- W empik go
Wygrana miłość. Rokoko - ebook
Wygrana miłość. Rokoko - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 198 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roku Pańskiego tysiąc siedemset i coś niecoś ponad sześćdziesiąt. Na święty Wacław – po wsze czasy wiernopoddańcze miasto Dubrowice – jedno z najbardziej zaspanych tego sławetnego królestwa – przeżywało wzruszenie wcale niepowszedniej miary. Imć pan Syndyk sposobił mianowicie wielkie wieczorne przyjęcie ku czci swojego patrona, która to rokrocznie obchodzona feta stanowiła ważny wypadek w miejscowych kronikach, usuwany w cień jedynie przez wtóry, jeszcze ważniejszy: przybycie na dubrowicki zamek księżnej pani Antoniny Eleonory Lodenic.
W dzień solenizacyj imć pana Syndyka i na balu u księżnej goszczącej zazwyczaj łaskawie nie tylko najwyższych przedstawicieli swoich urzędów, ale i kwiat dubrowickiego obywatelstwa, można się było przekonać dowodnie, kto miał prawo nosić głowę wysoko, a kto tego prawa nie miał. Tu, mój kochany, nie mogło być mowy o żadnych wątpliwościach. Dla pośledniejszych istot były te dwa przyjęcia wskazówką, cały boży rok obowiązującą, aby przed wyszczególnionymi czołobitnie uchylać kapelusza.
A teraz oto – mój Ty miły Boże! – sam pan Syndyk obrócił wszystko, jak kota do góry ogonem.
Czyżby kto był dał wiarę? Zgadlibyście, kogo dziś do siebie zaprosił na święty Wacław? Kto się pojawi pośród dostojnych gości? Oto Floryan Sloupenski. Nie wiadomo wam, co on zacz? – Bardzo wierzę – tym bardziej, że prawdopodobnie i sam pan Floryan nie wiele ma o tym wiadomości. Ja jednak zdradzić wam mogę coś niecoś:
Oto ni mniej ni więcej tylko taki sobie muzykus. Jego ojciec? Wędrowny dławiduda. Matka? Któż by dziś doszedł? Nic wprawdzie o niej złego nie mówią, ale rodem z Dubrowic nie była, cóż zatem wiedzieć można o jej przeszłości? Zostawmy jednak w pokoju rodziców – oboje już są w grobie – mówmy raczej o samym panu Floryanie. Na flecie wyuczył go grać ojciec i tenże flet, prawdę rzekłszy, instrument ponoć kosztowny i osobliwszy, stanowił całe dziedzictwo młodego. Z czasem znalazł się Floryan w Pradze, potem bywał kędyś światami na obczyźnie i tam, jak powiadają, pomimo wczesnego swego wieku stał się ponoć sławny. Pan Syndyk zaznajomił się z nim podczas ostatniej bytności w Pradze, bo tu, co każdy chyba zrozumie, nie łatwo by się do niego przyznać zechciał: I jak myślicie? Gdzie się z imć panem Syndykiem spotkali? w najzamożniejszym patrycjuszowskim domu na Starym Mieście, pośród świetnego grona gości, z których każdy rozmawiał z młodym, pięknym flecistą, jak z równym sobie. Ale w Pradze moda, wiadomo, na podobne nowinki – i tak się tam już niejedno bujno pleni, przed czym oby nas Bóg wszechmogący uchować raczył, – tu wszelako, tu na tym samym dubrowickim bruku, gdzie każdemu stary Sloupenski jak żyw jeszcze stoi w pamięci, po gospodach grający – nie, nie!
I niejedna czcigodna obywatelka, tuż przed samym wieczorem onego pamiętnego dnia, kładła na powrót swoje kosztowne brokaty pomiędzy suche listki róż w pięknie wykładaną szafę – z tym postanowieniem, by tym razem wyjątkowo do imć pana Syndyka na imieniny nie iść.
A przecież, gdy wieczór nadszedł, nie brakło nikogo z zaproszonych gości. I cud nad cudy! Ledwie się pan Floryan na salonach pojawił, w lot zjednać sobie potrafił całe towarzystwo Właściwie – aby nie skłamać – tylko połowę tego towarzystwa, jednakowoż tę piękniejszą i lepszą – bo połowę niewieścią. Mężczyźni okazali się bardziej zatwardziali i mieli nawet przyczynę, byli mianowicie zazdrośni.
I to miałby być zwykły grajek? Nosił się przecież jak hrabicz, przemawiał jak książę! Nie wyglądał bynajmniej uhonorowany, gdy sam pan Syndyk raczył z nim rozmawiać jak z najszanowniejszym pośród obywateli (wyszczególnienie wprost niesłychane!), podczas gdy niektórzy panowie szeptali między sobą, że panu Floryanowi patrzyłoby się miejsce raczej za drzwiami. Ale nawet i w tych szeregach podrażnionych malkontentów zniknęli przeciwnicy, gdy pan Syndyk po wieczerzy zdołał uprosić swego gościa, aby dał usłyszeć nieco ze swej sztuki czcigodnemu zgromadzeniu, tej łaski bożej, którą go nieba w tak wysokim stopniu obdarzyć raczyły
Floryan zagrał naprzód na klawikordzie i całe towarzystwo oniemiało. Potem śpiewał aż damom rozpływały się serca. Na koniec zagrał na swoim sławnym hebanowym flecie, okutym w srebro, a wówczas z ócz niewieścich a nawet wielu męskich spłynęły słodkie łzy.
Pan Syndyk przycisnął go do piersi, zaś pani Syndykowa obniosła na srebrnej tacy wino reńskie w przejrzystych jasnozielonych kieliszkach, aby każdy mógł nim przepić do artysty. Wszyscy zebrani pili też zdrowie młodego muzyka, garnąc się ku niemu, obsypując go pochwałami, słuchali chciwie jego opowiadań o Mediolanie, Florencji i Rzymie, miejscach, gdzie studia odbywał i gdzie z prawdziwym nabożeństwem sztukę swą udoskonalał. Każdy śpieszył mu teraz wyrazić bez ogródki swój szczery zachwyt, każdy z wyjątkiem jednego, jednego.
Pan Błażej Pistorius, obywatel dubrowicki, aptekarz i stary kawaler, był i pozostał nadal zdecydowanym przeciwnikiem „grajka”. Niewiele brakowało mu do pełnych sześćdziesięciu wiosen, on jednak chciał uchodzić za pięćdziesięciolatka najwyżej, a że znał wiele gotowalnianych zabiegów, udawało mu się przy pomocy zręcznego krawca narzucać tu swoje życzenie światu. Towarzyskie znaczenie owego jegomościa w mieście, jego spory majątek, składały się na stanowisko niezwykle świetne, którego blask sprawiał, że zapomniano o niejednym, co było nieznośnym w jego osobie i zachowaniu, o śmiesznym zarozumialstwie i pustce duszy. Słowem, pomimo niechęci, jaką w każdym musiał budzić, osoba jego była wielce poszukiwana i niemało psuta w towarzystwie.
Nie brakło wszakże śmiałków, którzy, niedość odważni by napaść nań inaczej, szydzili przynajmniej do syta z jego ambicyj kawalerskich. To zaś bolało go najbardziej. Zazwyczaj stawał w takich chwilach przed lustrem, mierząc się bacznymi oczyma od pudrowanych puklów aż do srebrnych sprzążek na safianowych trzewikach, stroszył brukselskie koronki żabota – i bębniąc ubrylantowanymi palcami w pokrywkę złotej tabakiery mawiał:
– Tylko chcieć, moi kochani, tylko chcieć – a zobaczylibyście, ileby się jeszcze dziewcząt znalazło!
Po czym biorąc z gracją markiza szczyptę tabaki, powtarzał swoje pyszałkowate:
– Tylko chcieć!… – I wierzył temu głęboko sam – a interesowani pochlebnisie mieli miny jakby i oni wierzyli również.
Nic tedy dziwnego, że dzisiejszego wieczora, widząc, jak wszyscy prześcigają się w podziwie dla młodego muzyka i jego fletu, jak wszyscy łowią, chciwymi uszyma wyłącznie tylko jego słowa – z wielką i jawną pana Pistoriusową krzywdą, uczuł srogą nienawiść, nie tylko ku zuchwałemu przybyszowi, ale ku wszystkim, którzy się urokowi tamtego tak od razu poddali. Skorzystawszy więc z przypadkowej chwili ciszy, która nagle jakoś zapanowała w bawialni, począł się na cały głos niespodzianie żegnać z panem Syndykiem, czyniąc to w sposób wysoce ubliżający obecnym. Napomknął też dobitnie o nudach i bólu głowy, który rzekomo po słuchaniu bezwartościowych muzycznych popisów zwykł go był trapić.
Przez bawialnię przemknął dreszcz przerażenia. Zamilkli wszyscy. Burza nadciągała coraz bliżej.
Gospodyni domu, chcąc przytomnością umysłu zapobiec przykrości wrażenia, ozwała się, ignorując dobrotliwie nietakt swego gościa.
– Nie, nie, nie damy się podejść! – mówiła z uśmiechem. – Nas pan Pistorius w pole nie wywiedzie. My już się znamy na takim bólu głowy Jakieś słodkie spotkanie nagli pana pewno. Nie może inaczej być. Wiadomo przecie, jak wielkie szczęście sprzyja panu Błażejowi w kochaniu. Ale nic z tego tym razem. Nie puścimy pana Niech tam nieboga usycha z rozpaczy! – I pani Syndykowa szła ku niemu z kieliszkiem perlącego się wina.
Wszyscy obecni mieli na ustach ironiczne uśmiechy – wszelako pan Pistorius nie zauważył ich bynajmniej. Zerknął tylko w pobliskie zwierciadło i miłość własna zaślepiła go jak zawsze.
– Skoro pan aptekarz takie ma szczęście w serdecznych sprawach – ozwał się nagle śmiały głos jakowegoś szydercy – to jakże się to dzieje, że zachował do dzisiaj swoją wolność kawalerską? Czy ma może gust zbyt wybredny, czy wybór inpych go ominął?
Pana Pistoriusa porwała pasja. Ostra napaść wymagała równie ciętej odpowiedzi.
– Gdybym tylko zechciał – rzekł podnosząc dumnie głowę – to bym dziesięć dziewcząt dostał, może jeszcze dzisiaj!
– Niechno nam Pan tego tak często nie powtarza – zauważył gniewnie jeden z obecnych, który przy najlżejszym zaprószeniu czuba wpadał zaraz w najgorszy humor. – Sam pan zresztą wiesz najlepiej, że to nieprawda. Gdyby tak ów paniczyk z fletem coś podobnego chciał twierdzić, miałoby to ostatecznie jaki taki sens. Ale pan, pan! Proszę ja pana!
Ze wszystkich kątów salonu dał się słyszeć śmiech, raz głośny, raz cichy, w miarę tłumiącego go wysiłku, tylko ten jeden żółtodziób muzykant, ten nicpotem, nie zadawał sobie najmniejszego trudu, by ukryć swą radość, śmiał się na cały głos, poglądając w koło niewinnymi oczyma, jak dziecko. Pan Pistorius byłby mu z ochotą kark ukręcił. Pohamował się jednak.
– A gdybym tak potrafił dowieść jednak wszystkim? – syknął wzburzony.
– Niechno pan tylko dowiedzie! – rzucił ze złością ów kwaskowaty jegomość, którego pani Syndykowa daremnie starała się ugłaskać.
– A zatem zgoda! O zakład, że do dwu miesięcy najpóźniej ożenię się, i to z młodą, piękną dziewczyną, może nawet najpiękniejszą i najmłodszą w całym mieście!
– Zgoda! zgoda! Zakład stoi! – zabrzmiało wokół niego jednogłośnym chórem.
Pan Pistorius struchlał.
Czego on to najlepszego nie nawarzył w pasji? Ale nie pora już było się cofać.
– Tak jest. Zakład stoi! – powtórzył pozierając ciekawie, kto się też jako przeciwnik zgłosi. Tymczasem jedni drugim zaglądali w oczy i nie odzywał się nikt. Pan Błażej tryumfalnym wzrokiem powiódł po pokoju.