- W empik go
Wybór poezji. Ks. 2 - ebook
Wybór poezji. Ks. 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROMANS DO ŚPIEWU PRZY TOWARZYSZENIU VIOLI.
SŁOWIK.
Królowo moja! Różo jedyna!
Wejrzyj ku niebu: oto godzina,
W której się ciemność ze dniem przesili.
Ach czy pamiętasz, podobnej nocy,
Jak się przesilał nasz los sierocy,
Kiedy to jeszcze ludźmi-śmy byli?
RÓŻA.
Czy ją pamiętam? On o to pyta!
Rosa trwa długo, w kwiecie ukryta,
A łza miłości czyliż nie dłużej?
Chociażbym kwitła do setnej wiosny,
Tej Świętojańskiej nocy żałosnej,
Nic nie wygładzi z serca twej róży.
SŁOWIK.
Pomnę… Od świtu, szedłem daleko,
Ciągle nad wodą, nad naszą rzeką,
Gdzie miały dziewy los badać kwiatem.
Może tam ujrzę moją dziewicę?
Może – dumałem – wianek jej chwycę?
Wszak miłość, mówią, rządzi tym światem?
Zkąd takie myśli biegły przedemną?
Wszak jam niewiedział żeś mi wzajemną?
Prawdziwa miłość dziwnie nieśmiała!
Jam tylko wiedział, że pan bogaty,
Do twej rodziny posyłał swaty,
Dom twój go witał, – a tyś milczała.
Jam był ubogi. Za skarb jedyny,
Nosiłem serce chciwe na czyny,
Rzewnie namiętne jak śpiew słowiczy,
I jakąś jeszcze siłę nieznaną,
Której mi wówczas pojąć nie dano.
Jam Świętojańskiej nieznał zdobyczy!
Cały dzień błądząc, zwolna widziałem,
Jak tłum nadpływał kraśnym nawałem.
Wianek za wiankiem fruwał koleją.
Choć nie mówiłaś czy przyjdziesz z wieńcem,
Choć już się zachód oblał rumieńcem,
Jam czekał jeszcze. Miłość… nadzieją.
W końcu, zabłysłaś!
RÓŻA.
I ja od rana,
Wyszłam do lasu, wyszłam spłakana.
Tysiąc się kwiatów prosiło w lesie,
Lecz ja zoczyłam krzak dzikiej róży,
I już nie chciałam wybierać dłużej.
Może mi róża szczęście przyniesie!?
Wpół od radości, a wpół od gniewu,
Poobrywałam cały kwiat z krzewu,
Plotłam rękami, zaklęłam łzami.
Niechże raz jeden – mówiłam sobie –
Z okrutnym losem tę próbę zrobię.
Wszak los nie człowiek, on nie omami?
Przebacz… Mnie samą wstyd dziś przenika
Ja ciebie brałam – za obłudnika!
Że się twe serce ku memu skłania,
Wiedziałam, – dziewczę zawsze dostrzeże…
Ale wątpiłam czy kochasz szczerze…..
Wszak nie słyszałam z twych ust wyznania?
Jeżeli jeszcze – rzekłam stroskana –
Nie przeczuł w wilję Świętego Jana,
Że mię z różami spotka na moście,
Jeśli za niemi w łódkę nie skoczy,
Zamrożę serce, wyjaśnię oczy.
Niech gody huczą, niech jadą goście!
Ach, bo sierocie, wyrok rodziny,
Jutro naznaczał już zaręczyny,
Z bogaczem, zimnym jak senna mara.
Już nikt nie zważał na me zwlekanie,
A ja wierzyłam że się coś stanie,
Co nas połączy. Miłość, – to wiara.
Dopóki w lesie, byłam tak śmiała!
Ale gdy w tłumie, jakżem truchlała!
Róże pod białą kryłam zasłoną.
– Aby swój wianek puścić na fale
W obliczu ludzi, – potrzeba wcale
Niemieć miłości, lub mieć szaloną.
Mnie się zdawało, że wszystkie oczy
Na mnie zwrócone, w serca przezroczy,
Mą tajemnicę śledzą ciekawie.
A gdy ujrzałam jeszcze nad wodą,
Tyle rówiennic pysznych urodą,
Jak ja – pytałam – przed nim się stawię?
SŁOWIK.
Czyż ja prócz ciebie widziałem kogo?
Kiedy wschodziłaś płonąca trwogą,
To jakby naraz dwa słońca błysły.
Gdy wianek wodnej rzuciłaś tęczy,
Pytałem, czemu ten lud nie klęczy?
Ty mi się zdałaś boginią Wisły!
Skoczyłem w czółno, porwałem wiosło,
Jak myśl pędziłem, serce mię niosło.
Już, już go chwytam… Los chciał inaczej!
Wianek jak senne pierzchał złudzenie,
Uciekł i przepadł w morskie bezdenie,
A ja… spojrzałem w morze rozpaczy.
Czółno puściłem na wolę fali,
Leżąc jak martwy. – U brzegu, w dali,
Dogorywały ognie Sobótki,
Jak szczęścia mego wypalenisko.
Noc wiała żarem, – las kładł się nizko,
Czasem kiść kwiatu spadła do łódki.
Raz, paproć moją musnęła głowę.
Dotknięcie lekkie, – a piorunowe!
Wszak to dziś kwitnie ów kwiat paproci,
Co ludzi darzy oczy takiemi,
Że widzą skarby zaklęte w ziemi?
Znajdę! On czarę dni mych wyzłoci.
I ja się stanę jak król bogaty,
Do mej królowej wyprawię swaty,
Poślę obrączkę, odbiorę wianek.
Wybiegłem z łódki. Choć na kraj świata,
Pójdę go szukać przez dnie i lata,
Jak tylko szukać umie kochanek!
Ścieżką, robaczek szedł cichuteczko,
Ze Świętojańską swą latareczką.
Nabłogosławić go się nie mogę!
On mię prowadził wiernem zarzewiem.
Jak szliśmy długo? Gdzie szliśmy? Niewiem.
Wiem, że do kwiatu pokazał drogę.
Ach, i znalazłem! Ale cóż? Nie to
Czego szukałem. Skarb to bez granic,
Lecz między ludźmi nie zda się na nic.
Jam przez cierpienie, został – poetą.
I gdy wróciłem z puszczy do świata,
Nikt mienie poznał. Dusza skrzydlata,
Biła się we mnie jak ptaszę w burzy.
Trony na ziemi, gwiazdy na niebie,
Miałem dla wszystkich, – oprócz dla siebie.
Bo też i żyć już nie chciałem dłużej.
Nie miałem komu śpiewać na ziemi,
Jam cię nie znalazł między żywemi.
Znalazłem grób twój, – przy nim, krzak róży.
RÓŻA.
Gdy łódź twa znikła, stałam zmartwiała,
Jeszcze się łudząc że sen mię ludzi.
Już mię nie trwożył bystry wzrok ludzi.
Tłum się rozpłynął, jam jeszcze stała.
Aż przyszli krewni, pod ręce wzięli;
Z rana mię całą ubrano w bieli,
Zaręczynowy pierścień włożono.
Ja ani mdlałam, ani płakałam;
Czułam że dziwnym rumieńcem pałam;
Płomień mi w czoło wrastał korona.
Od owej nocy, więdłam tajemnie.
Wszyscy płakali, patrzyli we mnie,
Nawet "on" płakał nad narzeczoną.
Niedługo potem leżałam w grobie.
Chciałam natenczas pomyśleć sobie,
O wielkim Bogu, o jasnem niebie.
Chciałam, – nie mogłam… Ciągle w oddali,
Widziałam wianek na zdradne] fali,
Widziałam tylko róże i ciebie!
A w grobie coraz zimniej i czarniej…..
Aż Bóg położył kres tej męczarni.
Do grobu mego anioł zszedł w gości.
Z gwiazdą u czoła, co się rozpłania
Różowo. (Pewnie anioł kochania).
"Kto" wyrzekł "umrze z ziemskiej miłości
Nie godzien nieba, lecz godzien raju.
Wrośnijże w ziemię, serce różane,
Aż samo, nieba zechcesz w zamianę. "
Rzekł, jam się różą zbudziła w gaju.
Była noc. Czyste jak łza niebiosy.
Wypiłam chciwie kropelkę rosy.
Czułam, że dziwnym rumieńcem pałam.
Dźwięk brylantowy sypnął się z drzewa…..
Patrzę, gdzie jestem? Słucham, kto śpiewa?
Tak, jestem w raju! Twój głos poznałam!…
SŁOWIK.
Jam dnie przepędzał przy twoim grobie,
Pieśnią cię wołał, płakał po tobie.
Bywa, że słowik śpiewa bez końca,
Aż się zaśpiewa na śmierć. Tak we mnie,
Rana tęsknoty rosła tajemnie,
Aż raz pastuszek, o wschodzie słońca,
Znalazł me zwłoki. Tłum zszedł się ku mnie,
Kładziono wieńce na mojej trumnie,
I wszystko zcichło. – Ja, leżąc w grobie,
Chciałem zbudować pieśń o wawrzynach,
Wielkich nieszczęściach i wielkich czynach,
Pieśń się składała zawsze o tobie.
Lecz była smutna. W piersi zamarłej,
Serdeczne rany jeszcze się darły.
Aż też i do mnie anioł zszedł w gości,
Z gwiazdą błękitną, co rozpromienia
Sam grób. (Zapewnie anioł natchnienia).
"Kto" rzekł "był śpiewcą ziemskiej miłości,
Nie godzien nieba, lecz godzien raju.
Śpiewajże ziemię, serce spłakane,
Aż samo, nieba zechcesz w zamianę."
Rzekł, – jam się zbudził słowikiem w gaju.
Szczęsny, kto skrzydłem raz pierwszy wzleci!
O skrzydłach wiecznie marzą poeci.
Jam je miał. – Xiężyc błyszczał po burzy.
Mnie wciąż bolało serce spłakane,
Aż oto… balsam padł mi na ranę…..
Tem pełniej żyłem, im padał dłużej.
Zkądże przywionął prąd aromatu?
Patrzę: zapewnie z bliskiego kwiatu?
Poznałem różę, i ciebie w róży!
RÓŻA.
Wieszczu mój, powiedz, czyby nie trzeba,
Już nam się z raju wybrać do nieba?
Mnie ztąd nie spieszno, ale się boję,
Czy nie obrażą się archanieli,
Żeśmy tak długo ich zapomnieli?
SŁOWIK.
Różyczko moja! Natchnienie moje!
Zkąd ci ta troska? Czy niepokoje,
Są niewieściego serca potrzebą?
I do mnie anioł przemawiał w grobie,
A jam się na to uśmiechnął w sobie,
Kto z nas dwóch lepiej wie gdzie jest niebo?
Człowiek zna więcej niż aniołowie,
Bo zna cierpienie. Wierz, co ci powie
Serce, ta wieszczba słowiczogłosa:
Niebo nie przy nas, lecz w nas się tworzy.
Gdziekolwiek żyją w zgodności bożej,
Miłość z poezją, tam są niebiosa.
1869.TY PÓJDZIESZ GÓRĄ, JA PÓJDĘ DOLINĄ.
Xięgi mówiły, ludzie mi mówili,
Że wszystko mylne, lecz jedno, jedyne
Przeczucie serca, nigdy nie omyli.
Ja uwierzyłam w tę dobrą nowinę,
I życie lekko niosłam od tej chwili,
Jak dziecię wierzy na słowo matczyne.
Aż czas, co wszystko rwie niepostrzeżenie,
I na tej wierze napisał: "Złudzenie!"
Znałam ich dwoje. Gwiazdy ich w błękicie,
Świeciły blisko, jak dwoje ócz świeci.
Za to ich ścieżki tak różnie szły w życie,
Że się nie mogli, wśród krętej dróg sieci,
Ni jawnie spotkać, ni dopatrzyć skrycie.
Lecz mój wzrok, (czegóż nie dojrzą poeci?)
Obie ich drogi widział jednocześnie.
Gdzie? Nie pamiętam. Na jawie? Czy we śnie?
Ona szła górą, a on szedł doliną.
W tęczach płynęła na obłocznej bieli.
W puszczowych jarach łamał się z lawiną.
Oboje uśmiech i hart jeden mieli.
A ja pytałam, czy zawsze się zminą?
Skarżyłam życie, dla czego ich dzieli,
Kiedy ich gwiazdy tak bliskie na niebie,
I jak dwie gwiazdy podobni do siebie?
Ach, wyście jednak nieraz się przeczuli!
Widma, we mglistej majaczyły szacie.
Gdyście zosobna swe rojenia snuli,
Ideał wzajem brał wasze postacie.
A wy pytając, czy na ziemskiej kuli,
Czy aż na innych go światach spotkacie,
Szliście samotni, zatęsknieni w tłumie,
Co chłód wasz ganił, i dziwił się dumie.
Aż przyszła chwila, (jakby dziś ją pomnę!)
Kiedy jej ścieżka, lodowcem zepchnięta,
Z grozy chmur zbiegła nad poniki skromne –
Gdy jego ścieżka, schwycona jak w pęta,
Przez nurt i ściany przepaści niezłomne,
Na stok wybiegła, jako piorun kręta.
I na wpół góry zeszły się ich drogi,
I objawili się sobie, – jak bogi.
Słowa zamienić jeszcze nie zdążyli,
Już głos w nich szepnął: "Wszak to on!" – "To ona!" –
A ja szepnęłam: "Jeśli w jakiej chwili,
"To w tej zaiste, przyszłość mię przekona, serce pierwszem przeczuciem nie myli?
A drżąca byłam, cała zapatrzona
Jakby w mą własną, w przyszłość owej pary.
Ach, mnie chodziło o klejnot mej wiary!
Miejscem spotkania była górska łączka.
Eden, maleńki, lecz w urok bogaty.
Na wzgórzach, w koło zgiętych jak obrączka,
Las go zagradzał iglastemi kraty.
Wązki wodospad, jak perłowa sprzączka,
Przepinał razem skały, las i kwiaty,
Bo łąka była kwiatami nabita,
Jak dusza, kiedy raz pierwszy rozkwita.
Podczas gdy wzrok mój błądził po tej hali,
Oni w rozmowie, stłumionej lecz szybkiej,
Całą swą przeszłość już wyspowiadali.
I jakby razem chowani z kolebki,
Szli zwolna, brodząc w ziół szemrzącej fali.
Tak dwa łabędzie toczą pochód gibki.
Czasem stanęli wśród skał, by z uśmiechem
Wzajem swe imię wywoływać echem.
Doszli do źródła. Na rozłomie głazu,
Siedli. On zrywał różowe jagody,
I na listeczku jej przynosił. – Zrazu,
Wzrok ich był trwożny, tylko w szybie wody,
Wzajem swojego szukali obrazu.
Nagle, spojrzeli ruchem dziwnej zgody,
Wyżej, nie w źródło co ze skał się toczy,
Lecz w źródło czarów i łez, w żywe oczy.
Od tej się chwili stali jacyś inni.
Nad zagadkami życia zadumani
Jakby starcowie, a w życiu dziecinni.
Ledwie znajomi, a już zaufani.
Płomienni myślą, a sercem niewinni.
Jak zawieszeni w poprzek dwóch otchłani,
Stali na dziwnem międzymorzu owem,
Gdzie miłość wszystkiem już mówi, prócz słowem.
Łzą, co źrenicę przemienia na djament,
Albo uśmiechem, co usta w kwiat zmienia.
Tą grą oblicza, co ma jak firmament,
Gwiazdy i burze, słońca i zaćmienia.
I tą grą ruchów, co jak fali zamęt,
Zdradza bijące na jej dnie wzruszenia.
I przelotami owej nagłej ciszy,
Gdzie dusza mówi, ach i drugą słyszy.
To czas przedburza. – Bywa, że w przedburze,
Wicher się zrywa i znów się pokłania.
W sercu, dwa prądy, jak w nawałnej chmurze
Grzmią. Jeden woła: "Spuśćmy grom wyznania!"
A drugi błaga: Niech jeszcze przedłużę,
"Ten przerozkoszny dreszcz oczekiwania… "
– I także bywa, że gdy wicher czeka,
Burza omdleje, i przejdzie zdaleka.
Tak się tu stało. Ona, chcąc wstydliwie
Oddalić chwilę stanowezą dramatu,
Wzrokiem po krągłej zatoczyła niwie.
Dojrzała w dali kwiat z barwą szkarłatu.
"Jak piękny!" Rzekła. On, w niemym podziwie
U jej stóp, niby nie słyszał. Aż kwiatu,
Tak się naparła, że musiał, jak dziecię
Posłuszny, powstać, i pójść po jej kwiecie.
Przestrzenie w górach złudne są dla oka.
Kwiat purpurowy zdawał się tak blisko,
A drogę cięła szczelina głęboka.
Tam on się puścił. Lecz i ona, ślizką
Steczką, podbiegła w górę, i z wysoka
Śmiała się, skryta za mszyste urwisko,
Tą się pustotą mszcząc, że nie od razu
Jej wszechwładnego usłuchał rozkazu.
Gdy ze szkarłatną powrócił zdobyczą,
Już jej nie było. Stanął porażony.
Lecz się uśmiechnął zaraz tajemniczo…..
Z za głazu dojrzał brzeżek jej zasłony.
Ręką pogroził z przekorną słodyczą,
I chciał jej zabiedz od przeciwnej strony,
By mu nie pierzchła. Krąg zakreślił chyży,
Lecz ona coraz uciekała wyżej.
Jak dwa motyle igrają na łące,
Jak się dwie rybki gonią przez odmęty,
Jak dwa skowronki w słońcu wirujące,
Tak oni, krążąc w skręty i rozkręty,
Głosem się tylko wiązali w rozłące.
Aż on, uporną jej ucieczką tknięty,
Nagle się wstrzymał, i siadłszy pod drzewom,
Ręce założył z udawanym gniewem.
Jak ptaszę patrzy z za prątków ciekawie,
Tak, zadziwiona milczeniem zbyt długiem,
Z gąszczu wyjrzała w niepewnej postawie,
I już zielonym zestąpiła smugiem.
Wtedy on, mszcząc się w odwetowem prawie,
Zaczął uciekać po wybrzeżu drugiem.
I biegli równo, bliscy siebie znowu,
Lecz rozdzieleni przecięciem parowu.
Czemuż nie miały piór nasze gołębie?
Parów nieznacznie wąwozem się stawał.
Potokiem toczył przez pomroczne głębie,
Coraz tłumniejszy kłód i złomów nawał.
Brzegi rozszczepiał jak skrzydła jastrzębie,
W ziemię się coraz przepaściściej wkrawal,
Aż rozwarł paszczę i stał się otchłanią.
Ach, gdybyż sercem zarzucić most na nią!…
Oboje razem stanęli jak wryci.
Ku łączce chcieli powrócić oboje,
Ale kto szczęścia w pierwszy lot nie chwyci,
Niech sobie powie: "Żegnaj szczęście moje!"
Wspomnieniom brakło Arjadnowej nici.
Skracając drogę, przeskakując zdroje,
Sami nie wiedzą, w leśnem pół-przezroczu,
Jak się i kiedy utracili z oczu?
Żeby też można przesłać im przestrogę:
"Tędy!… " – Raz jeszcze oto się ujrzeli,
Raz! Chciałam wołać, próbuję… niemogę!
Świat marzeń, ludzi od poetów dzieli. –
– Ją, sęp nastraszył, i zmyliła drogę.
On, przynęcony od jakowejś bieli,
Wśród skał zabłądził, zbiegł do wodospadu,
Lecz do innego, – a jej, ani śladu.
Odtąd się tylko tęsknemi wyrazy,
Długiem hukaniem wabili wzajemnie.
Głos, przeleciawszy śród nich kilka razy,
Znikł, jaskiniami schłoniony tajemnie.
Zeszli do górskiej niejednej oazy,
Lecz nie do tamtej! – Aż zwolna i we mnie,
Zaczęło serce zapytywać z trwogą,
Czy jeszcze kiedy odszukać się mogą?
Przeklęty kwiatku! Bliski a daleki!
Godło rozstania! Usłysz moją mowę:
Oby do morza uniosły cię rzeki!
Obyś, rozpięty na łoże mumjowe,
W żółtym zielniku spoczywał na wieki!
Niech wina spadnie na twą krwawą głowę,
Bo tej pewności nic we mnie nie zmieni,
Że od gwiazd byli sobie przeznaczeni.
"Teraz-to", rzekłam dopiero zobaczę
Nieukojone niczem niepokoje.
Będąż to jęki! Będąż to rozpacze!
Samem przeczuciem już cierpię za dwoje.
On się zabije – ona się zapłacze,
I z żalu skona. Spojrzeć się tam boję…..
I długo, oczów nie wzniosłam struchlała.
Aż gdy podniosłam… ach! cóżem ujrzała?
Idą spokojnie, idą obojętnie,
Jakby starcowie… Swobodni, jak dzieci!
Może ich oczy mgłą zachodzą smętnie,
Ale w tych oczach żadna łza nie świeci.
Może drga boleść w prędszem serca tętnie,
Lecz jej nie dojrzy nikt, nawet poeci.
Życie nie xiążka. – Próżna trwoga cała!
Ni on się zabił, ni ona skonała.
Niemość rozpaczy, – tak sądziłam zrazu.
W pewne też rano, gdy przy małym zdroju
Siadła, (jak owdzie!) na rozłomie głazu,
Przeszyła wodę wzrokiem niepokoju,
Jakby szukała czyjegoś obrazu,
I ust muśnięciem tknęła liść powoju.
Lecz wnet, po czole przesunęła rękę,
I poszła, nucąc pasterską piosenkę.
On, raz napotkał u wiszaru drogi,
Krzak obsypany w kiście purpurowe.
Widząc je, wydał krzyk drapieżnie srogi,
Obu rękami chwycił się za głowę,
Obrywał kwiaty, ciskał je pod nogi,
Deptał, sam z sobą wiódł gniewną rozmowę -
Aż… dał znak ręką jak na pośmiewisko,
I odszedł, nucąc piosenkę myśliwską.
Zwolna, podróżnych spotykać zaczęli,
Wyszli na szersze gościńce żywota;
Szli w tłumie rześcy, nieledwie weseli,
Do celów nowych wrzała w nich ochota.