Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wycieczka w góry: (Ojców) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wycieczka w góry: (Ojców) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 228 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, 13 Мая 1897 года.

W szko­le pana R. od­by­wał się akt uro­czy­sty. Z sali, w któ­rej akt ów miał się od­być, wy­nie­sio­no ław­ki, usta­wio­no na ich miej­scu krze­sła dla pu­blicz­no­ści, a na sto­li­kach roz­ło­żo­no ry­sun­ki i ćwi­cze­nia sty­lo­we oraz ka­li­gra­ficz­ne. Oj­co­wie i mat­ki, skra­ca­jąc so­bie czas wy­cze­ki­wa­nia waż­nej chwi­li, prze­glą­da­li te pra­ce i przy­pa­try­wa­li się z za­ję­ciem i pew­nym nie­po­ko­jem na­gro­dom, któ­re na sto­li­ku, sto­ją­cym w po­środ­ku sali, im­po­nu­ją­cy stos two­rzy­ły.

Tuż obok, w tak zwa­nej sali re­kre­acyj­nej, ucznio­wie szko­ły, pen­sy­ona­rze i przy­chod­ni cze­ka­li we­zwa­nia na­uczy­cie­li, by na akt po­śpie­szyć; po­dzie­le­ni byli jak­by umyśl­nie na dwie gru­py: nie­sfor­ną i spo­koj­ną; pierw­szą skła­da­li tak zwa­ni "ny­gu­si," dru­gą ucznio­wie pil­ni, ochrzcze­ni przez ny­gu­sów

"nu­dzia­rza­mi" i "pół­mę­dr­ka­mi." Ci ostat­ni od­zna­cza­li się pra­wie wszy­scy czy­stem ubra­niem, cho­ciaż moż­na było po­znać, iż są sy­na­mi nie­za­moż­nych ro­dzi­ców; świad­czy­ły o tem po­ła­ta­ne u nie­któ­rych buty i z gru­be­go suk­na mun­dur­ki; wszy­scy jed­nak mie­li gło­wy sta­ran­nie ucze­sa­ne, bia­łe koł­nie­rzy­ki, ręce czy­ste, wszy­scy za­cho­wy­wa­li się przy­zwo­icie, mó­wi­li przy­ci­szo­nym gło­sem, usu­wa­li się grzecz­nie, gdy kto ze star­szych prze­cho­dził, na­uczy­cie­lom kła­nia­li się z sza­cun­kiem; spoj­rze­nia ich były po­god­ne, oży­wio­ne uśmie­chem.

Wśród dru­giej gru­py byli róż­ni: jed­ni od­zna­cza­ją­cy się prze­sad­ną ele­gan­cyą, dru­dzy za­nie­dba­niem, jak gdy­by umyśl­nem; jed­ni mie­li za­sę­pio­ne twa­rze, inni śmie­li się ru­basz­nie, lub po­trą­ca­li się wza­jem­nie łok­cia­mi, a za­wsze za póź­no spo­strze­ga­li na­uczy­cie­li. Do­pie­ro, gdy któ­ry ode­zwał się do nich: "War­to­by cho­ciaż dzień do­bry po­wie­dzieć," – wów­czas sza­sta­li no­ga­mi i mru­cze­li: "Dzień do­bry."

Wśród ny­gu­sów wy­róż­niał się chłop­czyk, mo­gą­cy li­czyć lat dzie­sięć; ru­mia­na i okrą­gła twa­rzycz­ka, bluz­ka sta­ran­nie wy­czysz­czo­na, bu­ci­ki nowe świad­czy­ły, iż do­brze mu jest na świe­cie, ale smut­ny, a ra­czej po­nu­ry wy­raz twa­rzy prze­czył temu.

Lu­dwiś Żel­ski, tak na­zy­wał się ów mały chłop­czyk, ojca wpraw­dzie nie miał: od­umarł go, gdy był w ko­leb­ce, – lecz miał za­cną i ro­zum­ną mat­kę, któ­ra dzie­ci swo­je ota­cza­ła czu­łą tro­skli­wo­ścią. Wdo­wa po urzęd­ni­ku ko­lei, po­bie­ra­ła nie­wiel­ką eme­ry­tu­rę lecz chcąc dzie­ciom za­pew­nić sta­ran­ne wy­cho­wa­nie i na­ukę, pra­co­wa­ła dzień cały, za­ło­ży­ła bo­wiem sklep z to­wa­ra­mi łok­cio­we­mi, co przy­no­si­ło jej pe­wien do­chód. Lu­dwiś, któ­ry nie do­stał pro­mo­cyi, my­ślał wła­śnie o tern, jak zmar­twi się jego mat­ka, ta mat­ka, któ­ra tak cięż­ko pra­cu­je, i dla­te­go tak smut­nym wzro­kiem spo­glą­dał to na su­fit, to na ko­le­gów

– Wi­tam jego "krzy­wą mość!" – za­cze­pił go na­raz chło­piec, o całą gło­wę wyż­szy od nie­go, z po­mię­tym koł­nie­rzy­kiem u ko­szu­li i z gło­wą roz­tar­ga­ną. – Masz do­praw­dy minę, jak­byś się na­pił octu lub żół­ci!

To mó­wiąc, oparł się cięż­ko na ra­mie­niu Lu­dwi­sia, któ­ry aż ugiął się pod nim.

– Daj mi po­kój, Bol­ku; nie mam dzi­siaj ocho­ty do żar­tów.

– Pro­szę, król Lu­dwik Gru­by się gnie­wa!…. prze­pra­szam, naj­po­kor­niej prze­pra­szam.

– Ol­brzy­mie, kie­dy i gdzie pa­no­wał Lu­dwik Gru­by? – za­py­ta­ło go kil­ka gło­sów.

– Nie je­stem bie­głym w hi­sto­ryi, więc mnie nie py­taj­cie – od­parł Bo­lek; – je­śli nig­dy nie pa­no­wał, to te­raz pa­nu­je wśród nas, ny­gu­sów.

Ogól­ny śmiech uczcił jego zło­śli­wy dow­cip. Lu­dwiś po­czer­wie­niał jak pi­wo­nia.

– Roz­po­gódź­że czo­ło, naj­ja­śniej­szy pa­nie! – draż­nił się z nim da­lej Bo­leś: – wszak­że to dzi­siaj dzień po­pi­su.

– Mam się cze­go cie­szyć! – mruk­nął Lu­dwiś: – wiem prze­cież, że pro­mo­cyi nie do­sta­nę.

– Fur­da pro­mo­cya wo­bec wiel­kiej ra­do­ści, jaka nas cze­ka: toć całe dwa mie­sią­ce nie zaj­rzy­my do szko­ły i książ­ki!

– Wa­ka­cye do­pie­ro od ju­tra się roz­pocz­ną, – mó­wił Lu­dwiś – a dziś będę się ru­mie­nił, gdy mego na­zwi­ska w sali po­pi­so­wej nie prze­czy­ta­ją… A co mama na to po­wie, a co mi su­mie­nie wy­rzu­ca!

– Ha! ha! ha! on się mamy boi i wy­rzu­tów su­mie­nia… na­iw­ny ro­ba­czek, do­praw­dy na­iw­ny!

– Ma­mu­sia po­gnie­wa się i prze­ba­czy – ode­zwał się znów Bo­lek. – Ze­bra­ni tu­taj na­wet wi­dzieć cię nie będą, ta­kiś mały: ukry­jesz się za mną i kwi­ta!

Co do wy­rzu­tów su­mie­nia, to prze­są­dy, mój mały: po­myśl so­bie tyl­ko, że zo­sta­niesz ra­zem ze swo­imi ser­decz­ny­mi przy­ja­cioł­mi w tej sa­mej kla­sie, a myśl ta po­cie­szy cię po do­zna­nej po­raż­ce; przy­najm­niej ja w niej zna­la­złem zu­peł­ne uko­je­nie.

Zno­wu ro­ze­śmia­ło się kil­ku, a Lu­dwiś roz­po­go­dził tro­chę czo­ło, może to ostat­nie do­wo­dze­nia tra­fi­ło mu do prze­ko­na­nia, lu­bił on bar­dzo Bol­ka.

– Pa­no­wie do po­rząd­ku! – ode­zwał się na­raz do­no­śny głos jed­ne­go z na­uczy­cie­li, i na śro­dek sali wy­stą­pił chu­dy, wy­so­ki męż­czy­zna.

– Wie­ża Eif­fel – szep­nę­ło kil­ku z par­tyi ny­gu­sów, kil­ku ro­ze­śmia­ło się, usta­wi­li się jed­nak w po rząd­ku i przy­bra­li miny uro­czy­ste, lubo je­den dru­gie­go po­trą­cał. Po­wo­li po­su­wa­li się ku drzwiom kla­sy, świą­tecz­nie przy­bra­nej. Spoj­rze­li we­wnątrz i uci­szy­li się: wi­docz­nie zro­bi­ło to na nich wra­że­nie; naj­nies­for­niej­si sta­nę­li spo­koj­nie.

W sali aktu, pierw­szy rząd krze­seł zaj­mo­wa­li pro­fe­so­ro­wie, wśród nich prze­ło­żo­ny; pu­blicz­ność sie­dzia­ła do­pie­ro za nimi, chłop­cy po­tra­fi­li jed­nak­że do­sko­na­le wy­pa­trzyć wśród ob­cych twa­rze zna­jo­mych i krew­nych. Lu­dwiś spo­strzegł na­tych­miast mat­kę; szczu­pła jej po­stać i bla­da twarz wy­róż­nia­ły ją z po­śród in­nych. Zwró­ci­ła na nie­go py­ta­ją­ce spoj­rze­nie; to go zmie­sza­ło tak, iż po­czer­wie­niał i oczy opu­ścił.

– Do­brze im śmiać się – mó­wił do sie­bie; – wi­docz­nie albo nie ko­cha­ją swej mat­ki, albo te mat­ki nie są tak do­bre dla nich, jak moja, sko­ro nie wa­ha­ją się spra­wić im przy­kro­ści… To nie prze­są­dy, wy­rzut su­mie­nia; czu­ję, jak w ser­cu mo­jem od­zy­wa się ja­kiś głos: "Mat­ka two­ja od świ­tu do nocy pra­cu­je, aby za two­ją na­ukę za­pła­cić, a ty mar­nu­jesz pie­nią­dze z ta­kim tru­dem za­ro­bio­ne!"

Wes­tchnął cięż­ko i cof­nął się za Bol­ka, by unik­nąć po­wtór­ne­go spo­tka­nia się ze wzro­kiem mat­ki.

Tym­cza­sem prze­ło­żo­ny wziął le­żą­cą na na­gro­dach książ­kę i od­dał ją naj­bli­żej nie­go sie­dzą­ce­mu na­uczy­cie­lo­wi.

– Pan bę­dzie ła­skaw li­stę prze­czy­tać – rzekł. Na­uczy­ciel skło­nił się i po­czął czy­tać uro­czy­stym gło­sem na­zwi­ska uczniów, któ­rzy do­sta­li pro­mo­cyę.

Nowy ru­mie­niec ob­lał twarz Lu­dwi­sia; zda­wa­ło mu się, że spoj­rze­nia wszyst­kich na­uczy­cie­li i ca­łej pu­blicz­no­ści zwró­co­ne są na nie­go. Bo­lek po­wie­dział wpraw­dzie, że on mały, to go nikt nie doj­rzy, ale jemu się zda­je, że każ­dy z obec­nych w tej sali wie jego na­zwi­sko, że bar­dzo wie­lu cze­ka na li­te­rę Ż, by się do­wie­dzieć, czy on do­stał pro­mo­cyę; szcze­gól­nie ten je­go­mość z si­we­mi wą­sa­mi i siwą gło­wą, tro­chę po­dob­ny do jego dzia­du­nia, przy­pa­tru­je mu się upar­cie.

– Te­raz do­pie­ro czu­ję, jaki to wstyd bę­dzie, gdy nie prze­czy­ta­ją mego na­zwi­ska – my­ślał so­bie, i pot go­rą­cy ob­le­wał go. – Gdy­bym był prze­czuł, że ta­kie męki prze­cho­dzić będę, był­bym się uczył in­a­czej. To nie fur­da pro­mo­cya, ale wiel­ka spra­wa… nie­ma co mó­wić!

Pro­fe­sor skoń­czył czy­tać li­stę tych, któ­rzy pro­mo­cyę do­sta­li. Lu­dwiś na­tu­ral­nie nie po­sły­szał swe­go imie­nia; usu­nął tro­chę Bol­ka i z poza jego ple­ców spoj­rzał na mat­kę… Pła­ka­ła.

– O Boże! mama pła­cze, i to prze­ze mnie!…. Ja­kiż ze mnie nie­go­dzi­wiec!… co ja te­raz po­cznę?… jak się wszyst­kim po­ka­żę?

I do jego oczu łzy na­pły­nę­ły; le­d­wo je po­wstrzy­mał, spu­ścił wzrok w zie­mię i stał przy­gnę­bio­ny.

Te­raz na­uczy­ciel za­czął czy­tać na­zwi­ska uczniów na­gro­dzo­nych, lecz nie we­dług po­rząd­ku al­fa­be­tycz­ne­go, ale sto­sow­nie do ich pil­no­ści.

– Pierw­szą na­gro­dę otrzy­mu­je Igna­cy Żel­ski, od­zna­cza­ją­cy się nie­tyl­ko gor­li­wą pil­no­ścią w na­ukach, lecz i wzo­ro­wem po­stę­po­wa­niem – za­brzmia­ło w sali.

– Szczę­śli­wy – szep­nął Lu­dwiś i do po­przed­nich udrę­czeń przy­by­ło nowe: czuł, jak bu­dzi się w jego ser­cu za­zdrość; wie­dział wpraw­dzie, że to uczu­cie na­gan­ne, że brzyd­ko in­nym za­zdro­ścić po­wo­dze­nia, a tem­bar­dziej ro­dzo­ne­mu bra­tu, jed­nak nie mógł się oprzeć temu. Zwy­kła to rzecz: jed­na wina po­cią­ga dru­gą za sobą.

Prze­ło­żo­ny wziął ze sto­łu naj­więk­szą i naj­pięk­niej­szą książ­kę i zwró­cił się z nią do pani Żel­skiej.

– Może pani ra­czy sama wrę­czyć na­gro­dę sy­no­wi: za­słu­żył na to wy­róż­nie­nie – rzekł z uśmie­chem.

Pani Żel­ska drżą­ce­mi rę­ko­ma uję­ła książ­kę i zwró­ci­ła się do Igna­sia, któ­ry zbli­żył się do niej i po­chy­lił się do jej ręki z po­ca­łun­kiem; ona ob­ję­ła go, i łzy wiel­kie, łzy ra­do­ści i szczę­ścia, po­to­czy­ły się po jej twa­rzy.

Obok pani Żel­skiej sie­dzia­ła dziew­czyn­ka, może czter­na­sto­let­nia, sio­stra Igna­sia i Lu­dwi­sia. I ona była wzru­szo­ną, a gdy mat­ka pu­ści­ła z ob­jęć syna. Te­re­nia uści­ska­ła go tak­że i szep­nę­ła mu:

– Jesz­cze cię wię­cej te­raz ko­cham, bra­cisz­ku. Po­tem wszy­scy z ko­lei po­da­wa­li dło­nie Igna­sio­wi i win­szo­wa­li mu na­gro­dy.

Przez ten cały czas Lu­dwiś stał jak na mę­kach: wstyd, żal, za­zdrość roz­pie­ra­ły mu ser­ce, nie mógł dłu­żej za­pa­no­wać nad sobą, i łzy po­la­ły się z jego oczu.

Na­uczy­ciel wy­mie­niał da­lej na­zwi­ska in­nych uczniów, któ­rzy do­sta­li na­gro­dy, póź­niej wy­wo­ły­wał tych, dla któ­rych po­chwa­ły były prze­zna­czo­ne, ale Lu­dwiś już go te­raz pra­wie nie sły­szał. Na­resz­cie akt się skoń­czył, Ignaś przy­stą­pił do nie­go i po­cią­gnął za rę­kaw:

– Mama cze­ka na nas – rzekł.

– Wo­lał­bym sam wró­cić do domu – po­wie­ział Lu­dwiś.

– Prze­cież nie unik­niesz z nią spo­tka­nia; nie martw się zby­tecz­nie: masz dwie dwój­ki wpraw­dzie, lecz po­sta­ra­my się, abyś się mógł po­pra­wić i za­mie­nić je przed roz­po­czę­ciem roku szkol­ne­go na trój­ki; wa­ka­cye dłu­gie, po­mo­gę ci.

Po­wie­dziaw­szy to, do­bry Ignaś po­ca­ło­wał bra­ta.

– Prze­cież nie do­sta­łem wa­run­ko­wej pro­mo­cyi, nie po­zwo­lą mi za­tem zda­wać – rzekł Lu­dwiś.

– Może pan R. ze­chce wy­słu­chać proś­by mamy i mo­jej – szep­nął z uśmie­chem Ignaś; – będę go bar­dzo, bar­dzo pro­sił.

– Szczę­śli­wy je­steś – z od­cie­niem za­zdro­ści ode­zwał się Lu­dwiś.

– Są­dzę, że tak szczę­śli­wym mógł­byś i ty być, gdy­byś był chciał, – prze­mó­wił koło nich głos ser­decz­ny i smut­ny jed­no­cze­śnie.

Lu­dwiś wie­dział, czyj to głos, zwró­cił się do mat­ki, ujął obie jej ręce, i do ust je pod­nió­sł­szy, po­czął ca­ło­wać; ona nie czy­ni­ła mu wy­mó­wek, on nie wy­po­wie­dział sło­wa "prze­pra­szam, " jed­nak­że obo­je się zro­zu­mie­li: pani Żel­ska była pew­ną, że chło­piec szcze­rze ża­łu­je swej winy i obie­cu­je po­pra­wę; Lu­dwiś nie wąt­pił, że mat­ka wie­rzy w jego żal i prze­ba­cza mu. Te­re­nia żad­nem przy­krem sło­wem nie do­tkę­ła bra­ta, uca­ło­wa­ła go na­wet, jak gdy­by sam so­bie nie był wi­nien, i tak po­dą­ży­li we czwo­ro do domu; Ignaś, chcąc po­cie­szyć mat­kę, zwie­rzył się jej ze swe­go po­sta­no­wie­nia.

– Lu­dwiś jest zdol­ny, nie wąt­pię, że, gdy ze­chce, po­pra­wi so­bie stop­nie, a je­stem pew­ny, że pra­gnie tego szcze­rze – mó­wił z oży­wie­niem.

– Do­bry z cie­bie chło­piec, chcia­ła­bym tak­że wy­na­gro­dzić cię, ale nie­ste­ty nie mogę. Nie­we­so­łe też bę­dzie­cie mie­li wa­ka­cye; mu­si­my lato spę­dzić w War­sza­wie – od­po­wie­dzia­ła pani Żel­ska.

– Uroz­ma­ici­my je so­bie, ma­tecz­ko – od­parł Ignaś; – będę ro­bił wy­ciecz­ki za ro­gat­ki z ko­le­ga­mi, zbie­rał ro­śli­ny, ziel­ni­ki ukła­dał… O, nie za­brak­nie nam roz­ry­wek!

Wła­śnie do­cho­dzi­li do domu, gdy Te­re­nia, zwró­ciw­szy się do mat­ki, rze­kła:

– Zda­je mi się, że spo­tka­my się z dzia­du­niem; wi­dzia­łam, jak ktoś bar­dzo po­dob­ny do nie­go wcho­dził do bra­my.

– O mamo, – szep­nął Lu­dwiś, bła­gal­ne pod­nió­sł­szy spoj­rze­nie – ja wej­dę do miesz­ka­nia bocz­ne­mi wscho­da­mi… nie mogę po­ka­zać się dziad­ko­wi.

– By­ła­by to nie­grzecz­ność, na któ­rą po­zwo­lić nie mogę – od­par­ła sta­now­czym to­nem pani Żel­ska. – Ro­zu­miem do­brze, że pierw­sze spo­tka­nie z dzia­du­niem bę­dzie dla cie­bie bar­dzo przy­kre, lecz wiedz o tem, że każ­dy błąd wie­le ma­łych i du­żych przy­kro­ści po­cią­ga za sobą. Ale trze­ba to znieść, sko­ro się zbłą­dzi­ło.

Te­re­nia do­brze mó­wi­ła: spo­tka­li w isto­cie dzia­du­nia; na wscho­dach wła­śnie do­tarł do dru­gie­go pię­tra i od­po­czy­wał opar­ty o ba­lu­stra­dę wscho­dów.

Był to sta­rzec czer­stwy jesz­cze, o spoj­rze­niu po­god­nem i dłu­gich bia­łych wą­sach, któ­re nada­wa­ły twa­rzy jego wy­raz su­ro­wy, lecz siwe oczy zdra­dza­ły cha­rak­ter ła­god­ny.

– Aj, te trze­cie pię­tra!…. czło­wiek idzie, idzie i dojść nie może – rzekł we­so­ło.

Ignaś i Te­re­nia pod­bie­gli do nie­go, uję­li pod ręce i wpro­wa­dzi­li go na wscho­dy trze­cie­go pię­tra. Dzia­dzio śmiał się szcze­rze.

– Patrz­no, mat­ko, co te two­je wi­su­sy wy­ra­bia­ją ze mną! – mó­wił do pani Żel­skiej.

Wśród śmie­chów i żar­tów we­szli do miesz­ka­nia. Lu­dwiś szedł za mat­ką ukry­ty; on tyl­ko nie brał udzia­łu w ogól­nej we­so­ło­ści; idąc, wzdy­chał cięż­ko i my­ślał:

– Ach, jak mi ser­ce bije!

– Przy­sze­dłem zo­ba­czyć wa­sze cen­zu­ry – rzekł pan Żel­ski z uśmie­chem do dzie­ci i usiadł w fo­te­lu.

– Cóż, zmar­no­wa­li­ście rok, czy nie? – py­tał. –

Szko­da­by go było: co upły­nie, już cof­nąć nie moż­na; czas stra­co­ny już się nie wró­ci.

– Zda­je się, iż dzia­duś bę­dzie z nas za­do­wo­lo­ny – rze­kli żywo Ignaś i Te­re­nia.

I po­da­li dziad­ko­wi swo­je cen­zu­ry. On przej­rzał je uważ­nie.

– Pięk­nie, bar­dzo pięk­nie – rzekł po chwi­li; – je­stem z was za­do­wo­lo­ny, i z tego tak­że, iż będę mógł wy­ko­nać pe­wien pro­jek­cik.

– Jaki pro­jekt? – za­py­tał Ignaś, a oczy jego pa­trza­ły cie­ka­wie na dziad­ka, usta się śmia­ły; był pe­wien, że pro­jekt ów bę­dzie ja­kąś miłą dla nie­go nie­spo­dzian­ką.

Pan Żel­ski udał, że nie sły­szy py­ta­nia, lub może w isto­cie nie sły­szał, gdyż nic nie od­po­wie­dział, tyl­ko do Lu­dwi­sia się zwró­cił.

– A ty, chłop­cze, cze­mu nie po­da­łeś mi swo­jej cen­zu­ry? – rzekł.

Lu­dwiś wy­szedł z cia­sne­go kąta po­ko­ju, do któ­re­go się schro­nił, i ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma po­dał dziad­ko­wi cen­zu­rę, po­czem cof­nął się na po­przed­nie miej­sce.

Pan Żel­ski po­czął czy­tać, lecz tym ra­zem po­god­na jego twarz spo­chmur­nia­ła. Od­dał pa­pier wnu­ko­wi.

– Wstydź się, – rzekł su­ro­wym gło­sem – masz już lat je­de­na­ście, po­wi­nie­neś prze­to ro­zu­mieć, że le­ni­stwo cięż­kim jest grze­chem: ob­ra­żasz Boga, mar­twisz swą za­cną mat­kę, któ­ra z ta­kim tru­dem zdo­by­wa dla cie­bie na­ukę, a so­bie go­tu­jesz smut­ną przy­szłość. Po­wiedz mi, co cie­bie cze­ka, je­śli nie bę­dziesz się uczył? Mat­ka wiecz­nie jeść ci da­wać nie bę­dzie, a ty, za­miast sta­rać się jej do­po­módz, nie na­uczysz się na­wet dla sie­bie na chleb za­ro­bić!

Lu­dwiś po­czął pła­kać.

– Kie­dy mnie tak trud­no się uczyć… – wy­ją­kał.

– A wiesz dla­cze­go? – za­py­tał dzia­dek: – boś so­bie po­wie­dział, że na­uka to przy­kry obo­wią­zek… i dla­te­go ci się nie chce.

To po­wie­dziaw­szy, zwró­cił się do Igna­sia:

– Te­raz od­po­wiem na two­je py­ta­nie. Za to, żeś tak pięk­nie speł­nił swój obo­wią­zek i do­brze się uczy­łeś, – rzekł – przy­go­to­wa­łem dla was nie­spo­dzian­kę. Po­je­dzie­cie ze mną na kil­ka ty­go­dni w cza­row­ną, gór­ską oko­li­cę. Zga­duj­cie: do­kąd?

– Do Szwaj­ca­ryi! – wy­krzyk­nął Ignaś.

Dzia­dek ru­szył prze­czą­co gło­wą.

– W Su­de­ty, do Czech – rze­kła Te­re­nia.

– Nie! nie! szu­kaj­cie bli­żej tej cza­row­nej gór­skiej miej­sco­wo­ści – od­parł pan Żel­ski.

– Do Włoch! – wy­krzyk­nął Ignaś, a Te­re­nia mu za­wtó­ro­wa­ła.

Dzia­duś się ro­ze­śmiał.

– Czy to bli­żej? – za­py­tał. – Sła­be da­je­cie po­ję­cie o swo­ich wia­do­mo­ściach z geo­gra­fii. Jak wi­dzę, trze­ba wam do­po­módz – i po­czął mó­wić:

"Komu obce kra­je zna­ne,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: