Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyjęci spod prawa Scarlett i Browne - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
4 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Wyjęci spod prawa Scarlett i Browne - ebook

Akcja! Fantazja! Suspens! Humor! Nowy brawurowy cykl książek autora adaptowanej przez Netflix bestsellerowej serii „Lockwood i Spółka”

Strzelaniny na porządku dziennym, czające się na odludziach zniekształcone zwierzęta i potwory, uzbrojeni po szyję prześladowcy i para uciekających wyrzutków – Scarlett McCain i Albert Browne. Oboje z ponurą przeszłością i kłopotami z prawem. Oboje z zadatkami na najbardziej zniesławionych odszczepieńców w krainie, która kiedyś była Brytanią.

 

Seria kataklizmów radykalnie zmieniła oblicze Anglii: duże miasta zniknęły, w miejscu Londynu powstała ogromna laguna. Niedobitki mieszkańców żyją w ufortyfikowanych miastach, pielęgnując tradycyjny styl życia, a po okolicznych dzikich terenach włóczą się dziwacznie przekształcone zwierzęta i bestie.

W tej krainie prawo jest surowo egzekwowane, a za naruszenie przepisów czekają surowe kary: jednych przestępców zabija się na miejscu, innych skazuje na banicję. Tylko nieliczni próbują stawiać opór, a dwoje spośród nich – Scarlett i Browne – swoją zuchwałością, talentem i odwagą przewyższają innych.

Kiedy razem uciekają przez dzicz, walcząc z potwornymi bestiami i unikając prześladowców, Scarlett zdaje sobie sprawę, że Albert Browne skrywa straszną tajemnicę. Czyżby to on miał być najniebezpieczniejszym zagrożeniem ze wszystkich…?

W błyskotliwej, pędzącej na złamanie karku i wciągającej jak wir fabule, Jonathan Stroud przedstawia nam przedziwną parę wyjętych spod prawa sojuszników, którzy wkrótce staną się najbardziej znanymi renegatami w Brytanii.

 

Amazon Studios zapowiedział produkcję filmową na podstawie powieści z Phoebe Dynevor („Brigertonowie”) w roli głównej!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67784-02-3
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

− 1 −

Nad mo­kra­dłami wstał blady wil­gotny po­ra­nek, gdy Scar­lett McCain obu­dziła się obok czte­rech mar­twych męż­czyzn. Czte­rech! Nie miała po­ję­cia, że było ich aż tylu. Nic dziw­nego, że czuła się tak bar­dzo obo­lała.

Roz­wi­nęła na ziemi wy­trzą­śnięty z tuby dy­wa­nik mo­dli­tewny. Usia­dła na nim po tu­recku i spró­bo­wała me­dy­ta­cji, ale cztery wpa­trzone w nią trupy i pul­su­jąca bó­lem rana ręki sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiały. W ta­kich wa­run­kach nie spo­sób się skon­cen­tro­wać. Mu­siała coś zjeść i na­pić się kawy.

Wstała i spio­ru­no­wała wzro­kiem le­żące naj­bli­żej ciało: tęgi, czar­no­brody miesz­ka­niec Cot­swolds w dżin­so­wych spodniach i kurtce. Nie­młody, mógłby być jej oj­cem. Ba, może na­wet był jej oj­cem. Na jego twa­rzy, wci­śnię­tej po­licz­kiem w błoto i ka­mie­nie, ma­lo­wał się gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Tak, tak, każdy ma ja­kieś pro­blemy – po­wie­działa Scar­lett. – Do­sta­łeś za swoje, nie trzeba było na mnie na­pa­dać.

Prze­stą­piła nad nim i ze­szła nad je­zioro obej­rzeć wnyki. Znowu nie miała szczę­ścia: pu­łapki były po­ła­mane, sznu­rowe pę­tle po­prze­gry­zane. Na końcu krwa­wej smugi w wy­gnie­cio­nej mo­krej tra­wie le­żał po­rzu­cony kró­li­czy łe­bek. Dłu­gie rdzawe uszy ster­czały za­wa­diacko, ni­czym w ob­raź­li­wym fu­trza­stym ge­ście dwóch wy­pro­sto­wa­nych pal­ców. Zu­peł­nie jakby błotne szczury ce­lowo tak go usta­wiły.

Za­klęła siar­czy­ście, kie­ru­jąc wzrok w stronę lasu, po czym wy­jęła z kie­szeni jed­no­pen­sówkę i wrzu­ciła ją do za­wie­szo­nej na szyi skó­rza­nej kar­nej ka­setki. Do­piero ra­nek, a ona już była pod kre­ską. Przed śnia­da­niem!

Wró­ciła do obozu, roz­dmu­chała resztki wie­czor­nego ogni­ska i za­pa­rzyła kawę. Wy­piła ją na sto­jąco, ce­dząc przez zęby czarne fusy i wy­plu­wa­jąc je do stru­mie­nia. Za­po­wia­dał się po­godny dzień, z po­czątku chłodny, ale bez desz­czu. Wierz­chołki Cot­swolds ry­so­wały się ma­ślaną żół­cią, za­chod­nie zbo­cza na ra­zie to­nęły w gra­na­to­wym cie­niu. W od­dali, po dru­giej stro­nie mo­kra­deł, spo­nad for­ty­fi­ka­cji wy­zie­rały la­tar­nie uliczne w Chel­ten­ham. Kiedy na nie pa­trzyła, aku­rat wy­łą­czono ge­ne­ra­tor i świa­tła zga­sły. Za pół go­dziny otwo­rzą bramy i bę­dzie mo­gła wejść do mia­steczka.

Zwi­nęła koc, wsu­nęła zro­lo­wany dy­wa­nik do tuby i po­szła po­zbie­rać swoje pa­łeczki siar­kowe. Dwie po­ła­mały się pod­czas walki, ale trzy oca­lały i ich odór sku­tecz­nie od­stra­szał szczury przez całą noc. Po­krę­ciła głową. Do czego to do­szło, żeby czło­wiek nie mógł so­bie kim­nąć bez obawy, iż ja­kiś na­stro­szony skur­czy­byk nie wy­sko­czy z krza­ków i nie od­gry­zie mu nosa. Se­rio, te więk­sze sztuki były do tego zdolne. Przy­tra­fiło się to kilku jej zna­jo­mym.

Po­chy­liła się nad ple­ca­kiem, od­pięła dwie pu­ste bu­telki i po­szła z nimi nad stru­mień. Je­den z za­bi­tych przez nią męż­czyzn le­żał na brzegu, do po­łowy za­nu­rzony w wo­dzie, z twa­rzą zwró­coną do góry i blond wło­sami za­plą­ta­nymi w wo­do­ro­sty. Jego blada dłoń uno­siła się po­nad ka­mie­ni­stym dnem jak po­marsz­czona, sku­lona roz­gwiazda.

Scar­lett prze­szła ka­wa­łek w górę stru­mie­nia. Nie chciała się czymś za­ra­zić.

Poły jej skó­rza­nego płasz­cza za­szu­rały o trzciny, gdy od­da­liła się nieco od brzegu, żeby na­peł­nić bu­telki. Mu­li­sta woda się­gnęła jej do po­łowy cho­le­wek bu­tów. W toni mi­gnęła jej twarz: blada, znie­kształ­cona, z roz­cho­dzą­cymi się po po­wierzchni zmarszcz­kami. Unio­sła brwi. Od­bi­cie od­po­wie­działo tym sa­mym. Dłu­gie rude włosy miała splą­tane bar­dziej niż rzeczne wo­do­ro­sty – bę­dzie mu­siała coś z nimi zro­bić, za­nim uda się do mia­steczka.

Za­krę­cała bu­telki, kiedy po­czuła mro­wie­nie na karku. Od­wró­ciła się czuj­nie. Wszyst­kie jej zmy­sły na­gle się wy­ostrzyły.

Wscho­dzące słońce ob­le­wało Pust­ko­wia We­sseksu opty­mi­stycz­nym pło­mien­nym zło­tem. Wia­tru pra­wie nie było, nie­ru­choma po­wierzch­nia je­ziora cze­piała się trzcin, pła­ska i gładka ni­czym szkło.

Scar­lett stała nie­ru­chomo z bu­tel­kami w obu dło­niach i pró­bo­wała uzy­skać stan we­wnętrz­nej pustki, żeby wszel­kie do­stępne do­zna­nia mo­gły na­pły­nąć i ją wy­peł­nić. Po­woli wo­dziła wzro­kiem do­okoła. Nie do­strze­gła żad­nego za­gro­że­nia, ale to jej nie zwio­dło. Coś wy­szło z lasu zwa­bione wo­nią prze­la­nej krwi.

Gdzie za­tem się czai?

Nie­da­leko brzegu, w po­ło­wie od­le­gło­ści mię­dzy je­zio­rem a la­sem, z po­strzę­pio­nej trawy wy­zie­rały ru­iny. Sto­pione mury, stę­żałe w ostre tur­nie i tward­sze niż skała, przy­brały oso­bliwe czarne kształty. Stado pta­ków za­fur­ko­tało w gó­rze, za­to­czyło krąg i skrę­ciw­szy się w lo­cie jak rzu­cona ser­pen­tyna, po­fru­nęło po­nad las. Ni­czego wię­cej nie było wi­dać ani sły­chać.

Wró­ciła do ple­caka, przy­tro­czyła doń bu­telki i tubę i za­rzu­ciła go na plecy. Stopą przy­sy­pała ogni­sko pia­skiem, ob­cho­dząc je przy tym po­woli do­okoła i roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Gdyby miała wię­cej czasu, prze­trzą­snę­łaby ubra­nia za­bi­tych w po­szu­ki­wa­niu za­pa­sów, te­raz jed­nak chciała się jak naj­szyb­ciej stąd od­da­lić. Z grub­sza ob­szu­kała tylko bro­da­cza – ko­lej­nego far­mera, który po tym, jak w ży­ciu mu nie wy­szło, do­szedł do wnio­sku, że nóż, wy­datne brzu­szy­sko i wredny cha­rak­ter wy­star­czą, by na­paść sie­dzącą przy ogni­sku sa­motną dziew­czynę. Nóż oka­zał się bar­dziej tępy od tego, który miała za pa­skiem, za to w kie­szeni kurtki trupa zna­la­zła im­pre­gno­waną to­rebkę z ka­nap­kami. Tym spo­so­bem roz­wią­zał się pro­blem po­siłku.

Zo­sta­wiła obo­zo­wi­sko za sobą i z sze­le­stem za­głę­biła się w wy­soką mo­krą trawę. Na za­cho­dzie, nad wa­lij­ską gra­nicą, chmury wy­pię­trzały się na nie­wia­ry­godną wy­so­kość: istne góry różu i bieli. Od­da­la­jąc się od je­ziora, skie­ro­wała się w stronę ruin. Le­piej sta­wić czoło nie­zna­nemu stwo­rowi te­raz, kiedy miała słońce za ple­cami, niż dać mu się tro­pić po mo­kra­dłach. Nie prze­pa­dała za za­bawą w cho­wa­nego.

Za­trzy­mała się po­nad czter­dzie­ści me­trów od resz­tek za­bu­do­wań. Nie mu­siała długo cze­kać: chwilę póź­niej po­dłużny, ni­ski, ciemny kształt wy­szedł z cie­nia i sprę­ży­stym kro­kiem wy­chy­nął na słońce. Do­ro­sły szary wilk w czarne cętki. Gdyby sta­nął na tyl­nych ła­pach, byłby dwa razy wyż­szy od niej. Utkwiw­szy w niej spoj­rze­nie bursz­ty­no­wych oczu, bez po­śpie­chu kie­ro­wał się ku niej, swo­bodny i pewny sie­bie jak ku­piec, który wie, że wkrótce do­bije targu. Bez nie­po­trzeb­nego za­mie­sza­nia, bez zbęd­nych emo­cji. On też chciał jak naj­szyb­ciej mieć to z głowy.

Scar­lett po­woli się­gnęła do pa­ska, nie ru­sza­jąc się z miej­sca: szczu­pła po­stać w sfa­ty­go­wa­nym brą­zo­wym płasz­czu, ob­cią­żona ple­ca­kiem, tubą, bu­tel­kami z wodą i ak­ce­so­riami nie­zbęd­nymi dziew­czy­nie na Pust­ko­wiach.

Wilk naj­pierw zwol­nił, a zbli­żyw­szy się na mniej wię­cej pięć me­trów, znie­ru­cho­miał. Pod­niósł łeb, który zna­lazł się na wy­so­ko­ści głowy Scar­lett. Tak­so­wali się na­wza­jem wzro­kiem. Dziew­czyna zwró­ciła uwagę na wil­gotne kły, czarne wargi, wy­zie­ra­jącą ze ślepi in­te­li­gen­cję. Może zwie­rzę rów­nież coś w niej do­strze­gło, bo nie­spo­dzie­wa­nie od­wró­ciło łeb w bok, ru­szyło i prze­szło obok. Jego ostra piż­mowa woń owio­nęła ją prze­lot­nie i za­raz się roz­wiała.

Dziew­czyna i zwie­rzę się roz­stali. Wilk – zwa­biony za­pa­chem tru­pów – po­truch­tał nad je­zioro. Scar­lett wy­jęła z kie­szeni grze­bień i roz­cze­sała naj­gor­sze koł­tuny. Na­stęp­nie wy­szpe­rała gumę do żu­cia, do­cią­gnęła troczki ple­caka, po­pra­wiła pas z pi­sto­le­tem i ru­szyła w stronę od­le­głego mia­steczka.

Dość tego ocią­ga­nia się. Czas wziąć się do ro­boty. Czas po­ka­zać, jak wy­gląda praw­dziwy roz­bój.– 2 –

Pan H.J. Ap­pleby, dy­rek­tor banku Chel­ten­ham Co-Ope­ra­tive, jak zwy­kle w po­rze lun­chu roz­ko­szo­wał się her­batką. Ka­napki już zjadł, na szczę­ście cia­steczka – owsiano-im­bi­rowe, grubo kro­jone, naj­lep­sze w re­per­tu­arze pani Simp­son – wciąż cze­kały na swoją ko­lej. Ka­mi­zelka opi­nała mu się na brzu­chu, a myśl o tym, że wkrótce sta­nie się jesz­cze cia­śniej­sza, ogrom­nie po­pra­wiała mu sa­mo­po­czu­cie.

Sto­jący w ką­cie po­koju ze­gar – znany w jego ro­dzi­nie od czte­rech po­ko­leń jako Splen­dor Wie­ków – spo­koj­nym ba­sem od­mie­rzał ko­lejne se­kundy. Miesz­czący się na par­te­rze bank był za­mknięty, ka­sje­rzy ko­rzy­stali z prze­rwy obia­do­wej, żeby na­cie­szyć się póź­no­wio­sen­nym słoń­cem. Gdyby pan Ap­pleby od­wró­cił się wraz z fo­te­lem, mógłby ich zo­ba­czyć. Ba, z okna wy­cho­dzą­cego na główną ulicę Chel­ten­ham zo­ba­czyłby cał­kiem sporo po­czci­wych miesz­kań­ców mia­steczka: plot­ku­ją­cych sprze­daw­ców, li­sto­noszki koń­czące roz­no­sze­nie prze­sy­łek, swo­ich ka­sje­rów sto­ją­cych w ko­lejce do pie­karni pani Simp­son. Blask słońca kładł się na czy­stym as­fal­cie i chro­mo­wa­nych kie­row­ni­cach ro­we­rów przy sto­ja­kach. Było miło i schlud­nie, ci­cho i spo­koj­nie...

Do­kład­nie tak, po­my­ślał pan Ap­pleby, jak być po­winno.

Bez po­śpie­chu za­czął prze­glą­dać le­żące na biurku pa­piery, sta­ran­nie uło­żone i po­se­gre­go­wane przez pannę Pe­ter­sen. Po ko­lo­ro­wych ety­kiet­kach roz­po­zna­wał do­ku­menty z domu wiary, zle­ce­nia płat­no­ści do za­twier­dze­nia, li­sty cze­ka­jące na pod­pis. Nic uciąż­li­wego, a już na pewno nic rów­nie waż­nego jak cia­steczka. Za­śmiał się ci­cho, się­gnął do ta­le­rza i...

Znie­ru­cho­miał. Nie roz­legł się ża­den dźwięk, ale coś w po­koju się zmie­niło.

Gwał­tow­nie pod­niósł głowę.

W drzwiach stała dziew­czyna.

– Za­mknięte – po­wie­dział. Cof­nął rękę znad ta­le­rza. – Prze­rwa na lunch.

– Wiem – od­parła. – O to wła­śnie cho­dzi.

Ką­cik jej ust uniósł się w pół­u­śmie­chu, który nie się­gnął oczu. Zi­ry­to­wany pan Ap­pleby pa­trzył, jak dziew­czyna wcho­dzi do po­koju.

Dłu­gie rude włosy, spięte z tyłu czarną ko­ścianą klamrą, od­sła­niały bladą pie­go­watą twarz. Dżinsy, wy­so­kie buty, zno­szona biała bluza, ręce wci­śnięte głę­boko w kie­sze­nie dłu­giego brą­zo­wego płasz­cza. Pan Ap­pleby miał na­sto­let­nią córkę i choć rzadko in­te­re­so­wał się tym, jak jego la­to­rośl się ubiera, na­wet on wi­dział, że in­truzka nie hoł­duje tra­dy­cyj­nej chel­ten­ham­skiej mo­dzie.

– Jak tu we­szłaś?

Nie od­po­wie­działa. Jej oczy – duże, ciemne, w oso­bli­wym od­cie­niu zie­leni – mie­rzyły go bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Pan Ap­pleby zwró­cił uwagę, że nie oka­zuje mu prze­sad­nego sza­cunku. Prawdę mó­wiąc, nie oka­zy­wała go w ogóle. W do­datku coś żuła. Ja­kąś gumę. Cały czas po­ru­szała szczę­kami. Jego córka też tak ro­biła. Nie cier­piał tego oby­czaju.

– Od­po­wiedz na moje py­ta­nie – po­wie­dział. – Na­le­gam.

Zro­biła krok w jego stronę, po­tem drugi, mi­nęła ze­gar, prze­szła obok ko­lek­cji fo­to­gra­fii na wy­ło­żo­nej prąż­ko­waną ta­petą ścia­nie. W prze­lo­cie zer­k­nęła na zdję­cie żony pana Ap­pleby’ego na przy­ję­ciu w klu­bie kry­kie­to­wym, w su­kience w kwiaty i ob­szer­nym słom­ko­wym ka­pe­lu­szu.

– Wiel­kie nieba – mruk­nęła. – Ależ duże ko­biety u was ro­bią... Wi­dać, że je­dze­nia nie bra­kuje.

Dy­rek­tor za­ci­snął usta i na lekko uniósł się z fo­tela.

– Młoda damo, je­stem zmu­szony pro­sić cię, że­byś stąd wy­szła.

Dziew­czyna po­ru­szyła się z za­ska­ku­jącą szyb­ko­ścią: do­sko­czyła do skó­rza­nego fo­tela przed biur­kiem (który po­dob­nie jak więk­szość me­bli w ga­bi­ne­cie na­le­żał wcze­śniej do ojca pana Ap­pleby’ego, a przed­tem do dziadka), od­wró­ciła go i roz­sia­dła się w nim wy­god­nie, nie wyj­mu­jąc rąk z kie­szeni.

– Rety, on się od­chyla! – Ucie­szyła się, żu­jąc gumę. – Cwane.

Pan Ap­pleby po­woli opadł na fo­tel. Le­piej nie ro­bić scen. Ciem­nymi pal­cami prze­cze­sał cia­sno skrę­cone loki na czubku głowy.

– No do­brze – ode­zwał się. – W czym mogę pani po­móc?

– Chcę pań­skich pie­nię­dzy – rzu­ciła dziew­czyna. Jej szczęki wy­ko­nały ko­lej­nych kilka ru­chów. Uśmiech­nęła się. – Przy­szłam ob­ra­bo­wać bank.

Pan Ap­pleby mi­mo­wol­nie wy­dał głę­boki gar­dłowy dźwięk. Czy ona osza­lała? To wprost nie do wiary, że przy tych wszyst­kich kon­tro­lach, nad­zo­rze, ple­wie­niu chwa­stów w dzie­ciń­stwie wciąż ja­cyś de­wianci prze­śli­zgi­wali się przez oka sieci. Rude włosy i ja­sna skóra po­winny były od razu ją zdra­dzić. Albo te dziwne oczy.

– Ach tak, panno... Naj­moc­niej prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem na­zwi­ska...?

– To dla­tego, że go nie po­da­łam. Ale do rze­czy: w ścia­nie za pa­nem jest sejf. Ma pan sześć­dzie­siąt se­kund, żeby go otwo­rzyć, pa­nie... – dziew­czyna spu­ściła wzrok na srebrną ta­bliczkę z na­zwi­skiem sto­jącą na biurku – ...Ho­race Ap­pleby. Ow­szem, wiem, jak się pan na­zywa. Do­brze jest umieć czy­tać, nie­praw­daż? Za­tem sześć­dzie­siąt se­kund, Ho­race. Od­li­czamy.

– Po­roz­ma­wiajmy o tym – za­pro­po­no­wał pan Ap­pleby. – Na­pije się pani her­baty?

– Nie pi­jam tego szlamu. – Dziew­czyna za­ło­żyła nogę na nogę i spoj­rzała na ze­ga­rek. – Pięć se­kund mi­nęło, zo­stało pięć­dzie­siąt pięć. – Mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo. – Li­czyć też umiem.

– To może cia­steczko?

Jedną ręką pan Ap­pleby pchnął ta­lerz w jej stronę, a drugą na­ci­snął umiesz­czony pod bla­tem biurka gu­zik. Eric się nią zaj­mie. Był po­tężny, spo­kojny i nie­prze­sad­nie miły. Ro­bił, co mu ka­zano. Wy­pro­wa­dzi ją dys­kret­nie na po­dwórko na ty­łach. Nic, co by spło­szyło ko­nie, ot, parę klap­sów, kilka si­nia­ków na mięk­kim ciele i niech za­pła­kana ru­sza w drogę.

Uśmiech­nął się. Zer­k­nął ku drzwiom. Eric nie przy­cho­dził.

– Pięć­dzie­siąt se­kund. Je­żeli czeka pan na tego du­żego je­go­mo­ścia z holu, to oba­wiam się, że nie przyj­dzie. Jest w tej chwili... nie­zbyt ru­chliwy.

Pan Ap­pleby za­mru­gał z nie­do­wie­rza­niem. Za­sko­cze­nie wzięło górę nad ostroż­no­ścią.

– Zwią­za­łaś go?!

Te­raz dziew­czyna na­prawdę się uśmiech­nęła, cała jej twarz po­marsz­czyła się jak u go­blina.

– Oczy­wi­ście, że nie! Skąd ten po­mysł? – Uśmiech znik­nął. – Ogłu­szy­łam go. Z pa­nem zro­bię to samo – do­dała – je­żeli nie otwo­rzy pan sejfu.

Nie wie­rzył jej, ale fakty były ta­kie, że ona sie­działa przed nim w ga­bi­ne­cie, a Erica jak nie było, tak nie ma. Po­chy­lił się nad biur­kiem, oparł na nim łok­cie i ze­tknął dło­nie czub­kami pal­ców. W szu­fla­dzie miał broń, ele­gancki chel­ten­ham­ski re­wol­wer ku­piony u rusz­ni­ka­rza dwa domy da­lej. Mu­siałby go jed­nak wy­jąć, i to szybko, a szu­flada wy­su­wała się z opo­rami.

– Je­żeli mnie ogłu­szysz – za­czął z uda­waną bez­tro­ską – nie będę mógł otwo­rzyć sejfu, prawda? Lo­giczne, czyż nie?

– Ow­szem, pod wa­run­kiem że zro­bię to w ta­kiej wła­śnie ko­lej­no­ści. Czter­dzie­ści se­kund.

Przyj­rzaw­szy się jej bli­żej, do­strzegł plamy błota na bu­tach i spodniach, prze­tar­cia i łaty na płasz­czu, cha­rak­te­ry­styczne oznaki ży­cia z dala od mia­sta. Na szyi no­siła oso­bliwy skó­rzany cy­lin­der za­wie­szony na brud­nym sznurku. Ka­setka po­kutna? A za­tem na­prawdę była obłą­kana. Ze­lotka, szur­nięta i zła do szpiku ko­ści. Zwio­dła go swoim mło­dym wy­glą­dem, a oka­zała się po pro­stu ko­lej­nym z wy­rzut­ków, któ­rzy prze­ni­kali do mia­steczka z Pust­kowi We­sseksu.

Da radę. Wyj­mie re­wol­wer. Ce­lo­wał kie­dyś do pta­ków na rów­ni­nach, ze­strze­li­wał je, gdy na­ga­nia­cze grali na ro­gach. Na­wet nie zdą­żyły się do­brze po­de­rwać do lotu. Ow­szem, od tam­tej pory się po­sta­rzał, ale nie był taki znowu po­wolny. Tak, da radę. Py­ta­nie brzmiało: kiedy.

Zdał so­bie sprawę, że ręce mu się trzęsą. Nie­ważne, na ra­zie mu­siał ją za­ga­dać.

– Wi­dzę, że nie­szczę­śliwa z cie­bie osóbka – za­uwa­żył. – Bra­kuje ci prze­wod­nika. Je­śli chcesz, mo­żemy zaj­rzeć ra­zem do domu wiary i zna­leźć ci men­tora. On ci wskaże drogę.

– Nie wy­daje mi się – od­parła. – Trzy­dzie­ści pięć se­kund.

Spoj­rzał na Splen­dor Wie­ków. Wska­zówki na po­czer­nia­łej ze sta­ro­ści tar­czy po­ka­zy­wały dwu­na­stą dwa­dzie­ścia sie­dem. Panna Pe­ter­sen za­zwy­czaj szybko wraca z lun­chu. Tak, na pewno. Inni pra­cow­nicy też nie­długo się po­ja­wią, znajdą Erica, zo­rien­tują się, że coś jest nie w po­rządku...

– Do­my­ślam się, że nie po­cho­dzisz stąd – za­gaił po­now­nie. – Wi­dzia­łaś klatki na rynku? Na­prze­ciw her­ba­ciarni?

– Trzy­dzie­ści se­kund. Tak, wi­dzia­łam.

– W Chel­ten­ham za­my­kamy w nich drob­nych prze­stęp­ców. Je­żeli w tej chwili za­koń­czysz tę farsę, wy­lą­du­jesz w klatce na dzień, może dwa, nie dłu­żej. Na­wet nie bę­dzie spe­cjal­nie bo­lało: lu­dzie z cie­bie po­szy­dzą, ktoś cię szturch­nie żer­dzią spra­wie­dli­wo­ści... A po­tem prze­pę­dzą cię z mia­sta. Je­śli jed­nak nie prze­sta­niesz się wy­głu­piać... – Sta­rał się mó­wić wolno, ak­cen­to­wać każde słowo. – Je­śli nie prze­sta­niesz, to na skraju pól stoją że­la­zne prę­gie­rze. Przy­wią­żemy cię tam i zo­sta­wimy na pa­stwę dzi­kich zwie­rząt. A może ja­kiś Ska­żony wyj­dzie z lasu i zgar­nie cię żyw­cem? Chcesz tego, moja droga? Na­zy­wam się Ap­pleby i wy­wo­dzę się z jed­nego z ro­dów rzą­dzą­cych tym mia­stem. Mogę ci to za­ła­twić, dla mnie to bułka z ma­słem. Zło­dzieje, de­wianci, ra­bu­sie ban­kowi: wszyst­kich spo­tyka taki wła­śnie los.

– Se­rio? – Dziew­czyna na­wet nie mru­gnęła. – Twar­dziel z cie­bie. Ale coś ci po­wiem: ja też po­tra­fię ro­bić różne rze­czy. Za­py­taj tego du­żego z holu na par­te­rze. Albo czte­rech nie­ży­wych ban­dy­tów na ba­gnach. – Wy­dmuch­nęła mały ró­żowy ba­lon gumy, wcią­gnęła go z po­wro­tem do ust i żuła da­lej. – Ale jest jedna rzecz, któ­rej ro­bić nie za­mie­rzam: tra­cić czasu, kiedy na szali spo­czywa moje ży­cie. Twoja prze­mowa za­jęła czter­na­ście se­kund, ja zu­ży­łam ko­lejne sześć. Zo­stało ci dzie­sięć, żeby otwo­rzyć sejf. Mu­sisz na­sta­wić wła­ściwą kom­bi­na­cję cyfr i za­krę­cić kół­kiem, a wszystko tymi drżą­cymi rę­kami, bie­dac­two...

Pan Ap­pleby z wy­sił­kiem prze­łknął ślinę.

– Nie otwo­rzę sejfu.

– Osiem se­kund.

Wy­star­czy szybki ruch. Od­wró­cić jej uwagę, wy­szarp­nąć szu­fladę, wy­jąć re­wol­wer...

– Na­prawdę uwa­żam, że po­win­ni­śmy o tym po­roz­ma­wiać.

Beł­ko­tał ner­wowo. Uspo­kójże się! Ona nic nie zrobi.

– Sześć.

Wyj­rzał przez okno.

– Pięć – po­wie­działa dziew­czyna. – Cztery.

– Spóź­ni­łaś się. – Wska­zał coś na ulicy. – Mi­li­cja już tu jest.

Prze­wró­ciła oczami, ale spoj­rzała we wska­za­nym kie­runku. Pan Ap­pleby szarp­nął szu­fladę. Rze­czy­wi­ście, ciężko cho­dziła, ale się udało! Otwo­rzył ją! Prze­klęty re­wol­wer był za­wi­nięty w chu­s­teczkę. Po co? Po co to zro­bił? Co mu przy­szło do głowy? Kto za­wija broń jak pre­zent uro­dzi­nowy? Od­rzu­cił chu­s­teczkę i już trzy­mał go w dłoni. Szyb­kim ru­chem pod­niósł rękę, od­wiódł ku­rek...

...i stwier­dził, że dziew­czyna ce­luje z re­wol­weru pro­sto w jego pierś. Spra­wiała wra­że­nie skraj­nie znu­dzo­nej. Z jej ust po­woli bez­czel­nie wy­pącz­ko­wał ko­lejny ba­lon. Od­gar­nęła z twa­rzy nie­sforne pa­semko wło­sów.

Bam!

Ba­lon pękł. Pan Ap­pleby jęk­nął ze zgrozy i sku­lił się na krze­śle. Wy­pu­ścił re­wol­wer, który z głu­chym ło­sko­tem spadł na biurko.

– Trzy, dwa, je­den – od­li­czyła dziew­czyna. – Czas do­biegł końca, Ho­race. Otwórz ten prze­klęty sejf.

– Do­brze, już do­brze!

Pan Ap­pleby wstał i go­rącz­kowo za­czął krę­cić tar­czą sejfu. Wpro­wa­dził dziad­kowy szyfr i po­cią­gnął drzwi. Wy­jął ciężką pan­cerną ka­setkę i po­sta­wił ją mię­dzy re­wol­we­rem a ta­le­rzem z cia­stecz­kami.

– No pro­szę. Nie było to chyba aż ta­kie trudne, co? – Dziew­czyna ski­nęła bro­nią. – Otwórz.

Zro­bił to. W ka­setce spo­czy­wały re­zerwy go­tów­kowe banku: ślicz­nie, rów­niutko, wła­sno­ręcz­nie przez niego uło­żone pliki pięć­dzie­się­cio­fun­tó­wek w ban­de­ro­lach, dru­ko­wane w We­ssek­sie, świe­żut­kie, czy­ste. Aż za­kłuło go w sercu na ich wi­dok, ta­kie wy­dały mu się na­gu­sień­kie i bez­bronne. Wpa­try­wał się w nie smęt­nie.

Nie wie­dzieć skąd dziew­czyna wy­trza­snęła ścią­gany sznur­kiem wo­rek. Strzą­snęła go i zer­k­nąw­szy w stronę drzwi, po­le­ciła Ap­pleby’emu:

– Prze­łóż do niego bank­noty, pro­szę.

Po­słu­chał, choć w jego sercu na­ra­stała wielka nie­na­wiść – nie­na­wiść do cha­osu pa­nu­ją­cego za mu­rami Oca­la­łych Miast, wśród bez­kre­snych la­sów i mo­cza­rów. Cha­osu, który miał czel­ność we­drzeć się do jego ga­bi­netu w ubło­co­nych bu­tach i skó­rza­nym płasz­czu.

– Do­pil­nuję, żeby cię za­bili – za­po­wie­dział. – Do­kąd uciek­niesz? Do Mer­cji? Na Pust­ko­wia? Mamy tro­pi­cieli.

– Wiem. – Za­sznu­ro­wała wo­rek. Spoj­rzała na ze­ga­rek. – Są do ni­czego.

– W każ­dym mie­ście mam przy­ja­ciół.

– Przy­ja­ciół? Z ta­kim cha­rak­te­rem? Po­waż­nie w to wąt­pię.

– Krad­niesz pie­nią­dze na­le­żące do domu wiary. Zda­jesz so­bie sprawę, że oni też mają swo­ich lu­dzi? Wy­tro­pią cię i zła­pią.

Zwa­żyła wo­rek w dłoni.

– Czyżby? A sły­szał pan kie­dyś o Jane Oakley, pa­nie Ap­pleby?

– Nie.

– A o Jenny Blac­kwood?

Po­krę­cił głową.

– Jejku... Nie czyta pan ga­zet?

– Do­my­ślam się, że to wy­rzutki, nie­cne, wy­jęte spod prawa ko­biety, które nę­kają mia­sta. – Na­chy­lił się ku niej po­nad biur­kiem, wstrzą­sany słusz­nym gnie­wem za­moż­nego, sza­no­wa­nego oby­wa­tela. – I twoje wspól­niczki, jak mnie­mam?

– Nie. – Ona rów­nież po­chy­liła się w jego stronę. Za­pach­niało od niej la­sem, wodą i nie­prze­sad­nie świe­żym weł­nia­nym swe­trem. – Nie, pa­nie Ap­pleby, nie są mo­imi wspól­nicz­kami. Są mną.

Od strony drzwi do­biegł stłu­miony krzyk. Oboje spoj­rzeli w tę stronę: w progu stała panna Pe­ter­sen, zbo­lała, z roz­dzia­wio­nymi ustami, a obok niej – Śi­wie niech będą dzięki! – mi­li­cjant w cha­rak­te­ry­stycz­nym zie­lo­nym me­lo­niku.

Przez uła­mek se­kundy nikt się nie po­ru­szył.

Ku swo­jemu za­sko­cze­niu pierw­szy za­re­ago­wał pan Ap­pleby: zła­pał wo­rek i szarp­nął. Dziew­czyna nie pu­ściła, więc po­le­ciała ra­zem z wor­kiem. Drugą ręką pan Ap­pleby mach­nął tro­chę na oślep. Zro­biła unik, wy­krę­ciła się i za­dała cios od dołu. Rękę miała chudą, ale silną: ból eks­plo­do­wał w re­jo­nie żo­łądka pana Ap­pleby’ego, her­batki i ka­na­pek. Pu­ścił wo­rek i z ję­kiem osu­nął się do tyłu, na fo­tel. Wy­ma­chi­wał dziko ra­mio­nami i pa­trzył przez łzy, jak mi­li­cjant wkra­cza do ak­cji... Ale gdzie po­działa się dziew­czyna? Stała nad nim, na biurku! Wsko­czyła na nie tak szybko, że nie na­dą­żył za nią wzro­kiem!

Za­uwa­żyła, że na nią pa­trzy, uśmiech­nęła się, a po­tem przy­kuc­nęła, przy­ci­snęła wo­rek z pie­niędzmi do piersi i po­nad głową dy­rek­tora wy­sko­czyła przez okno, tłu­kąc je po dro­dze i wlo­kąc za sobą stoż­ko­watą chmurę skrzą­cych się odłam­ków szkła.

Znik­nęła.

Błę­kitne niebo. Świa­tło słońca. Mo­ment ci­szy.

I krzyk z dołu.

Na pewno się za­biła!

Trzy­ma­jąc się za brzuch, pan Ap­pleby dźwi­gnął się z fo­tela. Zro­bił chwiejny krok, wy­chy­lił się przez okno i spoj­rzał w dół na cu­downą kra­inę osy­pu­ją­cego się szkła i roz­bie­ga­ją­cych się prze­chod­niów.

Gdzie ciało? Prze­tarł oczy.

Gdzieś nie­da­leko we­soło za­dźwię­czał dzwo­ne­czek. Pan Ap­pleby spoj­rzał w głąb ulicy.

Ro­wer! Dziew­czyna pe­da­ło­wała jak sza­tan, wo­rek z pie­niędzmi obi­jał jej się o plecy. Obej­rzała się przez ra­mię, do­strze­gła pana Ap­pleby’ego, wy­ko­nała ob­raź­liwy gest. A po­tem wy­mi­nęła ja­kie­goś ber­be­cia, ze­pchnęła star­szą ko­bietę do rynsz­toka i po­pę­dziła da­lej.

Sły­szał za ple­cami pa­nią Pe­ter­sen, ja­zgo­czącą ni­czym wrona. Sły­szał, jak mi­li­cjant dmie w gwiz­dek i nie­zgrab­nie zbiega na par­ter. Obo­jętny na te roz­pra­sza­jące go dro­bia­zgi wy­cią­gnął się jak długi, wy­krę­cił szyję i pa­trzył w ślad za od­da­la­ją­cymi się ulicą pie­niędzmi. Wkrótce stra­cił z oczu wo­rek, ale roz­tań­czone rude włosy zda­wały się ma­chać do niego we­soło, mi­ja­jąc naj­pierw pocztę, po­tem nie­wielki staw i przy­sta­nek au­to­bu­sowy, aż w końcu znik­nęły w bra­mie na dro­dze w głąb Pust­kowi.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: