- W empik go
Wyjątek z kroniczki mojej okolicy: Z notat pana Marcina - ebook
Wyjątek z kroniczki mojej okolicy: Z notat pana Marcina - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Położenie mojej Wólki, dla zwyczajnego i obojętnego oka nic szczególnego nie przedstawia. Wioseczka mała z kilkunastu chat złożona, pośród lasu, jezioro duże naoko sosnowym borem opasane, z brzegów trzciną porosłe, nad niem dworek mój o jednym kominie, słomą kryty z ganeczkiem staroświeckim na drewnianych słupkach, i kilka zabudowań gospodarskich – zresztą równina, widoki na dalszą okolicę zewsząd lasami zamknięte. Miejscowość ta dla niejednego może się nawet wydawać ustroniem zapadłem, od świata oddzielonem, smutnem, dzikiem, lub co najmniej monotonnem; dla mnie jednakże, ma ona bardzo wiele uroku i poezji.
A naprzód dla tego, że to gniazdo moje rodzinne i własność moja; powtóre, że inaczej trochę niż kto inny na to położenie się zapatruję. Patrząc na przyrodę, opromieniam ją zawsze pyłkiem ideału, i dla tego każda najprostsza, najprozaiczniejsza i bezwdzięczna okolica, czy też podobny jej widoczek, przedstawiają mi się z pewnym wdziękiem i urokiem.
A lubię czytać, badać i studjować tę wielką księgę przyrody, którą Stwórca Wszechmocny, przed naszemi roztacza oczyma, a w której dla chcących i umiejących czytać, każde drzewo, każda roślina i listek, każda najdrobniejsza muszka o złoto-mieniących się skrzydełkach, cudem nam się wydadzą.
Wierzę, że życie na wsi i obcowanie z naturą podnosi człowieka, skłania go pomimo woli do wniknięcia w siebie, wytwarza ducha pobożności, i nastraja duszę na ton poważny, rzewny i poetyczny.
Tak więc kocham moją Wólkę z całej duszy, i przedstawia mi się ona piękną i poetyczną w rozmaitych porach roku. Czy to wiosną lub latem, czy jesienią lub zimą, zawsze w niej odkrywani skarby wdzięków i uroku.
Ot na wiosnę jakże jest piękną i uroczą, gdy się przyroda w nowe roślinności szaty ustraja! Las w około świeżym liściem okryty, szumi muzyką dla mnie pełną tajemniczej melodji; jezioro wtóruje mu pluskaniem swych fal o brzegi, a chóry żab, derkaczy, kaczek dzikich żerujących i zapadających po sitniskach, uzupełniają tę naturalną orkiestrę, pełną oryginalnych tonów i modulacij.
Zimą nawet, gdy śniegi brylantowym kobiercem pokryją Wólkę, a drzewa lasu gołoledzią okryte wydają się jakby ze srebrnych prątków złożone – i wówczas Wólka tym srebrnym wieńcem uwieńczona, piękną mi się jeszcze i malowniczą wydaje.
Nie jeden z sąsiadów moich i znajomych, śmieje się ze mnie, gdy widzi jak nieraz kłoda przewrócona i spróchniała, drzewo lub krzak pojedyńczy, dostarczają mi myśli na godzinę i w zachwyt mnie wprawiają. Nie jeden nazywa mnie starym entuzjastą i poetą – boć już piąty krzyżyk przeszedłem i siwizna głowę moją pokryła; ja jednak szczęśliwy jestem z tego mego usposobienia, i za nie Panu Bogu dziękuję.
Jakże monotonnem, smutnem i bezbarwnem byłoby życie nasze, gdybyśmy nie mieli w sobie choć drobniutkiego zasobu poezji, i nie starali się tą iskierką Bożą pogląd nasz na świat ogrzewać!
Szczęście, to wyraz bardzo względne mający znaczenie. Co do mnie, mogę powiedzieć żem się starał wytworzyć życie spokojne i szczęśliwe w mojej Wólce. Nie mam wiele, bo Wólka składa się z włók 30-stu; nie wzdycham za powiększeniem mienia i niezazdroszczę nikomu, kontent jestem z tego co mam. Kocham moją pracę i moją Wólkę, która mi się tak piękną wydaje!
