Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wybór ramot i ramotek, Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybór ramot i ramotek, Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 228 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

LI­STY

JANA SKÓR­CZY­KIE­WI­CZA

PI­SA­NE DO MNIE W ROKU 1827.

(I au­tor tych li­stów i oso­by, o któ­rych do­no­si,– wszy­scy po­mar­li na cho­le­rę).

LIST I.

Ko­cha­ny Au­gu­ście!

Two­ja nie­obec­ność w War­sza­wie pod­czas mo­je­go od­jaz­du po­zba­wi­ła mnie tej tkli­wej przy­jem­no­ści, jaką znaj­du­je­my w po­że­gnaw­czym uści­sku dro­gie­go nam przy­ja­cie­la. List twój ode­bra­łem do­pie­ro przed kil­ku go­dzi­na­mi; od­czy­ta­łem go trzy­krot­nie, wdzię­czen ci je­stem za wy­ra­żo­ne w nim uczu­cia, o któ­rych szcze­ro­ści wąt­pić nie mogę; – dzię­ku­ję ci za udzie­lo­ne mi rady na moją na­uczy­ciel­ską piel­grzym­kę, będę z nich ko­rzy­stał o ile oko­licz­no­ści do­zwo­lą. Żą­dasz ła­ska­wie, abym do cie­bie pi­sy­wał i bar­dzo czę­sto i bar­dzo wie­le, a więc czy­nię po­czą­tek; jest ser­ce ku temu, znaj­dzie się i wą­tek, i ro­zu­miem, że do­brą mia­rą sta­nie się za­do­syć woli two­jej.

Wy­je­cha­łem z ryn­ku Sta­re­go Mia­sta o 9-tej­ra­no; ale po­nie­waż wstą­pi­łem jesz­cze do kil­ku skle­pów po ma­leń­kie spra­wun­ki, prze­to do­pie­ro o go­dzi­nie 10-tej sta­ną­łem u Je­ro­zo­lim­skich ro­ga­tek, zkąd oglą­da­jąc się po raz ostat­ni na ko­cha­ną i nie­ko­cha­ną War­sza­wę, było mi żal i by­łem rad, żem z niej wy­jeż­dżał, – bo ileż tam uczuć mo­ich po­grze­bio­nych zo­sta­ło, a ileż się no­wych zro­dzi­ło!…

Wspo­mnie­nia 18 mie­się­cy, któ­re spę­dzi­łem w War­sza­wie, wiły się w mem ser­cu róż­no­barw­ną tę­czą, umysł sil­ne­go do­zna­wał wra­że­nia przez roz­biór świe­żej a nie­zwrot­nej prze­szło­ści, i nie spo­strze­głem, że już milę dro­gi uje­cha­łem, do­pie­ro po­boż­ny po­kłon woź­ni­cy zwró­cił uwa­gę, że omi­jam miej­sce, któ­re z tobą w naj­uro­czyst­szej chwi­li ży­cia na­sze­go zwie­dzi­łem. Ka­za­łem za­trzy­mać ko­nie, ze­sko­czy­łem z brycz­ki, zbli­ży­łem się do wi­ze­run­ku Bo­ga­Ro­dzi­cy, oko moje dłu­go spo­czy­wa­ło na mar­twych wy­ra­zach, – łza męz­ka ci­cho pły­nę­ła po licu.

W Ra­szy­nie idą­cy na sia­no­zbiór chło­pek śpie­wał: "dana-dana-dana – jak­żeś ty ko­cha­na." Daw­no już nie sły­sza­łem tej piosn­ki: cześć piosn­kom kmiot­ków na­szych, jest w nich głos ludu nie­ska­la­ny na­śla­dow­nic­twem, głos po­czci­wej, swo­jac­kiej du­szy.

Tar­czyn przy­padł na po­pas; dom za­jezd­ny do­syć po­rząd­ny, w go­spo­da­rzu po­zna­łem pe­de­la by­łe­go uni­wer­sy­te­tu war­szaw­skie­go. Mąż ten zna­mie­ni­te­go po­żyt­ku miał na po­go­to­wiu, ro­sół z fran­cuz­kie­mi klu­secz­ka­mi, wo­ło­wą pie­czeń pro­sto z roż­na, du­szo­ną ka­pu­stę i mi­zer­ję z ogór­ków. Kie­dy by­łem mal­cem, ko­cha­na mat­ka moja przez nie­ogra­ni­czo­ną tro­skli­wość, abym nie za­zię­bi! żo­łąd­ka, na­kła­nia­ła mnie bar­dzo czę­sto do cie­płe­go ro­so­łu, któ­rym do tyJa się na­sy­ci­łem, że chy­ba na sta­rość będę miał ku nie­mu żą­da­nie, a więc w Tar­czy­nie ro­sół na stro­nę od­sta­wiw­szy, wda­łem się w roz­mo­wę z pie­cze­nia, i gdym ten dys­kurs ukoń­czył, ani śla­du nie było, do­kąd trzy-fun­to­wy kęs wołu od­je­chał. Ka­pu­sta oka­za­ła się nie­od­stęp­ną przy­ja­ciół­ką pie­cze­ni, mi­zer­ję zo­sta­wi­łem dla tych szczę­śliw­szych, któ­rzy nie zna­ją jesz­cze mi­zer­ji;–mnie dała się one pod róż­ne­mi po­sta­cia­mi we zna­ki, a w.prze­szłym roku w swej osta­tecz­no­ści aż mnie pod po­de­szwy łech­tać za­czę­ła, – szczę­ściem że po­czci­wy szewc za­kre­dy­to­wał le­kar­stwo. Pa­nie, świeć nad du­szą owe­go szew­ca; uto­nął bie­żą­ce­go roku, prze­wo­żąc się pod­czas po­wo­dzi na Wi­sie, a ja­kiś osieł, peł­nią­cy obo­wiąz­ki wój­ta gmi­ny, do­no­sząc o tem wyż­szej wła­dzy, na­pi­sał:

"Oprócz wiel­kiej szko­dy, po­nie­sio­nej w drze­wie, w kar­to­flach i sia­nie, na­stą­pił jesz­cze w d. 27 b… m… przy­pa­dek nie­zwy­czaj­ny, gdyż al­bo­wiem prze­woź­ni­cy wbrew moim roz­ka­zom za­braw­szy wię­cej lu­dzi ani­że­li na­le­ża­ło, sta­li się przy­czy­ną, że łódź na środ­ku Wi­sły prze­wró­ci­ła się, skut­kiem cze­go uto­nę­ło 3 oby­wa­te­li, 7 lu­dzi, 2 ży­dów i je­den szewc, któ­ry się nie­daw­no z War­sza­wy do na­szej gmi­ny, jak się po­ka­zu­je na swo­je nie­szczę­ścia spro­wa­dził". Bied­ny! ani do oby­wa­te­li, ani do lu­dzi na­wet po­li­czo­nym nie zo­stał. Ależ po­dług zda­nia one­go peł­nią­ce­go obo­wiąz­ki wój­ta gmi­ny, tak­że oby­wa­te­le i ży­dzi nie są ludź­mi; wie­le­by o tem było mó­wić. Po­mi­ja­jąc naj­nie­spra­wie­dliw­sze de­fi­ni­cje o lu­dziach i oby­wa­te­lach, jadę da­lej. – Owóż tedy w Tar­czy­nie skrze­piw­szy mój żo­łą­dek za­pew­nio­ny, że woź­ni­ca, nie głod­ny, gdy i ko­nie wiąz­kę sia­na i czte­ry garn­ce owsa ku­beł­kiem jed­nym i dru­gim wody po­płuk­nę­ły, ru­szy­łem ku Grój­co­wi. Wiel­kim za­iste jest wy­na­la­zek, za po­mo­cą pary po że­la­znych szta­bach z wia­tra­mi się ści­gać, ależ i na żwi­ro­wej dro­dze rą­cze­mi koń­mi po­dróż tak­że le­ni­wą nie jest i nie wiem, czy wię­cej jak dwa roz­dzia­ły z La­tar­ni Czar­no­księz­kiej*) prze­czy­ta­łem, kie­dym wjeż­dżał na ry­nek mia­sta Grój­ca.

– Stój! cóż to za zbie­go­wi­sko lu­dzi? a sami ży­dzi! Zda­je mi się, że ja­kiś wóz ob­stą­pi­li.

– Pro­szę pana, może ra­bin z da­le­ka przy­je­chał, a musi być sław­ny.

Dzie­ląc do­mysł Jó­ze­fa, ze­sko­czy­łem z brycz­ki, war­to sław­ne­go czło­wie­ka zo­ba­czyć: – bie­gnę, roz­py­cham, ci­snę się, ali­ści to nie ra­bin, lecz dwie becz­ki z ry­ba­mi, do któ­rych się pół­to­ra ty­sią­ca izra­el­skie­go ple­mie­nia z wrza­skiem: "a! Fisch! a! Fisch!" gwał­tow­nie tło­czy­ło.

– Czy to od je­go­mo­ści te ryby?–spy­tał mnie ru­do­bro­dy ży­dek.

– A dla­cze­góż się py­tasz?

*) Po­wieść J. Kru­szew­skie­go.

– Bo ja­bym wszyst­kich ra­zem za­ku­pił, nie miał­by wiel­moż­ny pan żad­ne­go tur­ba­cji, a tak to oni roz­krad­ną, oszu­kać będą chło­pa, ja je­go­mo­ści za­pła­cę pa­pie­ro­we­mi pie­niędz­mi, albo gru­be sre­bro,–ren­dels.

– I cóż­byś dał za te dwie becz­ki?

Le­d­wom wy­mó­wił "cóż­byś dał?" jak mnie szarp­nie żyd dru­gi, jak krzyk­nie: "jel­moż­ny pa­nie, on kap­son, on nie kupi, ja ku­pię"; jak po­chwy­ci trze­ci, czwar­ty i pią­ty, ten w pra­wo ów w lewo, jak mnie za­czną sza­mo­tać i z rąk so­bie wy­dzie­rać, ro­zu­mia­łem, że ani ka­wał­ka ubio­ru nie zo­sta­wią na mnie. Bóg ła­skaw, że mia­łem trzci­nę w ręka, a więc z przo­du i z tyłu, na pra­wo i na lewo ma­chać po­czą­łem, przez co uzy­ska­łem wpraw­dzie trzy łok­cie wol­ne­go okrę­gu, ale nie po­zby­łem się na­pa­ści.

– Na co bić? po co bić? dla­cze­go bić? kto wi­dział bić? – Stil­le! Stil­le1 Co je­go­mość chce za te ryby?

– Spy­taj się tego, do kogo na­le­żą, a nie ro­nie.

– Was i st das?…

– Das ist das, że to nie moje ryby.

– Hast du ge­sły­szał, nie jego ryby, a on ki­jem bę­dzie bić, czy to tu­taj roz­bój. Czy to wa­son my­śli, że na le­sie, albo że w na­sze­go mie­ście nie ma ra­tusz. Aj! waj! Ge­walt! hat ge­schla­gen! hat ge­schla­gen! Ge­walt!

W mgnie­niu oka pół­to­ra ty­sią­ca ży­dów i ży­dó­wek od­bie­gło wóz z ry­ba­mi i ra­zem mnie oto­czy­li; nad­to ze wszyst­kich ulic i za­kąt­ków, ze wszyst­kich do­mów mu­ro­wa­nych i drew­nia­nych, bie­gli swo­im na su­kurs sta­rzy ży­do­wie i ży­dów­ki; ba­cho­rzę­ta jak­by gra­dem rzu­cił;–wy­ra­zy Ga­walt! hat ge­schla­gen! w jed­nej chwi­li uro­sły do po­tę­gi 4000 gło­sów. Nie prze­czę, że Achil­les pod Tro­ją, o ile Ho­me­ro­wi wie­rzyć moż­na, go­niąc Hek­to­ra i mor­du­jąc ty­sią­cz­ne za­stę­py wro­gów, cu­dów męz­twa do­ka­zał i nie­ulę­kłą za­ja­śniał du­szą; – lecz nie­chaj i mnie świat odda spra­wie­dli­wość, że do tchó­rzów nie na­le­żę, gdym ja je­den Goj na 4 ty­sią­ce Izra­eli­tów ude­rzy!!… Ile­by gu­zów z tej bi­twy wy­ni­kło, tego ozna­czyć nie umiem, gdyż nie­przy­ja­cie­la do­się­gnąć nie mo­głem-, bo jak sta­da drob­nych pta­sząt przed lo­tem orła pierz­cha­ją, tak tłu­my, za­le­ga­ją­ce mi dro­gę, przed każ­dem za­mie­rze­niem trzci­ny szyb­ko na obie­dwie roz­su­wa­ły się stro­ny, a w na­tło­ku le­cą­ce na zie­mię ka­pe­lu­sze, czap­ki i jar­muł­ki były uzu­peł­nie­niem do­wo­dów zwy­cięz­twa!–O wy dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia bar­do­wie, gdzież w asze lut­nie, że do­tąd szcze­gó­ły tej wal­ki są w uściech ludu ob­ce­mi! – Nie­chaj przy­najm­niej dzie­jo­pis ryl­cem su­ro­wej praw­dy na kar­tach hi­stor­ji ob­ja­wi, żem pę­dząc przed sobą lud­ność nie­mal ca­łe­go mia­sta, szczę­śli­wie sta­nął w ra­tu­szu; –nie­chaj po­tom­no­ści opo­wie, że gdym za­stęp­cy pana bur­mi­strza rzecz spo­ru ob­ja­śnił i roz­dar­te poły mo­je­go sur­du­ta oka­zał,–na jego za­py­ta­nie: "Któ­rzyż to ży­dzi do­pu­ści­li się te go gwał­tu?" – ży­do­wie do do­mów ucie­kli, a ko­bie­ty do ryb wró­ci­ły, a kie­dym się obej­rzał ku wy­śle­dze­niu spraw­ców, już przed ra­tu­szem ni­ko­go z do­ro­słych nie było, a i ćma bac­bo­rząt–każ­de za swo­im Ta­te­le zmy­ka­jąc–jed­no­cze­śnie z przed oczu znik­nę­ła.

Po­dzię­ko­waw­szy panu za­stęp­cy bur­mi­strza za ła­ska­wą chęć za­dość­uczy­nie­nia i zrze­ka­jąc się pro­to­ko­łu spra­wy, wsia­dłem na brycz­kę i z za­cho­dem słoń­ca opu­ści­łem Gró­jec, mia­stecz­ko do­tąd słyn­ne wiel­ką licz­bą ży­dow­skiej lud­no­ści, a więc han­dlem, – od­tąd zaś przez moje zwy­cięz­two na­le­żą­ce do hi­stor­ji męz­twa i od­wa­gi, przy któ­rej czy­ny pod Ma­za­gra­nem, gdzie trzy­sta Fran­cu­zów obro­ni­ło się dwu­na­stu ty­siąc­om Ara­bom; za­le­d­wie na wspo­mnie­nie za­słu­żyć mogą; jak­że bo­wiem jest ma­lucz­ki sto­su­nek męz­twa 300 do 12,000, prze­ciw sto­sun­ko­wi i do 4000.

Opis szcze­gó­łów dal­szej po­dró­ży po­mi­jam, bo nie są cie­ka­we i pil­no mi jest do głów­ne­go celu, na­wia­sem po­wiem tyl­ko, że no­co­wa­łem w Bia­ło­brze­gach, w ma­leń­kim mia­stecz­ku, któ­re się za­szczy­ca do­brze zbu­do­wa­nym mo­stem na Pi­li­cy i wy­god­ną au­ster­ją na pia­sku, a wsty­dzi się za li­chy ko­śció­łek drew­nia­ny. Za Bia­ło­brze­ga­mi ja­dąc cią­gle na pra­wo, wi­dzia­łem ubo­gie wio­ski, trzy­po­lo­we go­spo­dar­stwa, lasy wy­trze­bio­ne, kar­czem go­rzał­cza­nych po­do­stat­kiem. Na­ko­niec po dwóch po­pa­sach i trzech wy­tchnie­niach za­je­cha­łem przed pa­łac w Na­dym­ni­cy. Lo­kaj w pięk­nej bar­wie, do­brze kar­mio­ny, wy biegł na ka­mien­ne scho­dy i przedew­szyst­kiem za­wia­do­mił mnie, że na­le­ża­ło mi za­je­chać przed ofi­cy­nę, a nie przed pa­łac.

– A to dla­cze­go ko­chan­ku?

– Bo pan za­pew­ne przy­je­chał do za­stęp­cy wój­ta gmi­ny albo do ko­mi­sa­rza.

– Przy­je­cha­łem do pana ba­ro­na.

– Ale taka brycz­ka przed pa­ła­cem stać nie może.

– To wy­nieś z pa­ła­cu pa­ra­wan i za­słoń ją, tym­cza­sem pro­wadź mnie do swe­go pana.

Po­szedł moją śmia­ło­ścią zdzi­wio­ny lo­kaj i wró­cił nie­ba­wem, mó­wiąc: – Pan ba­ron pro­si do kan­ce­lar­ji. W po­ko­ju za­rzu­co­nem mnó­stwem świe­cą­cych drob­no­stek, w he­ba­no­wem krze­śle na bie­gu­nach, pan ba­ron z ame­ry­kań­skiem cy­ga­rem w ustach, z dzien­ni­kiem fran­cuz­kim w ręku, ko­ły­sząc się i ki­wa­jąc, przy­jął mnie tak, jak się to przyj­mu­je zdu­na w mie­sią­cu lip­cu, gdy się z nim roz­mó­wić mamy o pod­le­pie­niu pie­ców na zimę, to jest, nie pro­sząc mnie sie­dzieć, a sam nie pod­no­sząc się z krze­sła; spy­tał mi się jak się na­zy­wam? kie­dym wy­je­chał z War­sza­wy?–czy umiem po fran­cuz­ku?– Po­tem obej­rzał pie­cząt­kę na ko­per­cie li­stu,któ­ry mu do­rę­czy­łem, po­tem wy­cią­gnął przed sie­bie nogi, przy­mru­żył oczy i z naj­wyż­szą nie­dba­ło­ścią mowy, ce­dząc i prze­cią­ga­jąc wy­ra­zy rzekł:

– Mój pa­nie Kor­czy­kie­wicz…

– Na­zy­wam się Skór­czy­kie­wicz.

– Jesz­cze go­rzej, ale mniej­sza o to, Kur­czy czy Skór­czy­kie­wicz,– tu za­szła po­mył­ka ze stro­ny pana rad­cy; ja pro­si­łem go, aby był ła­skaw przy­słać mi gu­wer­ne­ra Fran­cu­za, a on przy­sy­ła mi pol­skie­go na­uczy­cie­la Skór­czy­kie­wi­cza.

– Mo­ści ba­ro­nie! po­mył­ka jest obu­stron­na; bo i pan rad­ca za­rę­czał mi, że znaj­dę zna­ko­mi­te­go i do­brze my­ślą­ce­go oby­wa­te­la–a ja znaj­du­ję sie­dzą­ce­go, ki­wa­ją­ce­go się, szy­dzą­ce­go z mo­je­go na­zwi­ska, ubli­ża­ją­ce­go mi pana ba­ro­na, z małą środ­ko­wej li­te­ry prze­mia­ną.

Na te wy­ra­zy ba­ron się ze­rwał z krze­sła, za­ru­mie­nił, i roz­dzie­ra­jąc ko­per­tę li­stu, treść szyb­kie­mi prze­biegł oczy­ma.

– Prze­pra­szam, szcze­rze prze­pra­szam, ob­ra­ża­jąc pana, któ­ry je­steś zna­ko­mi­ty cha­rak­te­rem, a jak się z li­stu do­wia­du­ję, zna­ko­mi­ty i roz­le­głą na­uką – bar­dzo zbłą­dzi­łem; pro­szę, racz mi, pa­nie, winę da­ro­wać.

– Chęt­nie, pa­nie ba­ro­nie, po­prą wiam środ­ko­wą li­te­rę i pro­szę o pusz­cze­nie w nie­pa­mięć tego, co za­szło.

– A więc po­daj mi pan rękę. Pan by­łeś w za­gra­nicz­nych uni­wer­sy­te­tach i ba­wi­łeś lat kil­ka w Pa­ry­żu i w Lon­dy­nie, – pan mó­wisz i po an­giel­sku?

– Tak jest.

– Pa­nie Skór­czy­kie­wicz, umó­wi­łeś się z rad­cą na 150 du­ka­tów; z li­stu do­wia­du­ję się, że masz nie­wi­do­mą mat­kę, któ­rą wspie­rasz, masz bra­ci, któ­rym w szko­łach po­ma­gasz; przyj­mij więc po­dwo­je­nie tej sumy, a po sze­ściu la­tach, spę­dzo­nych przy mo­ich dwóch sy­nach, prze­zna­czam panu 2,000 du­ka­tów gra­ty­fi­ka­cji.

– Będę się usil­nie sta­rał, abym uspra­wie­dli­wił tak szla­chet­ną roz­rzut­ność pana ba­ro­na.

– Nie wąt­pię, że uspra­wie­dli­wisz, ale na sa­mym wstę­pie, wy­świadcz mi ła­skę oso­bliw­sze­go ro­dza­ju; rzecz się tak ma: Ja nad­spo­dzie­wa­nie pręd­ko zo­sta­łem ule­czo­ny z wy­stęp­ne­go wstrę­tu do na­uczy­cie­li Po­la­ków, –dla mo­jej żony po­trzeb­ne jest sil­niej­sze le­kar­stwo. Przed­sta­wię cię więc jako ro­do­wi­te­go Fran­cu­za, na­zwę cię np. Jo­seph Mar­te Bal­za­cy – a gdy się na­uczy cie­bie ce­nić, po­wiem jej do­pie­ro, że je­steś Po­la­kiem, że się na­zy­wasz Skór­czy­kie­wicz.

– Pa­nie ba­ro­nie! ten żart ob­ra­ził­by żonę pań­ską może na za­wsze.

– Nie, ona ma do­bre ser­ce, nie zwy­kła dłu­go cho­wać ura­zy; za­rę­czam, że ją po­tra­fi­my prze­pro­sić, póź­niej bę­dzie się z nami wspól­nie śmia­ła. Dzi­siaj, do­pie­ro przed go­dzi­ną, sprze­cza­ła się z jed­nym z na­szych za­cnych są­sia­dów, że pol­scy na­uczy­cie­le nie są zdat­ny­mi do wyż­sze­go ukształ­ce­nia dzie­ci ro­dzin zna­ko­mi­tych, że w pol­skich na­uczy­cie­lach jest brak de­li­kat­niej­szych uczuć, któ­re tyl­ko we fran­cuz­kich gu­wer­ne­rach na­po­tkać moż­na.

– Kie­dy więc pan ba­ron pew­ny je­steś, że pa­nią ba­ro­no­wą prze­pro­sić po­tra­fi­my, le­kar­stwo na tak nie cny prze­sąd nie za­szko­dzi; idzie tyl­ko o dzie­ci, aby prze­mia­ny mo­je­go na­zwi­ska nie sta­ły się na przy­szłość przy­czy­ną bra­ku za­ufa­nia w mój mo­ral­ny cha­rak­ter.

– Dzie­ci na­sze są u bab­ki o mil 12, a za­nim po­wró­cą, już bę­dziesz Skor­czy­kie­wi­czem.

Sta­nę­ło więc na­tem, że do­pó­ki dzie­ci nie przy­ja­dą, mam się na­zy­wać Bal­za­kiem. Ja­koż w kil­ka mi­nut po­tem zo­sta­łem ba­ro­no­wej przed­sta­wio­ny jako gu­wer­ner Fran­cuz, Jo­seph Mar­te Bal­zac. Nie uwie­rzysz, jak się pani ba­ro­no­wa ucie­szy­ła, sły­sząc moje (przy­bra­ne) na­zwi­sko, i jak sza­lo­ną oka­za­ła ra­dość, gdy jej mąż po­wie­dział, że je­stem ro­dzo­nym bra­tem au­to­ra tylu fran­cuz­kich po­wie­ści i ro­man­sów. Do go­dzi­ny 1-ej z pół­no­cy nie mó­wi­li­śmy o ni­czem wię­cej, jak o po­wie­ściach mo­je­go bra­ta: ba­ro­no­wa przy­po­mi­na­ła so­bie ty­sią­ce z Bal­za­ka ustę­pów, jam jej w pa­mię­ci naj­szczę­śli­wiej do­po­ma­gał. Ba­ro­no­wa nie li­czy lat 30; jest jesz­cze cu­dow­ną pięk­no­ścią; przez jej prze­źro­czą płeć twa­rzy spo­strze­żesz grę każ­de­go uczu­cia, w jej wiel­kich oczach błysz­czy ogni­sta du­sza, na ustach igra nie­wy­słow­na lu­bość, – cała po­stać w sze­le­ście je­dwab­ne­go stro­ju neci wszyst­kie zmy­sły. W jej roz­mo­wie mało jest lo­gicz­ne­go wy­wo­du, ale jest cała po­tę­ga ko­bie­ce­go in­stynk­tu. Do­strze­głem w niej tak­że za­lot­ność: drob­ną rącz­ką po­pra­wia czę­sto po­dwój­ne szpil­ki w war­ko­czach zło­te­go wło­sa, któ­ry jest tak prze­ślicz­nym, że każ­da kró­lo­wa da­ła­by za nie­go po­ło­wę bry­lan­tów swo­jej ko­ro­ny; gdy się uśmie­cha, wi­dzisz bia­łość zę­bów nie­po­rów­na­ne­go na świe­cie po­ły­sku, i dla tej to za­pew­ne przy­czy­ny jej kar­mi­no­we ustecz­ka tak czę­sto do śmie­chu się bu­dzą.

Pan ba­ron ma nie­za­prze­cze­nie do­bre i szla­chet­ne ser­ce, umy­sło­wość jego, ob­cią­żo­na błę­da­mi ary­sto­kra­cji uro­dze­nia, wzno­si się jed­nak nie­kie­dy na wyż­sze sta­no­wi­sko; na wia­do­mo­ściach na­uko­wych nie zby­wa ma, ale nie są upo­rząd­ko­wa­ne. Zdro­wie jego wą­tłe, wy­cień­czo­ne po­wierz­chow­ność uj­mu­ją­ca.

Oto masz głów­ny za­rys oboj­ga ba­ro­no­stwa; mo­ich przy­szłych uczniów pra­gnę jak naj­ry­chlej zo­ba­czyć, po­dob­no że są roz­piesz­cze­ni przez bab­kę; bę­dzie więc nie­ma­ło oko­ło nich pra­cy, ale ufam so­bie, że mo­je­go su­mie­nia nie ob­ra­żę.

Otoż i wszyst­ko, co dzi­siaj do­nieść ci mo­głem.–Bądź zdrów, ko­chaj mnie na za­wsze, bo moje ser­ce bu­cha dla Gu­cia wiecz­nym pło­mie­niem wdzięcz­ne­go przy­wią­za­nia i nie­ogra­ni­czo­nej życz­li­wo­ści, któ­re na par­ga­mi­nie przy­jaź­ni za­pi­su­jąc, imie­niem i na­zwi­skiem stwier­dzam.

Jan Skór­czy­kie­wicz,

Pi­sa­łem w Na­dym­ni­cy dnia trze­cie­go po zwy­cięz­twie Gró.jec­kiem roku – je­śli się nie po­my­li­li, bo ja za nich nie rę­czę–1828.

LIST II. Ko­cha­ny Au­gu­ście!

W po­przed­nim li­ście czy­ta­łeś za wią­za­nie mo­jej ko­me­dji; nie są­dzi­łem wów­czas, że już dzi­siaj do­nio­sę ci roz­wią­za­nie nad­spo­dzie­wa­ne – i za­smu­ca­ją­ce.

Przed ośmiu dnia­mi pi­sa­ła bab­ka, że oba­dwaj wnu­cy cho­ro­wa­li na odrę i że pra­gnąc, aby ich zdro­wie przed roz­po­czę­ciem nauk usta­lo­nem zo­sta­ło, od­wie­zie ich do­pie­ro w koń­cu mie­sią­ca lip­ca. Oświad­czy­łem na­tych­miast go­to­wość i chęć je­cha­nia do re­kon­wal­scen­tów, ale pani ba­ro­no­wa nie po­zwo­li­ła na to, twier­dząc, że jej mama mo­gła­by się ob­ra­zić na­sła­niem ob­ce­go czło­wie­ka i że za kil­ka dni sama po­je­dzie. Tym­cza­sem ko­rzy­sta­jąc z wol­ne­go cza­su, co­dzien­nie po go­dzin 3, 4 a cza­sem i 6 po­świę­ci­ła na­uce ję­zy­ka an­giel­skie­go, po więk­szej czę­ści wten­czas, gdy mąż od­je­chał na po­lo­wa­nie. Ja, mnie­ma­ny Bal­zac, by­łem jej na­uczy­cie­lem. O ile tyl­ko do­zwo­li­ła po­go­da, od­by­wa­li­śmy lek­cje w ogro­dzie, któ­ry ma cza­ru­ją­ce ustro­nia, mil­czą­ce ga­iki, brzo­zo­we mo­sty, szem­rzą­ce stru­mycz­ki, cie­ni­ste al­tan­ki, świer­ko­we pa­gór­ki, do­li­ny z pła­czą­ce­mi wierz­ba­mi, a na­wet chat­kę pu­stel­ni­czą, zgo­ła wszyst­kie wa­run­ki, przez czu­łe ser­ca do słod­kie­go du­ma­nia po­szu­ki­wa­ne.

Dzi­siaj już słoń­ce swo­je pierw­sze pro­mie­nie w kro­plach po­ran­nej rosy ską­pa­ło, pięk­ne za­kre­sy (klom­by) prze­pysz­nych kwia­tów ro­ze­sła­ły na cały ogród bal­sa­micz­ny za­pach, gdy ba­ro­no­wa w ba­ty­sto­wem i bia­łem jak śnieg ubra­niu, z lo­ka­mi a la Clo­til­de, trzy­ma­jąc w ręku roz­kwi­tu­ją­ce róże i gra­ma­ty­kę an­giel­ską, przy­by­ła pod tu­rec­ki na­miot, na sko­szo­nej roz­po­star­ty łące. Na wi­dok – po­mi­mo skoń­czo­nych lat 30 – bar­dzo jesz­cze na­dob­nej uczen­ni­cy mo­jej, przy­bra­łem po­wa­gę na­uczy­cie­la, zaj­rza­łem ua kie­szon­ko­wy ze­ga­rek i wy­mó­wi­łem z grzecz­no­ścią:

Pani ba­ro­no­wa je­steś przy­kład­ną w pil­no­ści na­uko­wej, jesz­cze bra­ku­je mi­nut ośm do go­dzi­ny szó­stej. – Mój pa­nie Bal­zac chwi­le spe dza­ne w two­iem przy­jem­nem to­wa­rzy­stwie ra­da­bym w dwój­na­sób prze­dłu­żyć.

– Jest to naj­wyż­sza dla na­uczy­cie­la po­chwa­ła.

– Za­mie­ni­li­śmy na­stęp­nie jesz­cze mnó­stwo wy­ra­zów, w dwo­istem zna­cze­niu wy­rze­czo­nych, do cze­go ję­zyk fran­cuz­ki bar­dzo jest ła­twy, a cze­go w mo­wie pol­skiej gład­ko po­wtó­rzyć nic moż­na. Ba­ro­no­wa usia­dła na so­fie, per­skim ko­bier­cem po­kry­tej, jam za­jął miej­sce po le­wej stro­nie na ma­łym sto­łecz­ku z kory dę­bo­wej – i roz­po­czą­łem lek­cję.

– Kon­ju­ga­cja sło­wa To walk (cho­dzić) któ­rej się pani wczo­raj na­uczy­łaś, jest w ję­zy­ku an­giel­skim kon­ju­ga­cją wszyst­kich słów re­gu­lar­nych; przej­dzie­my więc dzi­siaj do słów nie­re­gu­lar­nych.

– Pa­nie Bal­zac!–póź­niej o sło­wach nie­re­gu­lar­nych czu­ję lek­ki ból gło­wy i ści­śnie­nie ser­ca.

– Pani po­zwo­li, że przy­nio­sę z pa­ła­cu szklan­kę zim­nej wody.

– O nie–ja chcę… ja mam pa nu uczy­nić kil­ka za­py­tań.

– Co do słów re­gu­lar­nych?

– Nie, nie, daj pan dzi­siaj gra­ma­ty­ce re­kra­cję,–dzień jest zbyt pięk­ny, zbyt prze­ma­wia­ją­cy do uczuć, aby go gra­ma­tycz­ne­mi stu­dja­mi za­peł­nić. Po­wiedz mi pan ra­czej… kie­dy to na­mięt­ność prze­cho­dzi w roz­pacz?…

Nie­przy­go­to­wa­ny na taką lek­cję, chwi­lo­wo za­mil­kłem, ale po krót­kim na­my­śle da­łem na­stę­pu­ją­cą od­po­wiedź:

– Na­mięt­ność prze­cho­dzi w roz­pacz rze­czy­wi­stą, gdy­by­śmy jej po­świę­ci­li uczu­cie po­win­no­ści.

– Oh! ro­zu­miem pana; ale czyż ser­ce za­wsze na roz­kaz za­milk­nie?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: