- W empik go
Wybrzeże czasu - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wybrzeże czasu - ebook
A co, jeśli śmierć to dopiero początek?
Młody chłopak robi wszystko, by przetrwać w Mieście. Zrywa więzi ze swoją przeszłością, pracuje na dwa etaty, jest dumny, że stać go na własne mieszkanie w dobrej lokalizacji i ma grono oddanych przyjaciół. Jednak mimo że na co dzień otacza się ludźmi, wciąż czuje się przeraźliwie samotny.
Nikt bowiem nie zna prawdy na jego temat. Nikt poza… Miastem. Ale ono nie przynosi pocieszenia swoim mieszkańcom. Niepokój towarzyszy więc chłopakowi niemal nieustannie.
W końcu z południa nadciąga zagłada – nieoczekiwanie ludzie zaczynają popadać w stan między snem a śmiercią. Nad Miastem rozciąga się Smuga, prastara zagadka tego świata, która łamie wszystkie zasady rządzące rzeczywistością. Jej tajemnice są znane tylko trójce śmiałków, po których wszelki ślad zaginął. Czy znajdzie się ktoś, kto ponownie odważy się jej dotknąć?
Nie mogli zrobić za wiele – wysłanie samolotów albo statków nie wchodziło w grę, efekt Smugi mógł je poważnie uszkodzić. Wtedy do granicy z Abriabsią – wiesz, to państwo, które leży na skraju Farrusa i Erehelu – dotarło kilkaset osób, podróżujących na piechotę. Mówiły, że wszędzie leżą martwi ludzie. Rozumiesz to? Wszędzie. W każdym miejscu, gdzie pojechali ci uciekinierzy, podążała za nimi śmierć.
Młody chłopak robi wszystko, by przetrwać w Mieście. Zrywa więzi ze swoją przeszłością, pracuje na dwa etaty, jest dumny, że stać go na własne mieszkanie w dobrej lokalizacji i ma grono oddanych przyjaciół. Jednak mimo że na co dzień otacza się ludźmi, wciąż czuje się przeraźliwie samotny.
Nikt bowiem nie zna prawdy na jego temat. Nikt poza… Miastem. Ale ono nie przynosi pocieszenia swoim mieszkańcom. Niepokój towarzyszy więc chłopakowi niemal nieustannie.
W końcu z południa nadciąga zagłada – nieoczekiwanie ludzie zaczynają popadać w stan między snem a śmiercią. Nad Miastem rozciąga się Smuga, prastara zagadka tego świata, która łamie wszystkie zasady rządzące rzeczywistością. Jej tajemnice są znane tylko trójce śmiałków, po których wszelki ślad zaginął. Czy znajdzie się ktoś, kto ponownie odważy się jej dotknąć?
Nie mogli zrobić za wiele – wysłanie samolotów albo statków nie wchodziło w grę, efekt Smugi mógł je poważnie uszkodzić. Wtedy do granicy z Abriabsią – wiesz, to państwo, które leży na skraju Farrusa i Erehelu – dotarło kilkaset osób, podróżujących na piechotę. Mówiły, że wszędzie leżą martwi ludzie. Rozumiesz to? Wszędzie. W każdym miejscu, gdzie pojechali ci uciekinierzy, podążała za nimi śmierć.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-357-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
„Wiele razy w swoich podróżach słyszałem słowa służące odczynianiu złego losu; przede wszystkim śmierci. Nigdy się z tym nie zgadzałem. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, jak przerażające by było uświadomienie sobie, iż śmierć o tobie zapomniała”.
_Dzienniki zakrwawionych stóp_, K. Lashen
Bezdomny mężczyzna snuł się po parkingu, oblewany deszczem. W ciemności nocy jego sylwetka była ledwo widoczna, znikała w mroku i pojawiała się w słabym świetle lamp, kiedy zanurzała ramiona w śmietnikach w poszukiwaniu puszek i szklanych butelek. Spod małego dachu, okalającego budynek dworca, wydobywała się cienka smużka dymu, którą rytmicznie z siebie wypuszczałem, śledząc wzrokiem ruchy kloszarda.
Do odjazdu pociągu pozostało dwadzieścia minut.
Dach chronił mnie przed deszczem, ale nie przed wiatrem, który co chwilę atakował, wciskając się pod mokre poły płaszcza, i posyłał dreszcze przez moje zmarznięte ciało. Zaczynałem drżeć, kiedy zagubione krople, niesione przez podmuchy, znajdowały drogę do moich ubrań i skóry.
Białe żarówki dworca oświetlały moją żałosną figurę – zwisające w mokrych strąkach włosy, zroszoną twarz, zmęczone oczy. Gardło boleśnie drapało, to był już piąty papieros z rzędu. Mimo to sięgnąłem po kolejnego, nie mogłem przestać. Dym rozpłynął się pośród deszczu.
Nagle na ramieniu poczułem odcisk ciepła w kształcie dłoni. Nogi same nakazały odskoczyć w tył, zanim zrozumiałem, dlaczego się poruszyły. Obróciłem się do stojącej za moimi plecami postaci.
Wyglądała równie żałośnie co ja, ulewa nie miała dla niej litości. Mimo to wydawała się znacznie żywsza ode mnie, zdyszana, spoglądała na mnie zdeterminowanymi… albo zdesperowanymi oczami. Oczami tak bardzo podobnymi do moich.
Spoglądałem na własną siostrę.
– Czyś ty do reszty zwariował? Jesteś cały mokry. Zaraz będziesz chory.
Popatrzałem na nią przymglonym spojrzeniem. Wiedziałem, że jest to osoba dobrze mi znana, jej rysy znałem na pamięć. Mimo to zdawała się być… fałszywa. Jakby stworzono ją nie ze skóry, krwi i kości, a z niepasujących do siebie pociągnięć farby na płótnie. Wyciągnąłem do niej rękę i na krótką chwilę położyłem ją na jej ramieniu. Tak, była tutaj, prawdziwa, pomimo tego, co podpowiadał mózg. Położyła dłoń na mojej dłoni.
– Wszystko dobrze? – zapytała.
– Wspaniale. Nigdy lepiej nie było – odparłem chrapliwie.
Westchnęła.
– Proszę cię, zostań.
– Nie. Sama słyszałaś, on nie chce mnie tu więcej widzieć. A ja nie potrafię wymyślić chociaż jednego powodu, żeby się z nim kłócić.
– Wiesz, że on nie jest teraz sobą.
– Nie. Nie wiem tego.
– Czy możesz ze mną porozmawiać jak normalny człowiek? – warknęła i zacisnęła pięści.
– Przecież już teraz to robię – odpowiedziałem, gasząc niedopałek. – I już ci powiedziałem: wracam do miasta. Nic tu po mnie. Jeśli zostanę, to nie wiem, jak on się zachowa. A nie mam ochoty na kolejne sceny. – Podniosłem spojrzenie nad jej głowę. Nie potrafiłem znieść jej wzroku. – Jak tutaj przyjechałaś?
– Wzięłam taksówkę.
– Ile zapłaciłaś?
– Do diabła, nie denerwuj mnie. Spójrz na mnie – rozkazała.
Niechętnie posłuchałem. W słabym świetle nie potrafiłem określić, czy na jej policzkach błyszczały łzy czy deszcz.
– Jesteś wściekły, rozumiem to. Masz do tego absolutne prawo. Nie wyobrażasz sobie, jak na niego krzyczałam, kiedy wyszedłeś z domu. Proszę, zostań. Dla mnie. Pojutrze też wyjeżdżam, to minie bardzo szybko.
– Eliza…
– Nie! Jasna cholera, przestań!
Kilka głów innych wyczekujących podróżnych obróciło się ku nam.
– Słodka Pani i Ojcze, jesteś głupi czy udajesz? Powiedziałam: zostań. Jeśli teraz wsiądziesz do tego pociągu, coś… pęknie, rozumiesz? Poddasz się, zerwiesz z nim kontakt. NAPRAWDĘ przestaniesz być częścią rodziny. Chcesz tego? Bo ja tego NIE CHCĘ. – Tupnęła, mówiąc ostatnie słowa.
Uśmiechnąłem się blado: zrobiła to w taki sam sposób, jak wiele lat temu, kiedy była malutką dziewczynką.
– Zapal ze mną i odprowadź mnie na pociąg, dobrze? A potem zapomnijmy, że cokolwiek się wydarzyło.
– Obiecałam… powiedziałam mu, że wrócę razem z tobą. – W jej głos wkradło się lekkie drżenie. – Proszę, zastanów…
– Dość.
Zamilkła. Wokół nas spadały krople, rozbijając się o czarny asfalt. Paliliśmy bez słowa, oboje pogrążeni w swoich myślach. Jakieś trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym karmiliśmy płuca nikotyną, samotny mężczyzna wlewał w siebie litrową butelkę whiskey. W przeciągu najbliższych dwóch godzin miał się upić do nieprzytomności i zwymiotować na swoje łóżko. Moja siostra, będąc o wiele lepszym człowiekiem ode mnie, pomogła mu nie zakrztusić się własnymi sokami żołądkowymi.
Kiedy podeszliśmy na peron, pociąg już czekał. Eliza patrzyła na mnie z wyrzutem w oczach, gdy wsiadałem do wagonu.
– Możesz jeszcze zmienić zdanie.
W odpowiedzi uniosłem brwi. Wbiła wzrok w ziemię. Spojrzałem na nią po raz ostatni, zanim odszedłem od wejścia i zająłem jedno z wielu pustych miejsc. Czekała mnie długa podróż.
Dotarłem do miasta dopiero po godzinie dwunastej. Przez całą drogę patrzyłem przez okno, myśląc, co powinienem ze sobą zrobić. Nie udało mi się znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Wychodząc z pociągu, poczułem znajome smaki spalin, wilgotnego betonu i asfaltu, tańczące na języku. Jedna myśl paliła boleśnie: to jest mój nowy dom. Kilkanaście minut później wkroczyłem do wnętrza mieszkania, zupełnie wyzuty z energii. Rozebrałem się, wszedłem pod gorący prysznic. Spędziłem pod nim długą chwilę, wypełniając łazienkę kłębami pary. Chciałem położyć się spać, ale zmusiłem się do jeszcze jednego wysiłku i wrzuciłem wymięte ubrania do pralki. Kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Było upiornie blade, poplamione czerwienią od gorącej wody.
Zaczęło się od drżenia mięśni w dłoniach i w ramionach. Po chwili drgało całe ciało. Twarz zmieniła się w maskę uszytą ze skóry człowieka. Pięść wystrzeliwała do przodu, uderzając w ścianę. Ból narastał, a biała ściana, z którą raz po raz spotykała się skóra, straciła pierwotny kolor, przyjmując jasnoczerwony odcień. Atak szału minął, gniew ustąpił jak cofające się fale odpływu. Na trzęsących się nogach wyszedłem z łazienki i upadłem w pokoju obok. Instynkt kazał schować twarz w dłoniach.
Zamknąłem oczy. Słyszałem chrapliwy, głęboki oddech, kiedy się uspokajałem. Spróbowałem wstać, ale zdrętwiałe kończyny odmówiły posłuszeństwa. Runąłem na kolana, igły bólu przeszyły ciało od bioder aż do stóp. Wyrwał mi się krótki, zmęczony śmiech: nie miałem już nad niczym kontroli, nawet nad własnym organizmem. Kiedy krążenie wróciło, wyprostowałem się i rozejrzałem po mieszkaniu, jakbym po raz pierwszy widział je na oczy. Odetchnąłem ciężko, spoglądając w okno.
Na zewnątrz było tak pięknie. Głęboko błękitne niebo pokrywały długie, puszyste chmury, leniwie przesuwające się ku horyzontowi. Promienie słońca tańczyły na dachach i koronach drzew, w gałęziach można było zobaczyć gromady ptaków. Ich śpiew, nieco stłumiony, rozbrzmiewał także w mieszkaniu. Co jakiś czas jeden z nich wznosił się do lotu. Chciałem zrobić to samo.
Na stoliku zawibrował telefon. Odebrałem. Usłyszałem znajomy głos Juliusza.
– Hej, masz moment?
– Mam.
– Widziałem, że niedawno wróciłeś do miasta. Wszystko z tobą dobrze? Nie wyglądałeś najlepiej.
– Skąd to wiesz?
– Isma pracuje w kawiarni naprzeciw dworca. Zobaczył cię, jak wychodziłeś, i zrobił ci zdjęcie. Wysłał mi je, bo nie mógł uwierzyć, że to ty.
Westchnąłem.
– Nie dysz mi do słuchawki, tylko powiedz, co się z tobą działo. Znikasz na tydzień, nie dajesz znaku życia, a potem wracasz w TAKIM stanie. Zaczynaliśmy się o ciebie martwić.
– Ile masz czasu? – zapytałem i potarłem skronie.
– Dosyć, żebyś opowiedział mi wszystko.
Tak właśnie zrobiłem. Słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy skończyłem, na linii przez moment trwała cisza.
– To było… – zaczął, jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Męczące? Taa, zgadzam się.
– Chciałem raczej powiedzieć, że potwornie smutne. – Kolejne sekundy ciszy. – Ej, ja mam dzisiaj wolne, Isma i Roch też nic nie mają wieczorem do roboty. Chodź z nami.
– Dokąd?
– Stary, gdziekolwiek. Bylebyś nie siedział tam sam. Nie możesz zrobić nic gorszego.
Uśmiechnąłem się słabo.
– Niech będzie. O której ci pasuje?
– Osiemnasta na rynku?
– Dobra. Daj znać chłopakom. I może nie powtarzaj im tego, co ci powiedziałem…
– Jasne. To do zobaczenia. I, na litość Ojca i Pani, prześpij się do tego czasu. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
– Spieprzaj.
– Mhm. No to do osiemnastej – rzucił, a ja rozłączyłem się.
Chęć na sen zupełnie mi przeszła, ale poszedłem za radą przyjaciela. Przemyłem puchnącą dłoń, zdrapałem zaschniętą krew. Położyłem się do łóżka. Czułem się jak ryba, która zdecydowała, że chce nauczyć się latać, zapominając, że nie potrafi nawet oddychać poza wodą. Bezsilność, zmieszana z obrzydzeniem, syczała w moich myślach. Pozwoliłem opaść powiekom, aż świat stał się małą szparką między dwoma zasłonami ciemności. Wstrząsnął mną dreszcz. Raz, drugi. Próbowałem wziąć oddech. Z ust wydobyło się rozedrgane westchnięcie, niemy lament przeznaczony tylko dla moich uszu. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem ten szept. Nieme tchnienie w ucho, dyskretny szelest. Włosy na karku nastroszyły się, kaskada chłodu spłynęła przez ciało, palce zadrgały mimowolnie.
„JESTEŚ MÓJ. ZAWSZE BYŁEŚ, ALE TERAZ TO CZUJESZ. WEŹ GŁĘBOKI ODDECH – WCHŁOŃ MNIE W SWOJE CIAŁO, W SWOJĄ DUSZĘ”.
Miasto szeptało szuraniem butów przechodniów, szumem opon, pęknięciami asfaltu, rosnącymi chwastami. Sączyło słowa w mój umysł, aż fala zmęczenia uniosła mnie w ciemność pozbawioną snów.
„Wiele razy w swoich podróżach słyszałem słowa służące odczynianiu złego losu; przede wszystkim śmierci. Nigdy się z tym nie zgadzałem. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, jak przerażające by było uświadomienie sobie, iż śmierć o tobie zapomniała”.
_Dzienniki zakrwawionych stóp_, K. Lashen
Bezdomny mężczyzna snuł się po parkingu, oblewany deszczem. W ciemności nocy jego sylwetka była ledwo widoczna, znikała w mroku i pojawiała się w słabym świetle lamp, kiedy zanurzała ramiona w śmietnikach w poszukiwaniu puszek i szklanych butelek. Spod małego dachu, okalającego budynek dworca, wydobywała się cienka smużka dymu, którą rytmicznie z siebie wypuszczałem, śledząc wzrokiem ruchy kloszarda.
Do odjazdu pociągu pozostało dwadzieścia minut.
Dach chronił mnie przed deszczem, ale nie przed wiatrem, który co chwilę atakował, wciskając się pod mokre poły płaszcza, i posyłał dreszcze przez moje zmarznięte ciało. Zaczynałem drżeć, kiedy zagubione krople, niesione przez podmuchy, znajdowały drogę do moich ubrań i skóry.
Białe żarówki dworca oświetlały moją żałosną figurę – zwisające w mokrych strąkach włosy, zroszoną twarz, zmęczone oczy. Gardło boleśnie drapało, to był już piąty papieros z rzędu. Mimo to sięgnąłem po kolejnego, nie mogłem przestać. Dym rozpłynął się pośród deszczu.
Nagle na ramieniu poczułem odcisk ciepła w kształcie dłoni. Nogi same nakazały odskoczyć w tył, zanim zrozumiałem, dlaczego się poruszyły. Obróciłem się do stojącej za moimi plecami postaci.
Wyglądała równie żałośnie co ja, ulewa nie miała dla niej litości. Mimo to wydawała się znacznie żywsza ode mnie, zdyszana, spoglądała na mnie zdeterminowanymi… albo zdesperowanymi oczami. Oczami tak bardzo podobnymi do moich.
Spoglądałem na własną siostrę.
– Czyś ty do reszty zwariował? Jesteś cały mokry. Zaraz będziesz chory.
Popatrzałem na nią przymglonym spojrzeniem. Wiedziałem, że jest to osoba dobrze mi znana, jej rysy znałem na pamięć. Mimo to zdawała się być… fałszywa. Jakby stworzono ją nie ze skóry, krwi i kości, a z niepasujących do siebie pociągnięć farby na płótnie. Wyciągnąłem do niej rękę i na krótką chwilę położyłem ją na jej ramieniu. Tak, była tutaj, prawdziwa, pomimo tego, co podpowiadał mózg. Położyła dłoń na mojej dłoni.
– Wszystko dobrze? – zapytała.
– Wspaniale. Nigdy lepiej nie było – odparłem chrapliwie.
Westchnęła.
– Proszę cię, zostań.
– Nie. Sama słyszałaś, on nie chce mnie tu więcej widzieć. A ja nie potrafię wymyślić chociaż jednego powodu, żeby się z nim kłócić.
– Wiesz, że on nie jest teraz sobą.
– Nie. Nie wiem tego.
– Czy możesz ze mną porozmawiać jak normalny człowiek? – warknęła i zacisnęła pięści.
– Przecież już teraz to robię – odpowiedziałem, gasząc niedopałek. – I już ci powiedziałem: wracam do miasta. Nic tu po mnie. Jeśli zostanę, to nie wiem, jak on się zachowa. A nie mam ochoty na kolejne sceny. – Podniosłem spojrzenie nad jej głowę. Nie potrafiłem znieść jej wzroku. – Jak tutaj przyjechałaś?
– Wzięłam taksówkę.
– Ile zapłaciłaś?
– Do diabła, nie denerwuj mnie. Spójrz na mnie – rozkazała.
Niechętnie posłuchałem. W słabym świetle nie potrafiłem określić, czy na jej policzkach błyszczały łzy czy deszcz.
– Jesteś wściekły, rozumiem to. Masz do tego absolutne prawo. Nie wyobrażasz sobie, jak na niego krzyczałam, kiedy wyszedłeś z domu. Proszę, zostań. Dla mnie. Pojutrze też wyjeżdżam, to minie bardzo szybko.
– Eliza…
– Nie! Jasna cholera, przestań!
Kilka głów innych wyczekujących podróżnych obróciło się ku nam.
– Słodka Pani i Ojcze, jesteś głupi czy udajesz? Powiedziałam: zostań. Jeśli teraz wsiądziesz do tego pociągu, coś… pęknie, rozumiesz? Poddasz się, zerwiesz z nim kontakt. NAPRAWDĘ przestaniesz być częścią rodziny. Chcesz tego? Bo ja tego NIE CHCĘ. – Tupnęła, mówiąc ostatnie słowa.
Uśmiechnąłem się blado: zrobiła to w taki sam sposób, jak wiele lat temu, kiedy była malutką dziewczynką.
– Zapal ze mną i odprowadź mnie na pociąg, dobrze? A potem zapomnijmy, że cokolwiek się wydarzyło.
– Obiecałam… powiedziałam mu, że wrócę razem z tobą. – W jej głos wkradło się lekkie drżenie. – Proszę, zastanów…
– Dość.
Zamilkła. Wokół nas spadały krople, rozbijając się o czarny asfalt. Paliliśmy bez słowa, oboje pogrążeni w swoich myślach. Jakieś trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym karmiliśmy płuca nikotyną, samotny mężczyzna wlewał w siebie litrową butelkę whiskey. W przeciągu najbliższych dwóch godzin miał się upić do nieprzytomności i zwymiotować na swoje łóżko. Moja siostra, będąc o wiele lepszym człowiekiem ode mnie, pomogła mu nie zakrztusić się własnymi sokami żołądkowymi.
Kiedy podeszliśmy na peron, pociąg już czekał. Eliza patrzyła na mnie z wyrzutem w oczach, gdy wsiadałem do wagonu.
– Możesz jeszcze zmienić zdanie.
W odpowiedzi uniosłem brwi. Wbiła wzrok w ziemię. Spojrzałem na nią po raz ostatni, zanim odszedłem od wejścia i zająłem jedno z wielu pustych miejsc. Czekała mnie długa podróż.
Dotarłem do miasta dopiero po godzinie dwunastej. Przez całą drogę patrzyłem przez okno, myśląc, co powinienem ze sobą zrobić. Nie udało mi się znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Wychodząc z pociągu, poczułem znajome smaki spalin, wilgotnego betonu i asfaltu, tańczące na języku. Jedna myśl paliła boleśnie: to jest mój nowy dom. Kilkanaście minut później wkroczyłem do wnętrza mieszkania, zupełnie wyzuty z energii. Rozebrałem się, wszedłem pod gorący prysznic. Spędziłem pod nim długą chwilę, wypełniając łazienkę kłębami pary. Chciałem położyć się spać, ale zmusiłem się do jeszcze jednego wysiłku i wrzuciłem wymięte ubrania do pralki. Kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Było upiornie blade, poplamione czerwienią od gorącej wody.
Zaczęło się od drżenia mięśni w dłoniach i w ramionach. Po chwili drgało całe ciało. Twarz zmieniła się w maskę uszytą ze skóry człowieka. Pięść wystrzeliwała do przodu, uderzając w ścianę. Ból narastał, a biała ściana, z którą raz po raz spotykała się skóra, straciła pierwotny kolor, przyjmując jasnoczerwony odcień. Atak szału minął, gniew ustąpił jak cofające się fale odpływu. Na trzęsących się nogach wyszedłem z łazienki i upadłem w pokoju obok. Instynkt kazał schować twarz w dłoniach.
Zamknąłem oczy. Słyszałem chrapliwy, głęboki oddech, kiedy się uspokajałem. Spróbowałem wstać, ale zdrętwiałe kończyny odmówiły posłuszeństwa. Runąłem na kolana, igły bólu przeszyły ciało od bioder aż do stóp. Wyrwał mi się krótki, zmęczony śmiech: nie miałem już nad niczym kontroli, nawet nad własnym organizmem. Kiedy krążenie wróciło, wyprostowałem się i rozejrzałem po mieszkaniu, jakbym po raz pierwszy widział je na oczy. Odetchnąłem ciężko, spoglądając w okno.
Na zewnątrz było tak pięknie. Głęboko błękitne niebo pokrywały długie, puszyste chmury, leniwie przesuwające się ku horyzontowi. Promienie słońca tańczyły na dachach i koronach drzew, w gałęziach można było zobaczyć gromady ptaków. Ich śpiew, nieco stłumiony, rozbrzmiewał także w mieszkaniu. Co jakiś czas jeden z nich wznosił się do lotu. Chciałem zrobić to samo.
Na stoliku zawibrował telefon. Odebrałem. Usłyszałem znajomy głos Juliusza.
– Hej, masz moment?
– Mam.
– Widziałem, że niedawno wróciłeś do miasta. Wszystko z tobą dobrze? Nie wyglądałeś najlepiej.
– Skąd to wiesz?
– Isma pracuje w kawiarni naprzeciw dworca. Zobaczył cię, jak wychodziłeś, i zrobił ci zdjęcie. Wysłał mi je, bo nie mógł uwierzyć, że to ty.
Westchnąłem.
– Nie dysz mi do słuchawki, tylko powiedz, co się z tobą działo. Znikasz na tydzień, nie dajesz znaku życia, a potem wracasz w TAKIM stanie. Zaczynaliśmy się o ciebie martwić.
– Ile masz czasu? – zapytałem i potarłem skronie.
– Dosyć, żebyś opowiedział mi wszystko.
Tak właśnie zrobiłem. Słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy skończyłem, na linii przez moment trwała cisza.
– To było… – zaczął, jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Męczące? Taa, zgadzam się.
– Chciałem raczej powiedzieć, że potwornie smutne. – Kolejne sekundy ciszy. – Ej, ja mam dzisiaj wolne, Isma i Roch też nic nie mają wieczorem do roboty. Chodź z nami.
– Dokąd?
– Stary, gdziekolwiek. Bylebyś nie siedział tam sam. Nie możesz zrobić nic gorszego.
Uśmiechnąłem się słabo.
– Niech będzie. O której ci pasuje?
– Osiemnasta na rynku?
– Dobra. Daj znać chłopakom. I może nie powtarzaj im tego, co ci powiedziałem…
– Jasne. To do zobaczenia. I, na litość Ojca i Pani, prześpij się do tego czasu. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
– Spieprzaj.
– Mhm. No to do osiemnastej – rzucił, a ja rozłączyłem się.
Chęć na sen zupełnie mi przeszła, ale poszedłem za radą przyjaciela. Przemyłem puchnącą dłoń, zdrapałem zaschniętą krew. Położyłem się do łóżka. Czułem się jak ryba, która zdecydowała, że chce nauczyć się latać, zapominając, że nie potrafi nawet oddychać poza wodą. Bezsilność, zmieszana z obrzydzeniem, syczała w moich myślach. Pozwoliłem opaść powiekom, aż świat stał się małą szparką między dwoma zasłonami ciemności. Wstrząsnął mną dreszcz. Raz, drugi. Próbowałem wziąć oddech. Z ust wydobyło się rozedrgane westchnięcie, niemy lament przeznaczony tylko dla moich uszu. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem ten szept. Nieme tchnienie w ucho, dyskretny szelest. Włosy na karku nastroszyły się, kaskada chłodu spłynęła przez ciało, palce zadrgały mimowolnie.
„JESTEŚ MÓJ. ZAWSZE BYŁEŚ, ALE TERAZ TO CZUJESZ. WEŹ GŁĘBOKI ODDECH – WCHŁOŃ MNIE W SWOJE CIAŁO, W SWOJĄ DUSZĘ”.
Miasto szeptało szuraniem butów przechodniów, szumem opon, pęknięciami asfaltu, rosnącymi chwastami. Sączyło słowa w mój umysł, aż fala zmęczenia uniosła mnie w ciemność pozbawioną snów.
więcej..