- W empik go
Wycieczka w góry: (Ojców) - ebook
Wycieczka w góry: (Ojców) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 228 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 13 Мая 1897 года.
W szkole pana R. odbywał się akt uroczysty. Z sali, w której akt ów miał się odbyć, wyniesiono ławki, ustawiono na ich miejscu krzesła dla publiczności, a na stolikach rozłożono rysunki i ćwiczenia stylowe oraz kaligraficzne. Ojcowie i matki, skracając sobie czas wyczekiwania ważnej chwili, przeglądali te prace i przypatrywali się z zajęciem i pewnym niepokojem nagrodom, które na stoliku, stojącym w pośrodku sali, imponujący stos tworzyły.
Tuż obok, w tak zwanej sali rekreacyjnej, uczniowie szkoły, pensyonarze i przychodni czekali wezwania nauczycieli, by na akt pośpieszyć; podzieleni byli jakby umyślnie na dwie grupy: niesforną i spokojną; pierwszą składali tak zwani "nygusi," drugą uczniowie pilni, ochrzczeni przez nygusów
"nudziarzami" i "półmędrkami." Ci ostatni odznaczali się prawie wszyscy czystem ubraniem, chociaż można było poznać, iż są synami niezamożnych rodziców; świadczyły o tem połatane u niektórych buty i z grubego sukna mundurki; wszyscy jednak mieli głowy starannie uczesane, białe kołnierzyki, ręce czyste, wszyscy zachowywali się przyzwoicie, mówili przyciszonym głosem, usuwali się grzecznie, gdy kto ze starszych przechodził, nauczycielom kłaniali się z szacunkiem; spojrzenia ich były pogodne, ożywione uśmiechem.
Wśród drugiej grupy byli różni: jedni odznaczający się przesadną elegancyą, drudzy zaniedbaniem, jak gdyby umyślnem; jedni mieli zasępione twarze, inni śmieli się rubasznie, lub potrącali się wzajemnie łokciami, a zawsze za późno spostrzegali nauczycieli. Dopiero, gdy który odezwał się do nich: "Wartoby chociaż dzień dobry powiedzieć," – wówczas szastali nogami i mruczeli: "Dzień dobry."
Wśród nygusów wyróżniał się chłopczyk, mogący liczyć lat dziesięć; rumiana i okrągła twarzyczka, bluzka starannie wyczyszczona, buciki nowe świadczyły, iż dobrze mu jest na świecie, ale smutny, a raczej ponury wyraz twarzy przeczył temu.
Ludwiś Żelski, tak nazywał się ów mały chłopczyk, ojca wprawdzie nie miał: odumarł go, gdy był w kolebce, – lecz miał zacną i rozumną matkę, która dzieci swoje otaczała czułą troskliwością. Wdowa po urzędniku kolei, pobierała niewielką emeryturę lecz chcąc dzieciom zapewnić staranne wychowanie i naukę, pracowała dzień cały, założyła bowiem sklep z towarami łokciowemi, co przynosiło jej pewien dochód. Ludwiś, który nie dostał promocyi, myślał właśnie o tern, jak zmartwi się jego matka, ta matka, która tak ciężko pracuje, i dlatego tak smutnym wzrokiem spoglądał to na sufit, to na kolegów
– Witam jego "krzywą mość!" – zaczepił go naraz chłopiec, o całą głowę wyższy od niego, z pomiętym kołnierzykiem u koszuli i z głową roztarganą. – Masz doprawdy minę, jakbyś się napił octu lub żółci!
To mówiąc, oparł się ciężko na ramieniu Ludwisia, który aż ugiął się pod nim.
– Daj mi pokój, Bolku; nie mam dzisiaj ochoty do żartów.
– Proszę, król Ludwik Gruby się gniewa!…. przepraszam, najpokorniej przepraszam.
– Olbrzymie, kiedy i gdzie panował Ludwik Gruby? – zapytało go kilka głosów.
– Nie jestem biegłym w historyi, więc mnie nie pytajcie – odparł Bolek; – jeśli nigdy nie panował, to teraz panuje wśród nas, nygusów.
Ogólny śmiech uczcił jego złośliwy dowcip. Ludwiś poczerwieniał jak piwonia.
– Rozpogódźże czoło, najjaśniejszy panie! – drażnił się z nim dalej Boleś: – wszakże to dzisiaj dzień popisu.
– Mam się czego cieszyć! – mruknął Ludwiś: – wiem przecież, że promocyi nie dostanę.
– Furda promocya wobec wielkiej radości, jaka nas czeka: toć całe dwa miesiące nie zajrzymy do szkoły i książki!
