- W empik go
Wybór ramot i ramotek, Część 2 - ebook
Wybór ramot i ramotek, Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 228 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LISTY
JANA SKÓRCZYKIEWICZA
PISANE DO MNIE W ROKU 1827.
(I autor tych listów i osoby, o których donosi,– wszyscy pomarli na cholerę).
LIST I.
Kochany Auguście!
Twoja nieobecność w Warszawie podczas mojego odjazdu pozbawiła mnie tej tkliwej przyjemności, jaką znajdujemy w pożegnawczym uścisku drogiego nam przyjaciela. List twój odebrałem dopiero przed kilku godzinami; odczytałem go trzykrotnie, wdzięczen ci jestem za wyrażone w nim uczucia, o których szczerości wątpić nie mogę; – dziękuję ci za udzielone mi rady na moją nauczycielską pielgrzymkę, będę z nich korzystał o ile okoliczności dozwolą. Żądasz łaskawie, abym do ciebie pisywał i bardzo często i bardzo wiele, a więc czynię początek; jest serce ku temu, znajdzie się i wątek, i rozumiem, że dobrą miarą stanie się zadosyć woli twojej.
Wyjechałem z rynku Starego Miasta o 9-tejrano; ale ponieważ wstąpiłem jeszcze do kilku sklepów po maleńkie sprawunki, przeto dopiero o godzinie 10-tej stanąłem u Jerozolimskich rogatek, zkąd oglądając się po raz ostatni na kochaną i niekochaną Warszawę, było mi żal i byłem rad, żem z niej wyjeżdżał, – bo ileż tam uczuć moich pogrzebionych zostało, a ileż się nowych zrodziło!…
Wspomnienia 18 miesięcy, które spędziłem w Warszawie, wiły się w mem sercu różnobarwną tęczą, umysł silnego doznawał wrażenia przez rozbiór świeżej a niezwrotnej przeszłości, i nie spostrzegłem, że już milę drogi ujechałem, dopiero pobożny pokłon woźnicy zwrócił uwagę, że omijam miejsce, które z tobą w najuroczystszej chwili życia naszego zwiedziłem. Kazałem zatrzymać konie, zeskoczyłem z bryczki, zbliżyłem się do wizerunku BogaRodzicy, oko moje długo spoczywało na martwych wyrazach, – łza męzka cicho płynęła po licu.
W Raszynie idący na sianozbiór chłopek śpiewał: "dana-dana-dana – jakżeś ty kochana." Dawno już nie słyszałem tej piosnki: cześć piosnkom kmiotków naszych, jest w nich głos ludu nieskalany naśladownictwem, głos poczciwej, swojackiej duszy.
Tarczyn przypadł na popas; dom zajezdny dosyć porządny, w gospodarzu poznałem pedela byłego uniwersytetu warszawskiego. Mąż ten znamienitego pożytku miał na pogotowiu, rosół z francuzkiemi kluseczkami, wołową pieczeń prosto z rożna, duszoną kapustę i mizerję z ogórków. Kiedy byłem malcem, kochana matka moja przez nieograniczoną troskliwość, abym nie zaziębi! żołądka, nakłaniała mnie bardzo często do ciepłego rosołu, którym do tyJa się nasyciłem, że chyba na starość będę miał ku niemu żądanie, a więc w Tarczynie rosół na stronę odstawiwszy, wdałem się w rozmowę z pieczenia, i gdym ten dyskurs ukończył, ani śladu nie było, dokąd trzy-funtowy kęs wołu odjechał. Kapusta okazała się nieodstępną przyjaciółką pieczeni, mizerję zostawiłem dla tych szczęśliwszych, którzy nie znają jeszcze mizerji;–mnie dała się one pod różnemi postaciami we znaki, a w.przeszłym roku w swej ostateczności aż mnie pod podeszwy łechtać zaczęła, – szczęściem że poczciwy szewc zakredytował lekarstwo. Panie, świeć nad duszą owego szewca; utonął bieżącego roku, przewożąc się podczas powodzi na Wisie, a jakiś osieł, pełniący obowiązki wójta gminy, donosząc o tem wyższej władzy, napisał:
"Oprócz wielkiej szkody, poniesionej w drzewie, w kartoflach i sianie, nastąpił jeszcze w d. 27 b… m… przypadek niezwyczajny, gdyż albowiem przewoźnicy wbrew moim rozkazom zabrawszy więcej ludzi aniżeli należało, stali się przyczyną, że łódź na środku Wisły przewróciła się, skutkiem czego utonęło 3 obywateli, 7 ludzi, 2 żydów i jeden szewc, który się niedawno z Warszawy do naszej gminy, jak się pokazuje na swoje nieszczęścia sprowadził". Biedny! ani do obywateli, ani do ludzi nawet policzonym nie został. Ależ podług zdania onego pełniącego obowiązki wójta gminy, także obywatele i żydzi nie są ludźmi; wieleby o tem było mówić. Pomijając najniesprawiedliwsze definicje o ludziach i obywatelach, jadę dalej. – Owóż tedy w Tarczynie skrzepiwszy mój żołądek zapewniony, że woźnica, nie głodny, gdy i konie wiązkę siana i cztery garnce owsa kubełkiem jednym i drugim wody popłuknęły, ruszyłem ku Grójcowi. Wielkim zaiste jest wynalazek, za pomocą pary po żelaznych sztabach z wiatrami się ścigać, ależ i na żwirowej drodze rączemi końmi podróż także leniwą nie jest i nie wiem, czy więcej jak dwa rozdziały z Latarni Czarnoksięzkiej*) przeczytałem, kiedym wjeżdżał na rynek miasta Grójca.
– Stój! cóż to za zbiegowisko ludzi? a sami żydzi! Zdaje mi się, że jakiś wóz obstąpili.
– Proszę pana, może rabin z daleka przyjechał, a musi być sławny.
Dzieląc domysł Józefa, zeskoczyłem z bryczki, warto sławnego człowieka zobaczyć: – biegnę, rozpycham, cisnę się, aliści to nie rabin, lecz dwie beczki z rybami, do których się półtora tysiąca izraelskiego plemienia z wrzaskiem: "a! Fisch! a! Fisch!" gwałtownie tłoczyło.
– Czy to od jegomości te ryby?–spytał mnie rudobrody żydek.
– A dlaczegóż się pytasz?
*) Powieść J. Kruszewskiego.
– Bo jabym wszystkich razem zakupił, nie miałby wielmożny pan żadnego turbacji, a tak to oni rozkradną, oszukać będą chłopa, ja jegomości zapłacę papierowemi pieniędzmi, albo grube srebro,–rendels.
– I cóżbyś dał za te dwie beczki?
Ledwom wymówił "cóżbyś dał?" jak mnie szarpnie żyd drugi, jak krzyknie: "jelmożny panie, on kapson, on nie kupi, ja kupię"; jak pochwyci trzeci, czwarty i piąty, ten w prawo ów w lewo, jak mnie zaczną szamotać i z rąk sobie wydzierać, rozumiałem, że ani kawałka ubioru nie zostawią na mnie. Bóg łaskaw, że miałem trzcinę w ręka, a więc z przodu i z tyłu, na prawo i na lewo machać począłem, przez co uzyskałem wprawdzie trzy łokcie wolnego okręgu, ale nie pozbyłem się napaści.
– Na co bić? po co bić? dlaczego bić? kto widział bić? – Stille! Stille1 Co jegomość chce za te ryby?
– Spytaj się tego, do kogo należą, a nie ronie.
– Was i st das?…
– Das ist das, że to nie moje ryby.
– Hast du gesłyszał, nie jego ryby, a on kijem będzie bić, czy to tutaj rozbój. Czy to wason myśli, że na lesie, albo że w naszego mieście nie ma ratusz. Aj! waj! Gewalt! hat geschlagen! hat geschlagen! Gewalt!
W mgnieniu oka półtora tysiąca żydów i żydówek odbiegło wóz z rybami i razem mnie otoczyli; nadto ze wszystkich ulic i zakątków, ze wszystkich domów murowanych i drewnianych, biegli swoim na sukurs starzy żydowie i żydówki; bachorzęta jakby gradem rzucił;–wyrazy Gawalt! hat geschlagen! w jednej chwili urosły do potęgi 4000 głosów. Nie przeczę, że Achilles pod Troją, o ile Homerowi wierzyć można, goniąc Hektora i mordując tysiączne zastępy wrogów, cudów męztwa dokazał i nieulękłą zajaśniał duszą; – lecz niechaj i mnie świat odda sprawiedliwość, że do tchórzów nie należę, gdym ja jeden Goj na 4 tysiące Izraelitów uderzy!!… Ileby guzów z tej bitwy wynikło, tego oznaczyć nie umiem, gdyż nieprzyjaciela dosięgnąć nie mogłem-, bo jak stada drobnych ptasząt przed lotem orła pierzchają, tak tłumy, zalegające mi drogę, przed każdem zamierzeniem trzciny szybko na obiedwie rozsuwały się strony, a w natłoku lecące na ziemię kapelusze, czapki i jarmułki były uzupełnieniem dowodów zwycięztwa!–O wy dziewiętnastego stulecia bardowie, gdzież w asze lutnie, że dotąd szczegóły tej walki są w uściech ludu obcemi! – Niechaj przynajmniej dziejopis rylcem surowej prawdy na kartach historji objawi, żem pędząc przed sobą ludność niemal całego miasta, szczęśliwie stanął w ratuszu; –niechaj potomności opowie, że gdym zastępcy pana burmistrza rzecz sporu objaśnił i rozdarte poły mojego surduta okazał,–na jego zapytanie: "Którzyż to żydzi dopuścili się te go gwałtu?" – żydowie do domów uciekli, a kobiety do ryb wróciły, a kiedym się obejrzał ku wyśledzeniu sprawców, już przed ratuszem nikogo z dorosłych nie było, a i ćma bacborząt–każde za swoim Tatele zmykając–jednocześnie z przed oczu zniknęła.
Podziękowawszy panu zastępcy burmistrza za łaskawą chęć zadośćuczynienia i zrzekając się protokołu sprawy, wsiadłem na bryczkę i z zachodem słońca opuściłem Grójec, miasteczko dotąd słynne wielką liczbą żydowskiej ludności, a więc handlem, – odtąd zaś przez moje zwycięztwo należące do historji męztwa i odwagi, przy której czyny pod Mazagranem, gdzie trzysta Francuzów obroniło się dwunastu tysiącom Arabom; zaledwie na wspomnienie zasłużyć mogą; jakże bowiem jest maluczki stosunek męztwa 300 do 12,000, przeciw stosunkowi i do 4000.
Opis szczegółów dalszej podróży pomijam, bo nie są ciekawe i pilno mi jest do głównego celu, nawiasem powiem tylko, że nocowałem w Białobrzegach, w maleńkim miasteczku, które się zaszczyca dobrze zbudowanym mostem na Pilicy i wygodną austerją na piasku, a wstydzi się za lichy kościółek drewniany. Za Białobrzegami jadąc ciągle na prawo, widziałem ubogie wioski, trzypolowe gospodarstwa, lasy wytrzebione, karczem gorzałczanych podostatkiem. Nakoniec po dwóch popasach i trzech wytchnieniach zajechałem przed pałac w Nadymnicy. Lokaj w pięknej barwie, dobrze karmiony, wy biegł na kamienne schody i przedewszystkiem zawiadomił mnie, że należało mi zajechać przed oficynę, a nie przed pałac.
– A to dlaczego kochanku?
– Bo pan zapewne przyjechał do zastępcy wójta gminy albo do komisarza.
– Przyjechałem do pana barona.
– Ale taka bryczka przed pałacem stać nie może.
– To wynieś z pałacu parawan i zasłoń ją, tymczasem prowadź mnie do swego pana.
Poszedł moją śmiałością zdziwiony lokaj i wrócił niebawem, mówiąc: – Pan baron prosi do kancelarji. W pokoju zarzuconem mnóstwem świecących drobnostek, w hebanowem krześle na biegunach, pan baron z amerykańskiem cygarem w ustach, z dziennikiem francuzkim w ręku, kołysząc się i kiwając, przyjął mnie tak, jak się to przyjmuje zduna w miesiącu lipcu, gdy się z nim rozmówić mamy o podlepieniu pieców na zimę, to jest, nie prosząc mnie siedzieć, a sam nie podnosząc się z krzesła; spytał mi się jak się nazywam? kiedym wyjechał z Warszawy?–czy umiem po francuzku?– Potem obejrzał pieczątkę na kopercie listu,który mu doręczyłem, potem wyciągnął przed siebie nogi, przymrużył oczy i z najwyższą niedbałością mowy, cedząc i przeciągając wyrazy rzekł:
– Mój panie Korczykiewicz…
– Nazywam się Skórczykiewicz.
– Jeszcze gorzej, ale mniejsza o to, Kurczy czy Skórczykiewicz,– tu zaszła pomyłka ze strony pana radcy; ja prosiłem go, aby był łaskaw przysłać mi guwernera Francuza, a on przysyła mi polskiego nauczyciela Skórczykiewicza.
– Mości baronie! pomyłka jest obustronna; bo i pan radca zaręczał mi, że znajdę znakomitego i dobrze myślącego obywatela–a ja znajduję siedzącego, kiwającego się, szydzącego z mojego nazwiska, ubliżającego mi pana barona, z małą środkowej litery przemianą.
Na te wyrazy baron się zerwał z krzesła, zarumienił, i rozdzierając kopertę listu, treść szybkiemi przebiegł oczyma.
– Przepraszam, szczerze przepraszam, obrażając pana, który jesteś znakomity charakterem, a jak się z listu dowiaduję, znakomity i rozległą nauką – bardzo zbłądziłem; proszę, racz mi, panie, winę darować.
– Chętnie, panie baronie, poprą wiam środkową literę i proszę o puszczenie w niepamięć tego, co zaszło.
– A więc podaj mi pan rękę. Pan byłeś w zagranicznych uniwersytetach i bawiłeś lat kilka w Paryżu i w Londynie, – pan mówisz i po angielsku?
– Tak jest.
– Panie Skórczykiewicz, umówiłeś się z radcą na 150 dukatów; z listu dowiaduję się, że masz niewidomą matkę, którą wspierasz, masz braci, którym w szkołach pomagasz; przyjmij więc podwojenie tej sumy, a po sześciu latach, spędzonych przy moich dwóch synach, przeznaczam panu 2,000 dukatów gratyfikacji.
– Będę się usilnie starał, abym usprawiedliwił tak szlachetną rozrzutność pana barona.
– Nie wątpię, że usprawiedliwisz, ale na samym wstępie, wyświadcz mi łaskę osobliwszego rodzaju; rzecz się tak ma: Ja nadspodziewanie prędko zostałem uleczony z występnego wstrętu do nauczycieli Polaków, –dla mojej żony potrzebne jest silniejsze lekarstwo. Przedstawię cię więc jako rodowitego Francuza, nazwę cię np. Joseph Marte Balzacy – a gdy się nauczy ciebie cenić, powiem jej dopiero, że jesteś Polakiem, że się nazywasz Skórczykiewicz.
– Panie baronie! ten żart obraziłby żonę pańską może na zawsze.
– Nie, ona ma dobre serce, nie zwykła długo chować urazy; zaręczam, że ją potrafimy przeprosić, później będzie się z nami wspólnie śmiała. Dzisiaj, dopiero przed godziną, sprzeczała się z jednym z naszych zacnych sąsiadów, że polscy nauczyciele nie są zdatnymi do wyższego ukształcenia dzieci rodzin znakomitych, że w polskich nauczycielach jest brak delikatniejszych uczuć, które tylko we francuzkich guwernerach napotkać można.
– Kiedy więc pan baron pewny jesteś, że panią baronową przeprosić potrafimy, lekarstwo na tak nie cny przesąd nie zaszkodzi; idzie tylko o dzieci, aby przemiany mojego nazwiska nie stały się na przyszłość przyczyną braku zaufania w mój moralny charakter.
– Dzieci nasze są u babki o mil 12, a zanim powrócą, już będziesz Skorczykiewiczem.
Stanęło więc natem, że dopóki dzieci nie przyjadą, mam się nazywać Balzakiem. Jakoż w kilka minut potem zostałem baronowej przedstawiony jako guwerner Francuz, Joseph Marte Balzac. Nie uwierzysz, jak się pani baronowa ucieszyła, słysząc moje (przybrane) nazwisko, i jak szaloną okazała radość, gdy jej mąż powiedział, że jestem rodzonym bratem autora tylu francuzkich powieści i romansów. Do godziny 1-ej z północy nie mówiliśmy o niczem więcej, jak o powieściach mojego brata: baronowa przypominała sobie tysiące z Balzaka ustępów, jam jej w pamięci najszczęśliwiej dopomagał. Baronowa nie liczy lat 30; jest jeszcze cudowną pięknością; przez jej przeźroczą płeć twarzy spostrzeżesz grę każdego uczucia, w jej wielkich oczach błyszczy ognista dusza, na ustach igra niewysłowna lubość, – cała postać w szeleście jedwabnego stroju neci wszystkie zmysły. W jej rozmowie mało jest logicznego wywodu, ale jest cała potęga kobiecego instynktu. Dostrzegłem w niej także zalotność: drobną rączką poprawia często podwójne szpilki w warkoczach złotego włosa, który jest tak prześlicznym, że każda królowa dałaby za niego połowę brylantów swojej korony; gdy się uśmiecha, widzisz białość zębów nieporównanego na świecie połysku, i dla tej to zapewne przyczyny jej karminowe usteczka tak często do śmiechu się budzą.
Pan baron ma niezaprzeczenie dobre i szlachetne serce, umysłowość jego, obciążona błędami arystokracji urodzenia, wznosi się jednak niekiedy na wyższe stanowisko; na wiadomościach naukowych nie zbywa ma, ale nie są uporządkowane. Zdrowie jego wątłe, wycieńczone powierzchowność ujmująca.
Oto masz główny zarys obojga baronostwa; moich przyszłych uczniów pragnę jak najrychlej zobaczyć, podobno że są rozpieszczeni przez babkę; będzie więc niemało około nich pracy, ale ufam sobie, że mojego sumienia nie obrażę.
Otoż i wszystko, co dzisiaj donieść ci mogłem.–Bądź zdrów, kochaj mnie na zawsze, bo moje serce bucha dla Gucia wiecznym płomieniem wdzięcznego przywiązania i nieograniczonej życzliwości, które na pargaminie przyjaźni zapisując, imieniem i nazwiskiem stwierdzam.
Jan Skórczykiewicz,
Pisałem w Nadymnicy dnia trzeciego po zwycięztwie Gró.jeckiem roku – jeśli się nie pomylili, bo ja za nich nie ręczę–1828.
LIST II. Kochany Auguście!
W poprzednim liście czytałeś za wiązanie mojej komedji; nie sądziłem wówczas, że już dzisiaj doniosę ci rozwiązanie nadspodziewane – i zasmucające.
Przed ośmiu dniami pisała babka, że obadwaj wnucy chorowali na odrę i że pragnąc, aby ich zdrowie przed rozpoczęciem nauk ustalonem zostało, odwiezie ich dopiero w końcu miesiąca lipca. Oświadczyłem natychmiast gotowość i chęć jechania do rekonwalscentów, ale pani baronowa nie pozwoliła na to, twierdząc, że jej mama mogłaby się obrazić nasłaniem obcego człowieka i że za kilka dni sama pojedzie. Tymczasem korzystając z wolnego czasu, codziennie po godzin 3, 4 a czasem i 6 poświęciła nauce języka angielskiego, po większej części wtenczas, gdy mąż odjechał na polowanie. Ja, mniemany Balzac, byłem jej nauczycielem. O ile tylko dozwoliła pogoda, odbywaliśmy lekcje w ogrodzie, który ma czarujące ustronia, milczące gaiki, brzozowe mosty, szemrzące strumyczki, cieniste altanki, świerkowe pagórki, doliny z płaczącemi wierzbami, a nawet chatkę pustelniczą, zgoła wszystkie warunki, przez czułe serca do słodkiego dumania poszukiwane.
Dzisiaj już słońce swoje pierwsze promienie w kroplach porannej rosy skąpało, piękne zakresy (klomby) przepysznych kwiatów rozesłały na cały ogród balsamiczny zapach, gdy baronowa w batystowem i białem jak śnieg ubraniu, z lokami a la Clotilde, trzymając w ręku rozkwitujące róże i gramatykę angielską, przybyła pod turecki namiot, na skoszonej rozpostarty łące. Na widok – pomimo skończonych lat 30 – bardzo jeszcze nadobnej uczennicy mojej, przybrałem powagę nauczyciela, zajrzałem ua kieszonkowy zegarek i wymówiłem z grzecznością:
Pani baronowa jesteś przykładną w pilności naukowej, jeszcze brakuje minut ośm do godziny szóstej. – Mój panie Balzac chwile spe dzane w twoiem przyjemnem towarzystwie radabym w dwójnasób przedłużyć.
– Jest to najwyższa dla nauczyciela pochwała.
– Zamieniliśmy następnie jeszcze mnóstwo wyrazów, w dwoistem znaczeniu wyrzeczonych, do czego język francuzki bardzo jest łatwy, a czego w mowie polskiej gładko powtórzyć nic można. Baronowa usiadła na sofie, perskim kobiercem pokrytej, jam zajął miejsce po lewej stronie na małym stołeczku z kory dębowej – i rozpocząłem lekcję.
– Konjugacja słowa To walk (chodzić) której się pani wczoraj nauczyłaś, jest w języku angielskim konjugacją wszystkich słów regularnych; przejdziemy więc dzisiaj do słów nieregularnych.
– Panie Balzac!–później o słowach nieregularnych czuję lekki ból głowy i ściśnienie serca.
– Pani pozwoli, że przyniosę z pałacu szklankę zimnej wody.
– O nie–ja chcę… ja mam pa nu uczynić kilka zapytań.
– Co do słów regularnych?
– Nie, nie, daj pan dzisiaj gramatyce rekrację,–dzień jest zbyt piękny, zbyt przemawiający do uczuć, aby go gramatycznemi studjami zapełnić. Powiedz mi pan raczej… kiedy to namiętność przechodzi w rozpacz?…
Nieprzygotowany na taką lekcję, chwilowo zamilkłem, ale po krótkim namyśle dałem następującą odpowiedź:
– Namiętność przechodzi w rozpacz rzeczywistą, gdybyśmy jej poświęcili uczucie powinności.
– Oh! rozumiem pana; ale czyż serce zawsze na rozkaz zamilknie?…