- W empik go
Wydmianki - ebook
Wydmianki - ebook
Wydmianki, czyli bajki z bałtyckich plaż i wydm to zbiór opowiadań skierowanych zarówno do młodzieży, jak i rodziców, którzy zechcą razem z dziećmi odkrywać tajemnice zasnutego piaskiem świata. Droga do baśniowych gniazd pomorskich gryfów prowadzi przez kolejne nadmorskie siedliska. Bohaterowie opowiadań przemierzają wydmowe pagórki, piaszczyste plaże, klify i nadmorskie bory, by po licznych „upadkach i utratach nadziei” zdobyć upragnione pióro gryfa i uwolnić się od władzy przewrotnych wredni. Uczestnicząc z nimi w tej wyprawie Czytelnik poznaje faunę i florę opisywanej przestrzeni wraz z towarzyszącymi im elementami przyrody nieożywionej. Niebagatelną rolę odgrywa warstwa graficzna książki, która wraz z tekstem stanowi ilustrowany bedeker po urokliwszych zaułkach prezentowanej przestrzeni.
Utwór jest również niepozbawioną humoru literacką próbą ukazania zabawniejszego aspektu dziewiętnastowiecznej polszczyzny. Autor sięgnął do dawnych tekstów: kalendarzy, zielników i poradników medycznych, aby przywrócić pamięć dawno już zapomnianych nazw roślin, zwyczajów, przysłów i powiedzeń związanych ze światem przyrody.
Opowiadania są kontynuacją idei Autora, aby za pomocą swoistej „mitologizacji przestrzeni” zainteresować Czytelnika specyfiką krajobrazu i wyczulić na niezwykłość jego elementów.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-719-0 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z piaszczystego wzgórza widać było łagodne grzbiety wydm i jeszcze ociupinkę więcej. A tuż za wydmami ciągnęła się szeroka wstęga plaży, za którą aż po horyzont rozlewało się granatowe morze.
Zimą na nadmorskich wydmach było całkiem bielutko, nie licząc drobnych plamek, czerniących się tu i ówdzie pośród przysypanych śniegiem domków. Owe ciemne plamki na białym śniegu to nic innego jak ślady kręcących się po okolicy złośliwych wredni. Te uprzykrzone stworzonka zaglądały wszystkim do okien, łamały przy tym faszynowe płotki, a czasem kradły pozostawione przy schodach chodaki. Podobno rzucały przy tym uroki!…
Nic dziwnego, że mieszkańcy wydm zamykali się zimą w swoich muszelkowych domkach i tylko dym z kominków świadczył o tym, że mieszkają tam jeszcze. Większość nudziła się przy tym dotkliwie i najchętniej przespałaby calutką zimę, nie wiedząc nawet o tym.
Tylko Płoszek, który mieszkał na skraju białej wydmy, nie zapadłby w zimowy sen za żadne skarby świata. Bo chociaż jego domek zbudowano z najtwardszych muszelek, a w oknach wstawiono solidne bursztynowe kratki, to nie czuł się w nim najbezpieczniej. Biedak drżał cały, gdy morskie fale obmywały piaszczysty brzeg, drżał nawet, gdy drobne krople rosy skapywały po źdźbłach traw.
„Może to jakiejś złośliwej wredni kapie właśnie ślinka” – myślał wtedy przerażony i krył się w cieple puchowej pierzynki. Nawet wizyty Szmerka, najlepszego kolegi, bardzo niepokoiły Płoszka.
Trzeba będzie mu otworzyć drzwi – i to dwa razy: raz wpuszczając go, a drugi raz wypuszczając – martwił się zawczasu. „A otwarcie drzwi to rzecz niebezpieczna, bardzo niebezpieczna” – powtarzał w duchu.
– A może to wrednia? – pisnął pewnego zimowego poranka, słysząc ciche pukanie do drzwiczek. – Kto tam? – zawołał drżącym głosem.
– Swój! – odpowiedział Szmerek, gdyż zwykł tak odpowiadać.
– Jaki swój?! – zdenerwował się Płoszek.
– Swojski, swój – wyjaśnił kolega.
To jednak nie przekonało Płoszka, który pomyślał już sobie: „Może to być przecież całkiem obcy swój, może to być również jakaś wrednia. A najpewniej Kąśnica, ta najgorsza z nich!” – zadrżał z przestrachu.
– Przepraszam, ale nikogo nie ma w domu – wyrecytował najszybciej jak potrafił i migiem wskoczył do łóżka.
„Hm… dokąd mógł pójść mój przyjaciel – zastanawiał się Szmerek – skoro przed drzwiami stoją jego chodaki?” Ale nie wnikając głębiej, dobył z kieszeni karteczkę i zaczął pisać wiadomość dla kolegi.
Tymczasem Płoszek zaniepokojony ciszą podniósł się z łóżka, na palcach zbliżył się do drzwi i pokonując strach, zapytał raz jeszcze:
– Kto tam?
– No przecież swój! – odpowiedział zdumiony Szmerek i przerwał pisanie.
– Jaki swój? – dopytywał się nieufny gospodarz.
– Swój, to znaczy Szmerek – przedstawił się dokładniej kolega.
– A… to co innego – odetchnął Płoszek, odsuwając zasuwkę. – Witaj! – powiedział z ulgą w głosie. – Myślałem, że to któraś z wredni – przyznał zmieszany. – A to ty! Taka niespodzianka! Wejdź, proszę, może napijesz się ziołowej herbatki?
– I owszem – odparł gość i rozsiadł się wygodnie w pluszowym fotelu. – Mam nadzieję, że nie z koniotrutą – zażartował sobie poufale.
Płoszka to jednak nie rozbawiło. Widać, nie doszedł jeszcze do siebie, bo drżącą ręką mieszał morszczynową herbatkę. Gdy ochłonął, otrzeźwił się jeszcze szklaneczką wody, a koledze podał kubek z brunatnym naparem.
Ten przełknął go w pośpiechu i nagle zbawienna myśl przyszła mu do głowy.
– Wiesz co! – rzekł, odstawiwszy kubeczek. – Musisz sobie zrobić w drzwiach dziurkę, żeby widzieć, kto stoi po ich drugiej stronie.
– Tak, muszę ją zrobić koniecznie! – zapalił się do projektu Płoszek. – Dużą na palec albo dwa – oznajmił z ochotą. – Że też wcześniej na to nie wpadłem. – Ale po chwili zmienił zdanie i rzekł z większą rozwagą: – Tylko na jeden palec. Na dwa byłoby to zbyt niebezpieczne!
– Niech będzie i na jeden – zgodził się bez szemrania Szmerek. – Ale wiercenie w twardych drzwiczkach to niełatwa sprawa – wyjaśnił. – Potrzebny będzie twardy diament. Wyjrzę przed dom, może znajdę go gdzieś w okolicy – rzekł pobudzony herbatką Szmerek i jednym susem wyskoczył z domku.
Tego dnia nie miał najwidoczniej szczęścia, bo po obejściu domku z lewej i z prawej strony nie znalazł nawet zwykłego kamyka. Niezrażony tym jednak i dziwnie wytrwały, uchylił wieko skrzyni, w której Płoszek trzymał narzędzia do pielęgnacji ogródka, wyjął łopatę i zaczął kopać tuż pod muszelkowym domkiem. Kopanie w przysypanym śniegiem piasku nie było łatwe, ale głębiej szło całkiem znośnie.
Gdy zanurzył się już cały, coś jakby drgnęło w wykopanej norce. Szmerek nastawił uszu. „Pewnie burczy mi w brzuszku po morszczynowej herbatce” – pomyślał, nie przerywając pracy.
– A cóż to? – zdziwił się, gdy coś znów poruszyło się w piasku.
To przebudzona z zimowego snu morska pchełka przeciągnęła się tak zamaszyście, dając znać o sobie. Szmerek znał z widzenia morskie pchełki. W księżycowe letnie noce siadał nieraz na skraju wydmy i patrzył, jak skaczą w górę i z zapałem sprzątają piasek. Nic dziwnego, że wydmianki lubiły morskie pchełki, bo miło było wyjść o poranku i ujrzeć plażę zadbaną i sprzątniętą do czysta. Podziwiały przy tym ich wyczyny – wszak nikt, jak plaża długa i szeroka, nie skakał tak daleko i wysoko jak one. Pchełki dokazywały tylko latem, bo zimę przesypiały w piasku. Dopiero wiosną wychodziły z ukrycia, aby zakosztować miłego ciepła i zabrać się za wiosenne porządki.
Ale do wiosny było jeszcze daleko, więc wybudzona z zimowego snu pchełka otworzyła senne oczka i rzekła najwyraźniej niezadowolona:
– A cóż to za hałasy? Latem letnicy nie dają spać, a zimą wydmianki rozkopują jamki. Czy ładnie to tak?
– Daruj – odparł Szmerek – ale szukam diamentów. Nie widziałaś ich gdzieś tu przypadkiem?
– Wprawdzie skaczę tu i tam, kopię tu i ówdzie, wiem też to i owo, lecz o diamentach nie wiem nic a nic – oświadczyła pchełka i ziewnęła serdecznie. Zaraz potem mrugnęła bystrym oczkiem i wsunęła się głębiej do swej jamki, by tam zasnąć i w spokoju doczekać wiosny.
– Miłych snów – wyszeptał Szmerek i znów zabrał się do pracy.
Zrazu wyjmował pokruszone muszelki, potem drobny żwirek, a na końcu wydobył coś, co nie przypominało ani piasku, ani muszelek. Oblepił się tym cały.
– Tu pewnie są diamenty! – zawołał radośnie, gdy na oświetlonej wpadającym do norki słonkiem dłoni dostrzegł migoczący kamyk.
Od tej chwili kopał szybciej, głębiej i szerzej. Kopał z takim zapałem, że każde uderzenie łopaty przyprawiało siedzącego na górze Płoszka o drżenie powiek. Jego słabe serce podchodziło mu do gardła, przez co biedak krztusił się i chrząkał nerwowo.
– Co u licha wyprawia ten Szmerek – denerwował się, drepcząc tam i z powrotem. – Przecież te stukania i trzaski mogą zbudzić wrednie. Tego już za wiele! – krzyknął wzburzony, gdy trzonek łopaty łupnął z nagła o spód podłogi. Płoszek zerwał się do wyjścia i chciał już wybiec przed dom, ale uprzytomnił sobie, czym może grozić otwarcie drzwi zimową porą.
„Może czai się tam jakaś wrednia – zadrżał. – Nie ma co!” – pomyślał i bezwładnie legł w foteliku.
Tymczasem Szmerek kopał z takim rozmachem, że dywanik Płoszka podskakiwał niczym gumowa piłeczka. Naraz cały domek zadrżał złowieszczo. Niezrażony tym Szmerek nie przerwał jednak pracy. A kopał tak szeroko i tak głęboko, że domek przechylił się nieznacznie, aby po chwili runąć na całego.
– Pomocy, pomocy! – zawołał przytłumionym głosem Szmerek, leżąc pod muszelkowym domkiem.
– Pomocy, pomocy! – zawtórował mu Płoszek. Nieborak przywarł mocno do ścianki i z cudacznym grymasem wodził oczyma po wywróconym domku.2. Uwolnienie z opresji
Cóż innego pozostało dwóm nieszczęśnikom, jak tylko wzywać pomocy i cierpliwie czekać z nadzieją, że ktoś usłyszy ich rozpaczliwe wołania?
A kto miał je usłyszeć, jeśli nie najbliżsi sąsiedzi? Nieopodal przewróconego domku Płoszka, na wydmie szarej, mieszkał Upas z Dyniakiem – najwięksi i najsilniejsi pośród nadmorskich wydmianek. Nikt spośród mieszkańców wydm nie miał takiego apetytu jak oni. Na szczęście nie byli wybredni – na dzień starczała im miska kiszonej rukwieli i słój wonnych omułków w czosnkowej zalewie. Pewnie dlatego z rzadka odwiedzano obydwu mruków i mało kto zapraszał ich na herbatkę. Czasem tylko proszono o małą przysługę: przesunięcie zawadzającego w ogródku kamienia lub odsypanie piasku sprzed drzwi. Pamiętano jednak, aby po skończonej pracy odwdzięczyć się im należycie, gdyż inaczej już więcej by nie przyszli i nie pomogli.
Tego dnia Dyniak i Upas po obfitym obiedzie pełnym niestosownego jadła leżeli w swym domku i pojękiwali głośno, jak to mieli w zwyczaju. W pewnej chwili posłyszeli stłumione, acz stanowcze wołania.
– Co u licha? – zapytał wytrącony z rozmyślań Upas.
– Pewnie wrednie dobrały się do zapasów Płoszka i ten drze się wniebogłosy – stwierdził spokojnie Dyniak.
Upas zamyślił się na chwilę, po czym rzekł, wietrząc interes:
– Jeśli mu pomożemy, to się odwdzięczy.
– A pewnie, że tak – przytaknął ospale Dyniak.
Leżeli tak sobie jeszcze przez czas jakiś, rozmyślając, co też mogą otrzymać w zamian za przysługę, aż w końcu zwlekli się z barłogów, włożyli kożuszki i wyszli przed dom.
– Czy widzisz to, co ja widzę? – spytał Upas, przecierając ze zdziwienia oczy.
– Nie może być – odrzekł Dyniak. – Po co mu komin w ścianie? – spytał. – Swoją drogą, Płoszek był zawsze dziwny.
– Oryginał i artysta! – skwitował Upas i z politowaniem pokręcił głową.
Stali tak jeszcze chwilę, rozmyślając nad położeniem domku, gdy na horyzoncie pojawił się ktoś, kogo dawno na wydmach nie widziano.
– Jeszcze tej brakowało! – odezwał się z przekąsem Dyniak, ujrzawszy zbliżającą się, znaną mu od lat dziecinnych postać.
To przez zasypane śniegiem wydmy przedzierała się właśnie Nadmorska Babcia. Podpierając się sękatym kijaszkiem i zręcznie ustawiwszy się do wiatru, sunęła żwawo niczym zwrotna żaglówka – wprost na miejsce wypadku.
Babcia wiedziała wszystko o wszystkich i śpieszyła każdemu z pomocą, nawet gdy ktoś nie potrzebował jej wsparcia. Przybywała co jakiś czas na wydmy, by pośród nagrzanych słonkiem piasków nazbierać wybornych ziółek na życiowe strapienia. Ale ujrzeć ją zimą: to był widok nadzwyczaj rzadki.
– No to już jestem na miejscu! – oznajmiła, zrzucając z pleców ciężki tobołek.
Starsza pani zachowywała się przy tym tak, jakby wszyscy już na nią czekali. Klepnęła więc poufale Dyniaka po karku i spytała niecierpliwie:
– I co, i co?
– Jak widać – odburknął sucho Dyniak.
Zdjęta ciekawością Babcia zbliżyła się do przewróconego domku i energicznie uderzyła laską w ściankę.
– Grube, solidne ścianki – stwierdziła uczenie i raz jeszcze huknęła w domek. A uczyniła to z takim rozmachem, że leżący w środku Płoszek zamarł z przerażenia i gdyby nie kratki, to z pewnością wyskoczyłby oknem.
– Jest tam kto?! – krzyknęła gromko.
Struchlałemu Płoszkowi zaschło w gardle, pisnął więc coś niewyraźnie, po czym zamilkł na dobre.
– Ogłuchł czy co? – zdziwiła się.
Spod domku wydobył się za to głuchy głos Szmerka:
– Ra… – wydusił z siebie na początek, a „tunku” jęknął na zakończenie.
– Żyw i świadom jeszcze! – ucieszyła się staruszka i drobnym krokiem obiegła domek wkoło.
– No to bierzemy się do pracy – oznajmiła po powrocie. – Trzeba będzie podnieść go sposobem: mocnym drągalem, czyli dźwignią – zaproponowała zmyślnie.
– Eee… tam – odrzekli lekceważąco Dyniak z Upasem, gdyż obaj woleli wariant siłowy. A chcąc pokazać swoją niezwykłą krzepę, zdjęli kożuszki i chwycili za komin, by unieść go w górę.
– Auć, gorący! – krzyknął Upas i odskoczył na bok.
– A pewnie, że gorący – przyznała Babcia, kiwając głową.
– Oj, ciężki! – stęknął Dyniak.
– A pewnie, że ciężki! – potwierdziła raz jeszcze światła staruszka. – Trzeba zawsze słuchać starszych – dorzuciła, wyjmując ze skrzyni długie grabie. Potem sprytnie wcisnęła trzonek w piasek tuż pod ścianką domku i podłożywszy kamień, zawołała do Dyniaka:
– Napierajże, napieraj!
Po chwili domek zadrżał głucho i uniósł się ociupinkę.
– No, dalejże, dalej! – pokrzykiwała Babcia, by pobudzić do czynu siłaczy. – A co, nie mówiłam, że trzeba sposobem? – cieszyła się, widząc, jak domek staje na nogi, a dokładniej: na podłogę.
Wkrótce otwarły się drzwiczki i ze środka wyskoczył Płoszek. Z najeżonym włosem i rozbieganymi oczyma przebiegł zygzakiem metrów parę i skołowany przysiadł na zmierzwionym śniegu. Tuż za nim spod domku wygramolił się podłamany Szmerek. Chwiejąc się na nogach, obaj przyjaciele podali sobie pomocne ramiona i zbliżywszy się do swych wybawców, dziękowali za uratowanie z opresji. Płoszek rozważał przy tym, jak też się sąsiadom odwdzięczyć: dając nie za dużo, ale i nie za mało.3. Upojny wieczór przy blasku kamyków
Dzień skłaniał się już ku zachodowi. Dyniak, Upas i Szmerek pozostali na wydmach, aby zasypać dziurkę, a Babcia z Płoszkem weszli do domku, gdzie zieleniła się wokół rozlana po ścianach herbatka. Płoszek rozłożył dywanik, ustawił przewrócone foteliki i porozwieszał rodzinne obrazki.
– A po co wam wykop pod domem? – zapytała Babcia.
– Szmerek szukał diamentu do wiertła! – odkrzyknął Płoszek z głębi spiżarki, gdzie zbierał właśnie turlające się po podłodze rondelki. Nic dziwnego, że nie usłyszał pukania do swoich drzwiczek. Usłyszała je za to zawsze czujna Babcia.
– Kto tam? – spytała.
– Swój! – odpowiedział Szmerek.
– To dobrze, bo obcych nie wpuszczam – wyjaśniła i bez wahania otworzyła drzwiczki.
Za Szmerkiem wtoczyli się Upas z Dyniakiem; chcieli coś dostać za przysługę i zjeść przy okazji dobrą kolację.
– A co z diamentami? – spytała zaciekawiona staruszka.
– No tak, szukałem przecież diamentów… – przypomniał sobie Szmerek.
Na te słowa obu siłaczy aż zarzuciło od śmiechu.
– Szukać diamentów na wydmach, też coś! – zachichotał Upas.
– Szukać diamentów pod domkiem, też pomysł! – zaśmiał się szyderczo Dyniak.
Ale do czasu, bo oto na brudnym rękawie Szmerka zabłyszczało coś srebrzyście. Babcia zapaliła lampkę, a wtedy wszystkim aż dech zaparło. Ubranko rozbłysło wszystkimi kolorami tęczy, jakby obsypano je gwiazdkami z cekinów.
– Jak pięknie! – zachwycił się Upas i złożył ręce.
– Pięknie jak w cyrku – poparł go Dyniak i na kolanach ruszył w kierunku oniemiałego ze zdziwienia właściciela połyskującego ubranka.
– Tylko spokojnie, tylko spokojnie, panowie! – przywoływała do porządku Babcia.
Po chwili w małym muszelkowym domku zapanowało wieczorne ożywienie. Wydmianki wydłubywały z przesychającego ubranka błyszczące cudeńka i wrzucały je do jedwabnej skarpety. Szmerek potrząsał nimi z ochotą, szacując ilość i wagę.
– Ten będzie na wiertło – postanowił, odkładając największy kamyczek.
Niebawem ubranko Szmerka dokładnie oczyszczono z kamyków. Skarpetę pełną błyskotek zawieszono na kominku i zapowiedziano Płoszkowi, aby pod żadnym pozorem nie wpuszczał obcych do domu.
– A podejrzanych gości siłą zatrzymywać! – nakazała Babcia.
Gdy Dyniak z Upasem zbierali się do wyjścia, Babcia wręczyła im po kamyczku na drogę, bo gdyby dała więcej, to i tak zamieniliby je na jedzenie i w mig przejedliby wszystko. Jednak cudny blask błyskotek tak zaślepił obu siłaczy, że zapomnieli o ostrożności. Wracając na szare wydmy, śpiewali głośno o drogocennych kamieniach i skarbach nieprzeliczonych, a ich nieczysty śpiew niósł się po dolince, budząc z zimowego snu okolicznych mieszkańców.
Gdy już znikli za wydmowym pagórkiem, Szmerek oznajmił uroczyście:
– No to będziemy wiercić.
– Wspaniale! – ucieszyła się Babcia. – Tylko szybko, bo zaczyna zmierzchać – przestrzegła i stanowczym głosem zwróciła się do stojącego obok Płoszka:
– Oddalmy się czym prędzej od drzwiczek, Szmerek będzie wiercił!
Nie trzeba tego było dwa razy powtarzać. Płoszek jednym susem przesadził faszynowy płotek i zmyślnie skrył się za kępą gęstej wydmuchrzycy. Starsza pani nie odeszła za daleko, chcąc cieszyć się dźwiękiem diamentowego wiertła.
Szmerek zaznaczył ołówkiem punkt, w którym zamierzał zrobić dziurkę, i po chwili namysłu zaczął wiercić.
– Wspaniały dźwięk… Niezwykły – komentowała Babcia. – Jaki szlachetny ton. Warto było tu przybyć i posłuchać.
Rzeczywiście dźwięk wydobywający się z rozkręconego wiertła i z drżących drzwiczek rozchodził się po całej dolince. Trzeba przyznać, że pozostałym wydmiankom nie był aż tak miły. Większość zdążyła już zasnąć po śpiewach Dyniaka i Upasa, a przebudzone po raz wtóry, ze zdziwieniem otwierały okiennice i pytały na pół sennym głosem:
– A gdzie to? A kto to? Robić taki hałas o tak późnej porze to bardzo niegrzecznie, bardzo niegrzecznie!
Naraz w całej dolince znów zaległa błoga cisza.
– Zaklinowało się – jęknął Szmerek.
– No to zaprzyj się mocniej! – zakomenderowała Babcia.
Szmerek naparł więc z całych sił, a gdy i to nie pomogło, przyłożył w wiertło solidnym młotkiem.
„Trzask, trach!” – ozwały się drzwiczki.
– Poszły? – spytała zaciekawiona pani.
– Tak, poszły – potwierdził Szmerek. – Pękły na dwie nierówne części – wyjaśnił chwilowo załamany.
Szmerek i Płoszek przed domkiem na wydmie białej
– No to skleimy je jutro plastrem, a tymczasem zawiesimy koc, żeby wiatr nie hulał po domku – zaproponowała, nie przejmując się zbytnio stratą drzwiczek.
– Ale co ja powiem Płoszkowi? – jęknął Szmerek – nie daruje mi tego.
– W porównaniu ze skarpetką diamentów drzwiczki niewiele są warte, nie ma czego żałować – stwierdziła staruszka, by zakończyć sprawę.
Po chwili, wiedziony złym przeczuciem, zza kępy wydmuchrzycy wychylił się Płoszek. Gdy dojrzał pęknięte drzwiczki, zadrżał okrutnie.
– Co ja teraz pocznę?! – zawołał z mocą, jakiej się nikt po nim nie spodziewał.
– Nie były wiele warte – próbowała mu ulżyć Babcia.
– Ale nie będę spał w domku bez drzwiczek! – krzyknął, załamując ręce.
– No to zanocujemy u ciebie. Nie zostawimy przecież skarpety pełnej diamentów na pastwę wredni – orzekła starsza pani.
Tak oto Płoszek, chcąc nie chcąc, zaprosił Babcię i kolegę na noc. Przed pójściem spać zawiesił gruby kocyk w miejscu zniszczonych drzwiczek, robiąc w nim dla zasady małą dziurkę. Znużony dniem, podreptał w stronę łóżka i jakież było jego zdziwienie, gdy zastał w nim wygodnie rozciągniętą staruszkę.
– To moje łóżko! – powiedział z wyrzutem.
– A pewnie, że twoje – przyznała starsza pani – ale teraz ja w nim zagoszczę. Wszak nie położysz mnie na podłodze. Starość ma swoje prawa – dodała, wskazując gospodarzowi miejsce w jednym z fotelików.
W pierwszym rozłożył się już Szmerek i nie szkodował sobie wielce. Płoszek z oporem ułożył się w przyciasnym foteliku i już po chwili wiercił się w nim jak robak w zielonym pączku. Babcia kątem oka obserwowała jego cierpienia, gdy naraz wstała i podreptała w stronę kuchenki. To zaniepokoiło Płoszka, który, wietrząc podstęp, zamarł w bezruchu.
Blask żaru z węglowej kuchenki rozjaśnił zwinne palce Babci. Doświadczona zielarka bezszelestnie przekładała pożółkłe karty zielnika, gdzie zamieszczono przed wiekami przepisy na niezwykłe mikstury.
Na nagniotki, dychawicę,
na podagrę i blednicę,
na otyłość oraz poty,
na rupturę i suchoty,
na obrzmienia i mrowienie,
na nieżyty i kamienie,
na biegunkę, odbijanie
i na włosów wypadanie.
W końcu na jednej ze stron dojrzała przepis:
Zrób mieszankę ziołową
na bezsenność nerwową.
I tego właśnie szukała Babcia. Szybko wyjęła z ukrytego pod szlafrokiem woreczka suche zioła i zgodnie z zaleceniem odmierzyła w równych częściach:
Arcydzięgiel i bukwicę,
świńską trawę i płucnicę,
koniotruta korzeń suchy
i kopytnik na ropuchy,
gorzki piołun, polny bratek
i kurzyślad na ostatek.
A że nie uczyniła tego z aptekarską dokładnością, to już niebawem mieszanka była gotowa. Babcia zręcznie wsypała zmieszane sianko do kubeczka i zalała wrzątkiem. Skradając się ostrożnie w stronę Płoszka, nie uroniła nawet kropelki. Płoszek miał się jednak na baczności. Gdy doświadczona zielarka przyłożyła mu pod nos kubeczek, spłoszył się i zerwał na równe nogi. Ziółka pachniały okrutnie! Pacjent bronił się tylko chwilę, bo szybko legł w foteliku i usnął jak dziecię z uśmiechem na ustach. I wkrótce cała trójka spała głębokim snem, nie domyślając się nawet, że tej nocy na białych wydmach wiele się jeszcze miało wydarzyć.4. Przebudzenie wredni
Wiadomość o tym, że na wydmach znaleziono diamenty, lotem błyskawicy dotarła do wszystkich muszelkowych domków. Wydmianki budziły się ze snu, dorzucały drwa do kominków, a szary dym niósł się wysoko, aż na piaszczyste wzgórze, gdzie w ciemnym borze koczowały przewrotne wrednie. Również one przebudziły się z zimowej drzemki i leniwie otwierały oczka.
– Co u licha? – pytały zdziwione. – Skąd to nagłe poruszenie wśród wydmianek?
W samym sercu nadmorskiego boru, pośród gałązek czarnej bażyny krył się groźny piaszczysty lej. Na jego dnie koczowała Kąśnica – najzjadliwsza ze wszystkich znanych światu wredni. Bano się jej na całym wybrzeżu jak ognia w składzie drewna. Już samo jej imię płoszyło nawet najdzielniejsze wydmianki.
Straszno było wokół piaszczystego leja, bo tam właśnie czaiła się Kąśnica, atakując – jak zapewniano – znienacka i bez pudła. Ta najgorsza z wredni zwykła wyskakiwać ze swego dołka i pochłaniać ofiarę niczym ptysia bez wafelków. Inaczej działo się na otwartych przestrzeniach – tam atakowała powoli i podstępnie. Była dla ofiar niezwykle uprzejma i grzeczna. Wyrażała się tak słodko i czule, że mylono ją często z nadmorską wróżką. Taki błąd mógł wiele kosztować!
Tej zimy nie wychodziła jednak z dołka, siedziała za to w kucki i żując czarną jagódkę bażyny, nudziła się nieznośnie. Odkąd żadna z wydmianek nie chciała zapuścić się w pobliże piaszczystego leja, aby stać się jej ofiarą, Kąśnica nie wiedziała, co z sobą począć. Chwilami kąsała własne kosmate kolano, aby dać upust swej złości. Z pewnością złe czary i tajemne zamawiania dodałyby jej siły, ale do tego potrzebny był cudowny woreczek mocy. Wprawdzie w woreczku Kąśnicy pachniał już tytoń ze znalezionego na plaży peta, bielił się krzywy ząb flądry, a na samym dnie połyskiwała niezwykle kręta muszelka, to brakowało w nim jeszcze dwóch najważniejszych produktów. Gdyby znalazł się w nim choćby nawet najdrobniejszy okruszek szlachetnego kamyka i małe, choćby nawet najmniejsze piórko gryfa, to woreczek mocy byłby gotów. A wówczas pełna sił witalnych Kąśnica śmigałaby wzdłuż morskiego brzegu, siejąc postrach wśród wypłoszonych z domków wydmianek. Na szczęście nastały dla niej chude czasy i nie była tak żywotna jak przed laty. W sezonie ta napastliwa larwa łykała już tylko zagubione na wydmach mrówki: stąd kwaśno-mrówczany zapach z ust najkąśliwszej z wredni i dręcząca ją nocą nadkwasota.
Również tej nocy Kąśnica czkała co czas jakiś, wpatrując się drewnianym wzrokiem w dno leja, gdy do tak zamyślonej podszedł Wargacz.
– Co do licha? – spytała wytrącona z zadumy i wytarła obślinione kolano.
Wargacz, który od ciągłego żucia znalezionych w piasku niedopałków miał zwichrowane wargi, uśmiechnął się nierówno, po czym rzekł fikuśnie:
– A ja coś wiem…
– To mów. Ale już, bo strzelę! – warknęła groźnie.
I Wargacz w mig wyłuszczył sprawę.
– Wracam ze skraju boru – zaczął.
– Też mi nowiny – prychnęła kpiąco Kąśnica.
– Ale stamtąd widać jak na dłoni poruszenie wśród wydmianek – dodał sługa i chytrze zatarł ręce.
– Coś niezwykłego na wydmach… i to zimą? A to ciekawe – przyznała Kąśnica i rozprostowując zastałe od miesięcy kości, stanęła na równe nogi. Z trudem wygramoliła się z dołka i w mig dostrzegła jarzące się światełka okien.
– Świecą się jak kotu w ślepiach – rzuciła ze złością. – A może knują coś na wydmach? Pójdziesz na przeszpiegi – warknęła do sługi, a ten karnie wypadł z leja i najkrótszą drogą zbiegł ze wzgórza.
Kąśnica w bażynowym borze
Była już ciemna noc. Żadna z wydmianek nie odważyła się wyjść przed domek. Ktoś jednak wytrwale wędrował po wydmach. Gdyby nastawić uszu, to już z oddali można by usłyszeć wyjątkowo ciężkie kroki. Tak, to Wargacz przemykał od domku do domku, podchodził do niskich okienek i łamiąc niebezszelestnie rokitniki, podsłuchiwał nocne rozmowy przebudzonych mieszkańców. Przystanął właśnie przed domkiem Dyniaka i Upasa, przyłożył ucho do drzwiczek i wsłuchał się w ich żarliwą rozmowę. Niepodejrzewający niczego siłacze rozprawiali całkiem głośno o znalezionych pod domkiem sąsiada diamentach. Wargacz przysłuchiwał się im uważnie i wyciągał całkiem słuszne wnioski.
Dowiedziawszy się wszystkiego, podkradł się pod domek Płoszka. Tam znalazł porzuconą w śniegu łopatkę i wnet zabrał się do pracy. A przerzucał piasek z takim zapałem, że puszysty dywanik w muszelkowym domku podskakiwał raźnie, wzniecając szare chmurki kurzu. Wydmianki spały jednak jak kamień, nie wspominając już o Babci, która siłą chrapania mogła iść w zawody z uderzeniem niejednej łopaty.
Kiedy Wargacz wkopał się już po szyję, wyjął z kieszeni zapałkę, potarł draskę i… zastygł w podziwie. Blask mieniących się tęczowo kamyków najwyraźniej go oszołomił. Ocknął się po chwili i drżącymi rękoma zebrał kilka okazów. Potem wyskoczył z dołka i jak porażony śmignął w stronę ciemnego boru.
Wkrótce stał przed obliczem Kąśnicy i pokazując niezwykłe znalezisko, uśmiechał się nierówno, oczekując nagrody.
– To diamenty do woreczka mocy! – zasyczała groźnie Kąśnica, rozrzewniając się w duchu.
– Diamenty, prawdziwe diamenty – zachwycił się Wargacz, pasąc swe oczy ich czarownym blaskiem.
– Jeszcze tylko piórko gryfa i woreczek mocy będzie gotów! – prychnęła tryumfalnie Kąśnica. I gdyby zajrzeć jej głęboko w oczy, można byłoby dojrzeć dymiące zgliszcza muszelkowych domków.Objaśnienia
1 Wydmy nadmorskie. Ten, kto znajdzie się kiedyś na piaszczystej plaży i odwróci się w stronę lądu, dostrzec może małe pagórki, zmyślnie usypane przez morski wiatr z drobnych ziarenek piasku. To właśnie są wydmy. Niektóre z nich potrafią wędrować po lądzie i przysypywać wszystko to, co napotkają po drodze. Takie wydmy nazywane są wędrującymi. Na szczęście nie ma ich u nas wiele, bo mogłyby zasypać domki wydmiankom.
2 Wydma biała. To pierwszy z pagórków (ten najbliższy plaży), usypany z czystego i jasnego piasku. Nie ma na nim drzew ani krzewów i tylko gdzieniegdzie porastają go małe kępki traw.
3 Morszczyn pęcherzykowaty (Fucus vesiculosus). Brunatny glon morski, którego fragmenty z charakterystycznymi pęcherzykami są często wyrzucane na brzeg morza. Jest składnikiem wielu mieszanek leczniczych.
4 Zmieraczek plażowy, inaczej pchła morska (Talitrus saltator). To mały mieszkaniec cichych plaż morskich. W ciągu dnia zagrzebuje się w jamkach, a nocą czyści plażę z rozmaitych szczątków. Wystraszony ucieka w podskokach, których długość dochodzi do pół metra. Jesienią zmieraczki przenoszą się nieco dalej od brzegu i zagrzebują się w głębi piasku, gdzie pozostają do wiosny.
5 Wydma szara. Zaraz za wydmą białą wznoszą się szare pagórki pokryte wprawdzie ubogą, ale bardziej zwartą roślinnością. Szary kolor tych wydm pochodzi głównie od drobinek obumarłych roślin.
6 Rukwiel nadmorska (Cakile maritima), zwana również dziobakiem nadmorskim lub gorczycą morską, to roślinka z rodziny kapustowatych. Ma grube, mięsiste listki i pachnące kwiaty koloru liliowego, czasami różowego bądź białego. Rośnie najczęściej u podnóża plaż lub w zagłębieniach wydm.
7 Omułek jadalny (Mytilus edulis) – to smaczny małż morski. Omułki oczyszczają (filtrują) wodę morską z drobnych nierozpuszczalnych substancji zwanych zawiesiną.
8 Wydmuchrzyca piaskowa (Elymus arenarius). Zdarza się, że morski wiatr wieje tak silnie, iż wydmucha każde, nawet najlepiej ukryte ziarenko piasku. Na szczęście gęste kępy wydmuchrzycy nie pozwalają mu na to. To dzięki nim wydmy białe nie wędrują sobie tam, gdzie je wiatr poniesie, i pozostają zwykle na swoim miejscu.
9 Nadmorski bór bażynowy (Empetro nigri-Pinetum) to sosnowy bór porastający piaski wydm brunatnych. Wydmy te znajdują się zwykle zaraz za wydmami szarymi.
10 Bażyna czarna (Empetrum nigrum). Mała zimozielona roślinka podobna do wrzosu, występuje w górach, na torfowiskach i wydmach brunatnych. W dawnych czasach sok z jagódek używano do farbowania materiałów na kolor brunatny i czerwony. Nic dziwnego, że zabarwił na czarno pożółkłe zęby Kąśnicy.
11 Gryf to wielce osobliwy stwór. Ma tylne łapy i ogon lwa, skrzydła i szpony orła. Dawne puszcze Pomorza Zachodniego były ponoć pełne gniazd gryfów. Wiele miast Pomorza nosiło i nosi nazwy związane z gryfem (Gryfia, Gryfino, Gryfice), wiele też miast ma go w herbie. Od gryfa wziął również swą nazwę ród słowińskich książąt (Gryfitów), władających niegdyś Pomorzem.
12 Kąśnica była podstarzałą larwą mrówkolwa pospolitego (Myrmeleon formicarius). Los sprawił, że od lat tkwiła w lejkowatym dołku, choć powinna dawno zmienić swe zwyczaje i fruwać niczym ważka po nadmorskiej okolicy.
13 Rokitnik pospolity (Hippophaë rhamnoides) to krzew o srebrzystych liściach i pomarańczowych owocach, nazywany również ananasem rosyjskim. Rośnie na wydmach i klifach, tworząc gęste zarośla. Z jego bardzo kwaśnych i soczystych owoców robi się soki, wina, dżemy i przeciery.