– Wakacye dopiero od jutra się rozpoczną, – mówił Ludwiś – a dziś będę się rumienił, gdy mego nazwiska w sali popisowej nie przeczytają… A co mama na to powie, a co mi sumienie wyrzuca!
– Ha! ha! ha! on się mamy boi i wyrzutów sumienia… naiwny robaczek, doprawdy naiwny!
– Mamusia pogniewa się i przebaczy – odezwał się znów Bolek. – Zebrani tutaj nawet widzieć cię nie będą, takiś mały: ukryjesz się za mną i kwita!
Co do wyrzutów sumienia, to przesądy, mój mały: pomyśl sobie tylko, że zostaniesz razem ze swoimi serdecznymi przyjaciołmi w tej samej klasie, a myśl ta pocieszy cię po doznanej porażce; przynajmniej ja w niej znalazłem zupełne ukojenie.
Znowu roześmiało się kilku, a Ludwiś rozpogodził trochę czoło, może to ostatnie dowodzenia trafiło mu do przekonania, lubił on bardzo Bolka.
– Panowie do porządku! – odezwał się naraz donośny głos jednego z nauczycieli, i na środek sali wystąpił chudy, wysoki mężczyzna.
– Wieża Eiffel – szepnęło kilku z partyi nygusów, kilku roześmiało się, ustawili się jednak w po rządku i przybrali miny uroczyste, lubo jeden drugiego potrącał. Powoli posuwali się ku drzwiom klasy, świątecznie przybranej. Spojrzeli wewnątrz i uciszyli się: widocznie zrobiło to na nich wrażenie; najniesforniejsi stanęli spokojnie.
W sali aktu, pierwszy rząd krzeseł zajmowali profesorowie, wśród nich przełożony; publiczność siedziała dopiero za nimi, chłopcy potrafili jednakże doskonale wypatrzyć wśród obcych twarze znajomych i krewnych. Ludwiś spostrzegł natychmiast matkę; szczupła jej postać i blada twarz wyróżniały ją z pośród innych. Zwróciła na niego pytające spojrzenie; to go zmieszało tak, iż poczerwieniał i oczy opuścił.
– Dobrze im śmiać się – mówił do siebie; – widocznie albo nie kochają swej matki, albo te matki nie są tak dobre dla nich, jak moja, skoro nie wahają się sprawić im przykrości… To nie przesądy, wyrzut sumienia; czuję, jak w sercu mojem odzywa się jakiś głos: "Matka twoja od świtu do nocy pracuje, aby za twoją naukę zapłacić, a ty marnujesz pieniądze z takim trudem zarobione!"
Westchnął ciężko i cofnął się za Bolka, by uniknąć powtórnego spotkania się ze wzrokiem matki.
Tymczasem przełożony wziął leżącą na nagrodach książkę i oddał ją najbliżej niego siedzącemu nauczycielowi.
– Pan będzie łaskaw listę przeczytać – rzekł. Nauczyciel skłonił się i począł czytać uroczystym głosem nazwiska uczniów, którzy dostali promocyę.
Nowy rumieniec oblał twarz Ludwisia; zdawało mu się, że spojrzenia wszystkich nauczycieli i całej publiczności zwrócone są na niego. Bolek powiedział wprawdzie, że on mały, to go nikt nie dojrzy, ale jemu się zdaje, że każdy z obecnych w tej sali wie jego nazwisko, że bardzo wielu czeka na literę Ż, by się dowiedzieć, czy on dostał promocyę; szczególnie ten jegomość z siwemi wąsami i siwą głową, trochę podobny do jego dziadunia, przypatruje mu się uparcie.
– Teraz dopiero czuję, jaki to wstyd będzie, gdy nie przeczytają mego nazwiska – myślał sobie, i pot gorący oblewał go. – Gdybym był przeczuł, że takie męki przechodzić będę, byłbym się uczył inaczej. To nie furda promocya, ale wielka sprawa… niema co mówić!
Profesor skończył czytać listę tych, którzy promocyę dostali. Ludwiś naturalnie nie posłyszał swego imienia; usunął trochę Bolka i z poza jego pleców spojrzał na matkę… Płakała.
– O Boże! mama płacze, i to przeze mnie!…. Jakiż ze mnie niegodziwiec!… co ja teraz pocznę?… jak się wszystkim pokażę?
I do jego oczu łzy napłynęły; ledwo je powstrzymał, spuścił wzrok w ziemię i stał przygnębiony.
Teraz nauczyciel zaczął czytać nazwiska uczniów nagrodzonych, lecz nie według porządku alfabetycznego, ale stosownie do ich pilności.
– Pierwszą nagrodę otrzymuje Ignacy Żelski, odznaczający się nietylko gorliwą pilnością w naukach, lecz i wzorowem postępowaniem – zabrzmiało w sali.
– Szczęśliwy – szepnął Ludwiś i do poprzednich udręczeń przybyło nowe: czuł, jak budzi się w jego sercu zazdrość; wiedział wprawdzie, że to uczucie naganne, że brzydko innym zazdrościć powodzenia, a tembardziej rodzonemu bratu, jednak nie mógł się oprzeć temu. Zwykła to rzecz: jedna wina pociąga drugą za sobą.
Przełożony wziął ze stołu największą i najpiękniejszą książkę i zwrócił się z nią do pani Żelskiej.
– Może pani raczy sama wręczyć nagrodę synowi: zasłużył na to wyróżnienie – rzekł z uśmiechem.
Pani Żelska drżącemi rękoma ujęła książkę i zwróciła się do Ignasia, który zbliżył się do niej i pochylił się do jej ręki z pocałunkiem; ona objęła go, i łzy wielkie, łzy radości i szczęścia, potoczyły się po jej twarzy.
Obok pani Żelskiej siedziała dziewczynka, może czternastoletnia, siostra Ignasia i Ludwisia. I ona była wzruszoną, a gdy matka puściła z objęć syna. Terenia uściskała go także i szepnęła mu:
– Jeszcze cię więcej teraz kocham, braciszku. Potem wszyscy z kolei podawali dłonie Ignasiowi i winszowali mu nagrody.
Przez ten cały czas Ludwiś stał jak na mękach: wstyd, żal, zazdrość rozpierały mu serce, nie mógł dłużej zapanować nad sobą, i łzy polały się z jego oczu.
Nauczyciel wymieniał dalej nazwiska innych uczniów, którzy dostali nagrody, później wywoływał tych, dla których pochwały były przeznaczone, ale Ludwiś już go teraz prawie nie słyszał. Nareszcie akt się skończył, Ignaś przystąpił do niego i pociągnął za rękaw:
– Mama czeka na nas – rzekł.
– Wolałbym sam wrócić do domu – powieział Ludwiś.
– Przecież nie unikniesz z nią spotkania; nie martw się zbytecznie: masz dwie dwójki wprawdzie, lecz postaramy się, abyś się mógł poprawić i zamienić je przed rozpoczęciem roku szkolnego na trójki; wakacye długie, pomogę ci.
Powiedziawszy to, dobry Ignaś pocałował brata.
– Przecież nie dostałem warunkowej promocyi, nie pozwolą mi zatem zdawać – rzekł Ludwiś.
– Może pan R. zechce wysłuchać prośby mamy i mojej – szepnął z uśmiechem Ignaś; – będę go bardzo, bardzo prosił.
– Szczęśliwy jesteś – z odcieniem zazdrości odezwał się Ludwiś.
– Sądzę, że tak szczęśliwym mógłbyś i ty być, gdybyś był chciał, – przemówił koło nich głos serdeczny i smutny jednocześnie.
Ludwiś wiedział, czyj to głos, zwrócił się do matki, ujął obie jej ręce, i do ust je podniósłszy, począł całować; ona nie czyniła mu wymówek, on nie wypowiedział słowa "przepraszam, " jednakże oboje się zrozumieli: pani Żelska była pewną, że chłopiec szczerze żałuje swej winy i obiecuje poprawę; Ludwiś nie wątpił, że matka wierzy w jego żal i przebacza mu. Terenia żadnem przykrem słowem nie dotkęła brata, ucałowała go nawet, jak gdyby sam sobie nie był winien, i tak podążyli we czworo do domu; Ignaś, chcąc pocieszyć matkę, zwierzył się jej ze swego postanowienia.
– Ludwiś jest zdolny, nie wątpię, że, gdy zechce, poprawi sobie stopnie, a jestem pewny, że pragnie tego szczerze – mówił z ożywieniem.
– Dobry z ciebie chłopiec, chciałabym także wynagrodzić cię, ale niestety nie mogę. Niewesołe też będziecie mieli wakacye; musimy lato spędzić w Warszawie – odpowiedziała pani Żelska.
– Urozmaicimy je sobie, mateczko – odparł Ignaś; – będę robił wycieczki za rogatki z kolegami, zbierał rośliny, zielniki układał… O, nie zabraknie nam rozrywek!
Właśnie dochodzili do domu, gdy Terenia, zwróciwszy się do matki, rzekła:
– Zdaje mi się, że spotkamy się z dziaduniem; widziałam, jak ktoś bardzo podobny do niego wchodził do bramy.
– O mamo, – szepnął Ludwiś, błagalne podniósłszy spojrzenie – ja wejdę do mieszkania bocznemi wschodami… nie mogę pokazać się dziadkowi.
– Byłaby to niegrzeczność, na którą pozwolić nie mogę – odparła stanowczym tonem pani Żelska. – Rozumiem dobrze, że pierwsze spotkanie z dziaduniem będzie dla ciebie bardzo przykre, lecz wiedz o tem, że każdy błąd wiele małych i dużych przykrości pociąga za sobą. Ale trzeba to znieść, skoro się zbłądziło.
Terenia dobrze mówiła: spotkali w istocie dziadunia; na wschodach właśnie dotarł do drugiego piętra i odpoczywał oparty o balustradę wschodów.
Był to starzec czerstwy jeszcze, o spojrzeniu pogodnem i długich białych wąsach, które nadawały twarzy jego wyraz surowy, lecz siwe oczy zdradzały charakter łagodny.
– Aj, te trzecie piętra!…. człowiek idzie, idzie i dojść nie może – rzekł wesoło.
Ignaś i Terenia podbiegli do niego, ujęli pod ręce i wprowadzili go na wschody trzeciego piętra. Dziadzio śmiał się szczerze.
– Patrzno, matko, co te twoje wisusy wyrabiają ze mną! – mówił do pani Żelskiej.
Wśród śmiechów i żartów weszli do mieszkania. Ludwiś szedł za matką ukryty; on tylko nie brał udziału w ogólnej wesołości; idąc, wzdychał ciężko i myślał:
– Ach, jak mi serce bije!
– Przyszedłem zobaczyć wasze cenzury – rzekł pan Żelski z uśmiechem do dzieci i usiadł w fotelu.
– Cóż, zmarnowaliście rok, czy nie? – pytał. –
Szkodaby go było: co upłynie, już cofnąć nie można; czas stracony już się nie wróci.
– Zdaje się, iż dziaduś będzie z nas zadowolony – rzekli żywo Ignaś i Terenia.
I podali dziadkowi swoje cenzury. On przejrzał je uważnie.
– Pięknie, bardzo pięknie – rzekł po chwili; – jestem z was zadowolony, i z tego także, iż będę mógł wykonać pewien projekcik.
– Jaki projekt? – zapytał Ignaś, a oczy jego patrzały ciekawie na dziadka, usta się śmiały; był pewien, że projekt ów będzie jakąś miłą dla niego niespodzianką.
Pan Żelski udał, że nie słyszy pytania, lub może w istocie nie słyszał, gdyż nic nie odpowiedział, tylko do Ludwisia się zwrócił.
– A ty, chłopcze, czemu nie podałeś mi swojej cenzury? – rzekł.
Ludwiś wyszedł z ciasnego kąta pokoju, do którego się schronił, i ze spuszczonemi oczyma podał dziadkowi cenzurę, poczem cofnął się na poprzednie miejsce.
Pan Żelski począł czytać, lecz tym razem pogodna jego twarz spochmurniała. Oddał papier wnukowi.
– Wstydź się, – rzekł surowym głosem – masz już lat jedenaście, powinieneś przeto rozumieć, że lenistwo ciężkim jest grzechem: obrażasz Boga, martwisz swą zacną matkę, która z takim trudem zdobywa dla ciebie naukę, a sobie gotujesz smutną przyszłość. Powiedz mi, co ciebie czeka, jeśli nie będziesz się uczył? Matka wiecznie jeść ci dawać nie będzie, a ty, zamiast starać się jej dopomódz, nie nauczysz się nawet dla siebie na chleb zarobić!
Ludwiś począł płakać.
– Kiedy mnie tak trudno się uczyć… – wyjąkał.
– A wiesz dlaczego? – zapytał dziadek: – boś sobie powiedział, że nauka to przykry obowiązek… i dlatego ci się nie chce.
To powiedziawszy, zwrócił się do Ignasia:
– Teraz odpowiem na twoje pytanie. Za to, żeś tak pięknie spełnił swój obowiązek i dobrze się uczyłeś, – rzekł – przygotowałem dla was niespodziankę. Pojedziecie ze mną na kilka tygodni w czarowną, górską okolicę. Zgadujcie: dokąd?
– Do Szwajcaryi! – wykrzyknął Ignaś.
Dziadek ruszył przecząco głową.
– W Sudety, do Czech – rzekła Terenia.
– Nie! nie! szukajcie bliżej tej czarownej górskiej miejscowości – odparł pan Żelski.
– Do Włoch! – wykrzyknął Ignaś, a Terenia mu zawtórowała.
Dziaduś się roześmiał.
– Czy to bliżej? – zapytał. – Słabe dajecie pojęcie o swoich wiadomościach z geografii. Jak widzę, trzeba wam dopomódz – i począł mówić:
"Komu obce kraje znane,