Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wybór poezji. Ks. 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybór poezji. Ks. 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 300 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOC ŚWIĘ­TO­JAŃ­SKA.

RO­MANS DO ŚPIE­WU PRZY TO­WA­RZY­SZE­NIU VIO­LI.

SŁO­WIK.

Kró­lo­wo moja! Różo je­dy­na!

Wej­rzyj ku nie­bu: oto go­dzi­na,

W któ­rej się ciem­ność ze dniem prze­si­li.

Ach czy pa­mię­tasz, po­dob­nej nocy,

Jak się prze­si­lał nasz los sie­ro­cy,

Kie­dy to jesz­cze ludź­mi-śmy byli?

RÓŻA.

Czy ją pa­mię­tam? On o to pyta!

Rosa trwa dłu­go, w kwie­cie ukry­ta,

A łza mi­ło­ści czy­liż nie dłu­żej?

Cho­ciaż­bym kwi­tła do set­nej wio­sny,

Tej Świę­to­jań­skiej nocy ża­ło­snej,

Nic nie wy­gła­dzi z ser­ca twej róży.

SŁO­WIK.

Po­mnę… Od świ­tu, sze­dłem da­le­ko,

Cią­gle nad wodą, nad na­szą rze­ką,

Gdzie mia­ły dzie­wy los ba­dać kwia­tem.

Może tam uj­rzę moją dzie­wi­cę?

Może – du­ma­łem – wia­nek jej chwy­cę?

Wszak mi­łość, mó­wią, rzą­dzi tym świa­tem?

Zkąd ta­kie my­śli bie­gły przedem­ną?

Wszak jam nie­wie­dział żeś mi wza­jem­ną?

Praw­dzi­wa mi­łość dziw­nie nie­śmia­ła!

Jam tyl­ko wie­dział, że pan bo­ga­ty,

Do twej ro­dzi­ny po­sy­łał swa­ty,

Dom twój go wi­tał, – a tyś mil­cza­ła.

Jam był ubo­gi. Za skarb je­dy­ny,

No­si­łem ser­ce chci­we na czy­ny,

Rzew­nie na­mięt­ne jak śpiew sło­wi­czy,

I ja­kąś jesz­cze siłę nie­zna­ną,

Któ­rej mi wów­czas po­jąć nie dano.

Jam Świę­to­jań­skiej nie­znał zdo­by­czy!

Cały dzień błą­dząc, zwol­na wi­dzia­łem,

Jak tłum nad­pły­wał kra­śnym na­wa­łem.

Wia­nek za wian­kiem fru­wał ko­le­ją.

Choć nie mó­wi­łaś czy przyj­dziesz z wień­cem,

Choć już się za­chód ob­lał ru­mień­cem,

Jam cze­kał jesz­cze. Mi­łość… na­dzie­ją.

W koń­cu, za­bły­słaś!

RÓŻA.

I ja od rana,

Wy­szłam do lasu, wy­szłam spła­ka­na.

Ty­siąc się kwia­tów pro­si­ło w le­sie,

Lecz ja zo­czy­łam krzak dzi­kiej róży,

I już nie chcia­łam wy­bie­rać dłu­żej.

Może mi róża szczę­ście przy­nie­sie!?

Wpół od ra­do­ści, a wpół od gnie­wu,

Po­obry­wa­łam cały kwiat z krze­wu,

Plo­tłam rę­ka­mi, za­klę­łam łza­mi.

Nie­chże raz je­den – mó­wi­łam so­bie –

Z okrut­nym lo­sem tę pró­bę zro­bię.

Wszak los nie czło­wiek, on nie oma­mi?

Prze­bacz… Mnie samą wstyd dziś prze­ni­ka

Ja cie­bie bra­łam – za ob­łud­ni­ka!

Że się twe ser­ce ku memu skła­nia,

Wie­dzia­łam, – dziew­czę za­wsze do­strze­że…

Ale wąt­pi­łam czy ko­chasz szcze­rze…..

Wszak nie sły­sza­łam z twych ust wy­zna­nia?

Je­że­li jesz­cze – rze­kłam stro­ska­na –

Nie prze­czuł w wil­ję Świę­te­go Jana,

Że mię z ró­ża­mi spo­tka na mo­ście,

Je­śli za nie­mi w łód­kę nie sko­czy,

Za­mro­żę ser­ce, wy­ja­śnię oczy.

Niech gody hu­czą, niech jadą go­ście!

Ach, bo sie­ro­cie, wy­rok ro­dzi­ny,

Ju­tro na­zna­czał już za­rę­czy­ny,

Z bo­ga­czem, zim­nym jak sen­na mara.

Już nikt nie zwa­żał na me zwle­ka­nie,

A ja wie­rzy­łam że się coś sta­nie,

Co nas po­łą­czy. Mi­łość, – to wia­ra.

Do­pó­ki w le­sie, by­łam tak śmia­ła!

Ale gdy w tłu­mie, jak­żem tru­chla­ła!

Róże pod bia­łą kry­łam za­sło­ną.

– Aby swój wia­nek pu­ścić na fale

W ob­li­czu lu­dzi, – po­trze­ba wca­le

Nie­mieć mi­ło­ści, lub mieć sza­lo­ną.

Mnie się zda­wa­ło, że wszyst­kie oczy

Na mnie zwró­co­ne, w ser­ca prze­zro­czy,

Mą ta­jem­ni­cę śle­dzą cie­ka­wie.

A gdy uj­rza­łam jesz­cze nad wodą,

Tyle ró­wien­nic pysz­nych uro­dą,

Jak ja – py­ta­łam – przed nim się sta­wię?

SŁO­WIK.

Czyż ja prócz cie­bie wi­dzia­łem kogo?

Kie­dy wscho­dzi­łaś pło­ną­ca trwo­gą,

To jak­by na­raz dwa słoń­ca bły­sły.

Gdy wia­nek wod­nej rzu­ci­łaś tę­czy,

Py­ta­łem, cze­mu ten lud nie klę­czy?

Ty mi się zda­łaś bo­gi­nią Wi­sły!

Sko­czy­łem w czół­no, po­rwa­łem wio­sło,

Jak myśl pę­dzi­łem, ser­ce mię nio­sło.

Już, już go chwy­tam… Los chciał in­a­czej!

Wia­nek jak sen­ne pierz­chał złu­dze­nie,

Uciekł i prze­padł w mor­skie bez­de­nie,

A ja… spoj­rza­łem w mo­rze roz­pa­czy.

Czół­no pu­ści­łem na wolę fali,

Le­żąc jak mar­twy. – U brze­gu, w dali,

Do­go­ry­wa­ły ognie So­bót­ki,

Jak szczę­ścia mego wy­pa­le­ni­sko.

Noc wia­ła ża­rem, – las kładł się niz­ko,

Cza­sem kiść kwia­tu spa­dła do łód­ki.

Raz, pa­proć moją mu­snę­ła gło­wę.

Do­tknię­cie lek­kie, – a pio­ru­no­we!

Wszak to dziś kwit­nie ów kwiat pa­pro­ci,

Co lu­dzi da­rzy oczy ta­kie­mi,

Że wi­dzą skar­by za­klę­te w zie­mi?

Znaj­dę! On cza­rę dni mych wy­zło­ci.

I ja się sta­nę jak król bo­ga­ty,

Do mej kró­lo­wej wy­pra­wię swa­ty,

Po­ślę ob­rącz­kę, od­bio­rę wia­nek.

Wy­bie­głem z łód­ki. Choć na kraj świa­ta,

Pój­dę go szu­kać przez dnie i lata,

Jak tyl­ko szu­kać umie ko­cha­nek!

Ścież­ką, ro­ba­czek szedł ci­chu­tecz­ko,

Ze Świę­to­jań­ską swą la­ta­recz­ką.

Na­bło­go­sła­wić go się nie mogę!

On mię pro­wa­dził wier­nem za­rze­wiem.

Jak szli­śmy dłu­go? Gdzie szli­śmy? Nie­wiem.

Wiem, że do kwia­tu po­ka­zał dro­gę.

Ach, i zna­la­złem! Ale cóż? Nie to

Cze­go szu­ka­łem. Skarb to bez gra­nic,

Lecz mię­dzy ludź­mi nie zda się na nic.

Jam przez cier­pie­nie, zo­stał – po­etą.

I gdy wró­ci­łem z pusz­czy do świa­ta,

Nikt mie­nie po­znał. Du­sza skrzy­dla­ta,

Biła się we mnie jak pta­szę w bu­rzy.

Tro­ny na zie­mi, gwiaz­dy na nie­bie,

Mia­łem dla wszyst­kich, – oprócz dla sie­bie.

Bo też i żyć już nie chcia­łem dłu­żej.

Nie mia­łem komu śpie­wać na zie­mi,

Jam cię nie zna­lazł mię­dzy ży­we­mi.

Zna­la­złem grób twój, – przy nim, krzak róży.

RÓŻA.

Gdy łódź twa zni­kła, sta­łam zmar­twia­ła,

Jesz­cze się łu­dząc że sen mię lu­dzi.

Już mię nie trwo­żył by­stry wzrok lu­dzi.

Tłum się roz­pły­nął, jam jesz­cze sta­ła.

Aż przy­szli krew­ni, pod ręce wzię­li;

Z rana mię całą ubra­no w bie­li,

Za­rę­czy­no­wy pier­ścień wło­żo­no.

Ja ani mdla­łam, ani pła­ka­łam;

Czu­łam że dziw­nym ru­mień­cem pa­łam;

Pło­mień mi w czo­ło wra­stał ko­ro­na.

Od owej nocy, wię­dłam ta­jem­nie.

Wszy­scy pła­ka­li, pa­trzy­li we mnie,

Na­wet "on" pła­kał nad na­rze­czo­ną.

Nie­dłu­go po­tem le­ża­łam w gro­bie.

Chcia­łam na­ten­czas po­my­śleć so­bie,

O wiel­kim Bogu, o ja­snem nie­bie.

Chcia­łam, – nie mo­głam… Cią­gle w od­da­li,

Wi­dzia­łam wia­nek na zdrad­ne] fali,

Wi­dzia­łam tyl­ko róże i cie­bie!

A w gro­bie co­raz zim­niej i czar­niej…..

Aż Bóg po­ło­żył kres tej mę­czar­ni.

Do gro­bu mego anioł zszedł w go­ści.

Z gwiaz­dą u czo­ła, co się roz­pła­nia

Ró­żo­wo. (Pew­nie anioł ko­cha­nia).

"Kto" wy­rzekł "umrze z ziem­skiej mi­ło­ści

Nie go­dzien nie­ba, lecz go­dzien raju.

Wro­śnij­że w zie­mię, ser­ce ró­ża­ne,

Aż samo, nie­ba ze­chcesz w za­mia­nę. "

Rzekł, jam się różą zbu­dzi­ła w gaju.

Była noc. Czy­ste jak łza nie­bio­sy.

Wy­pi­łam chci­wie kro­pel­kę rosy.

Czu­łam, że dziw­nym ru­mień­cem pa­łam.

Dźwięk bry­lan­to­wy syp­nął się z drze­wa…..

Pa­trzę, gdzie je­stem? Słu­cham, kto śpie­wa?

Tak, je­stem w raju! Twój głos po­zna­łam!…

SŁO­WIK.

Jam dnie prze­pę­dzał przy two­im gro­bie,

Pie­śnią cię wo­łał, pła­kał po to­bie.

Bywa, że sło­wik śpie­wa bez koń­ca,

Aż się za­śpie­wa na śmierć. Tak we mnie,

Rana tę­sk­no­ty ro­sła ta­jem­nie,

Aż raz pa­stu­szek, o wscho­dzie słoń­ca,

Zna­lazł me zwło­ki. Tłum zszedł się ku mnie,

Kła­dzio­no wień­ce na mo­jej trum­nie,

I wszyst­ko zci­chło. – Ja, le­żąc w gro­bie,

Chcia­łem zbu­do­wać pieśń o waw­rzy­nach,

Wiel­kich nie­szczę­ściach i wiel­kich czy­nach,

Pieśń się skła­da­ła za­wsze o to­bie.

Lecz była smut­na. W pier­si za­mar­łej,

Ser­decz­ne rany jesz­cze się dar­ły.

Aż też i do mnie anioł zszedł w go­ści,

Z gwiaz­dą błę­kit­ną, co roz­pro­mie­nia

Sam grób. (Za­pew­nie anioł na­tchnie­nia).

"Kto" rzekł "był śpiew­cą ziem­skiej mi­ło­ści,

Nie go­dzien nie­ba, lecz go­dzien raju.

Śpie­waj­że zie­mię, ser­ce spła­ka­ne,

Aż samo, nie­ba ze­chcesz w za­mia­nę."

Rzekł, – jam się zbu­dził sło­wi­kiem w gaju.

Szczę­sny, kto skrzy­dłem raz pierw­szy wzle­ci!

O skrzy­dłach wiecz­nie ma­rzą po­eci.

Jam je miał. – Xię­życ błysz­czał po bu­rzy.

Mnie wciąż bo­la­ło ser­ce spła­ka­ne,

Aż oto… bal­sam padł mi na ranę…..

Tem peł­niej ży­łem, im pa­dał dłu­żej.

Zką­dże przy­wio­nął prąd aro­ma­tu?

Pa­trzę: za­pew­nie z bli­skie­go kwia­tu?

Po­zna­łem różę, i cie­bie w róży!

RÓŻA.

Wiesz­czu mój, po­wiedz, czy­by nie trze­ba,

Już nam się z raju wy­brać do nie­ba?

Mnie ztąd nie spiesz­no, ale się boję,

Czy nie ob­ra­żą się ar­cha­nie­li,

Że­śmy tak dłu­go ich za­po­mnie­li?

SŁO­WIK.

Ró­życz­ko moja! Na­tchnie­nie moje!

Zkąd ci ta tro­ska? Czy nie­po­ko­je,

Są nie­wie­ście­go ser­ca po­trze­bą?

I do mnie anioł prze­ma­wiał w gro­bie,

A jam się na to uśmiech­nął w so­bie,

Kto z nas dwóch le­piej wie gdzie jest nie­bo?

Czło­wiek zna wię­cej niż anio­ło­wie,

Bo zna cier­pie­nie. Wierz, co ci po­wie

Ser­ce, ta wieszcz­ba sło­wi­czo­gło­sa:

Nie­bo nie przy nas, lecz w nas się two­rzy.

Gdzie­kol­wiek żyją w zgod­no­ści bo­żej,

Mi­łość z po­ezją, tam są nie­bio­sa.

1869.TY PÓJ­DZIESZ GÓRĄ, JA PÓJ­DĘ DO­LI­NĄ.

Xię­gi mó­wi­ły, lu­dzie mi mó­wi­li,

Że wszyst­ko myl­ne, lecz jed­no, je­dy­ne

Prze­czu­cie ser­ca, nig­dy nie omy­li.

Ja uwie­rzy­łam w tę do­brą no­wi­nę,

I ży­cie lek­ko nio­słam od tej chwi­li,

Jak dzie­cię wie­rzy na sło­wo mat­czy­ne.

Aż czas, co wszyst­ko rwie nie­po­strze­że­nie,

I na tej wie­rze na­pi­sał: "Złu­dze­nie!"

Zna­łam ich dwo­je. Gwiaz­dy ich w błę­ki­cie,

Świe­ci­ły bli­sko, jak dwo­je ócz świe­ci.

Za to ich ścież­ki tak róż­nie szły w ży­cie,

Że się nie mo­gli, wśród krę­tej dróg sie­ci,

Ni jaw­nie spo­tkać, ni do­pa­trzyć skry­cie.

Lecz mój wzrok, (cze­góż nie doj­rzą po­eci?)

Obie ich dro­gi wi­dział jed­no­cze­śnie.

Gdzie? Nie pa­mię­tam. Na ja­wie? Czy we śnie?

Ona szła górą, a on szedł do­li­ną.

W tę­czach pły­nę­ła na ob­łocz­nej bie­li.

W pusz­czo­wych ja­rach ła­mał się z la­wi­ną.

Obo­je uśmiech i hart je­den mie­li.

A ja py­ta­łam, czy za­wsze się zmi­ną?

Skar­ży­łam ży­cie, dla cze­go ich dzie­li,

Kie­dy ich gwiaz­dy tak bli­skie na nie­bie,

I jak dwie gwiaz­dy po­dob­ni do sie­bie?

Ach, wy­ście jed­nak nie­raz się prze­czu­li!

Wid­ma, we mgli­stej ma­ja­czy­ły sza­cie.

Gdy­ście zo­sob­na swe ro­je­nia snu­li,

Ide­ał wza­jem brał wa­sze po­sta­cie.

A wy py­ta­jąc, czy na ziem­skiej kuli,

Czy aż na in­nych go świa­tach spo­tka­cie,

Szli­ście sa­mot­ni, za­tę­sk­nie­ni w tłu­mie,

Co chłód wasz ga­nił, i dzi­wił się du­mie.

Aż przy­szła chwi­la, (jak­by dziś ją po­mnę!)

Kie­dy jej ścież­ka, lo­dow­cem ze­pchnię­ta,

Z gro­zy chmur zbie­gła nad po­ni­ki skrom­ne –

Gdy jego ścież­ka, schwy­co­na jak w pęta,

Przez nurt i ścia­ny prze­pa­ści nie­złom­ne,

Na stok wy­bie­gła, jako pio­run krę­ta.

I na wpół góry ze­szły się ich dro­gi,

I ob­ja­wi­li się so­bie, – jak bogi.

Sło­wa za­mie­nić jesz­cze nie zdą­ży­li,

Już głos w nich szep­nął: "Wszak to on!" – "To ona!" –

A ja szep­nę­łam: "Je­śli w ja­kiej chwi­li,

"To w tej za­iste, przy­szłość mię prze­ko­na, ser­ce pierw­szem prze­czu­ciem nie myli?

A drżą­ca by­łam, cała za­pa­trzo­na

Jak­by w mą wła­sną, w przy­szłość owej pary.

Ach, mnie cho­dzi­ło o klej­not mej wia­ry!

Miej­scem spo­tka­nia była gór­ska łącz­ka.

Eden, ma­leń­ki, lecz w urok bo­ga­ty.

Na wzgó­rzach, w koło zgię­tych jak ob­rącz­ka,

Las go za­gra­dzał igla­ste­mi kra­ty.

Wąz­ki wo­do­spad, jak per­ło­wa sprzącz­ka,

Prze­pi­nał ra­zem ska­ły, las i kwia­ty,

Bo łąka była kwia­ta­mi na­bi­ta,

Jak du­sza, kie­dy raz pierw­szy roz­kwi­ta.

Pod­czas gdy wzrok mój błą­dził po tej hali,

Oni w roz­mo­wie, stłu­mio­nej lecz szyb­kiej,

Całą swą prze­szłość już wy­spo­wia­da­li.

I jak­by ra­zem cho­wa­ni z ko­leb­ki,

Szli zwol­na, bro­dząc w ziół szem­rzą­cej fali.

Tak dwa ła­bę­dzie to­czą po­chód gib­ki.

Cza­sem sta­nę­li wśród skał, by z uśmie­chem

Wza­jem swe imię wy­wo­ły­wać echem.

Do­szli do źró­dła. Na roz­ło­mie gła­zu,

Sie­dli. On zry­wał ró­żo­we ja­go­dy,

I na li­stecz­ku jej przy­no­sił. – Zra­zu,

Wzrok ich był trwoż­ny, tyl­ko w szy­bie wody,

Wza­jem swo­je­go szu­ka­li ob­ra­zu.

Na­gle, spoj­rze­li ru­chem dziw­nej zgo­dy,

Wy­żej, nie w źró­dło co ze skał się to­czy,

Lecz w źró­dło cza­rów i łez, w żywe oczy.

Od tej się chwi­li sta­li ja­cyś inni.

Nad za­gad­ka­mi ży­cia za­du­ma­ni

Jak­by star­co­wie, a w ży­ciu dzie­cin­ni.

Le­d­wie zna­jo­mi, a już za­ufa­ni.

Pło­mien­ni my­ślą, a ser­cem nie­win­ni.

Jak za­wie­sze­ni w po­przek dwóch ot­chła­ni,

Sta­li na dziw­nem mię­dzy­mo­rzu owem,

Gdzie mi­łość wszyst­kiem już mówi, prócz sło­wem.

Łzą, co źre­ni­cę prze­mie­nia na dja­ment,

Albo uśmie­chem, co usta w kwiat zmie­nia.

Tą grą ob­li­cza, co ma jak fir­ma­ment,

Gwiaz­dy i bu­rze, słoń­ca i za­ćmie­nia.

I tą grą ru­chów, co jak fali za­męt,

Zdra­dza bi­ją­ce na jej dnie wzru­sze­nia.

I prze­lo­ta­mi owej na­głej ci­szy,

Gdzie du­sza mówi, ach i dru­gą sły­szy.

To czas przed­bu­rza. – Bywa, że w przed­bu­rze,

Wi­cher się zry­wa i znów się po­kła­nia.

W ser­cu, dwa prą­dy, jak w na­wał­nej chmu­rze

Grzmią. Je­den woła: "Spu­ść­my grom wy­zna­nia!"

