Wydz. Domysłów - ebook
Wydz. Domysłów - ebook
Na Brooklynie żyje kobieta. Matka, żona, intelektualistka. Bezczelna, śmiała i głośna. Spełniona. Ale co tak naprawdę kryje się za fasadą pozornie idealnego nowojorskiego życia?
Bezimiennej bohaterce rwący potok myśli nigdy nie daje spokoju. Bo co robić, gdy mózg nieustannie wiruje, a natrętne zdania czepiają się jak rzepy? I choć „głowy się nie instruuje”, wewnętrzny monolog staje się jej jedyną strategią przetrwania.
Jenny Offill wrzuca nas w ferwor myśli narratorki i prowadzi przez meandry jej codzienności. Rysuje portret kobiety, która czujnie i z bliska przygląda się światu. Wygłoszony wykład, spacer w pobliskim parku, rozmowa z przyjaciółką czy godziny poświęcone pracy nad kolejną książką – wszystko może dać impuls do rozpędzonej gonitwy myśli. Wydz. Domysłów to zapis rozważań bohaterki o kobiecości, rodzicielstwie i spełnieniu, słodko-gorzka opowieść o bezwarunkowej matczynej miłości i historia małżeńska, w której chaos spotyka się ze spokojem, a rodzinne szczęście z rozpadem.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-237-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiedziałeś, że antylopy widzą wszystko w dziesięciokrotnym powiększeniu. To było na początku albo blisko niego. Czyli że w pogodną noc mogą zobaczyć pierścienie Saturna.
Miały minąć miesiące, zanim opowiedzieliśmy sobie wszystkie swoje historie. A nawet wtedy niektóre wydawały się zbyt błahe, by o nich wspominać. Dlaczego więc wracają do mnie teraz? Teraz, kiedy jestem tym wszystkim tak strasznie zmęczona.
Wspomnienia są mikroskopijne. Drobne cząsteczki, które roją się i rozdzielają. Mali ludzie, tak nazywał je Edison. Byty. Głosił teorię na temat tego, skąd się wzięły, i odpowiedź brzmiała: z kosmosu.
Kiedy pierwszy raz podróżowałam w pojedynkę, poszłam do restauracji i zamówiłam stek. Podano mi go, ale okazało się, że to tylko pokrojony w cienkie paski kawał surowego mięsa. Próbowałam go zjeść, lecz był zbyt krwisty. Moje gardło nie chciało przełykać. W końcu wyplułam papkę do serwetki. Większość została na talerzu. Bałam się, że kelner zauważy, że nie jem, i zacznie się śmiać albo na mnie nakrzyczy. Długo tak siedziałam, wpatrując się w danie. Potem wzięłam bułkę, wydrążyłam ją i ukryłam mięso w środku. Miałam bardzo małą torebkę, ale uznałam, że uda mi się niepostrzeżenie wcisnąć do niej tę bułkę. Zapłaciłam rachunek i wyszłam, czekałam, aż ktoś mnie zatrzyma, ale nikt mnie nie zatrzymał.
Popołudnia spędzałam w parku i udawałam, że czytam Horacego. O zmierzchu ludzie wylewali się z metra na ulicę. W Paryżu nawet przejścia podziemne muszą być piękne. „Jadąc za morze, klimat zmieniamy, nie siebie”¹.
Chłopak z Kanady jadł tylko owsiankę. Chłopak z Francji chciał obejrzeć moje zęby. Chłopak z Anglii pochodził z rodu druidów. Chłopak z Holandii sprzedawał aparaty słuchowe.
Poznałam Australijczyka, który mówił, że uwielbia podróżować w pojedynkę. Opowiadał o swojej pracy, piliśmy nad brzegiem morza. Kiedy uczeń zaczyna rozumieć, kiedy dostrzegasz to w jego twarzy, to jest cholernie piękne, opowiadał. Poruszona skinęłam głową, choć sama nigdy nikogo niczego nie nauczyłam. A czego uczysz, zapytałam. Jazdy na rolkach, odparł.
Tamtego lata padało i padało. Pamiętam ten smutny psi zapach mojego swetra i potwornie chlupiące buty. W każdym mieście ta sama scena. Chłopak wychodzi na ulicę i otwiera parasol dla suchej jeszcze dziewczyny, stojącej w drzwiach.
Inna noc. Moje dawne mieszkanie na Brooklynie. Było już późno, ale oczywiście nie mogłam zasnąć. Piętro wyżej ćpuny na amfie radośnie coś rozwalały. Liście na szybie. Nagle zrobiło mi się zimno i naciągnęłam koc na głowę. Tak się wyprowadza konie z pożaru, przypomniałam sobie. Jeśli nie widzą, nie panikują. Próbowałam zdecydować, czy jestem spokojniejsza z kocem nasuniętym na głowę. Nie, nie byłam, brzmiała odpowiedź.2
Dostałam pracę, miałam weryfikować informacje dla pisma popularnonaukowego. Tak zwane ciekawostki. „Połączone włókna nerwowe ludzkiego mózgu po rozłożeniu opasałyby Ziemię czterdzieści razy”. Potworne, napisałam na marginesie, ale i tak to przepuścili.
Lubiłam swoje mieszkanie, bo wszystkie jego okna umieszczone były na poziomie chodnika. Latem widywałam buty przechodniów, a zimą śnieg. Kiedyś leżałam w łóżku, a w oknie pojawiło się jaskrawoczerwone słońce. Odbiło się raz i drugi, a potem zmieniło w piłkę.
_Życie to struktura plus działanie._
Badania podają, że czytanie bardzo obciąża system nerwowy. W jednym z periodyków poświęconych psychiatrii pisano, że po nauce czytania członkowie afrykańskich plemion potrzebują więcej snu. Francuzi wierzyli w takie teorie. Podczas II wojny światowej największe racje żywnościowe przekazywali ludziom wykonującym wyczerpującą pracę fizyczną oraz tym, których zajęcia wiązały się z czytaniem i pisaniem.
Przez lata nad moim biurkiem wisiała karteczka samoprzylepna. „Praca, nie miłość!” Wydawało się, że to jakiś solidniejszy rodzaj szczęścia.
W ulicznej skrzynce z książkami na wymianę znalazłam jedną zatytułowaną _Thriving Not Surviving_ . Stałam tam, przeglądałam ją, niespecjalnie przejęta.
_Wydaje ci się, że męczarnie psychiczne, których doświadczasz, to stan trwały, ale dla ogromnej większości ludzi jest on tylko przejściowy._
(A jeśli jestem wyjątkowa? Jeśli jestem w _mniejszości_?)
Miałam na siebie różne pomysły. Przeważnie niesprawdzone. W dzieciństwie lubiłam pisać swoje imię wielkimi literami zrobionymi z patyków.
Coleridge pisał: „Jeśli nie oszukuję sam siebie, nie tylko zupełnie uwolniłem się od pojęcia czasu i przestrzeni , ale wierzę też, że wkrótce zrobię więcej – uda mi się wykształcić wszystkie pięć zmysłów i tym samym rozwiązać proces życia i świadomości”.
Nigdy nie chciałam wychodzić za mąż. Zamierzałam zostać gigantką sztuki. Kobiety bardzo rzadko zostają gigantami sztuki, ponieważ giganci sztuki zajmują się wyłącznie sztuką, a nie przyziemnymi rzeczami. Nabokov nie składał nawet parasola. Vera lizała dla niego znaczki pocztowe.
Odważny plan, powiedział mój przyjaciel filozof. Ale w dniu dwudziestych dziewiątych urodzin złożyłam w wydawnictwie swoją książkę. „Jeśli nie oszukuję sama siebie…”
Poszłam na imprezę i upiłam się do wyrzygania.
Czy zwierzęta są samotne?
To znaczy inne zwierzęta?
Wkrótce potem w moich drzwiach pojawił się były chłopak. Przyjechał aż z San Francisco tylko po to, żeby wypić kawę. Po drodze do knajpy przepraszał, że nigdy naprawdę mnie nie kochał. Chciał się pokajać.
– Moment – powiedziałam. – Wykonujesz jeden z kroków?
Tamtego wieczoru w telewizji zobaczyłam tatuaż, którego treść mogłaby się stać moim życiowym mottem. „Pokochaj mnie, jeśli nie zaznałeś cierpienia”. Uprzedził mnie jakiś rosyjski morderca.
Oczywiście myślałam o chłopaku w Nowym Orleanie, tym, którego kochałam najbardziej i który pił. Co wieczór w portowej knajpie odklejałam etykiety z kolejnych butelek i próbowałam zaciągnąć go do domu. Ale nie chciał iść. Nie dopóki świt nie zajrzał przez okno.
Ten chłopak był tak piękny, że obserwowałam go, kiedy spał. Gdybym miała podsumować, co dla mnie znaczył, powiedziałabym właśnie to: sprawiał, że podśpiewywałam wszystkie kiepskie piosenki lecące w radiu. Wtedy, kiedy mnie kochał i kiedy nie kochał.
W tych ostatnich tygodniach jeździliśmy samochodem, ale nie rozmawialiśmy, próbowaliśmy tylko przetrwać upał, w pojedynkę, we śnie, którym stało się miasto. Bałam się odezwać, choćby dotknąć jego ręki. Zapamiętaj ten znak, to drzewo, tę opuszczoną ulicę, myślałam. Zapamiętaj, że można się tak czuć. W kalendarzu zostało dwadzieścia dni, potem piętnaście, potem dziesięć, nadszedł ten, w którym zapakowałam wóz i wyruszyłam. Przejechałam dwa stany, szlochając, upał niczym dłoń ściskał moją pierś. Ale nie zapamiętałam. Nie zapamiętałam tego.3
Pewien mężczyzna podróżuje po świecie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać i nie słyszeć żadnych odgłosów człowieka. Uważa, że w miastach nie da się zaznać spokoju, ponieważ tak rzadko słychać tam śpiew ptaków. Ludzki słuch przekształcił się w system ostrzegawczy. W miejscach, w których nie śpiewają ptaki, włącza nam się wewnętrzny alarm. Mieszkać w mieście oznacza nieustannie się wzdrygać.
Buddyści wierzą, że istnieje sto dwadzieścia jeden stanów świadomości. Tylko trzy z nich wiążą się z cierpieniem i nieszczęściem. Większość ludzi spędza życie, poruszając się tam i z powrotem między tymi trzema stanami.
Sójka na dachu oznacza śmierć, oznajmiła mi staruszka w parku.
– Musisz wyrwać się z tego durnego miasta – powiedziała moja siostra. – Zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ona sama zrobiła to z mężem cztery lata temu. Przeprowadzili się do Pensylwanii, do starego zrujnowanego domu nad rzeką Delaware. Zeszłej wiosny przyjechała z dziećmi mnie odwiedzić. Poszliśmy do parku, poszliśmy do zoo, poszliśmy do planetarium. Ale i tak zupełnie im się nie podobało. „Dlaczego wszyscy tu wrzeszczą?”
Mieszkanie filozofa okazało się najspokojniejszym miejscem, jakie znałam. Miało dobre światło i widok na wodę. Spędzaliśmy tam niedziele, jedząc naleśniki i jajka. Filozof pracował na uczelni, a późnymi wieczorami dorabiał w radiu.
– Musisz poznać tego faceta, z którym pracuję. Robi dźwiękobrazy miasta.
Spojrzałam na gołębie za oknem.
– Co to w ogóle znaczy? – zapytałam.
Później dał mi płytę CD. Na okładce widniała stara żółta książka telefoniczna, zniszczona od deszczu. Zamknęłam oczy i zaczęłam słuchać. Zastanawiałam się, kim jest ten człowiek.4
Dałam ci swój ulubiony przedmiot z Chinatown, wcisnęłam ci go po pijaku w dłoń. Byliśmy u mnie w kuchni tamtej pierwszej nocy. Na opakowaniu napisano: „Piękna maseczka z gazy”.
Następnego ranka poszłam do mieszkania filozofa.
– Coś ty narobił? – zaczęłam.
Przyrządził mi śniadanie i opowiedział o swojej ostatniej randce. „Gdzie widzisz się za pięć lat? – zapytała go dziewczyna. – A za dziesięć? Za piętnaście?” Kiedy odprowadzał ją do domu, dotarli do trzydziestu. Powiedziałam, że wygląda mi to na randkę myszy z niedźwiedziem. Filozof się zastanowił.
– Bardziej myszy z martini – odparł.
Zadzwoniłeś do mnie. Ja zadzwoniłam do ciebie.
– Wpadnij, wpadnij – powiedzieliśmy jednocześnie.
Dowiedziałam się, że nie zraża cię żadna pogoda. Chciałeś spacerować po mieście w deszcz w śnieg w słotę, nagrywać różne rzeczy. Kupiłam cieplejszą kurtkę z wieloma zmyślnymi kieszeniami. Wkładałeś dłonie do nich wszystkich.
O północy słuchałam cię w radiu. Kiedyś puściłeś nagranie dźwięku zderzających się atomów. Innym razem wiatru poruszającego liśćmi. Nagrania terenowe, tak je nazywałeś. W moim mieszkaniu było potwornie zimno i słuchałam twojej audycji, leżąc w łóżku, z kołdrą naciągniętą pod brodę, w czapce, rękawiczkach i grubych wełnianych męskich skarpetach. Któregoś wieczoru puściłeś kawałek zrobiony specjalnie dla mnie. Furgonetka z lodami, odgłosy mew na Coney Island i obracające się Wonder Wheel.
To głupie mieć teleskop w mieście, ale i tak go kupiliśmy.
W tamtym roku nie podróżowałam w pojedynkę. Do zobaczenia na miejscu, powiedziałeś. Ale było późno, kiedy dostrzegliśmy się na stacji kolejowej. Ty byłeś źle ostrzyżony. Ja grubsza, niż kiedy wyjeżdżałam. Możliwe, że popełniliśmy błąd, ruszając w podróż przez świat. Próbowaliśmy powstrzymać się od osądów.
Nie wiedzieliśmy, co robimy, wsiadając na prom płynący na Capri. Był początek kwietnia, lekki zimny deszcz wisiał nad morzem jak mgiełka. Kolejką z portu pojechaliśmy na górę i okazało się, że jesteśmy tam jedynymi turystami. Za wcześnie, powiedział konduktor, wzruszając ramionami. Ulice pachniały lawendą i długo żadne z nas nie zauważyło, że nie jeżdżą po nich samochody. Zatrzymaliśmy się w tanim hotelu z najpiękniejszym widokiem, jaki w życiu widziałam. Woda miała kolor szaleńczego błękitu. Z morza wynurzała się ciemna skała. Chciało mi się płakać, byłam pewna, że nigdy już nie znajdę się ponownie w takim miejscu. Zbadajmy teren, powiedziałeś, zawsze to mówiłeś, kiedy zaczynałam się tak czuć. Szliśmy długo wzdłuż klifu, aż dotarliśmy do przystanku autobusowego. Czekaliśmy tam, trzymając się za ręce, nie rozmawiając. Myślałam, jak by to było mieszkać w tak pięknym miejscu. Czy to naprawiłoby mi mózg? Podjechał autobus. Kurs obsługiwały trzy osoby – pierwsza sprzedawała bilety, kolejna je kasowała, ostatnia prowadziła. Uszczęśliwiło nas to. Pojechaliśmy na przeciwległą stronę wyspy, gdzie ludzie przyglądali się nam z większym zaciekawieniem. W sklepie zauważyłam gumę do żucia o nazwie Brooklyn, kupiłeś mi ją.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I