Zapewne, byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdyby moja droga Amelja, którą jednę tak bardzo kochałem, żyła; gdyby mi jej Niebo nie zabrało w krótkim czasie przed naszem złączeniem się, bo już jako narzeczona moja umarła. Ale cóż robić! trzeba się było zgodzić z wolą Opatrzności. Obraz jej zakwefiony czarnym muślinem, wisi dotąd na ścianie mego sypialnego pokoju, i żyje ona do dziś dnia w sercu mojem. Po jej stracie nie próbowałem, nie szukałem związków małżeńskich, bo czułem, że już żadnej tyle co ją kochać nie potrafię.
Dworek mam skromny, szlachecki, o kilku pokoikach z meblami staroświeckiemu i niewykwintnemi, ale wygodny i ciepły. Kilka sług starych, jeszcze z daty dawniejszej – tych poczciwych tradycyjnych sług, którzy za małą stosunkowo płacę, wielką pracą, dbałością około mego dobra i wiernością mi się… odpłacają, stanowi kółko wielce mi miłe i przyjazne.
Oto naprzykład Grzegorz, sługa domorosły, rówiennik mój co do wieku, trochę ospalec i smoluch, i do dziś dnia nie mogący się poznać na wskazówkach zegara; ale wierny, poczciwy i znający wszystkie moje nawyknienia i upodobania, które skrupulatnie uprzedza.
Stara Kowalewska szafarka, cicha, potulna, modląca się często z dużej swej i zatłuszczonej; księgi, śpiewająca z dziewkami kantyczki, drepcząca od rana do wieczora za drobiem, krowami i nierogacizną, i tak czułego serca, że każdą kurę, gęś lub indyka na kuchnię oddanego, rzewnemi opłakuje łzami.
W reszcie ekonom Hruszczanowski, który się urodził w Wólce, a ma już lat przeszło 60, i który tak się z nią zrósł, że chybaby umarł natychmiast gdyby mu przyszło miejsce odmienić. Zna on też doskonale miejscowość; gospodarzy mi trochę zastarą rutyną, ale że to idzie jakoś nie źle, więc mu nie przeszkadzam. Ma on swoje wady: czasem sobie gardło zaleje i zarywa jeszcze co do zasad i obchodzenia się z wieśniakami, ekonoma starej daty; ale któż jest bez ale? Dobra w nim strona przeważa.
Jeszcze jedną figurą zrosła, z Wólką i bliżej mnie będącą jest stary Mordko, pachciarz mój, od niepamiętnych czasów tu osiadły, i którego dworek górą śmieci otoczony, stoi opodal nad jeziorem. Chociaż przekonany jestem, że jako żyd nie miałby skrupułu mnie oszukać gdyby mu się sposobność nadarzyła, lubię go jednak, i niestety obyczajem szlachty naszej, w każdym prawie interessie czy to kupna, czy sprzedaży, obejść się bez niego nie mogę. A wie on doskonale o wszystkich moich interesach i o tem jaki jest kiedy stan mojej kieszeni. Nadzwyczaj ruchliwy, oprócz dostarczania mi mięsa i wiktuałów, zwozi mi zawsze zapas nowinek i wiadomości z całej okolicy, pędząc ku dworowi z rozwianym chałatem i pejsami.
Oprócz zajęć gospodarskich, obcowania z przyrodą i zajęcia się dobrą czasem książką, nie zaniedbywani i życia towarzyskiego; i owszem, lubię niezmiernie studjować i tę drugą księgę, w której społeczność nasza codzień nową zapisuje kartę, to głupotą, to rozumem, to cnotą, to występkiem, to prawdziwemi uczuciami serca, to egoizmem i interesem.
Poznawanie i studjowanie ludzi, to moja słabostka, a samotność moja i niezależność, dozwalają mi ze swobodą i bezstronnością oddawać się tej trudnej, a tak zajmującej i kształcącej myśl nauce.
Dla badacza charakterów i studjowania ludzkich uczuć i usposobień, wieś szczególniej przedstawia szerokie pole do tego rodzaju spostrzeżeń. W miastach, gdzie zepsucie jest nierównie większe i namiętności nierównie silniej nurtujące, wszystko to mniej więcej pokostnem kosmopolitycznym pociągnięte, nie bije tyle w oczy i nie uplastycznia się tak wyraźnie. Tam zarówno piękne i wzniosłe uczucia, jak i najbardziej naganne ekscesa i namiętności nikną w chaosie i gwarze życia; na wsi zaś uwydatniają się plastyczniej wszelkie objawy uczuć, dosadniej wychodzą na wierzch błędy i wady, i charakteryzują się daleko żywiej figury do analizy przydatne.
Ze wszelką wiec swobodą, łatwością i zamiłowaniem, zbieram już oddawna materjały i spostrzeżenia tu na wsi nad memi znajomemi i sąsiadami. Szczęśliwy jestem że nie straciłem wiary w ludzi, i mam ich za takich jakimi są, bez żadnego uprzedzenia. Wiem że są ludzie źli i głupi, ale że są także i dobrzy, i szlachetni, i rozumni – a co do pierwszych powiedziałbym, że więcej jest słabych niż złych prawdziwie.
Jestem daleki od apotezowania przeszłości naszej, a wyrzekania ustawicznego na złość i zepsucie czasów dzisiejszych. Kto wie czy dawniej ludzie nie byli gorsi, a dzisiejsze ciężkie czasy, nie są następstwem i ekspjacją za dawniejsze winy i wybryki!
Studjując i badając ludzi z mojej okolicy, postanowiłem odwzorowywać ich takimi jakimi są i jak mi się przedstawiają, w osobnym na ten cel sporządzonym foljale – a zarazem spisywać od czasu do czasu ważniejsze fakta życia społecznego w mojej okolicy.
Rozumie się, że nikt tego czytać nie będzie, i że to jedynie dla swojej czynię satysfakcji.
A daliżby mi dali za to moi sąsiedzi, gdyby się który zobaczył opisanym i odwzorowanym w rzeczywistej swej skórze! – a! zakrakaliby mnie w łyżce wodyby mnie utopili!
Bo i w ogóle nie lubimy przeglądać się sami w swoich wadach; każdy z uciechą radby widział drugiego w ten sposób odmalowanego, ale siebie za nic, i udałby źe się nie poznaje – bo każdy chciałby tę komedję życia odegrać tak, aby nie być zdemaskowanym.
Od jutra zacznę moją kroniczkę i odwzorowywanie moich znajomych i sąsiadów. Ale od kogo zacząć? nie wiem doprawdy. Ha zobaczemy, może mi jutrzejszy dzień co przyniesie.I.
Wczoraj wieczorem, gdym był czytaniem rolniczego dzieła zajęty, zadzwoniły krakowskie chomonta i szparko a zamaszyście zatoczyła się przed ganek nejtyczanka. Po buńczucznem zajechaniu i dzwonkach odgadłem od razu, że przybył Gucio, jeden z moich najbliższych sąsiadów.
Scharakteryzować Gucia możnaby w ten sposób: Młody, przystojny brunecik, z dobrem sercem, ale zarozumiały do najwyższego stopnia i nadzwyczaj kochliwego serca. Jest on tu w okolicy uważany za Lovellasa podbijającego wszystkie serca, a w jego przekonaniu, ciągną go wszystkie mamunie, i wszystkie panny z okolicy w nim się na zabój kochają. Co do umysłowego wykształcenia, nie jest zbyt wysoko posuniętym; szkół nie skończył, a mając ładną, intratną, choć nie wielką wioseczkę, nie uważał za stosowne kształcić się dalej w specjalnym jakim zawodzie. W dodatku ma jeszcze te zalety, że tańczy zgrabnie i ochoczo, i gra doskonale w preferansa.
Przybywając do mnie, wracał widocznie z polowania, bo miał z sobą dubeltówkę i torebkę z ładunkami. Pomimo to jednak strój jego był pełen pretensji i elegancji. Czamarka nowa lisami podbita, okrywała zgrabną jego i wciętą figurę; buty długie po kolana, lakierowanemi połyskującemi wyłogami i kutasikami były ozdobione; włosy czarne i wąsiki były starannie wymuskane, na rękach łosiowe rękawiczki starannie opięte i niezbrukane.
Po przywitaniu się, gdy wszedł do pokoju, rozsiadł się niedbale na fotelu i zapalił papierosa, którego mu podałem.
– Pan Gustaw widzę z polowania? – zapytałem.
– A tak, z Piszczatki, ale głupie było polowanie; nic nie widzieliśmy. Wicher dziś straszny i szum w lesie, rezultatu żadnego, chyba ten, że Konstanty ududłał się jak zwykle.
– Szkoda go, że mu się to tak często teraz przytrafia – odrzekłem, –ale zwyczajna to kolej zbyt zagorzałych myśliwych.
– Ale facecja! to tylko usposobienie nieszczęśliwe. Ja chociaż jestem zapalony myśliwy, nigdy do tego nie przyjdę, ażebym się miał tak spijać.
– Nie przeczę, ale nie każdy ma siłę oprzeć się rodzącemu się nałogowi, a ludzie są tak słabi!
– Co to słabi? ja nie rozumiem jak można nie mieć siły nad sobą i stałej woli we wszystkiem, aby z siebie zrobić to co się podoba; tak samo jak nie rozumiem co to jest założywszy coś sobie, nie doprowadzić tego do skutku.
Po chwili milczenia Gucio znów ozwał się.
– Dawno pan Marcin byłeś u Sędziego?
– Już dosyć dawno i chciałbym go wkrótce odwiedzić. Pan Gustaw zapewne był w Olchowcach niedawno, bo ile mi się widzi, serduszko ciągnie tam do panny Emilji.
– Ta że, nie tyle może serduszko moje, ile ona sama – odrzekł z pewnością siebie.
Ze zdziwieniem spojrzałem na Gucia, chcąc dośledzić czy to mówił żartem, czy na serjo; bo znając Emilkę wiedziałem dobrze, że jest nadzwyczaj wybredną, że jest kapryśnem i zepsutem dzieckiem, i o ile mi się dostrzedz dawało, traktowała Gucia jak wielu innych z młodzieży tam bywającej, a może nawet mniej sympatycznie aniżeli innych, bo znała jego zarozumiałość i niestałość usposobienia.
Ale w twarzy Gucia dojrzałem najzupełniejsze przeświadczenie o tera co wyrzekł.
Jakoż mówił dalej:
– Pani Korzycka wścieka się na to, bo znów jak wiesz zapewne sąsiad gwałtem mnie ciągnie do swych córek. Ale cóż ja na to poradzę?
– Z pana Gustawa widzę bałamut wielki, więc i pannie Emilji główkę zawraca, i pannie Annie i Żanecie równocześnie, bo wiem że i tam często dojeżdżasz.
– No, ale i cóż mam robić? kiedy słowo honoru daję, nie mogę się odkaraskać, tak mnie baba gwałtownie ciągnie do siebie, i jak długo nie jestem, to fochy, gniewy, wymówki tysiączne… chociaż prawdę powiedzieć, żadna z panien Korzyckich ani się umywała do Emilki… Wystaw sobie sąsiedzie – mówił dalej z uśmiechem – tażeto i ten dureń Maurycy widzę, w ostatnich czasach ma zamiary na Emilkę! A! stary niedołęga, mógłby sobie już dać pokój.
– No! doprawdy? więc jesteście rywalami? – zapytałem.
– Takich rywali się nie obawiam, jak również takiego Kazia albo Buldoga, bo i ten widzę także marzy coś o tem. I nic dziwnego że Emilka traktuje ich wszystkich zgóry, a nawet nieraz, o ile zauważyłem, porządnie ich maltretuje – i ma świętą rację. Kazio smarkacz, student, który powinien jeszcze być w szkołach, nie umie się kompletnie znaleźć w towarzystwie; Buldog od którego propinatorstwo świeże i wódka cuchną z daleka, ordynarjusz, gbur do najwyższego stopnia. Dziwić się potrzeba że Sędzia go znosi w swym domu. Wreszcie Maurycy stary niedołęga, obłożony od stóp do głowy flanelami, egoista, systematyk, który mógłby być dziaduniem Emilki, ale nie jej mężem!!….
W tej chwili zaturkotało przed domem; wyjrzałem przez okno i poznawszy zielony koczyk zaprzężony we dwa rosłe konie, zawołałem:
– O wilku mowa, a wilk tuż. Pan Maurycy.
Skrzywił się Gucio i mruknął:
– Wcale to dla mnie nie ciekawe spotkanie.
Wyszedłem do sieni naprzeciwko gościa, który wtoczywszy się w ogromnych niedźwiedziach, opasany i owinięty kilkoma szalikami, jakby na 30 stopni mrozu, zaczął się z pomocą swego sługi, którego zawsze i wszędzie z sobą wodził, rozbierać.
Powitaliśmy się wzajem uściśnieniem ręki. Pan Maurycy rozbierając się, przy czem sapał i mocno oddychał, rzekł powoli z przekąsem, dźwięcznym swym głosem:
– Widzę tu konie pana Gustawa, zapewne jedzie, lub wraca z jakich podbojów sercowych?
– Tym razem – odrzekłem – wraca z polowania.
Ale słówko o panu Maurycym.
Pan Maurycy, stary kawaler lat 50, wysoki, dobrze zbudowany, o regularnych rysach twarzy prawdziwie polskiej, przypominającej te, które na portretach dawnych polonusów napotykać się dają, z wąsem sumiastym i wyczernionym, łysą wprawdzie głową, co go jednak wcale nie szpeciło, z oczyma wypukłemi i dużemi, powolny, systematyczny, egoista jak prawie każdy stary kawaler, nie lubiący muzyki, nie cierpiący dzieci małych; ale za to lubił zjeść dobrze, i wygodniś był i sybaryta nie lada. Co do przekonań religijnych, byłto sceptyk i niedowiarek; w kościele bywał dla formy, księży nienawidził, a o obrzędach religijnych wiary naszej, zawsze się pogardliwie i z przekąsem odzywał. Posiadał piękną i intratną wioskę, żył wygodnie, i czas miał podzielony systematycznie na wszelkie zatrudnienia. Kurował się zimną wodą, chociaż był zdrów i silny jak lew; nosił się ciepło, obawiając się niezmiernie zaziębienia. Co do wykształcenia, był gładkim w obejściu się, posiadał dużo powierzchownych wiadomości w każdej prawie materji, mówił nieźle po francuzku, a mając przekonania arystokratyczne, chętniej żył z domami uchodzącemi za arystokratyczne w okolicy. Blizkość Wólki i dawna moja z nim znajomość, stanowiły wyjątek, że i mnie dość często odwiedzał.
Gdym go wprowadził do pokoju, kiwnął głową Guciowi, na co mu tenże odpowiedział równem kiwnięciem nie powstając i z miną drwiącą, a kiwając nogą palił dalej cygaro. Następnie pan Maurycy dmuchając i sapiąc usiadł około okna, obróciwszy się prawie tyłem do swego rywala.
– Oto są miłe stosunki – pomyślałem – dwóch sąsiadów miedzą tylko od siebie rozgraniczonych.
Rozmowa zaczęta o kartoflach, zasiewach, polowaniu, toczyła się kulawo i z przerywaniem. Trudną była moja rola gospodarza chcącego bawić gości rozmową, bo pan Maurycy odzywał się tylko do mnie, pan Gustaw również kiedy niekiedy tylko do mnie się zwracał. Ogólnej zaś rozmowy pro – wadzić było niepodobna, bo antagoniści widocznie niechętnie i z ukosa patrząc na siebie, zupełnie nie mieli ochoty mówić z sobą.
Niebawem znów zaturkotało przed domem, a w sieni ozwał się donośny głos pana Franciszka, także mego blizkiego sąsiada.
Dobryto był człowiek ten pan Franciszek, zawsze wesołego humoru; nigdy go jeszcze smutnym i skwaszonym nie widziałem. Werydyk, facecjonista, jednę tylko miał kapitalną wadę, że lubił zapamiętale grać w preferansa. W domu rzadko kiedy przesiadywał, a jeździł za grą po sąsiadach; jeżeli zaś zmuszony był pozostać w domu, to pewnieś go zastał grającego z żoną i siostrą żony w familijnego jak nazywał preferansa. Dom jego tak dalece stał się preferansowym, że nie tylko oboje gospodarstwo, i dzieci ich małe, ale nawet słudzy w przedpokoju za parawanem, z zamiłowaniem większą część dnia na tej grze trawili. Z przyczyny tej passji preferansowej i tych jego częstych z domu wycieczek, nieład panował w gospodarstwie i w domu. Pan Franciszek poświęcał nieraz najważniejsze interessa i czas najdroższy i najwięcej stanowczy dla tej gry ulubionej.
Zgrywał się prawie zawsze; szczęście że bardzo drogo nie grywał, bo więcej był amatorem samej gry jak szukającym z niej zysku. Pomimo to humoru nigdy nie tracił, a gdy mu się zdarzyło że wygrał, co nader rzadko się trafiało, wówczas był u szczytu szczęścia, i jeszcze weselszym się stawał.
Byłto mężczyzna lat około 50, średniego wzrostu, przyjemnej i uśmiechniętej zawsze twarzy, z małemi blond wąsikami, w stroju zawsze bardzo zaniedbanym, wytartym i potłuszczonym.
– Jak sia majete, zdorowi buliśte? – zawołał całując się zemną. A dobrze żem ich tu złapał, Maurycego i Gucia; byłem i u jednego i u drugiego, i nie zastałem.
Wszedłszy do pokoju i witając się z nimi, mówił głośno.
– A bodaj was, szczob was! jak wy się kręcicie, że was zastać w domu nie można; a jużem się stęsknił za wami prawdę mówiący. Jakże to już dawno pułki nie robiliśmy z sobą! ale to widzę wam w głowę zajechały romanse, jednemu i drugiemu. Co przyjadę do którego, to niema; a gdzie? w Olchowcach cholewki się smaży przy pannie Emilji. Winszuję, tylko ciekawym, jeżeli rywalizujecie, kto palmę pierwszeństwa otrzyma?
Pan Maurycy bardziej jeszcze odwrócił się ku oknu, a Gucio zaczął kiwać nogą i uśmiechał się zarozumiale.
Pan Franciszek następnie stanąwszy przed panem Maurycym, zaczął z dosadnemi gestami, rozmachując rękami i do taktu nogą bijąc, śpiewać:
"Kazali didowi diżku mysyty diżku mysyty
Kazali didowi diwku lubyty diwku lubyty
Oj didu didu!"…
Pan Maurycy widocznie nieukontentowany, ruszał ramionami, odwracał się coraz bardziej do okna, wreszcie mruknął:
– Koncept nie szczególny.
Gucio zaś śmiał się widocznie ukontentowany, że jego adwersarza wzięto na fundusz. Pan Franciszek widząc nieukontentowanie i dąsy pana Maurycego, zaczął się śmiać i biorąc go za rękę rzekł przyjaźnie:
– No, no, ależ to żarty, żarty, zresztą co to poradzić z taką pustą głową jak moja… Gospodarzu! – rzekł zwracając się do mnie – przepraszam cię, ale twoich gości nie puszczę dopóki pulki nie zrobim.
– Ja grać nie będę – stanowczo rzekł pan Maurycy spoglądając nienawistnie na Gucia.
– I ja także – odrzekł tenże sucho.
– Ale musicie, jak mnie kochacie, ja taki stęskniony! o tak nie tracąc czasu pulkę zrobim we trzech, bo gospodarz grać niebardzo lubi, a co najważniejsza, że fuszeruje. Każ dać stolik – mrugając na mnie nalegał pan Franciszek.
Pan Maurycy i Gucio chociaż nie byli tak passjonowani do gry jak pan Franciszek, jednakże także grę lubili; po wielu więc jeszcze wzdraganiach się, gdym kazał stolik przyrządzić, pan Franciszek gwałtem ich prawie pociągnął, i we trzech do gry zasiedli.
Kazałem tymczasem podać herbatę.
W czasie gry przypatrywałem się pilnie grającym.
Pan Maurycy usiadł bokiem do Gucia, i uważałem że strzegł pilnie, aby ich ręce nie dotknęły się przy zbieraniu kart i zadawaniu. Licytacja z ich strony odbywała się głosem suchym, niechętnym i stanowczym, zresztą obaj uporczywie milczeli. Panu Franciszkowi za to przez cały czas gry, usta się nie zamykały.
Onto był twórcą terminów rymowanych preferansowych, które się w okolicy przyjęły i rozpowszechniły; to też i teraz sypał niemi jak z rękawa,. stosując do każdego koloru w który grał, i do każdej sytuacji w której się znajdował.
I tak grając w piki wołał:
Wiecie smyki
Że gram w piki.
W trefle:
Kolor nie wielki
Gram w trefelki.