A dru­gi bła­ga: Niech jesz­cze prze­dłu­żę,

"Ten prze­roz­kosz­ny dreszcz ocze­ki­wa­nia… "

– I tak­że bywa, że gdy wi­cher cze­ka,

Bu­rza omdle­je, i przej­dzie zda­le­ka.

Tak się tu sta­ło. Ona, chcąc wsty­dli­wie

Od­da­lić chwi­lę sta­no­we­zą dra­ma­tu,

Wzro­kiem po krą­głej za­to­czy­ła ni­wie.

Doj­rza­ła w dali kwiat z bar­wą szkar­ła­tu.

"Jak pięk­ny!" Rze­kła. On, w nie­mym po­dzi­wie

U jej stóp, niby nie sły­szał. Aż kwia­tu,

Tak się na­par­ła, że mu­siał, jak dzie­cię

Po­słusz­ny, po­wstać, i pójść po jej kwie­cie.

Prze­strze­nie w gó­rach złud­ne są dla oka.

Kwiat pur­pu­ro­wy zda­wał się tak bli­sko,

A dro­gę cię­ła szcze­li­na głę­bo­ka.

Tam on się pu­ścił. Lecz i ona, śliz­ką

Stecz­ką, pod­bie­gła w górę, i z wy­so­ka

Śmia­ła się, skry­ta za mszy­ste urwi­sko,

Tą się pu­sto­tą msz­cząc, że nie od razu

Jej wszech­wład­ne­go usłu­chał roz­ka­zu.

Gdy ze szkar­łat­ną po­wró­cił zdo­by­czą,

Już jej nie było. Sta­nął po­ra­żo­ny.

Lecz się uśmiech­nął za­raz ta­jem­ni­czo…..

Z za gła­zu doj­rzał brze­żek jej za­sło­ny.

Ręką po­gro­ził z prze­kor­ną sło­dy­czą,

I chciał jej za­biedz od prze­ciw­nej stro­ny,

By mu nie pierz­chła. Krąg za­kre­ślił chy­ży,

Lecz ona co­raz ucie­ka­ła wy­żej.

Jak dwa mo­ty­le igra­ją na łące,

Jak się dwie ryb­ki go­nią przez od­mę­ty,

Jak dwa skow­ron­ki w słoń­cu wi­ru­ją­ce,

Tak oni, krą­żąc w skrę­ty i roz­krę­ty,

Gło­sem się tyl­ko wią­za­li w roz­łą­ce.

Aż on, upo­rną jej uciecz­ką tknię­ty,

Na­gle się wstrzy­mał, i siadł­szy pod drze­wom,

Ręce za­ło­żył z uda­wa­nym gnie­wem.

Jak pta­szę pa­trzy z za prąt­ków cie­ka­wie,

Tak, za­dzi­wio­na mil­cze­niem zbyt dłu­giem,

Z gąsz­czu wyj­rza­ła w nie­pew­nej po­sta­wie,

I już zie­lo­nym ze­stą­pi­ła smu­giem.

Wte­dy on, msz­cząc się w od­we­to­wem pra­wie,

Za­czął ucie­kać po wy­brze­żu dru­giem.

I bie­gli rów­no, bli­scy sie­bie zno­wu,

Lecz roz­dzie­le­ni prze­cię­ciem pa­ro­wu.

Cze­muż nie mia­ły piór na­sze go­łę­bie?

Pa­rów nie­znacz­nie wą­wo­zem się sta­wał.

Po­to­kiem to­czył przez po­mrocz­ne głę­bie,

Co­raz tłum­niej­szy kłód i zło­mów na­wał.

Brze­gi roz­sz­cze­piał jak skrzy­dła ja­strzę­bie,

W zie­mię się co­raz prze­pa­ści­ściej wkra­wal,

Aż roz­warł pasz­czę i stał się ot­chła­nią.

Ach, gdy­byż ser­cem za­rzu­cić most na nią!…

Obo­je ra­zem sta­nę­li jak wry­ci.

Ku łącz­ce chcie­li po­wró­cić obo­je,

Ale kto szczę­ścia w pierw­szy lot nie chwy­ci,

Niech so­bie po­wie: "Że­gnaj szczę­ście moje!"

Wspo­mnie­niom bra­kło Ar­jad­no­wej nici.

Skra­ca­jąc dro­gę, prze­ska­ku­jąc zdro­je,

Sami nie wie­dzą, w le­śnem pół-prze­zro­czu,

Jak się i kie­dy utra­ci­li z oczu?

Żeby też moż­na prze­słać im prze­stro­gę:

"Tędy!… " – Raz jesz­cze oto się uj­rze­li,

Raz! Chcia­łam wo­łać, pró­bu­ję… nie­mo­gę!

Świat ma­rzeń, lu­dzi od po­etów dzie­li. –

– Ją, sęp na­stra­szył, i zmy­li­ła dro­gę.

On, przy­nę­co­ny od ja­ko­wejś bie­li,

Wśród skał za­błą­dził, zbiegł do wo­do­spa­du,

Lecz do in­ne­go, – a jej, ani śla­du.

Od­tąd się tyl­ko tę­sk­ne­mi wy­ra­zy,

Dłu­giem hu­ka­niem wa­bi­li wza­jem­nie.

Głos, prze­le­ciaw­szy śród nich kil­ka razy,

Znikł, ja­ski­nia­mi schło­nio­ny ta­jem­nie.

Ze­szli do gór­skiej nie­jed­nej oazy,

Lecz nie do tam­tej! – Aż zwol­na i we mnie,

Za­czę­ło ser­ce za­py­ty­wać z trwo­gą,

Czy jesz­cze kie­dy od­szu­kać się mogą?

Prze­klę­ty kwiat­ku! Bli­ski a da­le­ki!

Go­dło roz­sta­nia! Usłysz moją mowę:

Oby do mo­rza unio­sły cię rze­ki!

Obyś, roz­pię­ty na łoże mum­jo­we,

W żół­tym ziel­ni­ku spo­czy­wał na wie­ki!

Niech wina spad­nie na twą krwa­wą gło­wę,

Bo tej pew­no­ści nic we mnie nie zmie­ni,

Że od gwiazd byli so­bie prze­zna­cze­ni.

"Te­raz-to", rze­kłam do­pie­ro zo­ba­czę

Nie­uko­jo­ne ni­czem nie­po­ko­je.

Bę­dąż to jęki! Bę­dąż to roz­pa­cze!

Sa­mem prze­czu­ciem już cier­pię za dwo­je.

On się za­bi­je – ona się za­pła­cze,

I z żalu sko­na. Spoj­rzeć się tam boję…..

I dłu­go, oczów nie wznio­słam stru­chla­ła.

Aż gdy pod­nio­słam… ach! có­żem uj­rza­ła?

Idą spo­koj­nie, idą obo­jęt­nie,

Jak­by star­co­wie… Swo­bod­ni, jak dzie­ci!

Może ich oczy mgłą za­cho­dzą smęt­nie,

Ale w tych oczach żad­na łza nie świe­ci.

Może drga bo­leść w pręd­szem ser­ca tęt­nie,

Lecz jej nie doj­rzy nikt, na­wet po­eci.

Ży­cie nie xiąż­ka. – Próż­na trwo­ga cała!

Ni on się za­bił, ni ona sko­na­ła.

Nie­mość roz­pa­czy, – tak są­dzi­łam zra­zu.

W pew­ne też rano, gdy przy ma­łym zdro­ju

Sia­dła, (jak owdzie!) na roz­ło­mie gła­zu,

Prze­szy­ła wodę wzro­kiem nie­po­ko­ju,

Jak­by szu­ka­ła czy­je­goś ob­ra­zu,

I ust mu­śnię­ciem tknę­ła liść po­wo­ju.

Lecz wnet, po czo­le prze­su­nę­ła rękę,

I po­szła, nu­cąc pa­ster­ską pio­sen­kę.

On, raz na­po­tkał u wi­sza­ru dro­gi,

Krzak ob­sy­pa­ny w ki­ście pur­pu­ro­we.

Wi­dząc je, wy­dał krzyk dra­pież­nie sro­gi,

Obu rę­ka­mi chwy­cił się za gło­wę,

Ob­ry­wał kwia­ty, ci­skał je pod nogi,

Dep­tał, sam z sobą wiódł gniew­ną roz­mo­wę -

Aż… dał znak ręką jak na po­śmie­wi­sko,

I od­szedł, nu­cąc pio­sen­kę my­śliw­ską.

Zwol­na, po­dróż­nych spo­ty­kać za­czę­li,

Wy­szli na szer­sze go­ściń­ce ży­wo­ta;

Szli w tłu­mie rze­ś­cy, nie­le­d­wie we­se­li,

Do ce­lów no­wych wrza­ła w nich ocho­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: