się w istocie trafiony strzałą owego swawolnego boga, którego starożytni zwali Kupidynem, czyż nie powinienem ze wszystkich sił ubiegać się o to, by się do tego nowego stanu należycie przygotować? Czyż każdy, kto zamyśla zdawać trudny egzamin, nie studiuje pilnie tych dziedzin wiedzy, z których ma być pytany? Tak, najszanowniejszy panie profesorze, moje małżeństwo to egzamin, do którego się pilnie przygotowuję i dobrze zdać zamierzam. Widzi pan, drogi panie, tę małą książeczkę, którą – od czasu jak postanowiłem zakochać się i ożenić – stale noszę przy sobie i ustawicznie studiuję; obejrzyj ją pan, a przekonasz się, że sprawę badam gruntownie i rozsądnie i w żadnym razie nie okażę się niedoświadczony, jakkolwiek przyznać muszę, że cały rodzaj żeński, był mi dotychczas nie znany.