Wyjątkowe święta lorda Weybourn - ebook
Wyjątkowe święta lorda Weybourn - ebook
Tess straciła rodziców w bardzo młodym wieku i dorastała pod opieką ciotki w Gandawie. Po jej śmierci postanowiła wrócić do Anglii i dzięki pomocy zaprzyjaźnionych zakonnic szukać posady guwernantki. W drodze uległa jednak wypadkowi, a pomoc i eskortę do samego Londynu zaproponował jej nieznajomy dżentelmen. Nieznajomy dotrzymał słowa i pożegnał Tess dopiero pod bramą klasztoru. Tam jednak odmówiono jej schronienia. Siostry widząc towarzyszącego jej mężczyznę, największego uwodziciela Londynu, lorda Weybourn, uznały, że została pozbawiona czci. Zrozpaczona Tess postanawia jeszcze raz poprosić lorda Weybourn o pomoc…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2543-4 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alex nie tak wyobrażał sobie zawarcie znajomości z Tess Ellery. Alexander James Vernon Tempest, wicehrabia Weybourn, był uosobieniem umiaru, elegancji, dobrych manier i sprawności fizycznej – niemal w każdych okolicznościach. Niemal.
Ślizganie się na oblodzonym bruku Gandawy trudno wszakże zaliczyć do normalnych okoliczności, a już na pewno nie w bladym świetle późnego listopadowego popołudnia, kiedy myśli zaprząta perspektywa spędzenia czasu przy ogniu na kominku w towarzystwie przyjaciół i ze szklaneczką rumu w dłoni.
Mur klasztorny był wysoki i… twardy. Alex odbił się od niego i wpadł na odzianą w szarości i czerń zakonnicę, której sylwetka zlewała się z ciemnym tłem ulicy. Z krzykiem upadła na bruk, upuszczając czarną walizkę, która wylądowała na progu zamkniętej bramy klasztornej.
Alex podniósł się.
– Przepraszam. Siostra pozwoli… – Wyciągnął ku niej rękę. Siedziała na trotuarze, podpierając się dłonią w czarnej mitence. Czarny kapelusz obrzeżony tego samego koloru wstążką zjechał jej na nos. Odsunęła go w tył, żeby móc spojrzeć na Aleksa.
– Nic mi nie jest.
– Doskonale. Jest siostra Angielką? – Widział tylko dolną część owalu jej twarzy, resztę osłaniało rondo kapelusza. Głos brzmiał młodo.
– Tak, ale…
– Pomogę siostrze wstać.
Z westchnieniem rezygnacji podała mu obie dłonie. Stanąwszy na nogach, zachwiała się i już w następnej chwili znalazła się w jego ramionach.
– Och!
Alex niczego nie widział poza jej wzdętą peleryną i buńczucznym kapeluszem, ale jego ciało otrzymało nieomylny przekaz. Była młoda. I szczupła. Wyczuwał jej krągłości. Zniżył głowę. Pachniała mydłem i wilgotną wełną. Weź się w garść, człowieku. Zakonnice to owoc zakazany, upomniał się w duchu.
– Zadzwonię do furty – zaproponował. Zardzewiały łańcuch dzwonka zwisający u bramy mógł skusić tylko naprawdę zdesperowanego przestępcę, szukającego schronienia przed wymiarem sprawiedliwości, jednak osłonięty kratą wizjer w masywnych deskach sugerował, że sanktuarium mogło się okazać jeszcze bardziej niegościnne niż więzienna cela. – Podejrzewam, że siostra skręciła kostkę.
Znieruchomiała w jego ramionach.
– Ależ nie. Dziękuję…
– Uważam jednak, że powinienem zawołać kogoś, żeby siostrze pomógł.
– Doprawdy, dziękuję. Szłam do portu nad kanałem. Jestem umówiona z siostrą Clarą.
Głos brzmiał świeżo, był miły, chociaż musiała być na niego zła. Panowała nad irytacją, zapewne za przyczyną klasztornego wychowania. Mimo wszystko, dało się w niej wyczuć pewne napięcie, a nawet smutek. Alex miał wprawę w wyczuwaniu tego, czego nie wyrażają słowa. Potrafił to każdy, kto zajmował się negocjacjami handlowymi.
Irytacja była oczywista i zrozumiała. Przewrócił ją. Mógłby przynajmniej za to odprowadzić ją tam, dokąd sobie życzyła, a nie nalegać, by udała się tam, gdzie sądząc po niechęci, z jaką spozierała na klasztorną bramę, znaleźć się nie chciała.
– Powinna siostra pójść do doktora. Niechby sprawdził, czy nie ma złamania kości. Nad którym kanałem? – zapytał, schylając się po jej walizkę.
– Nad tym, z którego odchodzą statki do Ostendy. Siostra Clara prowadzi tam niewielkie schronisko dla podróżnych. Zamierzam u niej przenocować, a z samego rana wyruszyć do Ostendy, ale…
– Wiem, gdzie to jest. Tak się składa, że idę w tym samym kierunku i znam pewnego lekarza, który mieszka po drodze.
– Nie chcę panu sprawiać kłopotu.
– Siostra nie może chodzić, a tu nie widać żadnej dorożki… jak zwykle, kiedy człowiek jest w potrzebie. Nie nadłożę drogi.
Prawdę powiedziawszy, Grant, do którego zamierzał wstąpić, nie był lekarzem, chociaż prawie ukończył w Edynburgu studia medyczne, zanim je porzucił.
– Tak, ale ja…
– Nie ma siostra pieniędzy? – Alex przypomniał sobie, że zakonnice zazwyczaj bywają bez grosza. – Niech siostra się tym nie martwi. Biorę wszystko na siebie. Ten lekarz to mój przyjaciel. Jak siostrze na imię? Ja nazywam się wicehrabia Weybourn. – Alex zazwyczaj nie chwalił się swoim tytułem, ale tym razem uznał, że skłoni ją do tego, by mu zaufała.
Poruszyła się niespokojnie. Była zapewne przerażona tym, że niesie ją na rękach mężczyzna, ale skoro nie chciała wracać do klasztoru, nie pozostawało jej nic innego, jak się z tym pogodzić. Alex zaś starał się mężnie nie ulegać wrażeniu, jakie sprawiały na nim krągłości jej ciała.
– Teresa.
– Siostra Teresa. Wspaniale. Już jesteśmy blisko.
Przez gęstniejący mrok przebijały się światła gospody Pod Czterema Żywiołami. Alex zmierzał ku nim jak żeglarz ku znajomej, bezpiecznej przystani.
– To gospoda?
– Bardzo przyzwoita – zapewnił, otwierając barkiem drzwi wejściowe. W środku było widno, ciepło i gwarno. – Gaston! – zawołał.
– Lord Weybourn! – Z zaplecza wybiegł właściciel. – Miło pana widzieć. Pozostali panowie już czekają w tej samej osobnej sali co zawsze.
– Dziękuję, Gaston. – Alex ruszył ku drzwiom po prawej stronie. – Herbaty? Kawy? Czego się siostra napije?
– Panowie? W osobnej sali? Lordzie Weybourn, proszę mnie natychmiast postawić…
– Podajcie herbatę – poprosił Alex. Herbata dobrze zrobi tej zakonniczce. A jeśli ona nie przestanie tak się wiercić w jego ramionach, jemu też się przyda. Stanowczo zbyt długo obywał się bez kobiety.
Drzwi za sobą zamknął kopniakiem i oparł się o nie plecami, żeby ochłonąć. Nie wiedział, że zakonnice nie noszą gorsetów. Przyjemny ciężar małego damskiego biustu, jaki czuł na ramieniu, wprawiał go w konsternację. Reagował jak żółtodziób i nie był z siebie zadowolony.
– Cóż to za dramat, drogi Aleksie? – Crispin de Feaux wstał i z zimną obojętnością popatrzył na scenę pod drzwiami. Alex nie był pewny, czy gdyby wpadł do pokoju goniony przez sforę wymachujących szablami żołnierzy, Cris okazałby więcej emocji. – Zacząłeś uprowadzać z klasztorów zakonnice?
– Nie opowiadaj bredni.
Grant Rivers zdjął nogi z metalowej barierki przed kominkiem i również wstał. Gabriel Stone rzucił garść kości do grania na stół. – Ile stawiasz?
Alex ostudził jego zapał groźnym spojrzeniem. Złożył swój słodki ciężar na kozetce przed kominkiem.
– Poślizgnąłem się na lodzie i przewróciłem siostrę Teresę. Chyba skręciła kostkę. Pomyślałem, że powinieneś ją obejrzeć, Grant.
– Bez obawy, jest siostra w dobrych rękach. Zaraz będzie herbata. To Grantham Rivers. On się zna na skręconych kostkach.
Teresa zauważyła uśmiech, jaki lord Weybourn posłał doktorowi, zanim odszedł, i dołączył do dwóch pozostałych panów.
– Nie jestem…
– …zakonnicą. – Doktor usiadł. Był miły, ale wydawał się zażenowany. – W odróżnieniu od Aleksa wiem, że zakonnice noszą kornety i nie chodzą same po ulicach.
– Czy żaden z was nigdy nie pozwoli kobiecie dokończyć zdania? – zapytała.
Od ubiegłotygodniowej rozmowy z matką przełożoną była nieustannie wytrącona z równowagi. Bardzo by chciała odzyskać stan spokojnej rezygnacji, dzięki któremu przetrwała o zdrowych zmysłach lata, jakie upłynęły od śmierci rodziców. Ten wypadek wprawił ją w nieznane do tej pory uczucie irytacji.
A może tak działa na kobiety towarzystwo mężczyzn? Odkąd ukończyła trzynaście lat, jej styczność z przedstawicielami rodzaju męskiego ograniczała się do księdza, starego ogrodnika i sporadycznych kontaktów z kupcami. Teraz była sama z czterema panami. Dobrze, że byli trzeźwi i sprawiali przyzwoite wrażenie.
– Przepraszam. Zazwyczaj demonstrujemy o wiele lepsze maniery. Aleksowi jest na pewno wstyd, że przez swoją niezręczność naraził panią na upadek, ale ja nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Jak powinienem się do pani zwracać?
– Panna Ellery. Tess Ellery, doktorze.
– Nie jestem doktorem. Nazywam się Grantham Rivers. Niewiele mi brakowało do ukończenia studiów medycznych w Edynburgu, mogę więc śmiało zajmować się leczeniem drobniejszych uszkodzeń ciała. Pozwoli pani, że odwieszę jej okrycie i kapelusz? Będzie pani musiała zdjąć but i pończochę. Potrzebuje pani pomocy służącej?
Wyglądał na człowieka poważnego i godnego zaufania. Zważywszy na to, że nigdy w obecności mężczyzny nie zdjęła żadnej innej części garderoby oprócz rękawiczki, Tess nie potrafiła się sobie nadziwić, że nie jest wzburzona. Może jej zdolność do osiągania tego stanu wyczerpała się, kiedy zwalił ją z nóg, a potem niósł na rękach pewien wysoki, silny i pewny siebie arystokrata.
– Panno Ellery? – Rivers czekał cierpliwie. Tess zdobyła się na uśmiech, który zastygł jej na ustach, gdy napotkała jego spojrzenie. Takich smutnych oczu nigdy jeszcze nie widziała. Poczuła się niezręcznie, jak gdyby naruszyła czyjąś żałobę albo nieodpowiednio zachowała się na pogrzebie.
– Nie, nie potrzebuję. Poradzę sobie sama.
Rozwiązała kokardę kapelusza i rozpięła klamrę peleryny. Rivers złożył jej okrycie na oparciu kanapy. Ustawił się tyłem do niej, osłaniając przed obecnymi w pokoju, kiedy sięgała do podwiązki i rolowała w dół pończochę.
– Nie mogę zdjąć buta.
– Stopa jest opuchnięta. – Ukląkł przed nią. – Zobaczymy, czy da się go zdjąć bez rozcinania cholewki.
– Dobrze. – Wolałaby tego uniknąć, bowiem to były jedyne buty, jakie miała.
– Nic panią nie boli oprócz kostki? – Zaczął delikatnie ściągać but. – Nie uderzyła się pani w głowę, nie uszkodziła nadgarstka?
– Nie, dokucza tylko kostka.
Badanie było bolesne, mimo że Rivers starał się być bardzo delikatny. Żeby zapomnieć o bólu, Tess popatrzyła ponad jego głową na trzech pozostałych mężczyzn. Stanowili przedziwne towarzystwo, ale widać było, że dobrze się ze sobą czują.
Lord Weybourn złapał jej spojrzenie i uniósł pytająco brew.
– O, tu panią boli? – zapytał Rivers. – Przepraszam. Gdzie jeszcze? Tutaj? Może pani poruszyć palcami? Doskonale. A wyciągnąć palce do przodu? Nie? Niech pani nie próbuje, jeśli jest to bolesne.
Zdawało się, że Rivers wiedział, co robi. Stopa wymagała obandażowania. Tess zmartwiła się, że nie włoży, a już na pewno nie zasznuruje buta, ale postanowiła nie martwić się na zapas. Towarzystwo tych mężczyzn nie było krępujące. Żaden nie mierzył jej ukradkowymi spojrzeniami, nie mrugał do niej, nie robił niestosownych uwag. Uspokoiła się i postanowiła zaufać swojemu osądowi, że jest bezpieczna.
Jego lordowska mość siedział oparty o krawędź stołu i słuchał, co do niego mówi amator gry w kości. Teraz, kiedy zdjął kapelusz i płaszcz, okazało się, że nie tylko jego maniery były wytworne, ale także i ubiór. Tess, która spędziła dziesięć lat w klasztorze i nie znała się na męskiej garderobie, potrafiła mimo wszystko dostrzec, z jak kosztownego materiału i z jaką doskonałością uszyto jego marynarkę i spodnie.
Na tle swoich przyjaciół wicehrabia wyróżniał się również wyjątkową urodą. Powiedzieć, że był przystojny, to mało. Przystojny to był Rivers, który szykował teraz zimny kompres na jej stopę. Typowy Anglik, postawny, z prostym nosem, błyszczącymi brązowymi włosami i zielonymi oczami. Chłodny blondas wyglądał jak święty z witrażu kościelnego, pociągający, a jednocześnie budzący obawę. Nawet amator gry w kości był na swój sposób atrakcyjny z burzą czarnych włosów na głowie i cygańskimi ciemnymi oczami.
Lord Weybourn miał ciemnoblond włosy, cienki nos, wydatne kości policzkowe i orzechowe oczy pod ciemnymi brwiami. Nieco groźny i tajemniczy wygląd nadawały mu usta – ruchliwe, niekiedy rozchylone w półuśmiechu, innym razem niebezpiecznie zaciśnięte.
Ich spojrzenia znowu się spotkały. Wstał i zbliżył się.
– Rivers sprawia pani ból? Mam nadzieję, że nic pani nie złamałem.
– Na szczęście nie – odpowiedział Rivers. – Uwaga, poczuje pani chłód – rzekł do Tess, okładając jej kostkę kompresem, z którego ściekała woda. – Potem, kiedy pani wypije herbatę, unieruchomimy stopę bandażem.
– To bardzo przyjemna gospoda – zauważyła Tess. Potrzebowała neutralnego tematu. Nie nawykła do rozmów z mężczyznami. – Często się tu panowie zatrzymują?
– Zawsze kiedy jesteśmy w długiej podróży – odparł lord Weybourn. – Nawet w czasie wojny lubiliśmy tu zaglądać w różnych przebraniach. Pod Czterema Żywiołami. Już sama nazwa bardzo nam odpowiada, albowiem koresponduje z naszymi nazwiskami.
– Jak to? O ile wiem, cztery żywioły to powietrze, woda, ogień i ziemia. Jak się zatem panowie nazywacie?
– Alex nosi nazwisko Tempest; burza kojarzy się z powietrzem.
– A pana nazwisko, rzecz oczywista, kojarzy się z wodą, panie Rivers.
– Cris nazywa się de Feaux, a feu znaczy ogień po francusku.
– Naturalnie. – Tess potrafiła sobie wyobrazić zimnego blondyna jako archanioła z gorejącym mieczem w dłoni. A jak nazywa się czwarty?
– Gabriel Stone, czyli kamień.
Weszła służąca z herbatą i postawiła tacę na siedzeniu obok. Tess nie spodziewała się, że herbacie będą towarzyszyły ociekające miodem ciasteczka. Lord Weybourn sięgnął po jedno i odszedł do kolegów.
– Niech pani je – zachęcił Rivers.
– Boję się, że nie będę umiała przestać – odpowiedziała Tess.
Zupa jarzynowa z pełnoziarnistym chlebem, którą jadła w południe, była pożywna, lecz nie wyróżniała się szczególnym smakiem. Te ciasteczka były natomiast godne uwagi na pewno nie tylko ze względu na swoją wartość odżywczą. Tess pociągnęła łyk herbaty – z cukrem! Może warto spróbować chociaż jedno? – walczyła ze sobą. Pogardzenie nimi byłoby nieuprzejmością wobec gospodarzy.
Pół godziny później oblizywała ze smakiem palce. Na talerzu pozostały tylko okruchy i rozmazany miód. Rivers bez komentarza odstawił tacę na stół.
– Teraz obandażuję pani stopę, a potem okryję panią kocem. Może się pani zdrzemnąć. Wyziębła pani. Odpoczynek nie zaszkodzi.
Nie mogła odmówić mu racji, tym bardziej że nie była w pośpiechu. Siostra Clara spodziewa się jej dopiero na kolację. A tutaj było tak… interesująco. Ciepło i słodko. Ta przygoda zaczynała się podobać Tess. Wiedziała, że nie powinna tu być, ale ci panowie sprawiają wrażenie takich niegroźnych, wręcz naiwnych…
Oczy jej się kleiły. Ostatniej nocy było zimno, a myśli kłębiące się w głowie nie dawały zasnąć. Pan Rivers ma rację. Krótka drzemka wzmocni ją przed tym, co ją czeka: wydawanie wieczornej polewki skromnym podróżnym, którzy potem owinięci płaszczami ułożą się do snu na ławach, podczas kiedy ona będzie próbowała zasnąć w zimnej celi na twardym łóżku obok chrapiącej siostry Clary. Te polewane miodem ciasteczka to odpowiednia rekompensata za męki, które ją czekają w nocy, uznała Tess, wtulając się w róg kanapy. Zamknie oczy tylko na chwilę.
Znowu lord Weybourn. Czuła cytrynową wodę kolońską i dotyk wykrochmalonej koszuli. Wydawało się rzeczą naturalną, że oparła głowę na jego ramieniu i wdychała jego męski zapach.
– Będzie panią bolał kark od tego spania półleżąc w rogu kanapy, siostrzyczko. A my mamy zamiar pohałasować. Tu jest cichy pokoik, w którym może się pani przespać.
– A siostra Clara… – zaprotestowała, chociaż propozycja brzmiała kusząco.
– Pamiętam. Czeka na panią w porcie nad kanałem. Rano ma pani statek do Ostendy. Zdąży pani.
Dlaczego siostry opowiadają takie głupstwa o mężczyznach? Ktoś pomyślałby, że to krwiożercze bestie… Ci czterej są mili i godni zaufania… A materac na pewno jest miękki.
– Dziękuję – wymamrotała i odpłynęła w niebyt.
– Cała przyjemność po mojej stronie, siostrzyczko.
Drzwi zamknęły się. Nic nie zakłócało panującej w pokoju ciszy.ROZDZIAŁ DRUGI
Obudziła się. Wciąż było widno. Widocznie nie spała za długo, choć musiała przyznać, że wydało się to jej podejrzane… Podeszła do okna i odsunęła zasłonę. Przez podwórko szła służąca z koszem bielizny do prania, a za nią podążał stajenny z wiadrem wody. Tess zrozumiała, że przespała całą noc.
Pokuśtykała do drzwi i otworzyła je. Czterej mężczyźni wciąż tkwili wokół stołu. Amator gry w kości i blondas grali w karty z zapałem wystarczającym na kolejnych dwanaście godzin. Rivers jedną ręką napełniał kufel piwem, a w drugiej trzymał bułkę, z której wystawał gruby plaster szynki. Lord Weybourn – nieznośny, irytujący lord Weybourn, spał na krześle z nogami na stole wśród porozrzucanych kart. Nie chrapał i miał zamknięte usta.
– Lordzie Weybourn!
– Au! – uderzył głową o ścianę za krzesłem.
– Dzień dobry, panno Ellery. Wyspała się pani? – zapytał Rivers.
– Mówiłam mu, że muszę dotrzeć do portu. Uprzedzałam, że statek odpływa wcześnie rano – wskazała głową lorda Weybourn.
– Wciąż jest wcześnie rano. – Lord Weybourn wstał i Tess zauważyła, że przespana w ubraniu na krześle noc nie odbiła się na jego prezencji. Wyglądał nadal nieskazitelnie. O tym jak ona wygląda, wolała nie myśleć.
– Która godzina?
– Minęła dziewiąta – odezwał się blondyn, spojrzawszy na zegar nad kominkiem.
– Toż to prawie południe! Mój statek już odpłynął. – Pokuśtykała do najbliższego krzesła i usiadła.
– Popłynie pani następnym. Odchodzą dość często.
– Nie mam pieniędzy na drugi bilet – jęknęła. Gdyby potrafiła kląć, to nadarzyła się ku temu znakomita okazja. Dziwne, że do tej pory nie odczuwała braku tej umiejętności. – Mam bilet na statek, który odpływał o czwartej. Dociera do Ostendy w sam czas, żeby zdążyć na drugi, udający się do Anglii. Na ten też mam bilet. Nie mogę wrócić do klasztoru i prosić o dodatkowe pieniądze. Nie zdołałabym ich nigdy oddać.
– Nie ma pani pieniędzy? – zapytał lord Weybourn z irytującym uśmiechem. – Rozumiem pani wzburzenie.
– To nie wzburzenie. – W klasztorze nie wolno było ulegać wzburzeniu. – Tylko bezradność. Pan mnie przewrócił, przyprowadził mnie tu i położył spać. I obiecał obudzić na czas, żebym zdążyła na statek. Teraz to pański problem. – Popatrzyła na niego tak, jak to robiła matka przełożona, kiedy chciała uzyskać od niej przyznanie się do większego lub mniejszego grzechu. Przełożonej udawało się to bez słów. Tess nie liczyła jednak na to, że lord Weybourn znajdzie rozwiązanie.
– Żaden problem – powiedział. – Grant i ja wybieramy się dzisiaj powozem do Ostendy. Pojedzie pani z nami, a ja ufunduję pani bilet na statek do Anglii.
To była prosta droga na pokuszenie. Nic dziwnego, że tak gorąco ostrzegały przed nią siostry w klasztorze. Silny i atrakcyjny mężczyzna, pyszne ciasteczka, noc w wygodnym łóżku, a za ścianą czterech dżentelmenów. Już tylko to wystarczało. A tu jeszcze czeka ją podróż w powozie sam na sam z dwoma panami…
Tess nie była pewna, czy wolno dowierzać lordowi Weybourn, ale pan Rivers sprawiał wrażenie człowieka godnego zaufania.
– Dziękuję, milordzie. To wystarczy. – Ten powóz na pewno będzie wygodny. Żaden z tych panów, nawet ów gracz w kości, nie wyglądał tak, jakby żałował sobie osobistych wygód. Tess zaniepokoiło tylko to, że wcale się nie spieszyli do wyjazdu. – Kiedy wyruszamy i jak długo potrwa podróż?
– Od siedmiu do ośmiu godzin.
– Więc przyjedziemy o zmroku. Czy statki wypływają na noc w morze?
– Nie będziemy pędzili po błotnistych drogach, żeby zdążyć na nocny statek.
– Ja, owszem, popłynę do Leith nocnym statkiem, który odpływa o dziewiątej – wtrącił Rivers. – Ale ja się spieszę, a pani powinna odpoczywać, panno Ellery.
– Ja też się spieszę – zapewniła.
– Zakonnice się spieszą? – zapytał Weybourn, który konferował przez chwilę pod drzwiami z właścicielem gospody.
– Oczywiście. A pan doskonale wie, że ja nie jestem zakonnicą. Chociaż spodziewają się mnie w londyńskim domu zakonnym…
– Przeprawa przez kanał może trwać długo ze względu na kapryśną pogodę. Nikt nie będzie się o panią martwił, jeśli się pani spóźni o dzień czy dwa. Chyba że ktoś leży na łożu śmierci. – Tess pokręciła przecząco głową. – A zatem nie ma się co spieszyć. Warto zadbać o dobre wrażenie w nowym miejscu. Śniadanie jest w drodze.
Tess świerzbiła ręka, żeby użyć grzesznej przemocy. Musiał to zauważyć zimny blondyn.
– Nie warto z nim się spierać, panno Ellery. Pani pozwoli, że dopełnię prezentacji. Jestem Crispin de Feaux, markiz Avenmore. Riversa pani już zna. A ten – wskazał trzeciego – chociaż trudno w to uwierzyć, to żaden miejscowy rzezimieszek, lecz Gabriel Stone, hrabia Edenbridge.
Edenbridge wstał, ukłonił się z przesadną kurtuazją, po czym wrócił do kart.
– Poprosiłem o gorącą wodę – powiedział Rivers. – Lepiej się pani poczuje, kiedy się pani nieco odświeży i zje śniadanie.
Tess wróciła do sypialni. Usiadła na łóżku, czekając na służącą z wodą. Wiedziała, kogo winić za to, że znalazła się w tej kłopotliwej sytuacji, ale ponieważ była damą – a raczej została wychowana na damę – uznała, że lepiej zagryźć zęby, nic nie mówić i zachowywać się z godnością. Co do śniadania, to jeśli sprawy będą się toczyły w takim tempie, minie południe, zanim je skończą.
– Trzymam tutaj własny powóz i konie – wyjaśnił lord Weybourn, kiedy Tess wykrzykiwała zachwyty nad miękko tapicerowanym wnętrzem. – Konie pocztowe i wynajęte powozy bywają nie do przyjęcia.
– Często pan podróżuje na kontynent?
Bez sprzeciwu pozwoliła, żeby Rivers otulił jej wyciągnięte na siedzeniu nogi kocem, pod który włożył owiniętą we flanelę gorącą cegłę. Będzie korzystała ze wszystkich wygód, jakie oferuje ta podróż, zwłaszcza że w przyszłości nie ma co liczyć na kolejną okazję podróżowania takim eleganckim ekwipażem.
– Równie często, co pozostali.
Lord Weybourn wyciągnął się na całą swoją długość w rogu przeciwległego siedzenia, Rivers usadowił się w drugim. Tess zauważyła, że oddali jej lepsze siedzenie, twarzą w kierunku jazdy.
– Cris – lord Avenmore – jest dyplomatą. Spędza połowę czasu na kongresie, drugą poświęca tajemniczym czynnościom, o które lepiej nie pytać. Gabe uwielbia podróże, zwłaszcza jeśli uda mu się spotkać jakiegoś głupca, który odważy się usiąść z nim do stolika karcianego. Grant kupuje tutaj konie.
– Hoduję konie – wyjaśnił Rivers. – Od czasu do czasu przyjeżdżam w poszukiwaniu osobników ciekawych kontynentalnych ras.
– A pan, milordzie?
– Na imię mi Alex. – Obdarzył ją zawadiackim uśmiechem. – Uznam, że nie uzyskałem pani przebaczenia, jeśli przez całą drogę do Londynu nie przestanie mnie pani tytułować.
Nie wydawało się to Tess właściwe, ale taka swoboda była być może zwykłą rzeczą wśród arystokratów.
– Niech tak będzie. Muszę jednak zauważyć, że nazwisko Tempest wydaje mi się bardziej odpowiednie dla pirata niż wicehrabiego.
– On jest piratem – mruknął Rivers. – Przetrząsa kontynent w poszukiwaniu łupu i ukrytych w ziemi skarbów.
– Dzieł sztuki i antyków, mój drogi Grancie! – Alex roześmiał się. – W żadnym razie ukrytych w ziemi. Wyobrażasz sobie mnie z łopatą?
Tess widziała grę mięśni Weybourna pod świetnie skrojonym ubraniem. Takiej tężyzny nie osiągnął kopaniem dołów w ziemi łopatą, prędzej wymachiwaniem szablą.
– Jestem koneserem niczym pies wyczulony na zapach trufli. Przemierzam bezdroża kontynentu wyniszczonego wielką wojną.
– Pan wybaczy – ośmieliła się wtrącić Tess – czy to nie jest działalność handlowa? Sądziłam, że arystokratom nie wypada zajmować się handlem. – A już na pewno nie przyznawać się do tego.
– W przeciwnym wypadku grozi nam śmierć towarzyska – potwierdził obawy Tess Rivers. – Dlatego ci spośród nas, którzy nie mają odziedziczonych pieniędzy po rodzinnie, prowadzą grę pozorów. Ja zajmuję się hodowlą dla własnej satysfakcji, a jeśli sprzedaję konie, to wyłącznie po znajomości, jeśli ktoś mnie ubłaga o zwierzę z linii gwarantującej zwycięstwo na torach wyścigowych. Alex służy poradą tym, którzy mają więcej pieniędzy niż gustu i potrafią należycie odwdzięczyć się za piękny i rzadki przedmiot z jego kolekcji, który przysporzy splendoru ich świeżo nabytym pałacom. Gabe zaś to hazardzista, co jak najbardziej uchodzi w towarzystwie. Dziwne tylko, że rzadko przegrywa, ale nie można z tego tytułu czynić zarzutu dżentelmenowi, chyba że przyłapie się go na oszustwie.
– Oszukuje?
– Ma diabelskie szczęście, matematyczny umysł i silną wolę, która mu podpowiada, kiedy przestać. Zabiłby każdego, kto zarzuciłby mu nieczystą grę – powiedział Alex. – Warto jeszcze wiedzieć, że tylko Cris jest parem. Reszta z nas ma jedynie widoki na odziedziczenie tytułów uprawniających do zasiadania w Izbie Lordów. Cris jest prawdziwym markizem… A co pani powie nam o sobie, siostrzyczko? Zrewanżuje się nam pani za szczerość?
Doskonale wiedział, że nie jest siostrzyczką, ale może jeśli nie będzie zwracała uwagi na to, że ją tak nazywa, to on przestanie.
– Nie mam żadnych pieniędzy z wyjątkiem tych, które dała mi matka przełożona na jedzenie i przejazd dyliżansem w Anglii. – Tess zdobyła się na beztroski uśmiech, jak gdyby ta informacja była po prostu zabawna. Stan ten nie miał większego znaczenia do czasu rozmowy z matką przełożoną w ubiegłym tygodniu.
Droga Teresa była z nimi od dziesięciu lat, a pięć upłynęło od śmierci jej ciotki, siostry Bonifacji. Dziewczyna, wierna zaszczepionej jej w dzieciństwie wierze anglikańskiej, stanowczo odmawiała przejścia na katolicyzm i z tego powodu, naturalnie, po osiągnięciu dorosłości nie miała co robić w katolickim zakonie. Z innych oczywistych powodów nie mogła nawiązać stosunków ze swoimi krewnymi w Anglii. Matka przełożona nie poskąpiła jej wyjaśnień, co to były za powody.
Teresa miała obecnie dwadzieścia trzy lata, lecz nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie przełożonej, co zamierza uczynić ze swoim życiem. Tym bardziej że miała w głowie kompletny zamęt w związku z tym, co usłyszała.
Musiałam wyglądać jak idiotka, pomyślała, wpatrując się w błotnisty krajobraz przesuwający się za oknami powozu. Uczyła w szkole klasztornej małe dzieci, takie same sieroty jak ona, ale to było zajęcie, które musiało się skończyć z chwilą osiągnięcia przez nią dorosłości, a raczej wtedy kiedy matka przełożona nabrała pewności, że ona nie przejdzie na katolicyzm.
Potrafiła to zaakceptować, nawet jeśli okazało się, że nic nie zostało z pieniędzy przysłanych dla niej przez ojca na ręce ciotki. Da sobie radę. Marzenie o poznaniu rodziny w Anglii, która może wybaczy i zapomni, co zrobili jej mama i tata, ulotniło się. Nie będzie się skarżyła i postara się o tym nie myśleć. Potrafi ciężko pracować i, Bóg jej świadkiem, nie jest przyzwyczajona do luksusu.
Na niebo wtoczyły się ciężkie chmury. Na zewnątrz zrobiło się tak ciemno, że Tess mogła widzieć swoje odbicie w szybie. Pomyślała ze zgrozą, że wygląda jak strach na wróble, i wyprostowała się. Trzeba myśleć pozytywnie, powiedziała sobie w duchu i od razu zauważyła, że twarz ma całkiem niebrzydką.
Co się dzieje z siostrzyczką? Alex obserwował ją spod wpółprzymkniętych powiek. Grant zapadł w drzemkę, on sam też był śpiący po całonocnej grze w karty i wypiciu sporej ilości brandy. Ale coś w wyglądzie siedzącej naprzeciwko kobiety nie dawało mu zasnąć. Jeśli nie była zakonnicą, co robiła w pobliżu klasztoru ubrana jak ostatnie nieszczęście? Jej akcent świadczył o tym, że jest dobrze urodzona. Maniery – jeśli nie próbowała być dla niego niemiła – miała nienaganne. Na pewno wychowano ją na damę.
Alex z zasady lubił zagadki, zwłaszcza zagadkowe damy, ale Teresa nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, a to kładło się cieniem na perspektywie ich znajomości. Jej problemem nie była skręcona kostka i irytacja z powodu statku, który jej uciekł. To pewne. Starała się nadrabiać miną, ile razy sobie przypomniała, że trzeba. Nie była tchórzem ta jego zakonniczka…
Uśmiechnął się do siebie. Zauważyła to i uniosła w górę cienką ciemną brew.
– Jest pani wygodnie, panno Ellery?
– Nadzwyczaj. Dziękuję, milordzie… Aleksie.
– Kostka wciąż boli?
– Nie. Pan Rivers jest cudotwórcą. Nie boli, jeśli nie obciążam jej. To na pewno nic poważnego.
Zamilkła i od razu poczuła się swobodniej. Bez wątpienia w klasztorze nie zachęcano do pogawędek.
– Co będzie pani robiła w Londynie? Zadebiutuje pani w towarzystwie?
Zdjęła kapelusz. Alex przypomniał sobie, jakie miękkie były jej brązowe włosy, które muskały mu policzek, gdy ją niósł do łóżka. Teraz były splecione w ścisły warkocz i spięte w koczek. Zastanawiał się, jak wyglądałyby rozpuszczone. Poruszył się gwałtownie na siedzeniu. Musi przestać myśleć, upomniał się, o długich splotach okalających bladą twarz z różanymi policzkami, rozświetloną parą ciemnych niebieskich oczu.
Panna Ellery roześmiała się i była to pierwsza oznaka wesołości z jej strony, chociaż niepozbawiona nuty melancholii. Przykryła dłonią usta. Wielka szkoda, stwierdził w duchu Alex, ponieważ miała bardzo ładne usta, a były jeszcze ładniejsze, kiedy wyginał je uśmiech.
– Ja i debiut towarzyski? Niestety, nie. Będę mieszkała w zakonie w Londynie tak długo, aż matka przełożona znajdzie mi posadę guwernantki lub damy do towarzystwa.
– W katolickiej rodzinie?
To mogłoby dłużej potrwać, nie tak wiele jest katolickich rodzin w Anglii, tym bardziej w tych kręgach społecznych, w których zatrudniano dobrze ułożone panny w jej typie. W grę mogła wchodzić zapewne tylko bogata anglikańska rodzina kupiecka.
– Nie. Nie tylko. Nie jestem zakonnicą, należę do Kościoła anglikańskiego.
– To co, u licha… to co, w takim razie, robiła pani w klasztorze?
– To długa historia.
– Nasza podróż nieprędko się skończy. Proszę mi ją uprzyjemnić opowieścią, panno Ellery.
– Dobrze – odparła po chwili wahania, bowiem wcale nie była skłonna dzielić się historią swojego życia. – Opowiem ją w największym skrócie. Starsza siostra mojego ojca, Beatrice, przeszła na katolicyzm, co spotkało się z gwałtownym niezadowoleniem rodziny, i uciekła do Belgii, gdzie wstąpiła do zakonu. Papa w końcu zaczął z nią korespondować. Moi rodzice lubili podróże, nawet w czasie wojny, zresztą życie na kontynencie okazywało się często o wiele tańsze. – Zacisnęła usta, uciekła wzrokiem w bok. – Tuż po moich trzynastych urodzinach znaleźliśmy się w Belgii, papa chciał bowiem odwiedzić siostrę.
– Kiedy to było? – Ile ona może mieć lat? Dwadzieścia? – zastanawiał się Alex, usiłując przypomnieć sobie, co działo się przed siedmiu laty.
– Dziesięć lat temu. Mam dwadzieścia trzy lata – wyznała ze szczerością, jakiej nie mógłby się spodziewać po żadnej niezamężnej kobiecie z jego sfery.
– W tysiąc osiemset dziewiątym roku. – Alex przypomniał sobie, co działo się z nim wówczas. Miał siedemnaście lat, kusiła go armia, w końcu jednak do wojska nie wstąpił z tego powodu, że jego ojciec doznałby prawdopodobnie ataku serca na wieść, że syn i spadkobierca po raz pierwszy w życiu robi to, co cieszy się aprobatą rodziców. – Działania wojenne toczyły się wtedy głównie na wschodzie, o ile dobrze pamiętam…
– Chyba tak. – Przygryzła w zamyśleniu dolną wargę i Alex znowu musiał zmienić pozycję. Co się z nim dzieje, zapytał sam siebie po raz kolejny. – W każdym razie w Belgii było dość spokojnie. Przyjechaliśmy do Gandawy. Papa udał się do klasztoru i dostał zgodę na widzenie z ciotką, która przybrała tam imię siostry Bonifacji. Tymczasem w mieście wybuchła epidemia cholery i oboje rodzice zmarli.
Umilkła i znieruchomiała tak, że Alex zastanawiał się, czy już skończyła, ale ona w końcu podjęła swoją opowieść.
– Kiedy papa zrozumiał, że nie wyzdrowieje, wysłał mnie do ciotki i dał mi wszystkie pieniądze, jakie miał. Od tamtej pory mieszkałam w klasztorze… choć nie chcę zostać zakonnicą… a pieniądze rozeszły się na moje utrzymanie. Dlatego jestem gotowa, a raczej zmuszona zacząć nowe życie poza klasztorem.
– Ale ma pani dziadków, ciotki, wujków, jakichś innych żyjących krewnych? Kuzynów?
– Nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić.
Jej wzrok znowu powędrował ku oknu. Coś się za tym kryło, coś, czego mu nie wyznała, ale była zbyt uczciwa, by skłamać.
– A życie klasztorne pani nie przekonało?
– Zawsze wiedziałam, że to nie dla mnie.
Musiała mieć jakichś krewnych. Alex wrócił myślami do poprzedniej kwestii. Może ta zbiegła ciotka spowodowała rozłam w rodzinie, który teraz mścił się na Tess. On dobrze rozumiał, co to znaczy być odrzuconym. Jednak on był mężczyzną, miał pieniądze i cieszył się co najmniej od dziesięciu lat niezależnością.
– Teraz, kiedy poznałem panią bliżej, przyznaję, że nie jest pani stworzona do życia klasztornego – zażartował, mając nadzieję, że odciągnie ją od trudnych wspomnień. – Po pierwsze, ma pani zbyt żywe usposobienie.
Zaczerwieniła się, ale nie zaprzeczyła.
– Usiłuję panować nad swoim temperamentem. Pan mnie sprowokował.
– Niechże się pani nie krępuje. Proszę zwalić winę na mnie. Zniosę to.
Spuściła głowę. Nie jest przyzwyczajona do szermierki słownej z mężczyznami, stwierdził w duchu. Kompletna niewinność, nie ma pojęcia o flircie. Stanowiła intrygującą nowość, dlatego zachowuj się, Tempest.
– Przypuszczam, że grudzień i być może styczeń spędzę w londyńskim klasztorze. Zapewne nie tak łatwo będzie znaleźć posadę guwernantki lub damy do towarzystwa. Szkoda, bo byłoby miło spędzić Boże Narodzenie z jakąś rodziną. Na szczęście, to przyjemny okres, niezależnie od tego, gdzie się go spędza.
– Czyżby?
Alex spróbował przypomnieć sobie ostatnie święta spędzane z własną rodziną. Miał prawie osiemnaście lat. Rodzice nie odzywali się do siebie, młodsze rodzeństwo kłóciło się nieustannie, a podczas świątecznej kolacji jego ojciec stracił panowanie nad sobą przy stole i zachował się niewybaczalnie.
Są rzeczy, które dojrzały mężczyzna potrafi zlekceważyć jako nagły, niepowstrzymany wybuch wyprowadzonego z równowagi rodzica, ale wrażliwy siedemnastolatek nigdy nie przyjmie takich rzeczy ze zrozumieniem. I nigdy nie wybaczy. Zwłaszcza jeśli prowadzą do tragicznego końca.
Alex spakował się i wrócił do Oksfordu, gdzie swoje pierwsze kroki skierował do banku, by podjąć do ostatniego pensa pieniądze zdeponowane na jego imię przez ojca, zanim stary wpadnie na pomysł zamknięcia rachunku. Hulał i robił wszystko, by umocnić ojca w przekonaniu, że jest dokładnie takim bezmyślnym lekkoduchem, jakim widział go ojciec. Od tamtej pory zawsze żył po swojemu.
– Pan wybiera się do domu na Boże Narodzenie? – zapytała.
Alex spostrzegł, że dłuższy czas milczy.
– Wracam do domu, to oczywiste. Ale nie do domu rodzinnego i na pewno nie na Boże Narodzenie.
– Przykro mi. – Widać było, że mu współczuje.
Grant chrapnął głośno i obudził się.
– Wspominacie o Bożym Narodzeniu? Nie powiesz chyba, że jedziesz na Boże Narodzenie do Tempeston, Alex?
– Na Boga, nie. Będą robił to, co zawsze. Zaszyję się u siebie przed kominkiem z butelką brandy, stertą jedzenia i stosem książek i poczekam, aż reszta ludzkości nafaszerowana sentymentami i świątecznym puddingiem powróci do rzeczywistości. A ty co planujesz?
– Pojadę do Whittakera. Chyba pamiętasz, że byłem przy śmierci jego brata w Salzburgu. Mieszka tuż pod Edynburgiem. Obiecałem, że go odwiedzę po powrocie na Wyspy. Jednak nie zabawię tam długo, bo zamierzam udać się stamtąd do swojego dziadka w Northumberlandzie.
– Jak on się miewa? – Grant był spadkobiercą dziadka, po nim odziedziczy tytuł wicehrabiego, bowiem jego ojciec od lat nie żył.
– Jest słaby.
– Pańskie towarzystwo w czasie Bożego Narodzenia na pewno sprawi mu radość – odezwała się Tess.
– Widok Granta zawsze sprawia mu radość – powiedział Alex nie bez irytacji. – Co jest w tych świętach, że ludzie stają się tacy sentymentalni?
Pytanie miało charakter retoryczny, lecz Tess spojrzała na niego tak, jak gdyby oświadczył, że deszcz zaczął padać z dołu do góry.
– Żartuje pan? – Kiedy pokręcił głową, oznajmiła: – Więc panu powiem, chociaż nie mogę uwierzyć, że pan naprawdę nie wie. – Zamilkła, jakby dla zebrania myśli, po czym podjęła: – Zacznijmy od…
Proszę, tylko nie to, pomyślał zdesperowany. Najbardziej nie lubił w Bożym Narodzeniu tego, że niektórzy ludzie tak się nim ekscytowali.
– …zacznijmy od gałązek ostrokrzewu… – ciągnęła niezrażona – …musimy ich naciąć wystarczająco dużo…
Alex nie mógł tego słuchać, ale nie przerywał. Z każdym słowem patrzył na nią coraz bardziej ponurym wzrokiem.