Wyklęta armia - ebook
Wyklęta armia - ebook
Przy życiu trzymała ich tylko jedna nadzieja: że wrócą do kraju i wywalczą Polsce wolność. Przetrwali niewolę gułagu, przemierzyli całą Azję i z najwyższym poświęceniem brali udział w bitwach we Włoszech, w tym w tej najważniejszej - o Monte Cassino. Choć zdawali sobie sprawę z tego, że szanse na odzyskanie ojczyzny stają się coraz mniejsze, nie poddawali się. Męstwo i odwaga żołnierzy Andersa wiele razy przechylało szalę zwycięstwa na stronę aliantów.
Wyklęta armia to pisarstwo historyczne najwyższej próby. Łączy w sobie lekkość pióra i porywającą narrację z całościowym ujęciem monumentalnej historii armii Andersa. Jej losy to także losy cywili i rodzin żołnierzy, które wraz z formującymi się w ZSRR Polskimi Siłami Zbrojnymi, opuściły piekło Kołymy.
Kacper Śledziński - autor bestsellerowych Cichociemnych oraz Tankistów mierzy się z kolejną legendą polskiego udziału w II wojnie światowej. Z właściwą sobie swadą i dbałością o szczegóły przedstawia pełne gorzkiej chwały dzieje armii Andersa.
- „Czy pan sądzi – pytał generał Keightley Rudnickiego – że siedemdziesięciu Polaków da sobie radę z oddziałem wypadowym 250 strzelców alpejskich?”.
Zapadła cisza…
W cieplej kwaterze sztabu 78 dywizji pułkownik Klemens Rudnicki krótko zastanawiał się nad odpowiedzią:
- „Pan generał obawia się, że jest ich za mało? Ja sądzę, że jest ich tyle ile potrzeba”
Fragment książki
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4186-2 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obywatele imperium
W Związku Radzieckim są trzy kategorie obywateli:
ci, co siedzieli,
ci, co siedzą,
i ci, co będą siedzieć37.
Sokółka, wrzesień 1939
Sokółka, schowana głęboko na zapleczu frontu, żyła jeszcze siłą rozpędu według norm pokojowych. Sklepy wciąż oferowały specjały, lecz były to tylko resztki zapasów. Świadomość wojny wywoływała komentarze. Radio straszyło sytuacją na froncie, nieporadnie podpowiadając gorące tematy, lecz wojna wydawała się jeszcze odległa. Kiedy w mieście pojawili się pierwsi uchodźcy, wojna obnażyła przed mieszkańcami swą prawdziwą twarz.
Dla rodziny Skwarków powrót do Sokółki „zaczął się od kopania schronów w ogrodzie”. Na szybach pojawiły się pasy brązowego papieru. Później zostało tylko oczekiwanie.
Wojna w Sokółce skończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. „Niemcy przyszli i odeszli”. Nadchodzili Rosjanie.
– „Kim są Rosjanie?” – pytała Krysia.
– „Rosjanie to olbrzymie smoki, które jadą na koniach”38 – tymi słowami odpowiedziała dziecku Michalinka – pomoc domowa rodziny Skwarków.
Ponieważ Stanisław i Krystyna Skwarkowie pamiętali okupację radziecką sprzed 19 lat, zastanawiali się, czy zostać pod okupacją radziecką, czy przejść pod „opiekę” niemiecką. Zdecydowali się na to drugie.
Płaszczyk, w który ubrano małą Krysię, był nadzwyczajnie ciężki i niewygodny. Nigdy taki nie był. Źle się układał.
„Jeżeli jakakolwiek obca osoba zechce zdjąć okrycie, zacząć głośno płakać i krzyczeć”39 – tłumaczono dziecku. Wiedziała dlaczego – w płaszczyku zaszyto pieniądze i biżuterię.
Wyjechali w nocy w grupie ludzi. Zza okien widać było kontury drzew. Wciąż i wciąż. Czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu zmienił się krajobraz, las zastąpiła woda, bagna i podmokłe łąki. Dzieci nie wiedziały, ani gdzie są, ani ile czasu minęło od wyjazdu z domu. „Niespodziewanie Staś zaczyna bardzo wymiotować. Nie może przestać. Jest bardzo gorący. Ktoś mówi, że to zapalenie opon mózgowych. Ktoś inny mówi, że Staś umiera”40.
Miszojty pod Lidą, wrzesień 1939
Kiedy rozbito 27 Pułk Artylerii Lekkiej w bitwie nad Bzurą i kiedy wojna polska miała się ku końcowi, młody kapral Zbigniew Lewicki nie rzucił bynajmniej karabinu. Związał się z oddziałem partyzanckim. Lecz nie była to już wojna w zwykłym rozumieniu tego słowa, a raczej wymęczające psychicznie i fizycznie szwendanie się po okupowanym kraju z kąta w kąt. Gdy w końcu i ten oddział rozbito, „odrywaliśmy się w kierunku Puszczy Białowieskiej. Byliśmy zdemoralizowani dziesięciodniową tułaczką po lasach i ostatnimi wypadkami, zmęczenie fizyczne i moralne zagłuszyło instynkt samozachowawczy”41.
Trzy pogrążone w półśnie postacie ni to siedziały, ni to leżały w ciemnej dworskiej kuchni. Żar rozpalonego pieca usypiał ich. Po kuchni krzątały się dwie kobiety zajęte „pitraszeniem na kominie”.
Lewicki nie spał, trwał pogrążony w letargu. Gdzieś jakby z daleka, z innego świata doszedł do jego świadomości „podejrzany ruch na podwórzu”. Chwycił za broń, zerwał się, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się dzieje. Najpierw usłyszał tupot butów dochodzący z sieni, potem ujrzał postacie żołnierzy uzbrojonych w długie karabiny z bagnetami, wykrzykujących wciąż „ruki w wierch”!
Wołoczyska, początek października 1939
Kolumna jeńców ciągnęła się za najbliższe wzgórze. Ludzie w podartych mundurach i wytartych butach szli powoli, noga za nogą, starając się wkomponować krok w powolne, a zarazem chaotyczne tempo.
Józef Czapski, hrabia, chociaż tego tytułu nie używał, zwolnił, zauważył bowiem, jak idący przed nim żołnierz stracił rytm, a w chwilę później nieprzytomny zwalił się na bury kurz drogi. Zewsząd zaczęto krzyczeć: „omdlał, omdlał!”. Zrobiło się zamieszanie, w które zaraz wtrącili się żołnierze radzieccy. Rozpychając tłum długimi karabinami, przebijali się ku leżącej postaci. Co się później stało z tym leżącym nieszczęśnikiem, tego już Czapski nie widział, bowiem żołnierze zaczęli poganiać jeńców i tłum niemrawo ruszył dalej.
Szli drogą wśród pól porosłych trawą o wypłowiałej zieleni, ubogich szaroburych ściernisk i gołej, świeżo zaoranej ziemi. Z przodu nad pofalowanym horyzontem zauważyli krzyż ze sczerniałego ze starości drewna. Zatrzymali się nieopodal. Przed kolumną w wąskiej rynnie terenu cicho płynęła rzeka. To był Zbrucz – granica nieistniejącej już Rzeczypospolitej. Zza rzeki spoglądały ku nim domy pierwszego radzieckiego osiedla. To były Wołoczyska – zapamiętał Czapski.
We wrześniu 1939 roku 46-letni Józef Czapski był oficerem rezerwowego szwadronu 8 Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego. 3 września meldował się w koszarach rakowickich pod Krakowem i od tego dnia przez kolejne trzy tygodnie cofał się na wschód wraz z dwoma niedozbrojonymi i pozbawionymi koni szwadronami. 27 września w okolicach Chmielku radzieckie bataliony otoczyły oddział kawalerii i en masse wzięły jego żołnierzy oraz oficerów do niewoli. „Zaręczono nam, że szeregowi zostaną wypuszczeni” – pisał Czapski, i tak w istocie się stało – „oficerowie zaś mieli być jedynie dowiezieni do Lwowa i tam puszczeni na wolność”42.
Już na miejscu, we Lwowie w koszarach 14 Pułku Ułanów, zamienionych tymczasem na więzienie, okazało się, że to nieprawda. A jednak politruki zręcznie operujący propagandą nadal utrzymywali, że ze strony władz radzieckich nic oficerom nie grozi, i słowa te powtarzali przez kolejne dni wbrew niepodlegającym dyskusji faktom – trwającej bez przerwy podróży na wschód ku granicy radzieckiej.
Weszli do miasteczka wieczorem. Noc spędzili w oborze. „Było zupełnie ciemno, gdy się zamykało wszystkie drzwi, robił się niemożliwy zaduch, nieznośny dla tych, którzy siedzieli w głębi obory; jak tylko próbowano drzwi otworzyć, chłód stawał się dotkliwy dla skulonych bliżej wyjścia”43.
Gdzieś z wnętrza ktoś zawołał:
– „Otwierać drzwi, nie mamy czym oddychać”.
A wtedy spod drzwi pierwszemu odpowiadał inny głos:
– „Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, zamykać drzwi”.
Te słowne przepychanki szybko przybrały formę niezdrowych wyzwisk i kto wie, czy nie przemieniłyby się w końcu w bójkę, gdyby w tym tumulcie nie odezwał się jeden rozsądny głos:
Pod Twoją obronę, Ojcze na niebie,
Grono Twych dzieci swój powierza los (…).
Kiedacz, Zgorzelski i Koszutski wpadli, jak niemal wszyscy, podczas przebijania się na Węgry. Do granicy pozostało im już około 14 kilometrów, to jakieś 2, no może 2,5 godziny drogi. Spali w lesie, ukryci przez gajowego, czekając na przewodnika. Nie przyszedł. Za to pojawili się żołnierze NKWD w granatowych spodniach i wysokich butach.
– „Sztab generała Andersa?”44 – padło pytanie.
Odpowiedź była twierdząca.
Potem przyszła pierwsza noc w niewoli, a z nią „uczucie wstydu, upokorzenia i… coś jakby ulgi, że znikła ta stała, od miesiąca wisząca śmierć nad głową – coś jakby odpoczynek? Trudno to powiedzieć, bo zarazem uczucie paskudnej depresji”45.
3 października grupę więźniów wsadzono do ciężarówki. Powiedziano im, że jadą do Lwowa – dojechali do Szepietówki, już po wschodniej stronie granicy. Był 8 października 1939 roku.
Szepietówka to wedle słów świadków „właściwa brama piekieł”. Rogate natury Kiedacza, Koszutskiego i Zgorzelskiego nie pozwoliły im biernie pogodzić się z losem. Najpierw wykombinowali, że istnieją realne szanse na porwanie samochodu ciężarowego. Chcieli nim dojechać do Kamieńca Podolskiego, do granicy z Rumunią. Ale zanim do tego doszło, przez obóz gruchnęła wieść, że Sowieci zwalniają szeregowych.
– Czy któryś z panów nie chciałby przenieść się w tajemnicy do szeregowych? – zapytał pewnego dnia porucznika Kiedacza wachmistrz z 15 Pułku Ułanów.
Przeniosła się cała trójka: Kiedacz, Koszutski i Zgorzelski. W części obozu przeznaczonej dla szeregowych było znacznie lepsze jedzenie, opieka lekarska i warunki lokalowe; mieszkali w szesnastu w jednej izbie – „noc nie była już męczarnią”.
Uciekli w nocy z 26 na 27 października.
Czapski nie miał ani tej werwy co trzej młodsi oficerowie, ani tak dogodnych warunków do zainicjowania ucieczki.
Rankiem następnego dnia, kiedy jeszcze rosa błyszczała w świetle słabego słońca, jeńców wprowadzono do wagonów. Pociąg długo sapał na stacji w Wołoczyskach, wreszcie, pogoniony rozkazem miejscowego komendanta NKWD, ruszył na wschód.
W pierwszym tygodniu października eszelon zatrzymał się na pewnej stacji. Ktoś, patrząc przez zakratowane okienko wagonu, przeczytał nazwę: Starobielsk. Tu, na radzieckiej ziemi, na wschodzie Ukrainy „leżał już gęsty śnieg”46.
Starobielsk był tylko jednym ze 138 obozów jenieckich założonych jesienią 1939 roku przez NKWD, z tej liczby 88 znajdowało się na terenie wschodniej Polski. Według danych komisarza spraw zagranicznych w obozach znalazło się jakieś 230 000 żołnierzy wszystkich stopni, zarówno poborowych, jak i zawodowych.
W pierwszych dniach października, zatem w tym samym czasie, kiedy Czapski trafił do Starobielska, Biuro Polityczne na spotkaniu KC WKP(b) podjęło decyzje dotyczące więzionych żołnierzy. Zadecydowano o reorganizacji sieci obozów i podziale jeńców między dwa obozy, w Starobielsku i Ostaszkowie.
Na mocy uchwały o jeńcach wojennych ustalono, aby w Starobielsku zgromadzić oficerów wyższych rangą oraz wyższych urzędników państwowych. Znalazło się tu 8 generałów: Stanisław Haller, Leon Billewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Franciszek Sikorski, Leonard Skierski, Piotr Skuratowicz, 55 pułkowników, 127 podpułkowników, 230 majorów, 1000 kapitanów i rotmistrzów, 2450 poruczników i podporuczników oraz 50 cywilów47.
W tej masie liczb znajdowało się niezwykle wiele postaci nieprzeciętnych profesorów uniwersytetów, lekarzy wojskowych i cywilnych, prawników, inżynierów, pisarzy, poetów, dziennikarzy. Józef Czapski – artysta malarz, pisarz i eseista – znakomicie wpisywał się w to towarzystwo.
Bliźniaczy obóz, tak jak pierwszy umiejscowiony w klasztorze, znajdował się w Ostaszkowie, gdzie zgromadzono przede wszystkim policjantów i żołnierzy KOP w liczbie 6800. Znaleźli się tam również oficerowie wywiadu.
Na przełomie października i listopada likwidowano sieć obozów przejściowych. Wówczas okazało się, że Starobielsk i Ostaszków nie pomieszczą wszystkich oficerów. Wobec tego utworzono trzeci obóz, w Kozielsku. Tam w zabudowaniach poklasztornych umieszczono 5000 ludzi. I tu znaleźli się generałowie: Henryk Minkiewicz-Odrowąż, Bronisław Bohaterewicz, Mieczysław Smorawiński, Jerzy Wołkowicki, a także kontradmirał Ksawery Czernicki. Oprócz 300 lekarzy była tu również grupa najlepszych polskich chirurgów, profesorów uniwersytetów, inżynierów, adwokatów, sędziów.
Starobielsk, jesień 1939
Kiedy pociąg z jeńcami zatrzymał się na starobielskiej bocznicy kolejowej, Polacy byli zmarznięci i głodni. Trafili w nieznane. Zazgrzytał zardzewiały metal otwieranych drzwi, do cuchnących potem i odchodami wagonów wbiło się świeże mroźne powietrze.
Józef Czapski wyskoczył z wysokiego wagonu na zmarzłą ziemię i zaraz ustawił się w rzędzie jeńców. Wokół stanęli żołnierze NKWD z psami. Szli w rozmokłym śniegu ulicami miasta, mijając domy i kryte strzechą gliniane chaty. Z okien patrzyły na jeńców „twarze kobiet i mężczyzn, uważne, współczujące. Przypominam sobie zniszczoną twarz jednej z nich – pisał Czapski – siwowłosa, bardzo smutna, patrzyła na nas przez okulary rozumnymi, smutnymi oczami”48.
Karta pocztowa wysłana ze Starobielska przez Bolesława Bartoszewicza pod koniec listopada 1939 roku do Amelii Bartoszewicz – jak dziesiątki innych listów miała przede wszystkim uspokoić martwiące się o życie uwięzionych oficerów rodziny
Więźniów odprowadzono do zabudowań poklasztornych. Ponieważ nie wszyscy się tam zmieścili, kilkuset ludzi umieszczono w więzieniu w centrum miasta. Tam znalazł się Czapski.
Siedział w wielkiej wozowni, „w której były ustawione dziwne stare landary”. Na podłodze walały się jakieś papiery i potargane książki. Ale nie to zwróciło uwagę więźniów. Na ścianie wozowni Czapski zauważył wnękę. Dziura miała nieregularny kształt, znajdowała się mniej więcej na wysokości głowy dorosłego człowieka. „Opowiadano nam, że tam właśnie w 1917 roku rozstrzeliwano burżujów, podobną wystrzeloną jamę widziałem w murze otaczającym klasztor starobielski”49.
Klasztor Trójcy Świętej budowano w latach 60. XIX wieku na gruntach oraz z funduszy poległego z ran po wojnie krymskiej (1853–1854) pułkownika Bylicza. W 1870 roku cerkiew i okalające ją budynki podniesiono do rangi klasztoru żeńskiego. W 1920 roku, w trzy lata po rewolucji październikowej, klasztor zamknięto i budynek zaczął pełnić inne funkcje. W czasie pokoju cerkiew stała się spichlerzem. Wojna z Polską po raz kolejny zmieniła przeznaczenie klasztoru.
Dopiero w siedem dni po przyjeździe do Starobielska Józef Czapski został przeniesiony do klasztoru. W salach budynków klasztornych i w cerkwi był tłum ludzi. Jedni leżeli, inni siedzieli na piętrowych pryczach, na podłodze, w sieni, wszędzie, gdzie się tylko dało. Kiedy pod koniec października zwolniono około 5000 szeregowych, w obozie pozostali już tylko oficerowie. I tym razem prycz nie starczyło dla wszystkich, część ludzi musiała spać pod namiotami. „Pamiętam kolegów, którzy jak o łaskę prosili, by pozwolono im wepchnąć się jak psom na pryczę, bo to było jeszcze jedyne miejsce wolne, inaczej musieliby nocować na chłodzie”50.
Warunki w obozie były podłe, co w zasadzie nie powinno dziwić. Brakowało podstawowych urządzeń sanitarnych – łaźni, toalet, lecz nie to było największym problemem więźniów. Jak pisał Czapski:
Brak samotności ciążył nam bardziej niż brud, głód i wszy. Rzucało się w oczy przede wszystkim rozprężenie, upadek moralny jeszcze tak niedawno zadowolonych z siebie, pewnych siebie ludzi. Jakby razem z wszami i łachmanami, razem ze zmianą eleganckich mundurów na pobrudzone i wymięte lub sowieckie fufajki, niejeden z nich sam się w szmatę zmienił51.
Krzyki, wyzwiska, walki na pięści i szarpaniny powtarzały się co dnia od świtu do wieczora. Powody bójek były różne, lecz zwykle można je było streścić słowem „błahe”, bądź lepiej – „wstydliwe”. Kłócono się o pierwszeństwo w kolejce do studni czy marnie zaopatrzonego sklepiku. Dopiero po kilku tygodniach Czapski zorientował się, że mimo intensywności konfliktów burdy wszczynała wąska grupa, „prędko zmajoryzowana (…) przez ludzi o twardych charakterach”52.
Propaganda radziecka działała pełną parą, próbując urobić elitę narodu polskiego. Głośnik zawieszony na słupie telegraficznym karmił Polaków odpowiednio spreparowanymi treściami, nie tylko głoszącymi zalety ZSRR, lecz również informującymi o sytuacji politycznej, wydarzeniach na froncie francuskim oraz „wieściach kłamliwych” dotyczących sytuacji na opanowanych przez Sowietów ziemiach polskich.
Po obozie krążyły jednak jeszcze inne wiadomości. Mówiono o zbliżającej się ofensywie brytyjsko-francuskiej na Zachodzie. To podbudowało nadzieje ludzi niecierpliwie oczekujących na zwolnienie. Kiedy jednak za informacjami nie szły potwierdzające je wydarzenia, przygnębienie osiągnęło apogeum. Modlitwa pomagała wówczas odzyskać siłę moralną. Każdego wieczoru o godzinie 21.00 przez budynki klasztorne przebiegał okrzyk: „Prosimy o ciszę”. Cisza zalegała natychmiast. I trwała około trzech minut. Lecz na tym nie kończyła się religijność więźniów. Organizowano potajemne nabożeństwa, msze i spowiedź. Nie przerywały ich nawet aresztowania kapelanów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie.
NKWD nie siedziało z założonymi rękami. Od pierwszego dnia przesłuchiwano więźniów. Rozmowy przeprowadzano zwykle nocą. Indagacje przybierały różne formy. Czapski pisał:
Próby szantażu, nawet przekupywania były na porządku dziennym. Styl badania był nadzwyczaj różnolity, od uprzejmego indagowania o wojskowe poglądy na ówczesną sytuację militarną przez przybyłych z Moskwy wyższych urzędników NKWD aż do badań, które trwały trzy doby z rzędu, prawie bez odpoczynku, do rozczulania się: „ach, biedna wasza młoda żona, już was więcej nie zobaczy, jeżeli nie powiecie…, jeżeli nie zobowiążecie się…” (…). O ile wiem, podczas badań w Starobielsku nie bito i nie katowano jak w więzieniach we Lwowie, w Kijowie, w Moskwie i w tylu innych miejscach53.
Jeńców fotografowano z profilu i en face. Kartoteki zapełniły się informacjami o wykształceniu, pochodzeniu społecznym, rodzinie, znajomości języków, wyznaniu, światopoglądach, pojawiły się adresy i nazwiska54. NKWD potrzebowało tych informacji. Z radzieckiej perspektywy jeńcy „awansowali” do miana obywateli państwa. „W ten sposób odmawiali Polakom ochrony przewidzianej dla jeńców wojennych na mocy konwencji genewskiej”55 – pisał Allen Paulo. Odmówili, ponieważ ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych z 27 lipca 1929 roku. Panowie z Moskwy uznali, że Związku Radzieckiego nie obwiązują umowy państw kapitalistycznych.
Tymczasem w pierwszych tygodniach pobytu w obozie Czapskiego powaliło zapalenie płuc. Z 40-stopniową gorączką trafił do szpitala. Tam umył się w misce ciepłej wody i przebrał się w czystą koszulę. Położono go w łóżku w niewielkim pokoiku, w którym było pięciu chorych na suchoty – „miałem wrażenie, że jestem prawie w raju”56.
W szpitalu Józef Czapski doczekał zimy.
37 Popularne powiedzenie krążące wśród obywateli Związku Radzieckiego w latach 30. i 40. XX wieku.
38 K. Tomaszyk, Droga i pamięć: przez Syberię na Antypody, Warszawa 2009, s. 17.
39 Ibidem, s. 18.
40 Ibidem.
41 Z. Lewicki, Dziennik. Wrzesień 1939, Kołyma, Władywostok, Iran, Irak, Palestyna, Egipt, Monte Cassino, Ancona, Bolonia, Anglia…, Kraków 2000, s. 12–13.
42 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, Warszawa 1990, s. 12.
43 Ibidem, s. 15.
44 S. Koszutski, Wspomnienia z różnych pobojowisk, Warszawa 2013, s. 125.
45 Ibidem, s. 128.
46 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 17.
47 S. Jaczyński, Zygmunt Berling. Między sławą a potępieniem, Warszawa 1993, s. 70.
48 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 17–18.
49 Ibidem, s. 18.
50 Ibidem, s. 19.
51 Ibidem, s. 21.
52 Ibidem.
53 Ibidem, s. 38.
54 A. Paul, Katyń. Stalinowska masakra i tryumf prawdy, przeł. i oprac. Z. Kunert, Warszawa 2006, s. 103.
55 Ibidem.
56 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 32.Rozdział drugi
Bez hałasu i paniki
Jasionka Stasiowa, 29 września 1939
Głośne ujadanie psów wywabiło z domów kilku mieszkańców niewielkiej wsi. Stanęli przy płotach swoich ubogich zagród, spoglądając w stronę, z której nadchodził podtrzymywany przez dwóch ludzi oficer w zniszczonym mundurze. Człowiek ten wlókł się środkiem podłej drogi, od czasu do czasu przystając, wówczas podnosił głowę, tak jakby chciał ocenić, czy obrał właściwy kierunek. Szybko zorientował się, że wieś nie należy do bogatych, czego zresztą tu, pod Lwowem, można było się spodziewać. Zaintrygowało go jeszcze coś innego. Otóż jakiś mężczyzna puścił się szybkim krokiem w głąb wsi. W jakim celu to zrobił, okazało się później, kiedy wrócił w towarzystwie milicjantów.
Pytania, jakie posypały się po chwili, zdjęły nimb tajemnicy z postaci oficera. Przedstawił się on jako generał Władysław Anders. Kiedy padło nazwisko, natychmiast wezwano oficerów NKWD.
W eskorcie samochodów pancernych odesłano Andersa i dwóch jego towarzyszy do dowódcy 12 Armii Iwana Tiuleniewa, który w tym czasie znajdował się niedaleko, w Starym Samborze. Na miejscu po długiej, lecz jałowej dyskusji z Tiuleniewem odstawiono generała do aresztu, w którym spotkał grupkę towarzyszy z ostatnich tygodni – generała Plisowskiego, majora Sołtana i kilku innych.
Ponieważ rana Andersa wymagała fachowego opatrunku, odesłano generała do szpitala w Stryju. Właściwie opatrzony, w towarzystwie pozostałych oficerów pojechał do Lwowa. Ze Lwowa zamierzano przetransportować więźniów dalej na wschód. Los jednak chciał, że na jednej z ulic zepsuł się samochód i dalsza jazda była niemożliwa. Z konieczności odesłano więźniów z powrotem do komendy miejskiej. W ciasnym pokoju mieli czekać do następnego dnia.
Tymczasem opatrunek założony Andersowi w Stryju przesiąkł krwią. Ból w krzyżu zrobił się nieznośny i generał nie mógł się ruszyć. Ktoś zaczął walić w drzwi, krzyczano o pomoc, lecz przez dłuższy czas nie było odzewu. Kiedy wreszcie zainteresowano się losem generała, pojawił się kolejny problem. Komendant nie pozwalał przewieźć Andersa do szpitala. Rozgorzała kłótnia między polską i radziecką stroną, a ponieważ język rosyjski był w tym towarzystwie powszechnie znany, kłótnia przybrała ostry charakter.
Anders osiągnął cel. Został zabrany samochodem przez ordynansa Tomczyka i uzbrojonego w nagan czekistę na ulice Lwowa, w poszukiwaniu szpitala. Okazało się, że nie jest to tak łatwe zadanie. Koniec końców przyjęto Andersa w szpitalu wojskowym na Łyczakowie. Tu jeszcze pracował polski personel i generał znalazł w szpitalu właściwą opiekę. Przekazano mu także mnóstwo relacji z ostatnich dni.
Czarna chmura przygniotła wszystko. Miasto, które przed wojną wyglądało ładnie i schludnie, teraz przybrało niesamowity wygląd. Ulice brudne i pełne błota, trawniki zdeptane i schlastane błotem, połamane barierki koło trawników i młode drzewka, którymi były wysadzone ulice. Wystawy sklepowe z portretami władców sowieckich, zaśmiecone, pokryte kurzem i pajęczyną. Szyldy na sklepach przeważnie pozdzierane i po nich pozostały puste miejsca. Wszystko to robiło wrażenie zamierającego miasta57.
Opis dotyczy Łucka, pasuje jednak równie dobrze do innych miast Polski Wschodniej: Lwowa, Wilna, Stanisławowa, Nowogródka, wsi ukraińskich i białoruskich…
Białorusini i Ukraińcy wspominali:
Żołnierze Armii Czerwonej dobrze odnosili się do miejscowej ludności, mówili, że już na zawsze wyzwolili nasz kraj od Polaków, obiecali, że będziemy odtąd żyć w pokoju i w pełnej wolności. Jednocześnie wypytywali się, interesowali się naszym życiem pod polskim uciskiem. Byli zaskoczeni, spodziewali się przecież czegoś o wiele gorszego (…). Wmawiano im, że w Zachodniej Białorusi panuje głód, że my wszyscy żyjemy w nędzy, zginamy karki dla panów, a tu zobaczyli coś innego: zadbane domy, zwierzęta na dworze, zasiane pola, odzianych i obutych ludzi58.
Generalizowanie niesie za sobą niebezpieczeństwo zafałszowania obrazu. Trzeba pamiętać, że stosunek do rzekomego „sprzymierzeńca” wynikał z indywidualnych sympatii bądź antypatii, obaw i nadziei, ale również poglądów politycznych i statusu majątkowego. Rzeczywisty obraz był więc złożony. Nie zmienia to jednak faktu, że największa grupa entuzjastów władzy radzieckiej rekrutowała się spośród Białorusinów. Ich radość w gruncie rzeczy nie wynikała z tęsknoty do radzieckiego raju. W niespodziewanym zjawieniu się żołnierzy Stalina widzieli niemal cud boski. To strach przed zbliżającymi się od zachodu Niemcami kazał im radośnie witać czerwonoarmistów. Dopiero gdy uwidoczniły się w pełni warunki życia w nowym kraju, entuzjazm osłabł.
Standard życia w ZSRR, mimo rozwoju przemysłu czy głoszonej przez propagandę elektryfikacji, był niezmiernie niski. Jesienią 1939 roku mieszkańcy Polski Wschodniej poznali go osobiście.
Sklepy opustoszały. Brakowało podstawowych produktów: chleba, cukru, wędlin, mleka, owoców, mąki, soli, zapałek itd. O artykułach z grupy tak zwanej luksusowej nie można było nawet marzyć. Wysokiej klasy wina, wędliny, słodycze Piaseckiego czy Wedla odeszły wraz ze zmierzchem II Rzeczypospolitej.
Przed pustymi sklepami ustawiały się długie kolejki. Ludzie czekali na towar. Tymczasem nikt nie wiedział nie tylko, kiedy będzie dostawa, ale czy w ogóle kiedykolwiek towar dojedzie59.
Spokojniej patrzyły w przyszłość te rodziny, które zdecydowały się onegdaj przygotować zapasy w spiżarniach czy piwnicach. Gospodynie umiejące piec chleb wykorzystywały teraz tę umiejętność, co pomogło wielu rodzinom uniknąć wątpliwej przyjemności jedzenia „gliny (chleba), jaki sprzedają w sklepach”. Przydomowe ogródki zapełniły grządki pomidorów, marchewek, kapusty, cebuli, a nawet ziemniaków i buraków.
Pod nożem gospodarza-rzeźnika ginęły zwierzęta. Kwik zarzynanych świń informował okolicę, u kogo dziś biją. Zwykle decydowano się na ubój, licząc na sprzedaż części mięsa. Korzystali na tym mieszkańcy nie tylko wsi, lecz również miast. Zwyczajem stały się wyjazdy na wieś w celu zaopatrzenia w mięso i wędliny, kaszankę, pasztet, salceson, wędzoną szynkę. Płacono za nie złotem, ubraniami, biżuterią. Pieniądze traciły już wartość.
Kawiarnie i restauracje świeciły pustkami, po kilku dniach bądź tygodniach właścicielom zaglądało w oczy bankructwo. Nie widząc innego wyjścia, zamykali lokale.
Błyskawicznie rosło grono bezrobotnych. Ekonomiści, bankierzy, inżynierowie, nauczyciele akademiccy i szkolni, dziennikarze, prawnicy, prokuratorzy musieli szukać sposobu na zdobycie zarobku, by przeżyć. Imali się więc różnych prostych prac.
Artyści czy to sceny, czy pióra próbowali ułożyć sobie życie w nowych warunkach a, jak pokazała praktyka, nie było to takie trudne, jeśli nie wchodziło się w drogę propagandzie radzieckiej.
Lwów przyciągnął literatów i artystów tych bardziej znanych, jak Tadeusz Boy-Żeleński, Jalu Kurek, Eugeniusz Bodo czy Feliks Konarski, i mniej znanych, jak pisarka Wanda Wasilewska czy artystka estrady – 19-letnia wówczas Ukrainka – Irena Jarosewycz.
Pisarze zwykle trzymali się Lwowa, artystów nosiło po Kraju Rad, od Ukrainy po Ural.
Konarski, Bodo i Jarosewycz kilkakrotnie wyruszali na ciągnące się tygodniami tournée; nie mogli narzekać ani na brak popularności, ani brak zajęć. Feliks Konarski (znany też pod pseudonimem Ref-Ren) pierwsze dwa lata wojny spędził na tournée po Związku Radzieckim. Oczywiście nie był jedyny. Objazd po radzieckich miastach odbywał z grupą rewiową. I to też nie była jedyna grupa tułająca się po ZSRR. W tym samym czasie objeżdżał radzieckie miasta Henryk Warszawski, znany bardziej jako Henryk Wars, z teatrem Tea-Jazz. W grupie Warsa znalazł zatrudnienie Eugeniusz Bodo, którego przedstawiać nie trzeba, oraz wspomniana już Jarosewycz, używająca pseudonimu Renata Bogdańska. Śpiewała od najmłodszych lat i w tym kierunku się kształciła. Studia przerwała wojna, jednak pasja i umiejętności pozostały. Podczas okupacji radzieckiej śpiewała nadal, wiążąc się z „Ref-Renem”, a później Warsem.
O przyjazną dla artystów polskich atmosferę zadbała strona radziecka, pilnując jednak, by swoboda wypowiedzi nie poszła za daleko60. W rezultacie skończyło się na tym, że Konarski, Bodo, Wars czy Bogdańska i jej mąż Gwidon Borucki tłumaczyli swoje teksty na język rosyjski.
A jednak i to środowisko doświadczyło szykan ze strony NKWD.
Ordonka – Maria Tyszkiewicz, 40-letnia aktorka, nie wpisywała się w trend losu artystów polskich. Jesienią 1939 roku została aresztowana przez Niemców, po czym trafiła na Pawiak. Wyciągnięta stamtąd przez męża, hrabiego Michała Tyszkiewicza, wyjechała z nim do Wilna, gdzie występowała w teatrach polskich. Po anektowaniu Litwy przez ZSRR Tyszkiewiczowie wpadli w ręce NKWD. On dostał się na Łubiankę, ona do łagru w Uzbekistanie. W ciężkich warunkach niewolniczej pracy powróciła choroba płuc, z którą musiała się borykać przez następne lata.
Równie ciężki los spotkał Eugeniusza Bodo. Bodo to pseudonim artystyczny Bohdana Eugène’a Junoda, syna Szwajcara i Polki. Aktor czuł się Polakiem. O obywatelstwie szwajcarskim przypomniał sobie dopiero w czasie wojny. „Wydawało mu się to bezpieczniejsze, gdyż racjonalnie rozumując, obywatelowi neutralnego od wieków państwa nie groziła zsyłka na białe niedźwiedzie”61. Złożył odpowiednie dokumenty i czekał na zezwolenie na opuszczenie ZSRR. Nie doczekał się.
W czwartym dniu operacji „Barbarossa” „o godzinie 11.00 do mojego domu weszli funkcjonariusze NKWD, rozkazując, bym natychmiast udał się z nimi do samochodu. Zdążyłem ledwie wziąć ze sobą płaszcz i kapelusz. Sądziłem, że chcą mnie uratować przed inwazją hitlerowską”62.
Mylił się. W kilka dni później Bodo był już w więzieniu na Butyrkach w Moskwie.
Upaństwowiono zakłady przemysłowe wszelkiego rodzaju: fabryki, gorzelnie, tartaki. Maszyny wywożono w głąb ZSRR, rabując dobytek kilku pokoleń rodzin przedsiębiorców.
Decyzje upaństwowienia nie ominęły również folwarków czy kamienic. Nagle z czterech czy pięciu pokojów w mieszkaniu rodzinie zostawał jeden pokój oraz perspektywa dzielenia łazienki i kuchni z zakwaterowanymi z urzędu przybyszami z odległych okręgów Związku Radzieckiego. Przy eksmisji następował ordynarny rabunek. Przypadki zawłaszczania mebli, w tym szaf z całą zawartością, były powszechne.
Zamknięto redakcje polskich czasopism. Radio nie funkcjonowało, zresztą ludziom konfiskowano radioodbiorniki. Kontrola zataczała coraz szersze kręgi. Ludzie zostali przywiązani do miejsc pobytu.
Działania NKWD przeciw „polskim burżujom” przyniosły efekt – przemysł podupadał; zamknięte banki nie wypłacały oszczędności. Ludzie tracili pieniądze, złoto i kosztowności. Sytuacja ekonomiczna Polaków znalazła się w stanie zapaści.
Ci, którym udało się odzyskać oszczędności przed wojną, chowali je teraz w tylko sobie znanych schowkach bądź po prostu zakopywali, wcześniej zabezpieczając. Obawiano się, i słusznie, radzieckich rabunków. Lękano się też konsekwencji posiadania broni czy orderów otrzymanych za zasługi w poprzedniej wojnie. A na Kresach Wschodnich mieszkało wielu weteranów wojny polsko-bolszewickiej. W ten sposób w ziemi wylądowało wiele „skarbów”, część z nich nigdy nie została wykopana. Właściciele zginęli lub zapomnieli, gdzie umieścili skrytki.
Ceny skoczyły w górę. Zalew rynku przez niewiele wartego rubla, traktowanego w stosunku do złotego jak jeden do jednego, spowodował natychmiastowe załamanie wartości polskiej waluty.
Targi zapełniły się ludźmi handlującymi wszelkimi dobrami. Ubrania, zwłaszcza futra, czy elegancka bielizna damska zyskiwały wielkie zainteresowanie Rosjanek. A tych z tygodnia na tydzień przybywało. Oficerowie i urzędnicy przybywający z ZSRR sprowadzali do siebie rodziny, kochanki i przyjaciółki. Pościel, zegarki, precjoza były dla nich atrakcyjnym towarem.
Aresztowania rozpoczęły się nazajutrz po wkroczeniu Armii Czerwonej. Z dnia na dzień ludzie poczuli się niepewnie. Więzienia zapełnili ludzie bez względu na narodowość i poglądy polityczne. Znalazło się również miejsce dla byłych członków Komunistycznej Partii Polski.
Eugeniusz Bodo – gwiazda międzywojennego kina – po aresztowaniu przez NKWD w 1941 roku nie przypominał już uwielbianego przez tłumy aktora
Powody aresztowania były różne. Niektóre w warunkach normalnego państwa prawa zakrawałyby na ogromne nieporozumienie. Jednak pod rządami Stalina każdy pretekst był dobry, by zamknąć podejrzanych, a podejrzanymi byli teraz wszyscy. Łapano więc spóźniających się w płaceniu podatków czy handlujących na miejskich targach. Zdarzały się również aresztowania za wypadki samochodowe. Funkcjonariusze NKWD kierowali się w takiej sytuacji zapewne statusem ekonomicznym „podejrzanego”. Któż mógł mieć samochód, jeśli nie burżuj.
Wstępem do aresztowania był donos. Donosiciele nierzadko rekrutowali się z sąsiadów, kolegów z pracy czy wszelkiej maści znajomych. Powodem donosów były prywatne zaszłości jeszcze z czasów II Rzeczypospolitej. Normą stało się przy tym wykorzystywanie uprzywilejowanej pozycji zdobytej przez wstąpienie do nowo powstałej radzieckiej milicji. W jej szeregi przyjmowano zwykle Ukraińców, Białorusinów i Żydów, Polacy zdarzali się również, lecz było ich zdecydowanie mniej. Okupacja radziecka dała im wszystkim złoty okres zemsty, z którego sumiennie korzystali. Nie chodziło tylko o zapychanie aresztów nierozumiejącymi swojej sytuacji ludźmi. Ważne były represje, jakim zostali poddani. Morderstwa, gwałty, pobicia, rabunki odbywały się w ramach obowiązującego bezprawia. Milicja nie tylko asystowała przy rabunkach, lecz niejednokrotnie w nich uczestniczyła.
Uwagę przykuwali ludzie dyskutujący na ulicach. Tam, gdzie zatrzymywały się dwie, trzy bądź więcej osób, po chwili podchodzili funkcjonariusze milicji lub NKWD i zaczynały się kłopoty. Zwykle ulice Lwowa, Wilna czy Białegostoku stawały się początkiem długiej drogi, której etapami były więzienie, proces, transport na Wschód i kara w łagrze na Syberii.
Na tych etapach łączyły się drogi aresztowanych na ulicach, w domach, w wyniku prowokacji. Ta grupa była liczna z tej prostej racji, że prowokacje NKWD celowały zwykle w grupy młodych Polaków chwytających się każdego sposobu przedostania się na Węgry czy do Rumunii i dalej na Zachód, do Francji, do wojska.
Dom, zwykle oaza bezpieczeństwa, pod władzą radziecką przestał być bezpieczną przystanią. Sowieci wchodzili najczęściej nocą, oznajmiając swoją obecność łomotaniem do drzwi. Ten permanentnie powtarzany system pozwolił błyskawicznie się rozpracować. Ludzie wyczuwający zagrożenie nie nocowali w domu. Zdarzało się, że całe rodziny zmieniały miejsce zamieszkania, nie meldując się w nowym miejscu. Czasem przeprowadzali się do rodziny, czasem do obcych. Ta praktyka uratowała życie wielu osobom. Ciosy NKWD nie zawsze były celne, bywało, że trafiały w próżnię.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
57 W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali… Polska a Rosja 1939–1942, wybór i oprac. I. Grudzińska-Gross, J.T. Gross, Kraków 2008, s. 303.
58 V. Beshanov, Czerwony Blitzkrieg, przeł. A. Palacz, Warszawa 2008, s. 82.
59 Podobieństwo do kwestii wypowiedzianej przez Zenona Laskowika podczas kabaretonu opolskiego w 1980 roku jest zamierzone.
60 L. Podhorodecki, Dzieje Lwowa, Warszawa 1993, s. 216.
61 P. Lisiewicz, „Zdążyłem wziąć płaszcz i kapelusz”. 70 lat temu komuniści zamordowali Eugeniusza Bodo, http://niezalezna.pl/46814-zdazylem-wziac-plaszcz-i-kapelusz-70-lat-temu-komunisci-zamordowali-eugeniusza-bodo, dostęp: 2.02.2015.
62 Ibidem.