Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wybór prozy i poezyi polskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybór prozy i poezyi polskiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 467 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Kie­dy na­uczy­ciel jaki wy­kła­da­jąc swój przed­miot w szko­łach pu­blicz­nych, i uży­wa­jąc do nie­go naj­lep­szych ksiąg ele­men­tar­nych, prze­ko­na się co­dzien­nem do­świad­cze­niem, że to lub owo dzieł­ko nie od­po­wia­da ze wszyst­kiem za­mia­ro­wi; nic dziw­ne­go, że wten­czas sam o tem my­ślić za­czy­na, jak­by po­trze­bie za­ra­dzić. Ta­kim spo­so­bem po­wsta­ją zwy­czaj­nie książ­ki szkol­ne, któ­rych do­broć za­wi­sła nie tak od głę­bo­kiej na­uki wy­daw­cy, jak ra­czej od tego pe­da­go­gicz­ne­go tak­tu, od tej na­uczy­ciel­skiej prze­ni­kli­wo­ści, ja­kim­by spo­so­bem rzecz dzie­ciom naj­przy­stęp­niej­szą i naj­in­te­res­sow­niej­szą uczy­nić.

Sto­su­jąc to do ję­zy­ka pol­skie­go, któ­re­go na­uka każ­de­go tu­tej­sze­go miesz­kań­ca, a szcze­gól­niej ziom­ka ob­cho­dzić ko­niecz­nie po­win­na, i oglą­da­jąc się na dzieł­ka do uła­twie­nia po­stę­pu w tym przed­mio­cie uło­żo­ne; wi­dzi­my, iż w naj­niż­szych klas­sach gim­na­zy­al­nych i wyż­szych szko­łach miej­skich wi­docz­ny nie­do­sta­tek książ­ki pol­skiej do czy­ta­nia czuć się daje.

Idzie tu nie tyl­ko o za­mi­ło­wa­nie ję­zy­ka, i tego wszyst­kie­go, co jest praw­dzi­wie do­brem i pięk­nem; ale nad­to i o to, aby uczniów do wła­da­nia tym­że ję­zy­kiem ust­nie i na pi­śmie tak da­le­ko do­pro­wa­dzić, izby my­śli swo­je pro­sto, ale ja­sno i zro­zu­mia­le wy­ja­wiać po­tra­fi­li. Uczy­nić więc ta­ko­wy wy­bór rze­czy, aby te zdo­ła­ły za­jąć wcze­śnie bu­dzą­cą się cie­ka­wość dzie­cin­ną, usta­lić i na­tę­żyć uwa­gę, za­ostrzyć pa­mięć i roz­są­dek, za­grzać fan­ta­zyą; a na­de­wszyst­ko skie­ro­wać wolę do szla­chet­ne­go mo­ral­no­ści i pięk­no­ści uczu­cia: oto jest pięk­ne po­wo­ła­nie dla na­uczy­cie­la oj­czy­ste­go ję­zy­ka. Resz­ty inne na­uki do­ko­nać po­win­ny. Nie po­trze­bu­je więc wy­bór taki być en­cy­klo­pe­dyą nie­ja­ko wszyst­kich pra­wie wia­do­mo­ści, za­wie­rać wy­jąt­ki to z hi­sto­ryi na­tu­ral­nej, to z fi­zy­ki, to z geo­gra­fii; by­najm­niej, to do ni­cze­go nie pro­wa­dzi, bo i w za­mie­rzo­nej na­uce wca­le nie oświe­ci, i chy­bi głów­ne­go waż­niej­sze­go celu. Nie tak więc uty­li­tar­ny jak ra­czej mo­ral­ny i es­te­tycz­ny cel mia­łem w ukła­da­niu ni­niej­sze­go wy­bo­ru na oku.

Wiem, że wszyst­kim do­go­dzić trud­no; wiem, że się znaj­dzie nie mało uchy­bień i w do­bo­rze i w stop­nio­wem po­rząd­ko­wa­niu; je­że­li jed­nak po­mi­mo tych wad, zdo­łam się komu znaj­du­ją­ce­mu się ze­mną w tej sa­mej po­trze­bie, przy­słu­żyć; bę­dzie to dla mnie naj­mil­szą na­gro­dą prac oko­ło ukła­da­nia tej książ­ki ło­żo­nych; a gdy­by się na­wet nikt ta­ko­wy nie zna­lazł, za­ra­dzę przy­najm­niej wła­snej po­trze­bie, i po­ka­żę, że mi na do­brej nie zby­wa­ło chę­ci.

Wy­daw­ca.

Część pro­za­icz­na.I. BAY­KI (Z KRA­SIC­KIE­GO I IN­NYCH.)

Pio­truś. Pio­truś żwa­wy i od­waż­ny, choć mu pia­stun­ki ba­ja­ły o stra­chach, śmiał się tyl­ko z ich ła­two­wier­no­ści, bo wie­dział, ze stra­chów nie masz na świe­cie. Raz w ciem­nej nocy kła­dąc się spać, wi­dzi coś bia­łe­go przy ścia­nie: po­stać bla­da, wy­so­ka, co­raz bar­dziej przy­bli­żać się zda­je. Od­waż­ny chło­piec cie­ka­wo­ścią zdję­ty, wsta­je z łóż­ka, idzie śmia­ło w to mie­isce, i prze­ko­nał się do­pie­ro, że to ko­szu­la wi­sia­ła na koł­ku. Do­brze zro­bił Pio­truś; bo in­a­czej, gdy­by się był zląkł i w strach uwie­rzył, mógł­by był z prze­lęk­nie­nia za­paść w cho­ro­bę, a przy­najm­niej noc całą na­ba­wić się nie­spo­koj­no­ści.

2. Lis mło­dy i sta­ry. Mło­dy lis nie­świa­dom my­śli­wych sztu­ki, cie­szył się, że na zimę sierć nową do­stał. Rzekł mu sta­ry, ma­ją­cy wię­cej do­świad­cze­nia: nie masz się z cze­go cie­szyć; gdyż wła­śnie to pięk­ne fu­tro, jest na­szej zgu­by przy­czy­ną. Nie­raz pięk­ność nie­bez­piecz­ną bywa.

3. Szczur i kot. Szczur sie­dząc na oł­ta­rzu pod­czas na­bo­żeń­stwa, pysz­nił się, że mu ka­dzo­no i cześć bo­ską wy­rzą­dza­no. Ale w krót­ce duma jego ukró­co­ną zo­sta­ła; bo gdy się za­krztu­sił od dymu zby­tecz­ne­go ka­dzi­dła, kot czy­cha­ją­cy z boku, wpadł na nie­go, po­rwał i udu­sił.

4. Jo­wisz i owce. Owce cie­ka­we wie­dzieć, co się sta­nie z ja­gnię­ta­mi, na­przy­krza­ły się usta­wicz­nie Jo­wi­szo­wi, aby im przy­szłość ob­ja­wił. Jo­wisz rzekł: le­piej, że nie wie­cie; ale kie­dy ko­niecz­nie pra­gnie­cie ta­jem­ni­cę zba­dać: oto i was i wa­sze ja­gnię­ta lu­dzie po­je­dzą. Wiel­kie to szczę­ście, że czło­wiek nie zna swej przy­szło­ści.

5. Skarb. Człek bo­ga­ty zna­lazł skarb: ubo­gi to wi­dząc, nuż się uska­rzać na Opatrz­ność! – a Jo­wisz rzekł: po­cze­kaj tyl­ko, co się da­lej sta­nie. Ja­koż ów bo­gacz chcąc unik­nąć oka ludz­kie­go, po­szedł w nocy z ry­dlem, aby skarb wy­do­być; pra­co­wał cięż­ko, nim wy­ko­pał skrzy­nię wiel­ką z pie­niędz­mi, cię­żej iesz­cze było dźwi­gać ją do domu. Do­syć, że z nie­wcza­su i cięż­kiej pra­cy za­cho­ro­wał, i nie­używ­szy wca­le zna­le­zio­ne­go skar­bu, umarł. A Jo­wisz rzekł do ubo­gie­go: bierz te­raz tę zdo­bycz, a nie sądź z po­zo­ru. Bo­gacz nie dla sie­bie, ale dla in­nych naj­czę­ściej skar­by zgro­ma­dza.

6. Wilk i owce. Wilk za­warł z owca­mi umo­wę, o co? o ich skó­rę. Owce też kon­ten­te z ta­kiej spo­sob­no­ści, tak się ob­wa­ro­wa­ły, iż już od­tąd nie bały się o sie­bie. W kil­ka dni wilk żar­łocz­ny w samo po­łu­dnie za­gryzł ja­gnię na polu. Owce za­czę­ły krzy­czeć; a wilk na to: po­cóż na­rze­ka­cie? wszak o ja­gnię­tach w na­szej umo­wie wzmian­ki nie było. Nie­dłu­go po­tem owcę udu­sił; a na wy­rzu­ty od­po­wie­dział: ona sama do po­ło­wu się na­wi­nę­ła. Nie dość na­tem, wilk nie­na­sy­co­ny już nie jed­nę, ale kil­ka owiec za­gryzł. Lecz i tą razą nie bra­kło mu wy­mów­ki: dru­dzy rwa­li, jam tyl­ko po­ma­gał. I tak sze­rząc co­raz więk­sze roz­bo­je, za­wsze się wy­tłu­ma­czył, a owce po­zja­dał; bo moc­niej­sze­mu nie trud­no zna­leźć po­zor­ną przy­czy­nę do po­gnę­bie­nia słab­sze­go.

7. Wół mi­ni­ster. Kie­dy wół był mi­ni­strem i rzą­dził, szły wpraw­dzie spra­wy pań­stwa zwol­na, ale szły do­brze. Na­ko­niec jed­no­staj­ność znu­dzi­ła mo­nar­chę, któ­ry miał na swym dwo­rze we­so­łą i uciesz­ną mał­pę, i tej ster pań­stwa po­wie­rzył. Z po­cząt­ku dwór i pod­da­ni byli kon­ten­ci; ale nie­za­dłu­go trwa­ła ra­dość: po­wstał wiel­ki nie­ład. Pan się śmiał, śmiał się i mi­ni­ster; a lud bied­ny pła­kał. Kie­dy więc nie­ukon­ten­to­wa­nie co­raz bar­dziej się sze­rzy­ło, król rad nie rad, mu­siał mał­pę zło­żyć z urzę­du, a lisa zro­bił mi­ni­strem; lecz ten zdra­dziw­szy pana i pod­da­nych nie dłu­go urzę­do­wał. Po tak smut­nem do­świad­cze­niu, wró­co­no się do pierw­sze­go: a tak zno­wu wół był mi­ni­strem i zrzą­dzo­ne szko­dy na­pra­wił.

8. Tu­li­pan i fi­jo­łek. Tu­li­pan oka­za­ły bar­dzo się o to gnie­wał, że fi­jo­łek z po­krzy­wą w przy­iaź­ni zo­sta­wał. Te­goż wła­śnie po­ran­ku pan wszedł do ogro­du, i wi­dząc pięk­nie roz­kwi­tłe kwia­ty, urwał tu­li­pan: chciał tak­że i fi­jo­łek ze­rwać; ale się po­krzy­wą spa­rzył. Tu­li­pan wi­dząc, że fi­jo­łek oca­lał, rzekł po nie­wcza­sie; i nie­rów­ny przy­ja­ciel może nam być po­ży­tecz­ny.

9. Pu­ha­cze. Płod­na sowa uro­dzi­ła sześć so­wiąt i kil­ka pu­hacz­ków: sła­be zra­zu i do lotu nie zdat­ne, kie­dy już pod­ro­sły i pie­rza na­bra­ły, za­czę­ły so­bie igrać, bu­ja­jąc po­nad roz­wa­li­na­mi pu­ste­go zam­ku. Na­la­taw­szy się do­sy­tu, wró­ci­ły do swe­go miesz­ka­nia, to jest w dziu­rę przy ko­mi­nie. Pani mat­ka przy­tu­la­jąc do swe­go łona cór­ki, syny, wnu­ki i wnucz­ki, i pysz­niąc się z tak licz­ne­go na­dob­ne­go po­tom­stwa, rze­kła: coż tam sły­chać, moje dziat­ki? jak wam się udał pierw­szy wstęp na świat, jak was tam inne pta­ki przy­ję­ły? Naj­młod­sze pu­ha­cząt­ko, fa­wo­ry­tek mat­ki, ode­zwał się: ja­ke­śmy tyl­ko wy­le­cia­ły, onie­mia­ły wszyst­kie pta­ki z po­dzi­wia­nia, ża­den nie śmiał ani pi­snąć, sko­ro­śmy hu­czeć za­czę­ły; nędz­ne stwo­rze­nia po­kry­ły się w dziu­ry! Tyl­ko w krzacz­kach ma­leń­ka ja­kaś pta­szy­na, któ­rą sło­wi­kiem zo­wią, smut­nie się od­zy­wa­ła, za­pew­ne z za­zdro­ści i żalu. Po ser­cu, jak to mó­wią, po­gła­ska­ło mat­kę, że ta pierw­sza pro­ba tak do­brze się uda­ła, chcąc jed­nak dać swym dziat­kom prze­stro­gę i na­uczyć je po­ko­ry, rze­kła: cho­ciaż wasz głos pięk­ny, a lot tak szyb­ki, nie na­dy­maj­cie się ztąd py­chą: po­win­no­ścią jest na­szą po­bła­żać ułom­no­ściom, bo nie każ­de­mu dał Pan Bóg ro­dzić się Pu­ha­czem.

10. Wró­bel. Pstry wró­bel po­nie­waż był sam je­den mię­dzy swy­mi sza­ry­mi brać­mi, le­d­wie się zie­mi ty­kał, tak się py­chą na­dy­mał; ro­zu­miał bo­wiem, że już nie masz pięk­niej­sze­go pta­ka na świe­cie. Gdy więc wszyst­ki­mi gar­dził, rzekł mu szpak: moj bra­cie, nie masz się z cze­go wy­no­sić, bo kto pierw­szy po­mię­dzy wró­bla­mi, nie jest jesz­cze po­mię­dzy pta­ka­mi naj­pierw­szym

11. Pla­ton. Pla­ton zgro­ma­dziw­szy raz swych uczniów, do­wo­dził im, jak to mę­drzec nad ca­łym pa­nu­je świa­tem: dla nie­go zie­mia swe pło­dy wy­da­je, wspa­nia­łe słoń­ce wscho­dzi, mo­rze się pie­ni, zgo­ła, po­wie­trze, gwiaz­dy, księ­życ i nie­bo jemu słu­żą; on… twór­czym swym ge­niu­szem poj­mu­jąc i wy­naj­du­jąc wszyst­ko, sta­je się pa­nem ca­łe­go świa­ta. – A pchła, co go w nos gry­zła, bez wzglę­du na tę jego mnie­ma­ną wiel­kość, rze­kła: to wszyst­ko dla Pla­to­na, a Pla­to dla mnie.

12. Wy­żeł i bry­tan. My­śli­wy strze­lił i tra­fił kacz­ko: wy­żeł do­stał i do­bił, a wi­dząc próż­nu­ją­ce­go bry­ta­na, za­czął mu czy­nić wy­rzu­ty: ty le­niu­chu! śpisz so­bie wy­god­nie, a ja pra­co­wać mu­szę, i przy­no­sić ci stra­wę! Na to od­po­wie bry­tan, stróż do­mo­wy: spoj­rzyj tyl­ko na moje łań­cu­chy: gdy ty idziesz na po­lo­wa­nie, ja wte­dy wpraw­dzie nic nie ro­bić, ale za to w nocy, gdy ty smacz­nie za­sy­piasz, ja spusz­cza­ny z łań­cu­cha, domu, pana i cie­bie strze­gę.

13. Po­dróż­ny. Arab je­den zbłą­kaw­szy się wśród ste­py, dwa dni był bez ja­dła, głod­ny spo­strzegł wo­rek na dro­dze, pod­niósł go ucie­szo­ny bar­dzo, a przy bla­sku księ­ży­ca chcąc wi­dzieć, coby w nim było, jęk­nął z bo­le­ści i rzekł: jam ro­zu­miał, że ka­sza, a ta dia­men­ty.

14. Wóz z sia­nem. Ko­nie cią­gnę­ły wóz z siar mem, a sprzy­krzyw­szy so­bie cięż­ką pra­cę, po­sta­no­wi­ły go wy­wró­cić. I tak zro­bi­ły: sia­no się w wo­dzie zma­cza­ło. Ale tego nie prze­wi­dzia­ły, że go­spo­darz zmo­kłe sia­no wło­ży zno­wu na wóz, i więk­szy jesz­cze cię­żar każe cią­gnąć do domu. Nie do­syć na, tom: po­nie­waż in­ne­go, sia­na nie było, mu­sia­ły bied­ne ko­nie trzy dni o gło­dzie pra­co­wać. Tra­fi­ły za­tem z desz­czu pod ryn­nę.

15. Koń i wiel­błąd. Nig­dy nie prze­sta­je­my na­tem, co mamy; do­wo­dzi nam tego na­stę­pu­ją­ca baj­ka.

Koń har­dy i zu­chwa­ły ska­rzył się przed Jo­wi­szem, iż choć był wspa­nia­ły , pięk­ny i do bie­gu zdol­ny; cho­ciaż ztąd po­wszech­ne od­bie­rał po­chwa­ły; jed­nak są­dził się być upo­śle­dzo­nym. – W czem­że to za­py­tał się Jo­wisz? Oto kark za krót­ki, grzy­wa zbyt gę­sia, nogi nie dość wy­so­kie, a pier­si za wąz­kie.

Prze­zna­czy­łeś mnie do no­sze­nia czło­wie­ka, a da­łeś sio­dła. Jo­wisz obu­rzo­ny ta­kiem zu­chwal­stwem i śle­po­tą ko­nia, stwo­rzył wiel­błą­da i rzekł: oto masz kark wy­nio­sły z małą grzy­wą, garb po­tęż­ny za­miast sio­dła, pier­si sze­ro­kie, nogi dłu­gie. Go­dzien­byś zo­stać ta­kim po­two­rem, ale wy­ba­czam twemn głup­stwu, jed­nak za karę zo­sta­wię wiel­błą­da. Ja­koż gdy go koń uj­rzy, wsty­dząc się swe­go sza­leń­stwa, zży­ma się i ucie­ka.

16. Wy­pra­wa na woj­nę. Lew chcąc roz­po­cząć woj­nę ze swy­mi są­sia­da­mi, zwo­łał wszyst­kie zwie­rzę­ta na radę: tam po­sta­no­wio­no, aby każ­dy sto­sow­nie do sił i zdol­no­ści swo­ich do­bru po­wszech­ne­mu słu­żył. Słoń miał dźwi­gać żyw­ność, wę­dzon­ki , po­łcie, su­cha­ry: wilk miał ba­ra­ny pę­dzić, koń ob­rok zwo­zić, wiel­błąd tło­mo­ki dźwi­gać; niedź­wiedź miał nieść dra­bi­nę do sztur­mu, gdy się uda wy­tro­pić gdzie sery lub sło­nin­kę wy­so­ko; lis miał być szpie­giem na kury i gęsi. Aż tu ktoś z boku uj­rzaw­szy osła rze­cze: a ten tu bła­zen po co? nie po­trze­ba nam tu wca­le ani osłów ani za­ję­cy; bo za­jąc, tchórz, za­raz ucie­ka, a le­ni­wy osieł le­d­wo się wle­cze. Ale król na to: i owszem nie­chaj oba zo­sta­ną w sze­re­gu: za­ją­ca po­nie­waż szyb­ko bie­ga, za po­sła uży­ję, a zaś osła zro­bię trę­ba­czem. – Mą­dry mo­nar­cha, umie­ją­cy oce­niać przy­mio­ty swych pod­da­nych, każ­de­mu stó­sow­ne na­zna­czy miej­sce, aże­by wszy­scy po­dług sił swo­ich pra­cu­jąc, do wspól­ne­go przy­kła­da­li się do­bra.

17. Przy­ja­cie­le. Je­den mło­dy za­ją­czek bu­jał po, po­lach i ogro­dach, ży­jąc so­bie swo­bod­nie; a po­nie­waż był grzecz­ny i roz­kosz­ny, lu­bio­ny był od wszyst­kich zwie­rząt, i miał dużo przy­ja­ciół. Raz na­de­dniem, gdy so­bie buja po mu­ra­wie, sły­szy prze­raź­li­we gło­sy, trąb­ki, szcze­ka­nie psów i roz­ruch wiel­ki w boru:

sta­nął, słu­cha, dzi­wi się; lecz gdy ów ha­łas co­raz bar­dziej się zbli­żał, za­jąc w nogi. Obej­rzy sio, aż tu dwa psy i strzel­cy już nie da­le­ko. Prze­stra­szo­ny wy­padł prze­cież na dro­gę, a od­da­liw­szy się tro­chę od psów" spo­tkał ko­nia i pro­sił go, iżby się nad nim uli­to­wał i weź mię na grzbiet, rzekł do swe­go pierw­sze­go przy­ja­cie­la i unieś; Roń od­po­wie: ja nie mogę, ale dru­dzy za­pew­ne ci po­mo­cy nie od­mó­wią Ja­koż wół się nada­rzył: ra­tuj przy­ja­cie­lu! ode­zwie się ści­ga­ny za­jąc; a woł: wszak wiesz, jak cię ko­cham; ale te­raz wła­śnie mam pil­ny in­te­res, ukryj się na chwil­ko w tra­wie, ja nie dłu­go po­wró­cę; a tym­cza­sem masz oto ko­zła da po­mo­cy. Ko­zieł od­po­wie­dział: ża­łu­ję cię, bied­ny za­jącz­ku; ale mój grzbiet twar­dy i nie­wy­god­ny; oto weł­nia­sta owca nie da­le­ko; bę­dzie ci mięk­ko sie­dzieć. Owca rze­kła: ja się… nie wzbra­niam, ale choć cię w ma­now­ce unio­sę, psy nas do­go­nią i obu za­gry­zą. Udaj się tym­cza­sem do cie­lę­cia, któ­re się tam pa­sie: – Jak ja… cie­bie mam wziąść na grzbiet, kie­dy star­si tego nie uczy­ni­li; to… mó­wiąc za­be­cza­ło i ucie­kło cie­lę. I tak wśród ser­decz­nych przy­ja­ciół, psy za­ją­ca roz­szar­pa­ły.

18. Mły­narz syn jego i osieł. N ie wiem, gdziem ja to czy­tał, ale to do rze­czy nie na­le­ży. Pe­wien mły­narz miał osła, któ­re­go tak pra­cą zmę­czył, iż oba­wia­jąc się, aby mu nie zdechł, po­sta­no­wił go sprze­dać za co za to. Woła więc syna wy­rost­ka i rze­cze: żeby się nasz osieł w dro­dze nie zmor­do­wał, za­nie­śmy go na drą­gach. Dźwi­ga­ją obaj; ale im da­lej szli, tym bar­dziej im osieł cię­żał. Gdy to po­strze­gli lu­dzie, zbie­gać się za­czę­li, śmie­jąc się z nich, i szy­dząc: pa­trzaj­cie jeno: oto trzy osły, a ten co na drą­gu, jesz­cze naj­mniej­szy. Mły­narz mar­kot­ny, sko­czył po ro­zum do gło­wy, i wsa­dził syna na osła. Aż tu pierw­si, któ­rych na­po­tka­li, nuż się gnie­wać i zży­mać mó­wiąc: ty hul­ta­ju! je­dziesz so­bie wy­god­nie na ośle, a bied­na sta­ro­wi­na pie­szo? Więc, gdy się za­bie­ra­ją do ki­jów, aby mu syna nie obi­li, zsa­dził go z osła, a sam wsiadł na nie­go. Prze­cho­dzi­ły dziew­czę­ta, mówi jed­na do dru­giej: bied­ny chłop­czy­na, pie­szo iść musi, a dzia­dzi­sko nie­li­to­ści­we, je­dzie na ośle i na­dy­ma się jesz­cze. Usły­szaw­szy to, wsa­dza syna za sie­bie, my­śląc, że już te­raz do­go­dził wszyst­kim. Ale za­le­d­wie z la­sku wy­je­chał, zno­wu krzyk: cóż to za głup­cy, a któż od nich osła kupi? nie­do­syć że bied­ne ośli­sko da­le­ką od­by­wa po­dróż, jesz­cze mu dźwi­gać każą dwóch ta­kich dra­bów: chy­ba skó­rę z nie­go przeda­dzą. Praw­da, po­my­ślał so­bie mły­narz, więc zsia­da­ją obaj: aż tu zno­wu od­zy­wa­ją się prze­cho­dzą­cy: a któż to wi­dział, aby osieł szedł so­bie wy­god­nie, a ty pie­szo! wy­bacz, że cię ga­ni­my: wszy­scy z cie­bie śmiać się będą, je­że­li się nie po­pra­wisz Nie po­pra­wię, od­po­wie­dział znie­cier­pli­wio­ny mły­narz, dość już tych przy­mó­wek, chcia­łem wszyst­kim do­go­dzić i wtem by­łem nie­roz­sąd­ny. Od­tąd na ni­ko­go nie zwa­ża­jąc, będę czy­nił, co mi się po­do­ba. Jak mó­wił, tak zro­bi­ły i do­brze na­tem wy­szedł.

19. Wilk i bry­tan. Wy­chu­dły wilk spo­tkał raz tłu­ste­go bry­ta­na: a zką­dże to uty­łeś tak wal­nie? rzekł do nie­go; ja bę­dąc da­le­ko moc­niej­szym od cie­bie, umie­ram z gło­du: patrz tyl­ko na moje gna­ty! Pies aa to od­po­wie: Mo­ści wil­ku, mo­że­cie i wy po­dob­nym cie­szyć się lo­sem, by­le­by­ście umie­li panu słu­żyć. – A to jak, za­py­ta się wilk cie­ka­wy. – Oto w nocy być stró­żem domu, a we dnie odźwier­nym, stra­szyć zło­dzie­jów, i ni­ko­go ob­ce­go do domu nie wpusz­czać. – Bar­dzo chęt­nie, wilk od­po­wie, nie trud­na to bę­dzie dla mnie pra­ca. – To pro­szę z sobą, pies rze­cze. Gdy tak ra­zem idą ku wsi, wilk po­strze­że u psa szy­ję od łań­cu­cha ob­tar­tą. A to od cze­go? za­py­la się. Pies nie­co zmie­sza­ny: to nic nie jest, od­po­wie; oto, żem zbyt żwa­wy, we dnie wią­żą mnie na łań­cu­chu, ale w nocy spusz­cza­ją, i wte­dy bu­jam so­bie, gdzie chcę, za co też ob­fi­tą do­sta­je stra­wę. Wilk ostróż­ny rze­cze: a wol­noż to­bie tę służ­bę po­rzu­cić? – Co tego, to nie – ju­żem ja nie raz chciał uciec, ale nada­rem­no. – Oho! wilk od­po­wie, ciesz się bry­ta­nie z twe­go szczę­ścia, nie chcę być kró­lem, je­że­li nie mam być pa­nem mej woli.

20. Nos i ręka. Żył na twa­rzy nos po­tęż­ny, i dla tego kró­lem no­sów był na­zy­wa­ny: pół twa­rzy osła­nia! swym cie­niem pół fun­ta ta­ba­ki na dzień wy­ży­wał. Lecz nie­ste­ty, któż na świe­cie żyje bez za­zdro­ści i bez nie­przy­ja­ciół! – Żeby to jesz­cze ko­niu in­ne­mu słu­żyć, ode­zwie się ręka, ale no­so­wi! Co chwi­la się­gaj do kie­sze­ni, nieś mu ta­ba­kę, strzeż go od guza: a ileż to razy ucie­rać go trze­ba! Czyż ręka nie ma już nic in­ne­go do czy­nie­nia, tył­ka nosa do­glą­dać? ja, któ­ra tyle dzieł wiel­kich wy­ko­ny­wam, i ztąd po ca­łym świe­cie sły­nę? Po­cze­kaj tyl­ko, no­sie, za­pła­cę ja to­bie. Tak więc psot­ni­ca, za­miast ta­ba­ki, cie­mie­rzy­cy mu po­da­je. – Jak za­cznie nos ki­chać, na­dy­mać się, sa­pać, aż oczy, są­siad­ki jego pła­ka­ły nad nim z li­to­ści, a gęba krzy­cza­ła prze­raź­li­wie; tym­cza­sem ręka, kto­ra wszyst­kie­go złe­go była przy­czy­ną, ukry­ta gdzieś w kie­sze­ni, szy­dzi­ła z jego nie­szczę­ścia. Po dłu­giem ki­cha­niu, hu­ka­niu, uci­szył się nos prze­cie; lecz spuchł i za­cho­ro­wał. Człek ża­łu­ją­cy go szcze­rze, zna­glił rękę pło­chą, że go pie­lę­gno­wać, mu­chy spę­dzać, i jak naj­tro­skli­wiej słu­żyć mu­sia­ła. Próż­ne były wte­dy jej na­rze­ka­nia, że mu do­go­dzić trud­no, próż­ne na los swój skar­gi. Na­uczo­na smut­nem do­świad­cze­niem, po­sta­no­wi­ła na przy­szłość być mę­dr­szą i nie szko­dzić ni­ko­mu.

21. Go­spo­darz i wró­ble. Sta­do wró­bli, gdy zima na­de­szła, z po­bliz­kiej krzew­my przy­le­cia­ło do wsi i ukry­ło się w sto­do­le. Gnie­wał sin kmio­tek ską­py, choć bo­ga­ty i na­rze­kał: czy kara Boża! jak tyl­ko zima, za­raz na­trę­ty do ziar­na. Lecz temi skar­ga­mi wró­bli z gum­na nie wy­pło­szył. Idzie wiec do gło­wy po ro­zum: noc­ną porą, gdy wszyst­ko w głę­bo­kim śnie było po­grą­żo­ne, bie­rze la­tar­nią, skra­da sio do gum­na, i uśpio­ne na pół wró­ble wy­gar­nia w poły z pod strze­chy. Ale daw­ne nie­sie przy­sło­wie: ła­ko­my dwa razy tra­ci. Go­spo­darz pnie się co­raz wy­żej; wtem wy­pa­dła mu la­tar­nia, i za­pa­li­ła sło­ma. Na­proż­no sko­czył, chcąc ogień uga­sić, na­próż­no po­ła­mi dusi pło­mień i krzy­czy jak sza­lo­ny: wró­ble ucie­kły, a sto­do­ła, ze zbo­żem zgo­rza­ła.

22. Koń i ba­ran. Przed dwo­rem prze­cho­dząc koń z ba­ra­nem, usły­sze­li gra­nie. Wła­śnie sław­ny skrzy­pek Apol­lo­ni za­czy­nał lek­cyą z pa­ni­czem. Ująw­szy lek­ką ręką smy­czek i pro­wa­dząc go po stro­nach, tak wdzięcz­ne wy­dał tony, że ru­mak sta­nął, i rzekł do swe­go to­wa­rzy­sza: patrz, gło­wo ba­ra­nia, to wło­sy z mego ogo­na tak cud­nie gra­ją. – Ach, Ja­śnie Wiel­moż­ny pa­nie, od­po­wie z po­ko­rą ba­ran, czy też to nie moje kisz­ki brzmią tak wdzięcz­nie? – Koń, taką od­po­wie­dzią obu­rzo­ny, chciał uka­rać zu­chwal­stwo ba­ra­na, gdy wtem uczeń za­czy­na rzę­po­lić, tak fał­szy­wie tak szka­rad­nie, że trze­ba było uszy za­ty­kać lub o milę ucie­kać. Wte­dy do­pie­ro prze­ko­na­li się obaj, ie nie smy­czek, nie stro­ny, ale ręce ludz­kie tak pięk­nie gra­ły. –

23. Mał­pa. W pew­nym doma żyła psot­na mał­pa; pa­trząc na jej fi­gle, trze­ba się było za boki chwy­tać: nic to było u niej, ska­kać na stół, na ko­min, ko­zioł­ki prze­wra­cać, miny stro­ić po­ciesz­ne, kota ta­ba­ką po­czę­sto­wać; zgo­ła, że we wszyst­kiem po­tra­fi­ła na­śla­do­wać czło­wie­ka. W każ­dy kąt cie­ka­wie za­glą­da­jąc, po­strze­gła raz, że się pan goli: to nowa dla niej za­ba­wa. Cze­ka­ła tyl­ko, aż się od­da­li. A gdy już ni­ko­go w po­ko­ju nie było, sko­czy czem­prę­dzej do sto­li­ka, wyj­mu­je brzy­twy pań­skie, i nuż pysk my­dlić. Wie źle się pendz­lem uda­ło. Więc bez oba­wy bie­rze ostrą brzy­twę w łapę i pisz­czy, a jed­nak­że skro­bie, to lewa to pra­wą łapą, szach, mach i ostrem że­la­zem po szyi, i prze­rżnę­ła so­bie gar­dło. Nie jed­ne­mu na ten ko­niec przy­cho­dzi, któ­ry nie­bacz­nie mał­pu­je moż­niej­szych.

24. Dzię­cioł i strze­lec. Pierz­cha­ły pta­ki w le­sie, kry­ły się w swe gniaz­da i po ga­łę­ziach bo uj­rza­ły zda­le­ka zbli­ża­ją­ce­go się strzel­ca. A za­tem i pani dzię­cio­to­wa z pię­cior­giem dzia­tek, ma­ją­ca swe gniaz­do w so­śnie, w wiel­kim była stra­chu. Lecz pan dzię­cioł, ska­cząc so­bie po ga­łę­zi, i nie dzie­ląc po­wszech­nej oba­wy, rzekł zu­chwa­le: nie bój­cie się dziat­ki po­cze­kaj­cie jeno tro­chę, za­raz ja wy­stra­szę na­tręt­ne­go strzel­ca. I zna­la­zł­szy su­chą ga­łąź, jak za­cznie stu­kać i ko­ła­tać, ta­kie­go na­ro­bił ło­sko­tu, że mę­dr­sze pta­ki ule­cia­ły ze stra­chu, a dziat­ki cie­szy­ły się, że ta­tuś wy­pło­szy albo ogłu­szy strzel­ca. Lecz ten dy­biąc, nad­sta­wia ucha, zkąd­by to stu­ka­nie po­cho­dzi­ło zbli­ża się co, aż bar­dziej, i na­ko­niec pod­szedł­szy, za­bi­ja głu­pie­go dzię­cio­ła; nad­to w oczach mat­ki mło­de pta­szy­ny z gniaz­da wy­bie­ra, mó­wiąc: że­byś był so­bie sie­dział ci­cho na drze­wie, był­byś oca­lał.III. PA­RA­BO­LE CZY­LI PRZY­PO­WIE­ŚCI,

1. Mo­tyl. Na łące w pięk­nym ogro­dzie bie­ga­jąc mo­ty­la, chciał go zła­pać ko­niecz­nie. Naj­mniej­sze stwo­rze­nie ceni wol­ność swo­ję. Mo­tyl lubo być zda­wał się za­ję­ty kwiat­kiem na któ­rych spo­czy­wał; prze­cież za każ­dym zbli­że­niem się chłop­ca co­raz da­lej ula­ty­wał. – Lecz cze­góż chęć sta­ła i szcze­ra nie do­ka­że? Chłop­czy­na tak dłu­go za mo­ty­lem go­nił, aż na­resz­cie znu­żo­ne­go schwy­tał. Za­ja­śnia­ło szczę­ście w oczach dzie­cię­cia, krzyk­nął ra­do­śnie, usiadł na tra­wie, pa­trzył z uśmie­chem na speł­nie­nie ży­czeń swo­ich; W tej krót­kiej chwi­li na­sy­cił się zu­peł­nie, otwo­rzył rącz­kę i tak gor­li­wie żą­da­na zdo­bycz do­bro­wol­nie wy­pu­ścił. – O jak­że czę­sto i nam po­dob­nie się przy­tra­fiaj kie­dy za mar­nem szczę­ściem go­ni­my;

2. Pra­ca od­kła­da­na. Przy jed­nym wiej­skim ogro­dzie, był spo­ry ka­wał zie­mi, zu­peł­nie za­nie­dba­ny po­śród mnó­stwa ka­mie­ni wy­ra­sta­ły gdzie­nieg­dzie kępy ostu i in­ne­go ziel­ska. Oj­cze, my ten ka­wał zie­mi oczy­ści­my i po­wie­dzie­li dnia jed­ne­go trzej sy­no­wie, daj go nam ha rok je­den. – Chęt­nie od­po­wie­dział oj­ciec, i ka­wał zie­mi na trzy rów­ne czę­ści po­dzie­lił. Było to na koń­ca Mar­ca, już do grun­tu pu­ści­ło. Dni by­wa­ły pięk­ne i naj­zdat­niej­sze do po­dob­nej ro­bo­ty. Trzej bra­cia wzię­li się do Tacy, i dwaj star­si w prze­cią­gu ty­go­dnia, oczy­ści­li dział swój zu­peł­nie. Naj­młod­szy wię­cej się ba­wił niż ro­bił, i tam­tych skoń­czo­na była pra­ca, kie­dy on swo­ję za­le­d­wie za­czął. Gdy mu oj­ciec tę opie­sza­łość wy­ma­wiał, od­po­wia­dał: O do­pie­ro po­czą­tek wio­sny, do­syć cza­su bę­dzie. Tym cza­sem dzień za dniem scho­dził, a Fra­nuś od­kła­dał nadal pra­ce. Na­de­szło lato, z la­tem upa­ły: ile razy wziął się do ro­bo­ty, pot lał mu się z czo­ła i prze­sta­wać mu­siał. Na­dej­dzie chłod­na je­sień, mó­wił sam do sie­bie, to bę­dzie pora naj­lep­sza! Na­de­szła je­sień, ale jed­ne­go dnia wiatr za­sy­py­wał Fra­nu­sio­wi oczy, dru­gie­go deszcz go kro­pił. Przyj­dzie zima, mo­wił, by­wa­ją dnie pięk­ne i ja­sne, ja to w mgnie­niu oka zro­bię. Przy­szła zima, Fra­nuś do ka­mie­ni i do ze­schłych ło­dyg; lecz cóż? przy­mar­z­ły zu­peł­nie, nic ro­bić nie mógł. Jak nie­ba­czuy Fran­cuś błą­dził, tak błą­dzi każ­dy któ­ry pra­cę na dal­szy czas od­kła­da, a w obec­nej chwi­li próż­nu­je. Co masz do czy­nie­nia, do­peł­nij jak naj­prę­dzej: te­raź­niej­sza go­dzi­na sprzy­ja twej pra­cy, a któż ci za dal­sze za­rę­czyć po­tra­fi? Je­śli za­wsze po­myśl­niej­szej pory cze­kać bę­dziesz, może cię śmierć zim­na za­sko­czyć, nim dzie­ło roz­pocz­niesz.

3. Po­wój i Re­ze­da. Jaka szko­da, że ogrod­nik tyle tej nik­czem­nej re­ze­dy za­siał, mó­wi­ła Ole­sia do mat­ki, cho­dząc w po­łu­dnie po ogro­dzie, głu­szy inne kwiat­ki, a tak nie­po­zor­na. O! przez nią pra­wie nie wi­dać tych ślicz­nych po­woi nie­bie­skich, któ­rych żywy ko­lor tak bije w oczy. Nad wie­czo­rem, gdy wol­ny czas mieć będę, przyj­dę tu, po­wy­ry­wam tę nie­zno­śną re­ze­dę, ład­ny po­wój oswo­bo­dzę. Przy­szła Ole­sia, lecz cóż? już wszyst­kie po­wo­je zwię­dłe za­sta­ła, a miły za­pach re­ze­dy wie­trzyk wie­czor­ny o kil­ka­na­ście kro­ków oko­ło roz­no­sił. Za­sta­no­wi­ła się dziew­czyn­ka, i wkrót­ce zmie­ni­ła za­miar. – Zo­sta­wię tę re­ze­dę, za­wo­ła­ła; nie tyle, co tam­te kwiat­ki po­zor­na, wi­dzę że trwal­sza i mil­sza. – I zo­sta­wi­ła. Mi­nę­ły po­wo­je i więk­sza część kwia­tów let­nich prze­szła, a re­ze­da kwi­tła cią­gle i lubą wo­nią na­peł­nia­ła ogród. – Ob­raz to pło­chych zna­jo­mo­ści i praw­dzi­wej przy­jaź­ni; czę­sto tam­te mil­sze nam się wy­da­ją, le­piej po­chle­bić umie­ją: już je prze­ło­żyć nad daw­ne­go przy­ja­cie­la chce­my; lecz ileż tam­tych prze­mi­nie, a on za­wsze i luby i sta­ły.

4. Sen i śmierć. Bra­ter­sko uję­ci, wę­dro­wa­li z sobą anioł snu z anio­łem śmier­ci. Było to w wie­czór. Sie­dli na pięk­nym wzgór­ku nie­da­le­ko miesz­kań ludz­kich Ci­chość pa­no­wa­ła w oko­ło; od­głos wie­czor­nych dzwo­nów prze­bi­jał tyl­ko kie­dy nie­kie­dy po­wie­trze. – Spo­koj­nie i mil­cząc, (Jak­to oby­cza­jem ich bywa) sie­dzie­li dwaj bra­cia, a noc zbli­ża­ła się Wtem po­wstał aniół snu z mięk­kiej dar­ni­ny, i jął sy­pać dary swo­je z ro­gów, któ­re trzy­mał w ręku. Wie­czor­ne wie­trzy­ki roz­nio­sły je na skrzy­dłach po miesz­ka­niach stru­dzo­nych rol­ni­ków. Wnet sen słod­ki Wszyst­kich ogar­nął – od star­ca, któ­ry na kiju się wspie­ra, do nie­mow­lę­cia w ko­ły­sce. Cho­ry za­po­mniał o bó­lach, nie­szczę­śli­wy o smut­ku, ubo­gi o nę­dzy. Po­wie­ki wszyst­kie oczy przy­kry­ły, wszyst­kie sta­ny się zrów­na­ły. Do­peł­niw­szy obo­wiąz­ku swe­go do­bro­czyn­ny aniół sam się po­ło­żył obok czu­wa­ją­ce­go bra­ta. Gdy zo­rza za­ja­śnia­ła, po­rwał się i za­wo­łał ra­do­śnie: Bło­go­sła­wią mnie te­raz lu­dzie, jako przy­ja­cie­la i spraw­cę do­bre­go. O ja­każ to roz­kosz, nie wi­dzial­nie do­brze czy­nić! Po­słań­ce wiel­kie­go du­cha, jak­że szczę­śli­wi je­ste­śmy! jak pięk­ne, ci­che po­wo­ła­nie na­sze! Tak mó­wił aniół snu. Spoj­rzał na nie­go aniół śmier­ci z bo­le­ścią, i przy­ćmio­ne już czar­ne oko łza jesz­cze bar­dziej przy­ćmi­ła. – Ach, cze­muż, wy­rzekł i ja my­ślą o wdzięcz­no­ści sy­nów czło­wie­ka ucie­szyć się nie mogę? mnie lu­dzie swym nie­przy­ja­cie­lem zo­wią – Co mó­wisz? bra­cie! po­wie­dział aniół snu; czyż i cie­bie spra­wie­dli­wy przy wiel­kiem ock­nie­niu swo­jem do­bro­czyń­cą nie uzna­je? czyż cię nie bło­go­sła­wi? nie je­ste­śmyż brać­mi, po­słań­ca­mi jed­ne­go Ojca? – Tak po­wie­dział, i oko anio­ła śmier­ci bły­snę­ło tak­że ra­do­ścią

5. Kło­sy czer­wo­ne. Pięk­ną włość zo­sta­wił oj­ciec! dwom sy­nom, któ­ra zło­tą san­do­mir­ską ro­dzi­ła psze­ni­cę. Umie­ra­jąc rzekł do nich: – po­dziel­cie na po­ło­wę po­sia­dłość, niech każ­dy na czę­ści swo­jej z Bo­giem za­sie­wa i zbie­ra; żyj­cie skrom­nie i w zgo­dzie a na przy­go­dy go­to­wi, wspie­raj­cie się wza­jem!

Po­dzie­li­li się bra­cia, mie­li po­kój w do­mach swo­ich i mi­łość u lu­dzi. Ale star­sze­mu mało było na zło­tej psze­ni­cy, któ­rą zbie­rał z swej czę­ści, mało na trzo­dzie, któ­rą obok bra­ter­skiej na jed­nem wi­dział pa­stwi­sku. Nie miły mu był chleb bia­ły, przy­kry głos bra­ta, smut­ne dni tra­wił i nocy nie­spa­ne. Słoń­ce się już kry­ło za lasy, gdy mil­cząc śpiesz­nym kro­kiem szedł w pole, I wi­dzi na mie­dzy za­tknię­tą sza­ble bra­ta, któ­ry za­wło­czył świe­żo po­sia­ne zbo­że: wten­czas duch pie­kiel­ny szep­nął do mego: jak ła­two zbie­rać mo­żesz to zbo­że, któ­re brat sie­je.

Noc się zbli­ża­ła; wy­jął sza­blę z mie­dzy i zdra­dziec­ko wtło­czy! ją w pier­si idą­ce­go ku nie­mu bra­ta. Wy­try­sła krew go­rą­cym po­to­kiem na zie­mię, uci­chło krót­kie ję­cze­nie, i noc po­kry­ła zbrod­nią; ale chciał, by ją i zie­mia wiecz­nie przy­kry­ła. Za­ko­pał więc cia­ło głę­bo­ko w roli za­sia­nej i za­orał, że śla­du żad­ne­go nie było, i po­szedł do domu krwa­wy dzie­dzic po bra­cie.

Same ko­nie po­wró­ci­ły do domu: nocą i dniem szu­ka­ła cze­lad­ka pana, a za­bój­ca na­śla­do­wał jej żale.

Stał się ca­łej wło­ści dzie­dzi­cem do cza­su bo nie było pew­no­ści o śmier­ci bra­ta. Ale bia­ły chleb nie był mu mil­szym, nocy jego nie były spo­koj­niej­sze; a noc ani zie­mia zbrod­ni jego przed nim ukryć nie mo­gła.

Pięk­nie za­zie­le­ni­ły się niwy, win­szo­wa­li są­sie­dzi bo­ga­tych plo­nów; ale on stał smut­ny, jak­by są­dzo­ny, bo on tyl­ko wie­dział, że na miej­scu, gdzie le­żał brat za­ora­ny, krwa­we kło­sy wie­wa­ły, W skow­ron­ku, co się nad nim uno­sił, sły­szał oskar­ży­cie­la swo­je­go; ucie­kał do domu i nig­dy już nie śmiał oglą­dać ła­nów kło­sa­mi bo­ga­tych.

Na­de­szły żni­wa: prze­peł­ni­ła nie­mi bro­gi we­so­ła i nie­win­na cze­lad­ka; ale każ­dy chleb, któ­re­go dzie­dzic do cza­su się do­tknął, krwią trą­cił i krwią był zbro­czo­ny. A w nocy gdy snu przy­zy­wał, sta­wał przed nim skrwa­wio­ny duch bra­ta, i krew nań strzą­sał z czer­wo­nych kło­sów.

Gi­nąc śmier­cią okrop­ną z bez­sen­no­ści i gło­du, na – zwal się przed cze­lad­ką za­bój­ca bra­ta. I leży na środ­ku or­ne­go pola mo­gi­ła, su­chą przy­wa­lo­na ho­iną, gdzie za­bi­ty z mor­der­ca jest po­cho­wa­ny.

Wszy­scy orzmy spo­koj­nie dzie­dzicz­ną rolą; nie pra­gnij­my po­sia­dło­ści bra­ta bo­śmy wszy­scy dzie­dzi­ca­mi do cza­su i tyl­ko su­mie­nie pój­dzie za nami do gro­bu.

6. Dzień przed śmier­cią. Mę­drzec je­den po­wia­da: – Ża­łuj za grze­chy na je­den dzień przed śmier­cią – ale któ­ryż­to jest dzień?

Król pe­wien we­zwał słu­gi swo­je na wiel­ką ucztę; lecz nie po­wie­dział im go­dzi­ny, kie­dy sio uczta za­cznie. Mą­drzy go­to­wa­li się i ubie­ra­li w ochę­doż­ne sza­ty, mó­wi­li al­bo­wiem: – w domu kró­lew­skim na ni­czem nie zby­wa, uczta co chwi­la roz­po­cząć się może i za­wo­ła­ją nas. – Głu­pi zaś słu­dzy roz­pierz­chli się i rze­kli: – nie tak ry­chło uczta be­dzie, i nim nas za­wo­ła­ją, bę­dzie­my mie­li do­syć cza­su przy­go­to­wać się i ubrać przy­stoj­nie.

Na­gle przy­wo­ła­no ich: ubra­ni za­sie­dli do uczty; głu­pich od­pę­dzo­no; z wła­snej winy nie do­stą­pi­li za­szczy­tu. Sa­lo­mon mówi: Nie­chaj suk­nie twe za­wsze będą bia­łe, jako i śmier­tel­ne suk­nie twe bia­łe są; bądź go­tów i ubie­raj się w nie co­dzień. Bądź mę­dr­cem na je­den dzień przed śmier­cią.

7. Nowy rok. Pod­czas zim­nej nocy pierw­sze­go dnia roku, Ale­xy, sta­rzec siedm­dzie­siąt let­ni sie­dział w oknie, smut­ne oczy raz wle­piał w nie­bo okry­te gwiaz­da­mi, dru­gi raz spusz­czał na zie­mię. Grób jego od­my­kać się za­czy­nał; już ze­szedł siedm­dzie­siąt stop­ni, a w miej­scu uspo­ko­je­nia i lu­bych wspo­mnień, dźwi­gał sro­gą pa­mięć błę­dów i cię­żar zgry­zo­ty. Zdro­wie jego znisz­czo­ne, du­sza sko­ła­ta­ną była, ser­ce prze­peł­nio­ne ża­lem, wiek sę­dzi­wy zna­czo­ny go­ry­czą. Dni spły­nio­nej mło­do­ści sta­nę­ły mu na­gle przed oczy­ma. Wspo – mnial na tę waż­ną chwi­lę, kie­dy mu oj­ciec dal do wy­bo­ru dwie dro­gi. – Jed­na z nich mó­wił, pro­wa­dzi do kra­iny szczę­ścia i po­ko­ju, dru­ga wie­dzie do ciem­nej i po­nu­rej pie­cza­ry, gdzie gady ja­do­wi­te peł­za­ją.

Nie­ste­ty! węże ser­ce jego uję­ły, tru­ci­zna ska­zi­ła usta, wie­dział już te­raz, któ­rą ob­rał dro­gę.

Wzniósł zno­wu oczy do nie­ba i za­wo­łał z bo­le­ścią: o po­wróć­cie dni mło­do­ści mo­jej. Oj­cze po­staw mnie zno­wu na roz­dro­żu ży­cia, aże­bym wy­brał in­a­czej; ale mło­dość już ule­cia­ła, a oj­ciec od­daw­na nie żył. Uj­rzał dwa błęd­ne ognie, po­wsta­ły z ba­gni­stej do­li­ny i ucie­kły, a on rzekł: – ta­kie były dni obłą­kań mo­ich. Zo­ba­czył gwiaz­dę spa­da­ją­cą, le­cia­ła i zni­kła w prze­strze­ni. – Tak ja z świa­ta tego znik­nę! za­wo­łał, a wy­rzu­tów su­mie­nia ostrze prze­szy­ło wskroś ser­ce jego! Wte­dy ogar­nął my­ślą wszyst­kich ró­wien­ni­ków swo­ich, któ­rzy z nim ra­zem dzieć­mi i mło­dy­mi byli, a te­raz do­brzy oby­wa­te­le, oj­co­wie przy­kiad­ni, mi­ło­śni­cy wia­ry i cno­ty spo­koj­nie i bez uro­nie­nia łzy koń­czy­li rok je­den, dru­gi za­czy­na­li. – W tem od­głos dzwo­nów zwia­stu­ją­cy nowy po­stęp cza­su obił się o jego uszy. Od­głos ten przy­po­mniał mu ro­dzi­ców, przy­po­mniał mu proś­by, któ­re nie­gdyś za syna w ta­ko­wej chwi­li nie­śli do Boga, prze­stro­gi, ja­kie mu da­wa­li; proś­by, któ­rych stał się nie­god­nym, prze­stro­gi, z któ­rych nie ko­rzy­sta!! – Przy­wa­lo­ny cię­ża­rem żalu i wsty­du, nie mógł już pa­trzeć dłu­żej w to nie­bo, gdzie miesz­kał oj­ciec jego: spu­ścił oczy rzu­ci­ły się z nich łzy rzę­si­ste, głu­che wes­tchnie­nie do­by­ło się z ser­ca i za­wo­łał raz jesz­cze: Po­wróć, luba mło­do­ści! ach po­wróć!

I mło­dość wró­ci­ła! bo to wszyst­ko snem było przy­krym, któ­ry drę­czył Ale­xe­go pierw­szej nocy Now ego Roku. Był w sa­mym kwie­cie wie­ku, sta­rość była ma­rze­niem, ale błę­dy istot­ną praw­dą. Obu­dziw­szy się po­wstał z łoża, padł na ko­la­na, po­dzię­ko­wał Bogu, że mógł jesz­cze po­rzu­cić dro­gę wy­stęp­ku, wyjść z ciem­nej pie­cza­ry, wró­cić na dro­gę cno­ty i do­iść do kra­iny szczę­ścia i po­ko­ju. Po­wró­cił i do­szedł. Wróć­cie się wraz z nim mło­dzi czy­tel­ni­cy, jeż­li­ście jak on zbłą­dzi­li. Ten sen Ale­xe­go kie­dyś sę­dzią wa­szym bę­dzie; bo gdy póź­niej przy­ci­śnie­ni ża­lem i zgry­zo­tą za­wo­ła­cie: Po­wróć luba mło­do­ści! ach po­wróć! mło­dość nie po­wró­ci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: