Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wymarzony dom Anne - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wymarzony dom Anne - ebook

Po latach Anne Shirley w końcu poślubia swojego ukochanego, doktora Gilberta Blythe’a. Państwo młodzi nie byliby sobą, gdyby nie znaleźli urokliwego miejsca, w którym mogliby rozpocząć wspólne życie! Przeprowadzają się nad zatokę Four Winds, gdzie Gilbert przejmuje praktykę lekarską po wuju, i zamieszkują w wymarzonym domu. Z jego okien widać światło latarni, które o zmierzchu rozbłyska niczym najwspanialsza gwiazda. Latarnik, kapitan Jim, zna historię całej okolicy – także romantyczną przeszłość domu Blythe’ów – i spisuje ją w swoim dzienniku.

Anne szybko udaje się nawiązać przyjaźnie w nowym miejscu. Bardzo polubiła Leslie Moore – młodą sąsiadkę, która opiekuje się ciężko chorym mężem – ale czuje, że istnieje między nimi dystans. Czyżby dotknięta niejedną rodzinną tragedią Leslie zazdrościła Blythe’om ich idealnego życia? Czy naprawdę Anne musi sama doświadczyć nieszczęścia i straty, by kobiety się do siebie zbliżyły?

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-20-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁU­MACZKI

Od­da­jąc Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom nowy prze­kład ko­lej­nego tomu kul­to­wego cy­klu po­wie­ści o Anne, je­stem świa­doma „zdrady”, jaką po­peł­niam wo­bec po­ko­le­nia ich ma­tek i babć, do któ­rych zresztą za­li­czam też sie­bie. Tak jest – ra­zem z wy­dawcą do­szli­śmy do wnio­sku, że w cza­sach, kiedy wszyst­kie dzieci wie­dzą, że żadna Ka­na­dyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zo­sia, a ża­den Ka­na­dyj­czyk nie na­zywa się Ma­te­usz czy Ka­ro­lek, pora przy­wró­cić wszyst­kim, a nie tylko wy­bra­nym (jak w po­przed­nich prze­kła­dach), bo­ha­ter­kom i bo­ha­te­rom książki ich praw­dziwe imiona, a na­zwom geo­gra­ficz­nym na Wy­spie Księ­cia Edwarda ich ory­gi­nalne brzmie­nie (ofiarą tej za­sady pa­dła też w tej czę­ści na­zwa Przy­stań Czte­rech Wia­trów, co od­no­to­wuję nie bez pew­nego żalu). W tym to­mie Anne jest już zresztą do­ro­słą ko­bietą i zdrab­nia­nie jej imie­nia wy­daje mi się po pro­stu nie­wła­ściwe i nie­na­tu­ralne.

Po­dej­mu­jąc się ko­lej­nego prze­kładu (a w ostat­nich la­tach na­stą­pił praw­dziwy ich wy­syp), po­sta­wi­łam so­bie za cel jak naj­ści­ślej­szą wier­ność wo­bec ory­gi­nału i re­aliów ży­cia na Wy­spie Księ­cia Edwarda. Od­wie­dzi­łam w tym celu liczne fora in­ter­ne­towe, blogi i grupy na Fa­ce­bo­oku po­świę­cone ży­ciu i twór­czo­ści Lucy Maud Mont­go­mery. Na­leżą do nich osoby, które do­sko­nale znają wszyst­kie jej książki, także w ory­gi­nale, i od lat ana­li­zują nowe prze­kłady, bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc na­wet naj­mniej­sze błędy i nie­ści­sło­ści. Każda z tych osób ma swoje zda­nie na przy­kład w kwe­stii tłu­ma­cze­nia na­zwy Green Ga­bles, od po­nad stu lat zna­nej w Pol­sce jako Zie­lone Wzgó­rze. W sieci do­stępne są zdję­cia z Wy­spy Księ­cia Edwarda, można więc so­bie obej­rzeć, jak wy­glą­dają słynne „czer­wone drogi” czy od­two­rzona na pod­sta­wie opisu w książce i ko­re­spon­den­cji au­torki farma ro­dzeń­stwa Cu­th­ber­tów. Dzięki uprzej­mo­ści Ber­na­dety Mi­lew­ski (au­torki bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”), która nie tylko jest ko­pal­nią wie­dzy o LMM, zna na wy­rywki wszyst­kie jej książki i tropi w nich z do­cie­kli­wo­ścią de­tek­tywa wątki au­to­bio­gra­ficzne, ale też co roku spę­dza na Wy­spie Księ­cia Edwarda kilka mie­sięcy i współ­pra­cuje z L.M. Mont­go­mery Li­te­rary So­ciety, mo­głam do­wie­dzieć się, jak istotne dla au­torki było słowo ga­ble. Na­zwa ta już od pierw­szego prze­kładu spra­wiała tłu­ma­czom kło­poty. Ga­ble po an­giel­sku to ter­min ar­chi­tek­to­niczny, ozna­cza­jący trój­kątną ścianę łą­czącą dwie czę­ści dwu­spa­do­wego da­chu. Po pol­sku jest to „szczyt”. Nie­stety słowo „szczyt” Po­la­kom ko­ja­rzy się głów­nie z gó­rami, dla­tego już pierw­sza tłu­maczka zmie­niła ory­gi­nalne Green Ga­bles na Zie­lone Wzgó­rze, które tak wryło się w pa­mięć ko­lej­nych po­ko­leń, że aż do tej pory nikt nie od­wa­żył się zba­dać, czy tam w ogóle było ja­kieś wzgó­rze. Otóż nie było. Ale to nie dla­tego zde­cy­do­wa­łam się zro­bić wy­łom w tra­dy­cji i na­zwać ten dom Zie­lone Szczyty. Zro­bi­łam to po tym, jak przyj­rza­łam się na zdję­ciach tam­tej­szemu bu­dow­nic­twu, w któ­rym wła­śnie te szczyty naj­bar­dziej rzu­cają się w oczy. Nie­które domy mają ich po kilka. Ist­nieje książka Na­tha­niela Haw­thorne’a pod ty­tu­łem The Ho­use of the Se­ven Ga­bles , którą L.M. Mont­go­mery czy­tała w roku 1903. Swój po­kój w domu dziad­ków Mac­ne­il­lów, u któ­rych się wy­cho­wała, na­zy­wała za­wsze ga­ble room – i tę na­zwę (east ga­ble room) nadała po­ko­ikowi Anne. Było to dla niej nie­mal ma­giczne miej­sce, o któ­rym na­pi­sała na­wet kilka wier­szy. W tym to­mie na­zwa Zie­lone Szczyty po­ja­wia się tylko spo­ra­dycz­nie, po­nie­waż Anne już tam nie mieszka.

Fik­cyjna na­zwa Four Winds obej­muje praw­do­po­dob­nie całą tę część wy­brzeża. W jej skład wcho­dzą liczne słabo za­lud­nione sie­dli­ska, ta­kie jak Four Winds Har­bour (gdzie za­miesz­kali Bly­the’owie), Har­bour Head i wio­ska ry­backa nie­wy­mie­niona z na­zwy, a także całe Glen St. Mary.

Za ab­so­lut­nie bez­cenne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­torce bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wowi Ku­cha­rzy­kowi, który od lat bada florę Wy­spy Księ­cia Edwarda, a swoją wie­dzą dzieli się na blogu „Ziel­nik L.M. Mont­go­mery”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­niki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM (Epi­gaea re­pens), o któ­rych au­torka czę­sto wspo­mina w swo­ich książ­kach.

Anna Bań­kow­skaROZ­DZIAŁ I

W Zie­lo­nych Szczy­tach na stry­chu

– CO ZA SZCZĘ­ŚCIE, że już ko­niec z geo­me­trią! – wes­tchnęła z mściwą sa­tys­fak­cją Anne Shir­ley, wrzu­ca­jąc do wiel­kiego ku­fra z książ­kami wy­słu­żone dzieło Eu­kli­desa.

Za­trza­snąw­szy trium­fal­nie wieko, usia­dła na nim i spoj­rzała sza­rymi jak niebo o brza­sku oczami na Dianę Wri­ght, która przy­glą­dała się jej z dru­giego końca stry­chu.

Strych był mrocz­nym, ta­jem­ni­czym i roz­kosz­nym miej­scem, ta­kim jak wszyst­kie stry­chy być po­winny. Przez otwarte okno, przy któ­rym sie­działa Anne, wpa­dało cie­płe, aro­ma­tyczne po­wie­trze sierp­nio­wego po­po­łu­dnia; za oknem sze­le­ściły tar­gane wia­trem ga­łę­zie to­poli. Da­lej cią­gnęły się lasy z ma­giczną Aleją Za­ko­cha­nych oraz stary ja­bło­niowy sad, gdzie ob­fi­cie doj­rze­wały już ró­żowe owoce, a nad tym wszyst­kim, na tle błę­kit­nego nieba, kłę­bił się wał śnież­no­bia­łych ob­ło­ków. Za dru­gim oknem prze­bły­ski­wały w od­dali zwień­czone bielą fale Za­toki Świę­tego Waw­rzyńca, na któ­rej ni­czym klej­not uno­siła się Abe­gweit. Ta ła­god­niej­sza, śliczna in­diań­ska na­zwa już dawno ode­szła w za­po­mnie­nie, za­stą­piona bar­dziej pro­za­iczną – Wy­spa Księ­cia Edwarda.

Diana Wri­ght, z którą ostat­nio wi­dzie­li­śmy się trzy lata wcze­śniej, zdą­żyła w tym cza­sie upodob­nić się nieco do sta­tecz­nej ma­trony, ale jej czarne oczy po­zo­stały rów­nie błysz­czące, po­liczki rów­nie ró­żowe, a do­łeczki rów­nie cza­ru­jące jak za daw­nych lat, kiedy to z Anne Shir­ley w ogro­dzie Sa­do­wej Górki przy­się­gały so­bie wieczną przy­jaźń. W ra­mio­nach trzy­mała uśpione stwo­rzonko z czar­nymi locz­kami, które miesz­kańcy Avon­lea od dwóch lat znali jako małą Anne Cor­de­lię. Dla­czego Anne – oczy­wi­ście wie­dziano, na­to­miast wszyst­kich in­try­go­wała owa Cor­de­lia, gdyż ani w ro­dzi­nie Wri­gh­tów, ani w ro­dzi­nie Bar­rych jako żywo ni­gdy nie było ni­kogo o tym imie­niu. Pani Har­mo­nowa An­drews roz­po­wia­dała, że Diana mu­siała je zna­leźć w któ­rymś z po­wie­ści­deł, i dzi­wo­wała się, dla­czego Fred nie miał dość ro­zumu, by do tego nie do­pu­ścić. Ale Diana i Anne tylko się do sie­bie uśmie­chały. Obie do­brze wie­działy, skąd wzięło się dru­gie imię ma­łej Anne Cor­de­lii.

– Ty za­wsze nie­na­wi­dzi­łaś geo­me­trii – przy­po­mniała jej Diana z uśmie­chem. – I chyba cie­szysz się, że wresz­cie koń­czysz z na­ucza­niem.

– Ach, ja prze­cież za­wsze lu­bi­łam uczyć! Wszyst­kiego oprócz geo­me­trii. Te trzy lata w Sum­mer­side były na­prawdę przy­jemne. Pani Har­mo­nowa uprze­dziła mnie, kiedy już wró­ci­łam, że­bym się nie spo­dzie­wała po ży­ciu mał­żeń­skim cze­goś lep­szego niż po na­ucza­niu. Naj­wy­raź­niej uważa, po­dob­nie jak Ham­let, że le­piej „zno­sić zło znane, niż rzu­cać się w nowe”.

Śmiech Anne, tak samo bez­tro­ski i urze­ka­jący jak nie­gdyś, ale bo­gat­szy o nutę sło­dy­czy i doj­rza­ło­ści, wy­peł­nił cały strych. Ma­rilla, która w kuchni na dole sma­żyła kon­fi­tury ze śli­wek, aż się roz­pro­mie­niła, ale za­raz wes­tchnęła, przy­po­mniaw­szy so­bie, jak rzadko w Zie­lo­nych Szczy­tach bę­dzie te­raz roz­brzmie­wał ten miły dźwięk. W ca­łym ży­ciu nic nie uszczę­śli­wiło jej tak, jak wia­do­mość o spo­dzie­wa­nym ślu­bie Anne z Gil­ber­tem Bly­the’em, a jed­nak się oka­zało, że na każdą ra­dość musi na­ło­żyć się le­ciutki cień smutku. Przez ostat­nie trzy lata Anne czę­sto przy­jeż­dżała do domu na wa­ka­cje i week­endy, pod­czas gdy w naj­bliż­szej przy­szło­ści bę­dzie to moż­liwe naj­wy­żej dwa razy w roku.

– Nie mo­żesz mar­twić się ga­da­niem pani Har­mo­no­wej – prze­ko­ny­wała przy­ja­ciółkę Diana ze spo­kojną pew­no­ścią czte­ro­let­niej mał­żonki. – Ży­cie mał­żeń­skie ma oczy­wi­ście swoje bla­ski i cie­nie, więc nie spo­dzie­waj się, że wszystko za­wsze bę­dzie usłane ró­żami. Ale za­pew­niam cię, że je­śli wy­cho­dzi się za wła­ści­wego czło­wieka, to można się czuć szczę­śliwą.

Anne po­wstrzy­mała się od uśmie­chu. Te pozy „do­świad­czo­nej ma­trony”, które cza­sem przy­bie­rała Diana, za­wsze ją tro­chę ba­wiły.

„Pew­nie po czte­rech la­tach mał­żeń­stwa też będę się tak wy­mą­drzać – my­ślała. – Cho­ciaż może ustrzeże mnie przed tym moje po­czu­cie hu­moru”.

– Czy już usta­li­li­ście, gdzie za­miesz­ka­cie? – spy­tała Diana, przy­tu­la­jąc có­reczkę ty­po­wym dla ma­tek, nie­po­wta­rzal­nym ge­stem.

Na ten wi­dok serce Anne za­wsze prze­szy­wał przy­jemny, acz dziw­nie bo­le­sny dreszcz, który na­peł­niał je sło­dy­czą, nie­wy­po­wie­dzia­nymi ma­rze­niami i na­dzie­jami.

– Tak. To wła­śnie chcia­łam ci po­wie­dzieć, kiedy przez te­le­fon pro­si­łam, że­byś tu dziś przy­szła. Na­wia­sem mó­wiąc, w gło­wie mi się nie mie­ści, że już mamy w Avon­lea te­le­fony. To się wy­daje tak ab­sur­dal­nie no­wo­cze­sne jak na tę starą, po­czciwą wio­skę!

– Mo­żemy za to dzię­ko­wać Kołu En­tu­zja­stów Avon­lea. Gdyby nie wzięli sprawy w swoje ręce, ni­gdy by­śmy się nie do­cze­kali do­cią­gnię­cia li­nii. Wy­lano na nich tyle ku­błów zim­nej wody, że każde inne sto­wa­rzy­sze­nie dawno by się znie­chę­ciło, a oni jed­nak wy­trwali. Tak bar­dzo przy­słu­ży­li­ście się Avon­lea, za­kła­da­jąc to Koło! A jak świet­nie ba­wi­li­śmy się na ze­bra­niach! Czy da się za­po­mnieć o po­ma­lo­wa­nej na nie­bie­sko świe­tlicy albo o uda­rem­nio­nym po­my­śle Jud­sona Par­kera, żeby ob­wie­sić płot re­kla­mami le­karstw?

– Wcale nie wiem, czy tak bar­dzo je­stem wdzięczna KEA za te te­le­fony. Ow­szem, są wy­god­niej­sze niż nasz dawny sys­tem sy­gna­li­za­cji za po­mocą świecy. I jak mówi pani Ra­chel: „Avon­lea musi iść z po­stę­pem, ot co!”. Ale mimo wszystko nie chcę, żeby na­sza wio­ska zo­stała ska­żona tymi „no­wo­cze­snymi nie­wy­go­dami”, jak po­wiada pan Har­ri­son, kiedy chce być dow­cipny. Wo­la­ła­bym, żeby wciąż wszystko było jak za sta­rych, do­brych cza­sów. To głu­pie, sen­ty­men­talne i nie­moż­liwe, to­też na­tych­miast stanę się roz­sądna, prak­tyczna i ustę­pliwa. Te­le­fon, jak przy­znaje pan Har­ri­son, to „do­bry wy­na­la­zek”, na­wet je­śli wiesz, że praw­do­po­dob­nie pół tu­zina cie­kaw­skich słu­cha two­jej roz­mowy.

– To wła­śnie jest naj­gor­sze – wes­tchnęła Diana. – Ten trzask pod­no­szo­nych słu­cha­wek, kiedy do ko­goś dzwo­nisz! Po­dobno pani Har­mo­nowa An­drews uparła się, żeby za­ło­żono jej apa­rat w kuchni, tak aby mo­gła pod­słu­chi­wać roz­mowy, a jed­no­cze­śnie mieć oko na garnki. Dzi­siaj, kiedy do mnie dzwo­ni­łaś, wy­raź­nie sły­sza­łam bi­cie tego dziw­nego ze­gara Pye’ów, więc z pew­no­ścią słu­chała nas Jo­sie albo Ger­tie.

– Ach, to dla­tego za­py­ta­łaś, czy mamy w Zie­lo­nych Szczy­tach nowy ze­gar! Nie ro­zu­mia­łam, o co ci cho­dzi, ale rze­czy­wi­ście usły­sza­łam po­tem ten cha­rak­te­ry­styczny trzask. Na pewno ktoś u Pye’ów od­wie­szał ze zło­ścią słu­chawkę. Ale to nie­ważne. Jak mówi pani Ra­chel: „Pye’owie za­wsze byli i po­zo­staną Pye’ami na wieki wie­ków, amen”. Po­mówmy o czymś przy­jem­niej­szym, na przy­kład o moim przy­szłym domu.

– Och, Anne, i gdzie on bę­dzie? Oby gdzieś nie­da­leko!

– No nie­stety nie, to jest ten mi­nus. Gil­bert chce osiąść w Four Winds Har­bour, sześć­dzie­siąt mil stąd.

– Sześć­dzie­siąt! Rów­nie do­brze mo­głoby być sześć­set – wes­tchnęła Diana.

– Mu­sisz ko­niecz­nie tam przy­je­chać. To naj­pięk­niej­sza za­toka na Wy­spie. Jest tam na cy­plu wio­ska o na­zwie Glen St. Mary, gdzie od pięć­dzie­się­ciu lat prak­ty­kuje dok­tor Da­vid Bly­the, stry­jeczny dzia­dek Gil­berta. Te­raz wy­biera się na eme­ry­turę, a jego miej­sce ma za­jąć Gil­bert. Dok­tor Bly­the chce jed­nak za­trzy­mać swój dom, więc bę­dziemy mu­sieli po­szu­kać ja­kie­goś miej­sca dla sie­bie. Nie wiem jesz­cze, jak bę­dzie wy­glą­dało i gdzie je znaj­dziemy, ale w wy­obraźni mam już ten mój wy­ma­rzony do­mek cał­ko­wi­cie urzą­dzony: taki ma­lutki, uro­czy za­me­czek ze snu.

– A do­kąd po­je­dzie­cie w po­dróż po­ślubną?

– Do­ni­kąd. Nie rób ta­kiej zgor­szo­nej miny, ko­chana, bo wy­glą­dasz jak pani Har­mo­nowa An­drews. Ona bez wąt­pie­nia ra­czy za­uwa­żyć, że jak kogo nie stać na „po­ślubną turę”, to roz­sąd­nie zrobi, je­śli bę­dzie sie­dział na miej­scu. A po­tem nie omieszka wspo­mnieć, że Jane na swoją wy­je­chała do Eu­ropy. Ja zaś chcę spę­dzić mio­dowy mie­siąc w Four Winds, w moim ko­cha­nym, wy­ma­rzo­nym domku.

– I po­sta­no­wi­łaś nie mieć dru­hen?

– Tak, bo nie wi­dzę ni­kogo, kto by się nada­wał. Ty, Phil, Pri­scilla i Jane wy­prze­dzi­ły­ście mnie na ślub­nym ko­biercu, a Stella pra­cuje w Van­co­uver. Poza wami nie mam żad­nych po­krew­nych dusz, a nie chcę druhny, która nią nie jest.

– Ale we­lon chyba bę­dziesz miała? – za­nie­po­ko­iła się Diana.

– O tak, ina­czej nie czu­ła­bym się jak panna młoda. Pa­mię­tam, jak po­wie­dzia­łam Mat­thew tego dnia, kiedy przy­wiózł mnie do Zie­lo­nych Szczy­tów, że pew­nie ni­gdy nią nie zo­stanę, bo kto by ze­chciał po­ślu­bić ko­goś tak brzyd­kiego, chyba że ja­kiś za­gra­niczny mi­sjo­narz. Po­my­śla­łam so­bie, że za­gra­niczni mi­sjo­na­rze nie mogą so­bie po­zwo­lić na wy­brzy­dza­nie w kwe­stii urody, skoro chcą na­ra­żać dziew­czynę na ży­cie wśród lu­do­żer­ców. A tym­cza­sem... Szkoda, że nie wi­dzia­łaś tego mi­sjo­na­rza, za któ­rego wy­szła Pri­scilla! Jest tak przy­stojny i nie­prze­nik­niony jak ci wszy­scy bo­ha­te­ro­wie na­szych daw­nych ma­rzeń, a poza tym ubiera się naj­le­piej ze wszyst­kich zna­nych mi męż­czyzn i za­chwyca go „ete­ryczna, zło­ci­sta” uroda Pri­scilli. Ale oczy­wi­ście w Ja­po­nii nie ma ka­ni­bali.

– Twoja suk­nia ślubna to istne ma­rze­nie – wes­tchnęła Diana z za­chwy­tem. – Wy­glą­dasz w niej jak kró­lowa, taka wy­soka i smu­kła... Jak ci się udaje za­cho­wać szczu­płą fi­gurę? Ja je­stem już taka gruba, że nie­długo w ogóle nie będę miała ta­lii.

– Tu­sza i szczu­płość to chyba kwe­stia prze­zna­cze­nia. W każ­dym ra­zie nie usły­szysz od pani Har­mo­no­wej tego, co mi po­wie­działa, kiedy wró­ci­łam z Sum­mer­side: „No cóż, Anne, je­steś tak samo ko­ści­sta jak za­wsze”. „Smu­kła” brzmi cał­kiem ro­man­tycz­nie, ale „ko­ści­sta” to zu­peł­nie co in­nego.

– Pani Har­mo­nowa opo­wiada o two­jej wy­pra­wie. Przy­znaje, że jest tak ładna jak jej córki, cho­ciaż Jane po­ślu­biła mi­lio­nera, a ty wy­cho­dzisz tylko za „bied­nego mło­dego le­ka­rza bez centa przy du­szy”.

Anne się za­śmiała.

– Moje suk­nie rze­czy­wi­ście są śliczne. Lu­bię ładne rze­czy. Pa­mię­tam swoją pierw­szą wyj­ściową su­kienkę w ży­ciu, z brą­zo­wej we­łenki z je­dwa­biem, którą Mat­thew po­da­ro­wał mi na szkolny kon­cert. Przed­tem wszystko, co mia­łam, było strasz­nie brzyd­kie. W tam­ten wie­czór wy­dało mi się, że wkro­czy­łam do no­wego świata.

– Gil­bert re­cy­to­wał wtedy Bin­gen nad Re­nem i przy sło­wach „Jest tam też inna dziew­czyna, nie sio­stra” pa­trzył pro­sto na cie­bie. A ty się wście­kłaś, bo wło­żył so­bie do kie­szonki bi­buł­kową różę, która wy­pa­dła ci z wło­sów. Nie wy­obra­ża­łaś so­bie na­wet, że kie­dyś za niego wyj­dziesz.

– No do­brze, to ko­lejny do­wód na to, że na­szym ży­ciem rzą­dzi prze­zna­cze­nie – przy­znała Anne ze śmie­chem, kiedy scho­dziły na dół.ROZ­DZIAŁ II

Wy­ma­rzony dom

W CA­ŁEJ HI­STO­RII Zie­lo­nych Szczy­tów nie wi­dziano tam ta­kiego oży­wie­nia. Na­wet Ma­rilla nie kryła eks­cy­ta­cji, co samo w so­bie było zja­wi­skiem god­nym od­no­to­wa­nia.

– W tym domu jesz­cze ni­gdy nie od­był się ża­den ślub – tłu­ma­czyła się ze swego stanu pani Lynde. – Pa­mię­tam z cza­sów dzie­ciń­stwa, jak pe­wien stary pa­stor twier­dził, że dom nie jest praw­dzi­wym do­mem, do­póki nie uświęcą go na­ro­dziny, za­ślu­biny i śmierć. Śmierci już do­świad­czy­li­śmy, bo umarli tu moi ro­dzice i Mat­thew, na­ro­dzin także: dawno temu, za­raz po tym, jak wpro­wa­dzi­li­śmy się tu­taj, żona na­szego pa­robka wy­dała na świat dziecko. Ale ślubu jesz­cze nie było. Tak mi dziw­nie, gdy po­my­ślę, że Anne wy­cho­dzi za mąż! Dla mnie w ja­kiś spo­sób na­dal jest tą dziew­czynką, którą Mat­thew przy­wiózł do nas czter­na­ście lat temu. Nie po­tra­fię po­jąć, że stała się do­ro­sła. I ni­gdy nie za­po­mnę, co czu­łam, kiedy zo­ba­czy­łam, że Mat­thew za­miast chłopca przy­wiózł dziew­czynkę. Cie­kawe, co stało się z tym wy­cze­ki­wa­nym przez nas chłop­cem. Jaki los go spo­tkał?

– Cóż, to była na­prawdę szczę­śliwa po­myłka – orze­kła pani Ra­chel Lynde. – Cho­ciaż, na­wia­sem mó­wiąc, nie za­wsze tak uwa­ża­łam... Na przy­kład kiedy przy­szłam po­znać Anne, a ona urzą­dziła mi tę straszną scenę. Ale od tego czasu wiele się zmie­niło.

Pani Ra­chel wes­tchnęła, ale za­raz znowu się oży­wiła. Wo­bec ta­kich wy­da­rzeń jak śluby go­towa była po­grze­bać dawne spory.

– Za­mie­rzam dać Anne dwie z mo­ich ba­weł­nia­nych na­rzut. Tę w ta­bacz­kowe pasy i tę w listki ja­błoni. Po­dobno ostat­nio znów stają się modne. Cóż, modne czy nie, nie wie­rzę, że jest coś ład­niej­szego na łóżko w go­ścin­nym po­koju niż taka na­rzuta w listki. Mu­szę się za­jąć ich od­świe­że­niem, bo za­raz po śmierci Tho­masa za­szy­łam je w płó­cien­nych wor­kach i na pewno od tego czasu stra­ciły ko­lor. Ale mamy jesz­cze mie­siąc, a bie­le­nie na ro­sie czyni cuda.

Tylko mie­siąc! Ma­rilla wes­tchnęła, po czym oświad­czyła z dumą:

– Ja jej dam pół tu­zina tych ple­cio­nych dy­wa­ni­ków, które trzy­mam na stry­chu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że ze­chce je mieć, są ta­kie sta­ro­świec­kie! Te­raz każdy uznaje tylko pę­tel­kowe maty, ale Anne sama mnie o nie po­pro­siła. Po­wie­działa, że woli je od in­nych, zresztą na­prawdę są ładne. Uplo­tłam je z sa­mych naj­ład­niej­szych gał­gan­ków, przy­naj­mniej mia­łam co ro­bić w ciągu kilku ostat­nich zim. I na­smażę jej tyle kon­fi­tur śliw­ko­wych, żeby star­czyło na cały rok. To dziwne, bo te ciemne śliwy od trzech lat na­wet nie za­kwi­tły i już my­śla­łam, żeby je wy­ciąć. A tej wio­sny całe okryły się bielą. Nie pa­mię­tam, kiedy mie­li­śmy w Zie­lo­nych Szczy­tach taki zbiór.

– Cóż, chwała Panu, że Anne i Gil­bert wresz­cie się po­biorą. Za­wsze się o to mo­dli­łam. – W to­nie pani Ra­chel dźwię­czała głę­boka pew­ność, że to wła­śnie jej mo­dli­twom na­leży za­wdzię­czać po­myślny ob­rót spraw. – Kiedy usły­sza­łam, że jed­nak nie zde­cy­do­wała się na tego mło­dzieńca z King­sport, po pro­stu ka­mień spadł mi z serca. Ow­szem, jest bo­gaty, a Gil­bert biedny... przy­naj­mniej na ra­zie, ale po­cho­dzi z na­szej Wy­spy.

– I jest Gil­ber­tem Bly­the’em – do­dała z sa­tys­fak­cją Ma­rilla, która prę­dzej by umarła, niż ubrała w słowa myśl, która za­wsze cza­iła się jej z tyłu głowy, ile­kroć pa­trzyła na tego chłopca: że gdyby nie jej za­pie­kła duma, mógłby to być jej wła­sny syn. Czuła te­raz, że w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób Anne przez swoje mał­żeń­stwo na­pra­wia jej błąd sprzed lat, a z tam­tego złego uporu ro­dzi się ja­kieś do­bro.

Co do sa­mej Anne, to czuła się tak szczę­śliwa, że aż ją to prze­ra­żało. Zgod­nie ze sta­rym prze­są­dem bo­go­wie nie prze­pa­dają za zbyt szczę­śli­wymi śmier­tel­ni­kami, a już na pewno nie lu­bią ich pewne ludz­kie istoty. I wła­śnie w pe­wien li­liowy wie­czór dwie z nich od­wie­dziły Anne tylko po to, aby prze­kłuć tę­czową bańkę jej do­brego sa­mo­po­czu­cia. Je­śli my­śli, że skoro usi­dliła mło­dego dok­tora Bly­the’a, to wy­grała ja­kiś szcze­gólny los na lo­te­rii, albo je­śli wy­obraża so­bie, że Gil­bert na­dal jest w nią tak samo za­pa­trzony jak za swych „dni zie­lo­nych”, to ich obo­wiąz­kiem jest przed­sta­wić sprawy we wła­ści­wym świe­tle. A jed­nak obie te za­cne pa­nie nie na­le­żały do wro­gów Anne, prze­ciw­nie, na­prawdę ją lu­biły i za­pewne bro­ni­łyby jej jak wła­snych mło­dych, gdyby ktoś inny ją za­ata­ko­wał. Ludzka na­tura nie­ko­niecz­nie musi być kon­se­kwentna.

Pani In­glis – née Jane An­drews, że za­cy­tu­jemy „Dzien­nik Przed­się­biorcy” – przy­była w to­wa­rzy­stwie swo­jej matki oraz pani Ja­spe­ro­wej Bell. U Jane jed­nak, w prze­ci­wień­stwie do obu star­szych pań, lata mał­żeń­skich utar­czek nie na­ru­szyły nic z wro­dzo­nej życz­li­wo­ści dla lu­dzi. „Sznur mier­ni­czy wy­zna­czył jej dział wspa­niały”. Po­mimo że wy­szła za mi­lio­nera – jak by po­wie­działa pani Lynde – mał­żeń­stwo Jane oka­zało się szczę­śliwe, a bo­gac­two jej nie ze­psuło. Na­dal po­zo­stała tą po­godną, zrów­no­wa­żoną dziew­czyną o ró­żo­wych po­licz­kach, szcze­rze cie­szyła się szczę­ściem daw­nej przy­ja­ciółki i żywo in­te­re­so­wała się szcze­gó­łami jej wy­prawy, cho­ciaż ta nie mo­gła się rów­nać z jej wła­snymi je­dwa­biami i klej­no­tami. Jane nie była spe­cjal­nie bły­sko­tliwa i praw­do­po­dob­nie ni­gdy w ży­ciu nie po­wie­działa nic god­nego uwagi, ale też ni­gdy świa­do­mie nie zra­niła ni­czy­ich uczuć, co można by uznać za wpraw­dzie nie­szcze­gólny, lecz rzadki i godny po­zaz­drosz­cze­nia ta­lent.

– Więc Gil­bert jed­nak się nie wy­co­fał – za­uwa­żyła pani Har­mo­nowa An­drews, nie omiesz­ka­jąc za­bar­wić tej uwagi nutą za­sko­cze­nia. – No cóż, Bly­the’owie zwy­kle do­trzy­mują da­nego słowa, bez względu na to, co się sta­nie. Zo­baczmy... Masz już dwa­dzie­ścia pięć lat, czyż nie? Za mo­ich cza­sów taki wiek uwa­żano za pierw­szy próg. Ale ty wy­glą­dasz dość młodo. Ru­do­włosi już tacy są.

– Rude włosy są te­raz bar­dzo modne – po­wie­działa chłodno Anne, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

Z bie­giem lat roz­wi­nęła znacz­nie swoje po­czu­cie hu­moru, co po­mo­gło jej prze­zwy­cię­żyć wiele trud­no­ści, ale naj­wy­raź­niej nie obej­mo­wało ono uwag na te­mat ko­loru wło­sów.

– No tak, tak – zgo­dziła się pani Har­mo­nowa. – Czło­wiek ni­gdy nie wie, z ja­kimi dzi­wac­twami mody przyj­dzie mu się ze­tknąć. Cóż, Anne, cał­kiem ładne są te twoje rze­czy i bar­dzo pa­sują do two­jej po­zy­cji ży­cio­wej, prawda, Jane? Mam na­dzieję, że bę­dziesz bar­dzo szczę­śliwa. W każ­dym ra­zie ży­czę ci jak naj­le­piej. Dłu­gie na­rze­czeń­stwo nie za­wsze koń­czy się do­brze, ale oczy­wi­ście w twoim przy­padku nie można było temu za­po­biec.

– Gil­bert wy­gląda bar­dzo młodo jak na le­ka­rza. Oba­wiam się, że lu­dzie nie ze­chcą mu za­ufać – wiesz­czyła zło­wrogo pani Ja­spe­rowa Bell.

Po­tem za­ci­snęła usta na znak, że wła­śnie speł­niła swój obo­wią­zek i ma już czy­ste su­mie­nie. Na­le­żała do ko­biet, któ­rym spod ka­pe­lu­sza z wy­sku­ba­nym czar­nym pió­rem za­wsze wy­my­kają się nie­sforne pu­kle.

Ra­dość Anne z ład­nej wy­prawy zo­stała na krótko zmą­cona, ale tylko w ze­wnętrz­nej war­stwie; nic bo­wiem nie mo­gło na­ru­szyć po­kła­dów jej głę­bo­kiego szczę­ścia, a szpi­leczki pań Bell i An­drews szybko po­szły w za­po­mnie­nie, kiedy póź­niej po­ja­wił się Gil­bert. Wy­ru­szyli ra­zem aż do brzóz nad stru­my­kiem, które w chwili za­miesz­ka­nia Anne w Zie­lo­nych Szczy­tach były jesz­cze mło­dziut­kimi drzew­kami, te­raz zaś roz­ro­sły się w wy­so­kie białe ko­lumny ba­śnio­wego pa­łacu zmierz­chu i gwiazd. W ich cie­niu Anne i Gil­bert oma­wiali, jak wszy­scy za­ko­chani, swój przy­szły dom i nowe, wspólne ży­cie.

– Zna­la­złem gniazdko dla nas, Anne.

– Och, gdzież ono jest? Mam na­dzieję, że nie w sa­mej wio­sce? To by mi ra­czej nie od­po­wia­dało.

– Nie, w sa­mej wio­sce nie było nic do wy­na­ję­cia. To mały, biały do­mek nad za­toką, w po­ło­wie drogi mię­dzy Glen St. Mary a przy­ląd­kiem Four Winds. Stoi nieco na ubo­czu, ale kiedy za­in­sta­lu­jemy te­le­fon, nie bę­dzie to miało więk­szego zna­cze­nia. Jest pięk­nie usy­tu­owany; okna wy­cho­dzą na za­chód i błę­kitne wody za­toki. W po­bliżu są piasz­czy­ste wy­dmy, owie­wane mor­skimi wia­trami i zra­szane wod­nym py­łem.

– A sam dom, Gil­ber­cie? Nasz pierw­szy dom? Jaki on jest?

– Nie­duży, ale dla nas wy­star­czy. Na dole ma wspa­niałą ba­wial­nię z ko­min­kiem, ja­dal­nię z oknami na za­tokę i mały po­koik, w któ­rym chcę urzą­dzić swój ga­bi­net. To naj­star­szy bu­dy­nek w Four Winds, zbu­do­wano go około sześć­dzie­się­ciu lat temu, ale jest w nie­złym sta­nie, a pięt­na­ście lat temu prze­szedł grun­towny re­mont: wy­mie­niono mu gonty, tynki i pod­łogi. No i przede wszyst­kim wy­gląda na so­lidny. I po­dobno wiąże się z nim ja­kaś ro­man­tyczna hi­sto­ria, ale czło­wiek, od któ­rego go wy­na­ją­łem, jej nie zna. Po­dobno tylko ka­pi­tan Jim umie ją opo­wie­dzieć.

– Kim jest ka­pi­tan Jim?

– La­tar­ni­kiem na przy­lądku Four Winds. Po­ko­chasz tę la­tar­nię, zo­ba­czysz. Jest nie­sa­mo­wita, a o zmierz­chu bły­ska jak naj­wspa­nial­sza gwiazda. Bę­dziemy ją wi­dzieli z okien ba­wialni i przez fron­towe drzwi.

– A kto jest wła­ści­cie­lem tego domu?

– Te­raz jest to wła­sność pa­ra­fii pre­zbi­te­riań­skiej z Glen St. Mary, a ja wy­na­ją­łem go od jej za­rządu. Ale przed­tem na­le­żał do pew­nej wie­ko­wej damy, panny Eli­za­beth Rus­sell, która zmarła ze­szłej wio­sny, a po­nie­waż nie miała bli­skich krew­nych, za­pi­sała dom Ko­ścio­łowi. Na­dal stoją tam jej me­ble, więk­szość z nich ku­pi­łem za gro­sze, bo są tak sta­ro­świec­kie, że za­rząd ko­niecz­nie chciał się ich po­zbyć. Miesz­kańcy Glen St. Mary gu­stują, jak są­dzę, w luk­su­so­wych bro­ka­tach i pre­ten­sjo­nal­nych kre­den­sach z lu­strami, ale me­ble panny Rus­sell są bar­dzo po­rządne i na pewno ci się spodo­bają.

– Jak na ra­zie brzmi nie­źle – ostroż­nie zgo­dziła się Anne. – Ale nie sa­mymi me­blami żyje czło­wiek, a ty nie wspo­mnia­łeś jesz­cze o naj­waż­niej­szym. Czy przy domu są drzewa?

– Mnó­stwo, moja driado! Za do­mem jest duży jo­dłowy za­gaj­nik, przy ulicy ro­sną dwa rzędy wło­skich to­poli, a uro­czy ogród ota­czają pier­ście­niem brzozy. Fron­towe drzwi wy­cho­dzą wprost na ogród, ale jest też inne wej­ście: mała furtka osa­dzona mię­dzy dwiema jo­dłami. Za­wiasy ma w jed­nym pniu, za­suwkę w dru­gim, a ich ga­łę­zie two­rzą nad nią łuk.

– Ach, jak się cie­szę! Nie po­tra­fi­ła­bym żyć w miej­scu, gdzie nie ma drzew, ja­kaś cząstka mnie umar­łaby z głodu. W ta­kim ra­zie nie ma sensu py­tać jesz­cze o stru­myk? To już byłby nad­miar szczę­ścia.

– Ależ jest i stru­myk! Prze­cina róg ogrodu.

– A więc – rze­kła Anne z wes­tchnie­niem naj­więk­szej sa­tys­fak­cji – rze­czy­wi­ście jest to mój wy­ma­rzony dom i ni­czego wię­cej mi nie trzeba.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: