Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyjątek z kroniczki mojej okolicy: Z notat pana Marcina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyjątek z kroniczki mojej okolicy: Z notat pana Marcina - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP.

Po­ło­że­nie mo­jej Wól­ki, dla zwy­czaj­ne­go i obo­jęt­ne­go oka nic szcze­gól­ne­go nie przed­sta­wia. Wio­secz­ka mała z kil­ku­na­stu chat zło­żo­na, po­śród lasu, je­zio­ro duże na­oko so­sno­wym bo­rem opa­sa­ne, z brze­gów trzci­ną po­ro­słe, nad niem dwo­rek mój o jed­nym ko­mi­nie, sło­mą kry­ty z ga­necz­kiem sta­ro­świec­kim na drew­nia­nych słup­kach, i kil­ka za­bu­do­wań go­spo­dar­skich – zresz­tą rów­ni­na, wi­do­ki na dal­szą oko­li­cę ze­wsząd la­sa­mi za­mknię­te. Miej­sco­wość ta dla nie­jed­ne­go może się na­wet wy­da­wać ustro­niem za­pa­dłem, od świa­ta od­dzie­lo­nem, smut­nem, dzi­kiem, lub co naj­mniej mo­no­ton­nem; dla mnie jed­nak­że, ma ona bar­dzo wie­le uro­ku i po­ezji.

A na­przód dla tego, że to gniaz­do moje ro­dzin­ne i wła­sność moja; po­wtó­re, że in­a­czej tro­chę niż kto inny na to po­ło­że­nie się za­pa­tru­ję. Pa­trząc na przy­ro­dę, opro­mie­niam ją za­wsze pył­kiem ide­ału, i dla tego każ­da naj­prost­sza, naj­pro­za­icz­niej­sza i bez­wdzięcz­na oko­li­ca, czy też po­dob­ny jej wi­do­czek, przed­sta­wia­ją mi się z pew­nym wdzię­kiem i uro­kiem.

A lu­bię czy­tać, ba­dać i stu­djo­wać tę wiel­ką księ­gę przy­ro­dy, któ­rą Stwór­ca Wszech­moc­ny, przed na­sze­mi roz­ta­cza oczy­ma, a w któ­rej dla chcą­cych i umie­ją­cych czy­tać, każ­de drze­wo, każ­da ro­śli­na i li­stek, każ­da naj­drob­niej­sza musz­ka o zło­to-mie­nią­cych się skrzy­deł­kach, cu­dem nam się wy­da­dzą.

Wie­rzę, że ży­cie na wsi i ob­co­wa­nie z na­tu­rą pod­no­si czło­wie­ka, skła­nia go po­mi­mo woli do wnik­nię­cia w sie­bie, wy­twa­rza du­cha po­boż­no­ści, i na­stra­ja du­szę na ton po­waż­ny, rzew­ny i po­etycz­ny.

Tak więc ko­cham moją Wól­kę z ca­łej du­szy, i przed­sta­wia mi się ona pięk­ną i po­etycz­ną w roz­ma­itych po­rach roku. Czy to wio­sną lub la­tem, czy je­sie­nią lub zimą, za­wsze w niej od­kry­wa­ni skar­by wdzię­ków i uro­ku.

Ot na wio­snę jak­że jest pięk­ną i uro­czą, gdy się przy­ro­da w nowe ro­ślin­no­ści sza­ty ustra­ja! Las w oko­ło świe­żym li­ściem okry­ty, szu­mi mu­zy­ką dla mnie peł­ną ta­jem­ni­czej me­lo­dji; je­zio­ro wtó­ru­je mu plu­ska­niem swych fal o brze­gi, a chó­ry żab, der­ka­czy, ka­czek dzi­kich że­ru­ją­cych i za­pa­da­ją­cych po sit­ni­skach, uzu­peł­nia­ją tę na­tu­ral­ną or­kie­strę, peł­ną ory­gi­nal­nych to­nów i mo­du­la­cij.

Zimą na­wet, gdy śnie­gi bry­lan­to­wym ko­bier­cem po­kry­ją Wól­kę, a drze­wa lasu go­ło­le­dzią okry­te wy­da­ją się jak­by ze srebr­nych prąt­ków zło­żo­ne – i wów­czas Wól­ka tym srebr­nym wień­cem uwień­czo­na, pięk­ną mi się jesz­cze i ma­low­ni­czą wy­da­je.

Nie je­den z są­sia­dów mo­ich i zna­jo­mych, śmie­je się ze mnie, gdy wi­dzi jak nie­raz kło­da prze­wró­co­na i spróch­nia­ła, drze­wo lub krzak po­je­dyń­czy, do­star­cza­ją mi my­śli na go­dzi­nę i w za­chwyt mnie wpra­wia­ją. Nie je­den na­zy­wa mnie sta­rym en­tu­zja­stą i po­etą – boć już pią­ty krzy­żyk prze­sze­dłem i si­wi­zna gło­wę moją po­kry­ła; ja jed­nak szczę­śli­wy je­stem z tego mego uspo­so­bie­nia, i za nie Panu Bogu dzię­ku­ję.

Jak­że mo­no­ton­nem, smut­nem i bez­barw­nem by­ło­by ży­cie na­sze, gdy­by­śmy nie mie­li w so­bie choć drob­niut­kie­go za­so­bu po­ezji, i nie sta­ra­li się tą iskier­ką Bożą po­gląd nasz na świat ogrze­wać!

Szczę­ście, to wy­raz bar­dzo względ­ne ma­ją­cy zna­cze­nie. Co do mnie, mogę po­wie­dzieć żem się sta­rał wy­two­rzyć ży­cie spo­koj­ne i szczę­śli­we w mo­jej Wól­ce. Nie mam wie­le, bo Wól­ka skła­da się z włók 30-stu; nie wzdy­cham za po­więk­sze­niem mie­nia i nie­zaz­drosz­czę ni­ko­mu, kon­tent je­stem z tego co mam. Ko­cham moją pra­cę i moją Wól­kę, któ­ra mi się tak pięk­ną wy­da­je!

Za­pew­ne, był­bym jesz­cze szczę­śliw­szy, gdy­by moja dro­ga Amel­ja, któ­rą jed­nę tak bar­dzo ko­cha­łem, żyła; gdy­by mi jej Nie­bo nie za­bra­ło w krót­kim cza­sie przed na­szem złą­cze­niem się, bo już jako na­rze­czo­na moja umar­ła. Ale cóż ro­bić! trze­ba się było zgo­dzić z wolą Opatrz­no­ści. Ob­raz jej za­kwe­fio­ny czar­nym mu­śli­nem, wisi do­tąd na ścia­nie mego sy­pial­ne­go po­ko­ju, i żyje ona do dziś dnia w ser­cu mo­jem. Po jej stra­cie nie pró­bo­wa­łem, nie szu­ka­łem związ­ków mał­żeń­skich, bo czu­łem, że już żad­nej tyle co ją ko­chać nie po­tra­fię.

Dwo­rek mam skrom­ny, szla­chec­ki, o kil­ku po­ko­ikach z me­bla­mi sta­ro­świec­kie­mu i nie­wy­kwint­ne­mi, ale wy­god­ny i cie­pły. Kil­ka sług sta­rych, jesz­cze z daty daw­niej­szej – tych po­czci­wych tra­dy­cyj­nych sług, któ­rzy za małą sto­sun­ko­wo pła­cę, wiel­ką pra­cą, dba­ło­ścią oko­ło mego do­bra i wier­no­ścią mi się… od­pła­ca­ją, sta­no­wi kół­ko wiel­ce mi miłe i przy­ja­zne.

Oto na­przy­kład Grze­gorz, słu­ga do­mo­ro­sły, ró­wien­nik mój co do wie­ku, tro­chę ospa­lec i smo­luch, i do dziś dnia nie mo­gą­cy się po­znać na wska­zów­kach ze­ga­ra; ale wier­ny, po­czci­wy i zna­ją­cy wszyst­kie moje na­wyk­nie­nia i upodo­ba­nia, któ­re skru­pu­lat­nie uprze­dza.

Sta­ra Ko­wa­lew­ska sza­far­ka, ci­cha, po­tul­na, mo­dlą­ca się czę­sto z du­żej swej i za­tłusz­czo­nej; księ­gi, śpie­wa­ją­ca z dziew­ka­mi kan­tycz­ki, drep­czą­ca od rana do wie­czo­ra za dro­biem, kro­wa­mi i nie­ro­ga­ci­zną, i tak czu­łe­go ser­ca, że każ­dą kurę, gęś lub in­dy­ka na kuch­nię od­da­ne­go, rzew­ne­mi opła­ku­je łza­mi.

W resz­cie eko­nom Hrusz­cza­now­ski, któ­ry się uro­dził w Wól­ce, a ma już lat prze­szło 60, i któ­ry tak się z nią zrósł, że chy­ba­by umarł na­tych­miast gdy­by mu przy­szło miej­sce od­mie­nić. Zna on też do­sko­na­le miej­sco­wość; go­spo­da­rzy mi tro­chę za­sta­rą ru­ty­ną, ale że to idzie ja­koś nie źle, więc mu nie prze­szka­dzam. Ma on swo­je wady: cza­sem so­bie gar­dło za­le­je i za­ry­wa jesz­cze co do za­sad i ob­cho­dze­nia się z wie­śnia­ka­mi, eko­no­ma sta­rej daty; ale któż jest bez ale? Do­bra w nim stro­na prze­wa­ża.

Jesz­cze jed­ną fi­gu­rą zro­sła, z Wól­ką i bli­żej mnie bę­dą­cą jest sta­ry Mord­ko, pach­ciarz mój, od nie­pa­mięt­nych cza­sów tu osia­dły, i któ­re­go dwo­rek górą śmie­ci oto­czo­ny, stoi opo­dal nad je­zio­rem. Cho­ciaż prze­ko­na­ny je­stem, że jako żyd nie miał­by skru­pu­łu mnie oszu­kać gdy­by mu się spo­sob­ność nada­rzy­ła, lu­bię go jed­nak, i nie­ste­ty oby­cza­jem szlach­ty na­szej, w każ­dym pra­wie in­te­res­sie czy to kup­na, czy sprze­da­ży, obejść się bez nie­go nie mogę. A wie on do­sko­na­le o wszyst­kich mo­ich in­te­re­sach i o tem jaki jest kie­dy stan mo­jej kie­sze­ni. Nad­zwy­czaj ru­chli­wy, oprócz do­star­cza­nia mi mię­sa i wik­tu­ałów, zwo­zi mi za­wsze za­pas no­wi­nek i wia­do­mo­ści z ca­łej oko­li­cy, pę­dząc ku dwo­ro­wi z roz­wia­nym cha­ła­tem i pej­sa­mi.

Oprócz za­jęć go­spo­dar­skich, ob­co­wa­nia z przy­ro­dą i za­ję­cia się do­brą cza­sem książ­ką, nie za­nie­dby­wa­ni i ży­cia to­wa­rzy­skie­go; i owszem, lu­bię nie­zmier­nie stu­djo­wać i tę dru­gą księ­gę, w któ­rej spo­łecz­ność na­sza co­dzień nową za­pi­su­je kar­tę, to głu­po­tą, to ro­zu­mem, to cno­tą, to wy­stęp­kiem, to praw­dzi­we­mi uczu­cia­mi ser­ca, to ego­izmem i in­te­re­sem.

Po­zna­wa­nie i stu­djo­wa­nie lu­dzi, to moja sła­bost­ka, a sa­mot­ność moja i nie­za­leż­ność, do­zwa­la­ją mi ze swo­bo­dą i bez­stron­no­ścią od­da­wać się tej trud­nej, a tak zaj­mu­ją­cej i kształ­cą­cej myśl na­uce.

Dla ba­da­cza cha­rak­te­rów i stu­djo­wa­nia ludz­kich uczuć i uspo­so­bień, wieś szcze­gól­niej przed­sta­wia sze­ro­kie pole do tego ro­dza­ju spo­strze­żeń. W mia­stach, gdzie ze­psu­cie jest nie­rów­nie więk­sze i na­mięt­no­ści nie­rów­nie sil­niej nur­tu­ją­ce, wszyst­ko to mniej wię­cej po­kost­nem ko­smo­po­li­tycz­nym po­cią­gnię­te, nie bije tyle w oczy i nie upla­stycz­nia się tak wy­raź­nie. Tam za­rów­no pięk­ne i wznio­słe uczu­cia, jak i naj­bar­dziej na­gan­ne eks­ce­sa i na­mięt­no­ści nik­ną w cha­osie i gwa­rze ży­cia; na wsi zaś uwy­dat­nia­ją się pla­stycz­niej wszel­kie ob­ja­wy uczuć, do­sad­niej wy­cho­dzą na wierzch błę­dy i wady, i cha­rak­te­ry­zu­ją się da­le­ko ży­wiej fi­gu­ry do ana­li­zy przy­dat­ne.

Ze wszel­ką wiec swo­bo­dą, ła­two­ścią i za­mi­ło­wa­niem, zbie­ram już od­daw­na ma­ter­ja­ły i spo­strze­że­nia tu na wsi nad memi zna­jo­me­mi i są­sia­da­mi. Szczę­śli­wy je­stem że nie stra­ci­łem wia­ry w lu­dzi, i mam ich za ta­kich ja­ki­mi są, bez żad­ne­go uprze­dze­nia. Wiem że są lu­dzie źli i głu­pi, ale że są tak­że i do­brzy, i szla­chet­ni, i ro­zum­ni – a co do pierw­szych po­wie­dział­bym, że wię­cej jest sła­bych niż złych praw­dzi­wie.

Je­stem da­le­ki od apo­te­zo­wa­nia prze­szło­ści na­szej, a wy­rze­ka­nia usta­wicz­ne­go na złość i ze­psu­cie cza­sów dzi­siej­szych. Kto wie czy daw­niej lu­dzie nie byli gor­si, a dzi­siej­sze cięż­kie cza­sy, nie są na­stęp­stwem i eks­pja­cją za daw­niej­sze winy i wy­bry­ki!

Stu­dju­jąc i ba­da­jąc lu­dzi z mo­jej oko­li­cy, po­sta­no­wi­łem od­wzo­ro­wy­wać ich ta­ki­mi ja­ki­mi są i jak mi się przed­sta­wia­ją, w osob­nym na ten cel spo­rzą­dzo­nym fol­ja­le – a za­ra­zem spi­sy­wać od cza­su do cza­su waż­niej­sze fak­ta ży­cia spo­łecz­ne­go w mo­jej oko­li­cy.

Ro­zu­mie się, że nikt tego czy­tać nie bę­dzie, i że to je­dy­nie dla swo­jej czy­nię sa­tys­fak­cji.

A da­liż­by mi dali za to moi są­sie­dzi, gdy­by się któ­ry zo­ba­czył opi­sa­nym i od­wzo­ro­wa­nym w rze­czy­wi­stej swej skó­rze! – a! za­kra­ka­li­by mnie w łyż­ce wo­dy­by mnie uto­pi­li!

Bo i w ogó­le nie lu­bi­my prze­glą­dać się sami w swo­ich wa­dach; każ­dy z ucie­chą rad­by wi­dział dru­gie­go w ten spo­sób od­ma­lo­wa­ne­go, ale sie­bie za nic, i udał­by źe się nie po­zna­je – bo każ­dy chciał­by tę ko­me­dję ży­cia ode­grać tak, aby nie być zde­ma­sko­wa­nym.

Od ju­tra za­cznę moją kro­nicz­kę i od­wzo­ro­wy­wa­nie mo­ich zna­jo­mych i są­sia­dów. Ale od kogo za­cząć? nie wiem do­praw­dy. Ha zo­ba­cze­my, może mi ju­trzej­szy dzień co przy­nie­sie.I.

Wczo­raj wie­czo­rem, gdym był czy­ta­niem rol­ni­cze­go dzie­ła za­ję­ty, za­dzwo­ni­ły kra­kow­skie cho­mon­ta i szpar­ko a za­ma­szy­ście za­to­czy­ła się przed ga­nek nej­ty­czan­ka. Po buń­czucz­nem za­je­cha­niu i dzwon­kach od­ga­dłem od razu, że przy­był Gu­cio, je­den z mo­ich naj­bliż­szych są­sia­dów.

Scha­rak­te­ry­zo­wać Gu­cia moż­na­by w ten spo­sób: Mło­dy, przy­stoj­ny bru­ne­cik, z do­brem ser­cem, ale za­ro­zu­mia­ły do naj­wyż­sze­go stop­nia i nad­zwy­czaj ko­chli­we­go ser­ca. Jest on tu w oko­li­cy uwa­ża­ny za Lo­vel­la­sa pod­bi­ja­ją­ce­go wszyst­kie ser­ca, a w jego prze­ko­na­niu, cią­gną go wszyst­kie ma­mu­nie, i wszyst­kie pan­ny z oko­li­cy w nim się na za­bój ko­cha­ją. Co do umy­sło­we­go wy­kształ­ce­nia, nie jest zbyt wy­so­ko po­su­nię­tym; szkół nie skoń­czył, a ma­jąc ład­ną, in­trat­ną, choć nie wiel­ką wio­secz­kę, nie uwa­żał za sto­sow­ne kształ­cić się da­lej w spe­cjal­nym ja­kim za­wo­dzie. W do­dat­ku ma jesz­cze te za­le­ty, że tań­czy zgrab­nie i ocho­czo, i gra do­sko­na­le w pre­fe­ran­sa.

Przy­by­wa­jąc do mnie, wra­cał wi­docz­nie z po­lo­wa­nia, bo miał z sobą du­bel­tów­kę i to­reb­kę z ła­dun­ka­mi. Po­mi­mo to jed­nak strój jego był pe­łen pre­ten­sji i ele­gan­cji. Cza­mar­ka nowa li­sa­mi pod­bi­ta, okry­wa­ła zgrab­ną jego i wcię­tą fi­gu­rę; buty dłu­gie po ko­la­na, la­kie­ro­wa­ne­mi po­ły­sku­ją­ce­mi wy­ło­ga­mi i ku­ta­si­ka­mi były ozdo­bio­ne; wło­sy czar­ne i wą­si­ki były sta­ran­nie wy­mu­ska­ne, na rę­kach ło­sio­we rę­ka­wicz­ki sta­ran­nie opię­te i nie­zbru­ka­ne.

Po przy­wi­ta­niu się, gdy wszedł do po­ko­ju, roz­siadł się nie­dba­le na fo­te­lu i za­pa­lił pa­pie­ro­sa, któ­re­go mu po­da­łem.

– Pan Gu­staw wi­dzę z po­lo­wa­nia? – za­py­ta­łem.

– A tak, z Pisz­czat­ki, ale głu­pie było po­lo­wa­nie; nic nie wi­dzie­li­śmy. Wi­cher dziś strasz­ny i szum w le­sie, re­zul­ta­tu żad­ne­go, chy­ba ten, że Kon­stan­ty udu­dłał się jak zwy­kle.

– Szko­da go, że mu się to tak czę­sto te­raz przy­tra­fia – od­rze­kłem, –ale zwy­czaj­na to ko­lej zbyt za­go­rza­łych my­śli­wych.

– Ale fa­ce­cja! to tyl­ko uspo­so­bie­nie nie­szczę­śli­we. Ja cho­ciaż je­stem za­pa­lo­ny my­śli­wy, nig­dy do tego nie przyj­dę, aże­bym się miał tak spi­jać.

– Nie prze­czę, ale nie każ­dy ma siłę oprzeć się ro­dzą­ce­mu się na­ło­go­wi, a lu­dzie są tak sła­bi!

– Co to sła­bi? ja nie ro­zu­miem jak moż­na nie mieć siły nad sobą i sta­łej woli we wszyst­kiem, aby z sie­bie zro­bić to co się po­do­ba; tak samo jak nie ro­zu­miem co to jest za­ło­żyw­szy coś so­bie, nie do­pro­wa­dzić tego do skut­ku.

Po chwi­li mil­cze­nia Gu­cio znów ozwał się.

– Daw­no pan Mar­cin by­łeś u Sę­dzie­go?

– Już do­syć daw­no i chciał­bym go wkrót­ce od­wie­dzić. Pan Gu­staw za­pew­ne był w Ol­chow­cach nie­daw­no, bo ile mi się wi­dzi, ser­dusz­ko cią­gnie tam do pan­ny Emil­ji.

– Ta że, nie tyle może ser­dusz­ko moje, ile ona sama – od­rzekł z pew­no­ścią sie­bie.

Ze zdzi­wie­niem spoj­rza­łem na Gu­cia, chcąc do­śle­dzić czy to mó­wił żar­tem, czy na ser­jo; bo zna­jąc Emil­kę wie­dzia­łem do­brze, że jest nad­zwy­czaj wy­bred­ną, że jest ka­pry­śnem i ze­psu­tem dziec­kiem, i o ile mi się do­strzedz da­wa­ło, trak­to­wa­ła Gu­cia jak wie­lu in­nych z mło­dzie­ży tam by­wa­ją­cej, a może na­wet mniej sym­pa­tycz­nie ani­że­li in­nych, bo zna­ła jego za­ro­zu­mia­łość i nie­sta­łość uspo­so­bie­nia.

Ale w twa­rzy Gu­cia doj­rza­łem naj­zu­peł­niej­sze prze­świad­cze­nie o tera co wy­rzekł.

Ja­koż mó­wił da­lej:

– Pani Ko­rzyc­ka wście­ka się na to, bo znów jak wiesz za­pew­ne są­siad gwał­tem mnie cią­gnie do swych có­rek. Ale cóż ja na to po­ra­dzę?

– Z pana Gu­sta­wa wi­dzę ba­ła­mut wiel­ki, więc i pan­nie Emil­ji głów­kę za­wra­ca, i pan­nie An­nie i Ża­ne­cie rów­no­cze­śnie, bo wiem że i tam czę­sto do­jeż­dżasz.

– No, ale i cóż mam ro­bić? kie­dy sło­wo ho­no­ru daję, nie mogę się od­ka­ra­skać, tak mnie baba gwał­tow­nie cią­gnie do sie­bie, i jak dłu­go nie je­stem, to fo­chy, gnie­wy, wy­mów­ki ty­sią­cz­ne… cho­ciaż praw­dę po­wie­dzieć, żad­na z pa­nien Ko­rzyc­kich ani się umy­wa­ła do Emil­ki… Wy­staw so­bie są­sie­dzie – mó­wił da­lej z uśmie­chem – ta­że­to i ten du­reń Mau­ry­cy wi­dzę, w ostat­nich cza­sach ma za­mia­ry na Emil­kę! A! sta­ry nie­do­łę­ga, mógł­by so­bie już dać po­kój.

– No! do­praw­dy? więc je­ste­ście ry­wa­la­mi? – za­py­ta­łem.

– Ta­kich ry­wa­li się nie oba­wiam, jak rów­nież ta­kie­go Ka­zia albo Bul­do­ga, bo i ten wi­dzę tak­że ma­rzy coś o tem. I nic dziw­ne­go że Emil­ka trak­tu­je ich wszyst­kich zgó­ry, a na­wet nie­raz, o ile za­uwa­ży­łem, po­rząd­nie ich mal­tre­tu­je – i ma świę­tą ra­cję. Ka­zio smar­kacz, stu­dent, któ­ry po­wi­nien jesz­cze być w szko­łach, nie umie się kom­plet­nie zna­leźć w to­wa­rzy­stwie; Bul­dog od któ­re­go pro­pi­na­tor­stwo świe­że i wód­ka cuch­ną z da­le­ka, or­dy­nar­jusz, gbur do naj­wyż­sze­go stop­nia. Dzi­wić się po­trze­ba że Sę­dzia go zno­si w swym domu. Wresz­cie Mau­ry­cy sta­ry nie­do­łę­ga, ob­ło­żo­ny od stóp do gło­wy fla­ne­la­mi, ego­ista, sys­te­ma­tyk, któ­ry mógł­by być dzia­du­niem Emil­ki, ale nie jej mę­żem!!….

W tej chwi­li za­tur­ko­ta­ło przed do­mem; wyj­rza­łem przez okno i po­znaw­szy zie­lo­ny ko­czyk za­przę­żo­ny we dwa ro­słe ko­nie, za­wo­ła­łem:

– O wil­ku mowa, a wilk tuż. Pan Mau­ry­cy.

Skrzy­wił się Gu­cio i mruk­nął:

– Wca­le to dla mnie nie cie­ka­we spo­tka­nie.

Wy­sze­dłem do sie­ni na­prze­ciw­ko go­ścia, któ­ry wto­czyw­szy się w ogrom­nych niedź­wie­dziach, opa­sa­ny i owi­nię­ty kil­ko­ma sza­li­ka­mi, jak­by na 30 stop­ni mro­zu, za­czął się z po­mo­cą swe­go słu­gi, któ­re­go za­wsze i wszę­dzie z sobą wo­dził, roz­bie­rać.

Po­wi­ta­li­śmy się wza­jem uści­śnie­niem ręki. Pan Mau­ry­cy roz­bie­ra­jąc się, przy czem sa­pał i moc­no od­dy­chał, rzekł po­wo­li z prze­ką­sem, dźwięcz­nym swym gło­sem:

– Wi­dzę tu ko­nie pana Gu­sta­wa, za­pew­ne je­dzie, lub wra­ca z ja­kich pod­bo­jów ser­co­wych?

– Tym ra­zem – od­rze­kłem – wra­ca z po­lo­wa­nia.

Ale słów­ko o panu Mau­ry­cym.

Pan Mau­ry­cy, sta­ry ka­wa­ler lat 50, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny, o re­gu­lar­nych ry­sach twa­rzy praw­dzi­wie pol­skiej, przy­po­mi­na­ją­cej te, któ­re na por­tre­tach daw­nych po­lo­nu­sów na­po­ty­kać się dają, z wą­sem su­mia­stym i wy­czer­nio­nym, łysą wpraw­dzie gło­wą, co go jed­nak wca­le nie szpe­ci­ło, z oczy­ma wy­pu­kłe­mi i du­że­mi, po­wol­ny, sys­te­ma­tycz­ny, ego­ista jak pra­wie każ­dy sta­ry ka­wa­ler, nie lu­bią­cy mu­zy­ki, nie cier­pią­cy dzie­ci ma­łych; ale za to lu­bił zjeść do­brze, i wy­god­niś był i sy­ba­ry­ta nie lada. Co do prze­ko­nań re­li­gij­nych, był­to scep­tyk i nie­do­wia­rek; w ko­ście­le by­wał dla for­my, księ­ży nie­na­wi­dził, a o ob­rzę­dach re­li­gij­nych wia­ry na­szej, za­wsze się po­gar­dli­wie i z prze­ką­sem od­zy­wał. Po­sia­dał pięk­ną i in­trat­ną wio­skę, żył wy­god­nie, i czas miał po­dzie­lo­ny sys­te­ma­tycz­nie na wszel­kie za­trud­nie­nia. Ku­ro­wał się zim­ną wodą, cho­ciaż był zdrów i sil­ny jak lew; no­sił się cie­pło, oba­wia­jąc się nie­zmier­nie za­zię­bie­nia. Co do wy­kształ­ce­nia, był gład­kim w obej­ściu się, po­sia­dał dużo po­wierz­chow­nych wia­do­mo­ści w każ­dej pra­wie ma­ter­ji, mó­wił nie­źle po fran­cuz­ku, a ma­jąc prze­ko­na­nia ary­sto­kra­tycz­ne, chęt­niej żył z do­ma­mi ucho­dzą­ce­mi za ary­sto­kra­tycz­ne w oko­li­cy. Bliz­kość Wól­ki i daw­na moja z nim zna­jo­mość, sta­no­wi­ły wy­ją­tek, że i mnie dość czę­sto od­wie­dzał.

Gdym go wpro­wa­dził do po­ko­ju, kiw­nął gło­wą Gu­cio­wi, na co mu ten­że od­po­wie­dział rów­nem kiw­nię­ciem nie po­wsta­jąc i z miną drwią­cą, a ki­wa­jąc nogą pa­lił da­lej cy­ga­ro. Na­stęp­nie pan Mau­ry­cy dmu­cha­jąc i sa­piąc usiadł oko­ło okna, ob­ró­ciw­szy się pra­wie ty­łem do swe­go ry­wa­la.

– Oto są miłe sto­sun­ki – po­my­śla­łem – dwóch są­sia­dów mie­dzą tyl­ko od sie­bie roz­gra­ni­czo­nych.

Roz­mo­wa za­czę­ta o kar­to­flach, za­sie­wach, po­lo­wa­niu, to­czy­ła się ku­la­wo i z prze­ry­wa­niem. Trud­ną była moja rola go­spo­da­rza chcą­ce­go ba­wić go­ści roz­mo­wą, bo pan Mau­ry­cy od­zy­wał się tyl­ko do mnie, pan Gu­staw rów­nież kie­dy nie­kie­dy tyl­ko do mnie się zwra­cał. Ogól­nej zaś roz­mo­wy pro – wa­dzić było nie­po­dob­na, bo an­ta­go­ni­ści wi­docz­nie nie­chęt­nie i z uko­sa pa­trząc na sie­bie, zu­peł­nie nie mie­li ocho­ty mó­wić z sobą.

Nie­ba­wem znów za­tur­ko­ta­ło przed do­mem, a w sie­ni ozwał się do­no­śny głos pana Fran­cisz­ka, tak­że mego bliz­kie­go są­sia­da.

Do­bry­to był czło­wiek ten pan Fran­ci­szek, za­wsze we­so­łe­go hu­mo­ru; nig­dy go jesz­cze smut­nym i skwa­szo­nym nie wi­dzia­łem. We­ry­dyk, fa­ce­cjo­ni­sta, jed­nę tyl­ko miał ka­pi­tal­ną wadę, że lu­bił za­pa­mię­ta­le grać w pre­fe­ran­sa. W domu rzad­ko kie­dy prze­sia­dy­wał, a jeź­dził za grą po są­sia­dach; je­że­li zaś zmu­szo­ny był po­zo­stać w domu, to pew­nieś go za­stał gra­ją­ce­go z żoną i sio­strą żony w fa­mi­lij­ne­go jak na­zy­wał pre­fe­ran­sa. Dom jego tak da­le­ce stał się pre­fe­ran­so­wym, że nie tyl­ko obo­je go­spo­dar­stwo, i dzie­ci ich małe, ale na­wet słu­dzy w przed­po­ko­ju za pa­ra­wa­nem, z za­mi­ło­wa­niem więk­szą część dnia na tej grze tra­wi­li. Z przy­czy­ny tej pas­sji pre­fe­ran­so­wej i tych jego czę­stych z domu wy­cie­czek, nie­ład pa­no­wał w go­spo­dar­stwie i w domu. Pan Fran­ci­szek po­świę­cał nie­raz naj­waż­niej­sze in­te­res­sa i czas naj­droż­szy i naj­wię­cej sta­now­czy dla tej gry ulu­bio­nej.

Zgry­wał się pra­wie za­wsze; szczę­ście że bar­dzo dro­go nie gry­wał, bo wię­cej był ama­to­rem sa­mej gry jak szu­ka­ją­cym z niej zy­sku. Po­mi­mo to hu­mo­ru nig­dy nie tra­cił, a gdy mu się zda­rzy­ło że wy­grał, co na­der rzad­ko się tra­fia­ło, wów­czas był u szczy­tu szczę­ścia, i jesz­cze we­sel­szym się sta­wał.

Był­to męż­czy­zna lat oko­ło 50, śred­nie­go wzro­stu, przy­jem­nej i uśmiech­nię­tej za­wsze twa­rzy, z ma­łe­mi blond wą­si­ka­mi, w stro­ju za­wsze bar­dzo za­nie­dba­nym, wy­tar­tym i po­tłusz­czo­nym.

– Jak sia ma­je­te, zdo­ro­wi bu­liś­te? – za­wo­łał ca­łu­jąc się ze­mną. A do­brze żem ich tu zła­pał, Mau­ry­ce­go i Gu­cia; by­łem i u jed­ne­go i u dru­gie­go, i nie za­sta­łem.

Wszedł­szy do po­ko­ju i wi­ta­jąc się z nimi, mó­wił gło­śno.

– A bo­daj was, szczob was! jak wy się krę­ci­cie, że was za­stać w domu nie moż­na; a ju­żem się stę­sk­nił za wami praw­dę mó­wią­cy. Jak­że to już daw­no puł­ki nie ro­bi­li­śmy z sobą! ale to wi­dzę wam w gło­wę za­je­cha­ły ro­man­se, jed­ne­mu i dru­gie­mu. Co przy­ja­dę do któ­re­go, to nie­ma; a gdzie? w Ol­chow­cach cho­lew­ki się sma­ży przy pan­nie Emil­ji. Win­szu­ję, tyl­ko cie­ka­wym, je­że­li ry­wa­li­zu­je­cie, kto pal­mę pierw­szeń­stwa otrzy­ma?

Pan Mau­ry­cy bar­dziej jesz­cze od­wró­cił się ku oknu, a Gu­cio za­czął ki­wać nogą i uśmie­chał się za­ro­zu­mia­le.

Pan Fran­ci­szek na­stęp­nie sta­nąw­szy przed pa­nem Mau­ry­cym, za­czął z do­sad­ne­mi ge­sta­mi, roz­ma­chu­jąc rę­ka­mi i do tak­tu nogą bi­jąc, śpie­wać:

"Ka­za­li di­do­wi diż­ku my­sy­ty diż­ku my­sy­ty

Ka­za­li di­do­wi diw­ku lu­by­ty diw­ku lu­by­ty

Oj didu didu!"…

Pan Mau­ry­cy wi­docz­nie nie­ukon­ten­to­wa­ny, ru­szał ra­mio­na­mi, od­wra­cał się co­raz bar­dziej do okna, wresz­cie mruk­nął:

– Kon­cept nie szcze­gól­ny.

Gu­cio zaś śmiał się wi­docz­nie ukon­ten­to­wa­ny, że jego ad­wer­sa­rza wzię­to na fun­dusz. Pan Fran­ci­szek wi­dząc nie­ukon­ten­to­wa­nie i dąsy pana Mau­ry­ce­go, za­czął się śmiać i bio­rąc go za rękę rzekł przy­jaź­nie:

– No, no, ależ to żar­ty, żar­ty, zresz­tą co to po­ra­dzić z taką pu­stą gło­wą jak moja… Go­spo­da­rzu! – rzekł zwra­ca­jąc się do mnie – prze­pra­szam cię, ale two­ich go­ści nie pusz­czę do­pó­ki pul­ki nie zro­bim.

– Ja grać nie będę – sta­now­czo rzekł pan Mau­ry­cy spo­glą­da­jąc nie­na­wist­nie na Gu­cia.

– I ja tak­że – od­rzekł ten­że su­cho.

– Ale mu­si­cie, jak mnie ko­cha­cie, ja taki stę­sk­nio­ny! o tak nie tra­cąc cza­su pul­kę zro­bim we trzech, bo go­spo­darz grać nie­bar­dzo lubi, a co naj­waż­niej­sza, że fu­sze­ru­je. Każ dać sto­lik – mru­ga­jąc na mnie na­le­gał pan Fran­ci­szek.

Pan Mau­ry­cy i Gu­cio cho­ciaż nie byli tak pas­sjo­no­wa­ni do gry jak pan Fran­ci­szek, jed­nak­że tak­że grę lu­bi­li; po wie­lu więc jesz­cze wzdra­ga­niach się, gdym ka­zał sto­lik przy­rzą­dzić, pan Fran­ci­szek gwał­tem ich pra­wie po­cią­gnął, i we trzech do gry za­sie­dli.

Ka­za­łem tym­cza­sem po­dać her­ba­tę.

W cza­sie gry przy­pa­try­wa­łem się pil­nie gra­ją­cym.

Pan Mau­ry­cy usiadł bo­kiem do Gu­cia, i uwa­ża­łem że strzegł pil­nie, aby ich ręce nie do­tknę­ły się przy zbie­ra­niu kart i za­da­wa­niu. Li­cy­ta­cja z ich stro­ny od­by­wa­ła się gło­sem su­chym, nie­chęt­nym i sta­now­czym, zresz­tą obaj upo­rczy­wie mil­cze­li. Panu Fran­cisz­ko­wi za to przez cały czas gry, usta się nie za­my­ka­ły.

Onto był twór­cą ter­mi­nów ry­mo­wa­nych pre­fe­ran­so­wych, któ­re się w oko­li­cy przy­ję­ły i roz­po­wszech­ni­ły; to też i te­raz sy­pał nie­mi jak z rę­ka­wa,. sto­su­jąc do każ­de­go ko­lo­ru w któ­ry grał, i do każ­dej sy­tu­acji w któ­rej się znaj­do­wał.

I tak gra­jąc w piki wo­łał:

Wie­cie smy­ki

Że gram w piki.

W tre­fle:

Ko­lor nie wiel­ki

Gram w tre­fel­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: