- W empik go
Wymowność rzeczy - ebook
Wymowność rzeczy - ebook
Błyskotliwe eseje z pogranicza historii, antropologii kultury i literatury. Autor, obficie czerpiąc z licznych lektur oraz z własnych doświadczeń, opowiada o niekończącej się przygodzie człowieka z rzeczami, o przedmiotach od wieków towarzyszących ludziom w życiu i pracy, takich jak garnek, siekiera, lustro, rower, buty czy książki. O ich dziejach, zmiennych funkcjach i wartości oraz o tym, jak ewoluuje nasze postrzeganie rzeczy i potrzeba ich posiadania.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0284-7 |
Rozmiar pliku: | 510 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat, który nas otacza, złożony jest z przedmiotów, czyli z cząstek i form nieożywionej materii, oraz z istot żywych. Do tych ostatnich należy również człowiek, istota w kosmosie wyjątkowa, bo zdolna do wytwarzania nowych, nieznanych dotychczas form i zastosowań materii. Człowiek jest wynalazcą, wytwórcą i użytkownikiem artefaktów, bytów nowych, wcześniej nieobjawionych, jest producentem rzeczy. Wbrew potocznym identyfikacjom i słownikowym uproszczeniom rzecz to nie to samo, co przedmiot. Rzecz należy wyłącznie do świata człowieka, do królestwa jego kultury, świata będącego prowincją wyłącznie człowieczą i autonomiczną. Przedmiot to składnik przyrody zastanej przez człowieka i użytkowanej przez niego zgodnie z własnymi możliwościami i potrzebami. To z przedmiotów powstają rzeczy, nigdy odwrotnie. Odkąd człowiek uczynił kęs materii artefaktem, na zawsze już poniesie on jego znamię, na zawsze pozostanie rzeczą. Nawet jeśli jako śmieć wyłączony zostanie z obiegu życia i usunięty w mroczne otchłanie podziemnego świata umarłych.
Wszystko zaczęło się przed milionami lat, gdy nasz półzwierzęcy przodek dobrze już sobie znanym sposobem, tak jak to czynią do dziś jego małpi krewniacy, zamiast nadwerężać kruche zęby i łamliwe pazury, wpadł na pomysł, aby rozbić szczególnie smakowity orzech, który niespodziewanie wpadł mu w ręce, używając kamienia. Nic w tym nie było nadzwyczajnego ponad to, że ów podniesiony z łożyska strumienia otoczak szczególnie przypadł naszemu przodkowi do gustu, gdyż obijając się o inne otoczaki, niesiony gwałtownym nurtem sezonowej rzeki, utracił swą obłą postać i pojawiły się na nim ostre krawędzie nadzwyczaj użyteczne przy rozbijaniu i kawałkowaniu skorupy orzecha. Z tej racji nasz przodek postanowił zachować ów kamień, zabrał go do obozowiska i używał też do innych celów, na przykład do zdzierania kory z młodych pędów drzewa dla wydobycia smakowitej miazgi. I tak się zżył z tym poręcznym przedmiotem, że już się z nim nie rozstawał i coraz zręczniej nim operował. Pewnego dnia, przyglądając mu się uważnie, wpadł na pomysł, aby go udoskonalić. Spostrzegł, że tak użyteczna przy rozbijaniu i ścieraniu krawędź może być jeszcze bardziej efektywna, gdy zostanie uwydatniona i zaostrzona z przeciwległej strony. Nie namyślając się długo, ujął inny kamień i uderzył tak, że gdy odpadł odłupek, uformował świeże ostrze. Pomyślał, że dobrze mu idzie, i uderzył jeszcze raz. Zobaczył, że ostrze stało się jeszcze piękniejsze. Wiedział już, że przyda mu się do wszystkiego, co dotychczas robił, i być może poszerzy zakres jego możliwości. Tak nastąpił w historii człowieka moment najbardziej doniosły, z przedmiotu powstała rzecz, z natury narodziła się kultura, a zwierzę zmieniło się w człowieka.
W dziejach kosmosu zdarzenie to przeszłoby jednak bez echa, w końcu od zarania dziejów następują w nim erupcje genialnego szaleństwa, po których jednak nic nie pozostaje poza cienką warstwą geologicznych osadów. W tym wypadku było jednak inaczej, wyłaniający się ze zwierzęcości nasz przodek zachował również odrobinę genialności, bo nie tylko wyprodukował artefakt, ale też zapamiętał tę niełatwą czynność tak dalece, że mógł ją później wielokrotnie powtarzać, produkując nowe egzemplarze kamiennych narzędzi. Najbardziej genialne było to, że potrafił nauczyć tej czynności innych członków hordy, w tym także swoje dzieci, które tę umiejętność udoskonaliły i poniosły, przy okazji wynajdując nieodzowną do przekazu artykułowaną mowę, aż na próg naszych czasów. Najdawniejsze, pochodzące sprzed 2,6 milionów lat materialne świadectwa tego kosmicznego przełomu, odłupkowe narzędzia służące do krojenia zwierzęcej tuszy, odnaleziono na terenie Etiopii. Analizy traseologiczne (badania śladów mechanicznej obróbki i zużycia) wykazały, że są to celowo i przemyślnie wytwarzane i intensywnie użytkowane narzędzia. Oznacza to również, iż idea ich wyprodukowania zaistniała w umyśle ich producenta, zanim powstały w formie materialnej. Ich twórca przed podjęciem pracy wiedział, jakiego noża potrzebuje, aby z tuszy padłej antylopy wykroić smakowity kąsek. Zaplanował i przewidział też, z jakiego surowca ów nóż wyprodukuje, jaką zastosuje technikę, czyli w jaki sposób uderzy w otoczak, aby odpadł od niego ostrokrawędziasty odłupek. Jego umysł był więc już ludzki, zdolny do myślenia abstrakcyjnego, twórczego, wyobrażeniowego. Od tej pory szlak prowadzący ku naszym czasom był już wyznaczony. Z zaostrzonego otoczaka powstały kolejne przedmioty budujące wielkość człowieka w świecie: ciosło, tłuk, siekiera, motyka. Pojawiło się uniwersalne narzędzie, zaostrzony, uformowany kamień, twór obcy w naturze, będący na nią zamachem, boską uzurpacją, wytwór będący pierwszym wtargnięciem ludzkiej umiejętności i wyobraźni w świat odwiecznej, kosmicznej materii. Świadectwo pierwszego przebłysku ludzkiej świadomości w nieludzkim dotąd wszechświecie.
Tak zrodziła się rzecz, produkt ludzkiej potrzeby, umiejętności i wyobraźni. To dzięki niej staliśmy się w pełni ludźmi i dzięki niej zawładnęliśmy światem. Stworzyliśmy kultury i cywilizacje, zbudowaliśmy nienaturalny świat złożony z artefaktów ułatwiających życie – domów, pojazdów, ubrań i narzędzi – sztuczne środowisko, bez którego dziś szybko byśmy wyginęli, choć nasi odlegli przodkowie potrafili jeszcze dawać sobie radę bez niego. „Człowiek czynu – pisze Oswald Spengler – żyje wśród rzeczy. Nie potrzebuje żadnych dowodów , a często ich nawet nie rozumie”. W ten sposób uformował się głoszony przez Martina Heideggera kosmiczny c z w o r o k ą t i jego widomy ś w i a t o o b r a z – bytowanie Ludzi śmiertelnych na Ziemi, pod Niebem w obliczu Istot boskich. Wtedy też rzecz zyskała wreszcie należną jej rangę, pobratała się z człowiekiem. „Rozumiemy rzeczy – mówi Heidegger – zachowując się wobec nich w pewien sposób, w pewien sposób egzystując. Tak pojęte rozumienie stanowi podstawę wszelkiego kontaktu z tym, co istnieje – nie tylko potocznego doświadczenia”. Bo „każda rzecz użytkowa odsyła do posługującej się nią osoby, do jej działań, celów, pragnień”. Filozofia Heideggera jest pełna zawiłości i nie bez pewnej racji Carl Gustav Jung, psycholog i historiozof, twierdził, że myślenie autora Sein und Zeit jest „na wskroś neurotyczne i wywodzi się z szaleństwa, na które ów cierpi”. Jego samego zresztą o to samo pomawiano. Szczególnie, gdy opowiadał o swych snach i widzeniach, które w nich napotykał. Więcej racji mógł mieć ich mistrz, Nietzsche, gdy, będąc już na przedpolu szaleństwa, odkrył, że przez całe życie najbardziej pomocnymi i najmniej kapryśnymi towarzyszami ludzkiej wędrówki są właśnie rzeczy. Dlatego wołał: „Niech raczej rzeczy niż ludzie przyjaźnią się z nami. Więcej prawdziwych rzeczy! Trzeba poczekać, co z tego wyrośnie”. Dochodzenie do prawdy o narodzinach i istocie człowieczeństwa bywa więc zajęciem ryzykownym, a intensywność umysłowej pracy niebezpiecznie balansuje na granicy szaleństwa, które zazwyczaj bywa ukrytą furtką do zgłębienia prawdziwej tajemnicy człowieka.
Dziś jedno jest pewne, rzeczy stworzone przez człowieka nie pozostawały mu uległe. One również miały swoje życie i swoją moc. Skutecznie wpływały na swego wytwórcę, formowały go i określały. Decydowały o jakości jego życia i myślenia, ale też pomnażały i rozwijały jego człowieczeństwo, bo to one, dawniej i obecnie, czynią z nas ludzi. Takie sprzężenie obowiązywało przez tysiąclecia, przynosząc korzyści obydwu stronom. Rzeczy mogły się mnożyć i doskonalić, a człowiek dzięki temu żył lepiej i mądrzej. Dopiero od niedawna ta odwieczna współpraca i równowaga została zakłócona. Rzeczy wymknęły się spod naszej kontroli. Co więcej, poczęły uzurpować sobie władzę nad nami i czynią to nader sprawnie. Owładnięci niepohamowaną chęcią ich posiadania i używania nie zauważyliśmy, że tak naprawdę to one nas posiadają, a nasza rola sprowadzona została do funkcji wytwarzania jak największej ich ilości w niezliczonych odmianach oraz do ich gromadzenia, obsługi, utrzymywania, konserwowania, użytkowania.
Istnienie rzeczy jest nie do pomyślenia bez człowieka – ich wytwórcy. Nie bez racji są też ci, którzy twierdzą, że w naszych czasach człowieka można równie dobrze definiować jako zwyczajny dodatek do rzeczy. Już w połowie XIX wieku, gdy seryjne, masowe wytwarzanie rzeczy dopiero się rozpoczynało, pisał o tym piewca wolności i prostoty Henry Thoreau, twierdząc, że nawet w jego czasach „ludzie zaczynają być narzędziami swoich narzędzi”. Jego mentor i przyjaciel Ralph Waldo Emerson twierdził, iż „niegdyś człowiek był wszystkim, obecnie jest dodatkiem do rzeczy, kimś zbędnym”. Ubolewał nad tym pół wieku później poeta Rainer Maria Rilke, pisząc, że Jeszcze dla naszych dziadków «dom», «studnia», znajoma dzwonnica, ba – własne ubranie i płaszcz były czymś nieskończenie więcej, nieskończenie lepiej znajomym; niemal każda rzecz – naczyniem, w którym znajdowali coś ludzkiego i coś ludzkiego składali. Teraz pchają się tu przez ocean, z Ameryki, rzeczy puste i obojętne, rzeczy pozorne, atrapy życia…”. Gdyby ujrzał dzisiejszy świat wypełniony milionami rzeczy anonimowych, jednorazowych, pustych i zbędnych, a pośród nich ogarniętych pragnieniem ich posiadania wytwórców i użytkowników, uznałby nas za szaleńców i potępieńców, niewolników ciemnej mocy. Wszystko to zresztą przewidział już wcześniej genialny Nietzsche, ubolewając, że teraz „jesteśmy już tylko polem uprawnym dla rzeczy”.
Śmiałą próbę zaradzenia temu kosmicznemu skandalowi ogłosił Karol Marks, uznając, że powodem społecznego zniewolenia jest przede wszystkim zawłaszczenie rzeczy przez niewielką grupę ludzi, ich konsumentów i właścicieli środków produkcji. Zjawisko to nazwał alienacją, a polegać miało ono na tym, że większość społeczeństwa, pomimo że wytwarza owe rzeczy w fabrykach i warsztatach, w znikomym jedynie zakresie uczestniczy w konsumowaniu wytworów swych rąk. Tak – według Marksa – ujawnia się społeczny i ekonomiczny skandal – alienacja rzeczy od ich „pasterzy” – wytwórców. Naprawienie tego błędu, czyli odbudowanie serdecznych związków ludzi i rzeczy, według autora Manifestu komunistycznego jest nadzwyczaj proste, należy odebrać fabrykantom zawłaszczone przez nich środki produkcji, a rzeczy po równo i sprawiedliwie rozdzielić pomiędzy rzeczywistych wytwórców, czyli robotników fabrycznych, chłopów i rękodzielników. Teza Leszka Kołakowskiego, rzetelnego ucznia, a później krytyka Marksa i marksizmu, że „spoza sukcesów władzy nad rzeczami wyziera nieustannie zgryzota niezaspokojenia”, jest tylko skwitowaniem od dawna wiadomego procesu. Równocześnie jednak polski filozof podkreśla, że rzecz jest najważniejszym i ponadczasowym nośnikiem naszego człowieczeństwa, kondycji wyjątkowej w światowym zbiorowisku istot. Przy okazji wyraża też metafizyczny żal nad kruchością ludzkiego jestestwa. „Jeśli świat składa się z ludzi i rzeczy i jeśli oderwane od osobników ludzkich idee są tylko rzeczami, to niesprawiedliwość krzyczącą ujawnia banalna refleksja, co każe uznać, iż w porządku narodzeń i unicestwień rzeczy od ludzi o tyle są trwalsze” (Horror metaphysicus). Bo człowiek – dopowiedzmy – starzejąc się, traci na wartości, a szlachetne rzeczy zyskują. Do tej lamentacji Kołakowski dodaje też jakże aktualną dziś przestrogę: „Obojętność świata próbujemy pokonać przez żądzę posiadania rzeczy . Otoczony rzeczami, do których zbiorowość przyznaje mi prawo wyłączne, zanurzam się w złudzeniu, iż doświadczam intymnego porozumienia z moimi posiadłościami, iż ogarniam je sobą i przenoszę w pole osobowego istnienia, gdzie opada z nich rzeczowe okrycie i odsłania się quasi-ludzka zdolność do zażyłości ze mną”. To jednak – dopowiada – tylko złudzenie, pragnienie niemające szans na spełnienie w naszych czasach, gdy relacje ludzi i rzeczy uległy radykalnej odmianie (Obecność mitu). Bo w końcu wszyscy zbliżamy się do kresu i nadchodzi czas rozstania. Na tamtą stronę pójdziemy sami. Bronimy się przed tym, próbujemy wzorem pradziejowych przodków zabrać do grobu rzeczy najbliższe lub najbardziej przydatne w życiu pośmiertnym. Na próżno. Wszystko, co łączyło nas z rzeczami, powinniśmy pozostawić po tej stronie. Mądrzy ludzie opowiadają o tym od dawna, choć szczególnie w naszych czasach, zdominowanych przez pospolitą materię, niewielu chce ich słuchać. Mało kto miał też odwagę przemyśleć zwięzłą sentencję chińskiego mistrza Lao-tsy i wyprowadzić z niej praktyczne wnioski o tym, że gromadzenie zawsze jest rozproszeniem, że do rzeczy nie powinniśmy się zbyt mocno przywiązywać, a pod koniec ziemskiej wędrówki najlepiej je rozdać, wprawić je znów w kosmiczną wirówkę albo urządzić wielką ucztę i umieścić na stosie całopalnym.
Fryderyk Nietzsche, geniusz nowożytnej Europy, i w tej kwestii idzie nam z pomocą: „Mówić robotnikom, że powinni oszczędzać itd., to niedorzeczność. Powinno się ich uczyć, by używali życia, mieli małe potrzeby, byli zadowoleni, możliwie najmniej się obciążali (kobietą i dzieckiem), nie pili, krótko mówiąc, żeby żyli filozoficznie, pracę redukowali do niezbędnego minimum, kpili ze wszystkiego, żyli cynicznie i po epikurejsku. Filozofia należy do tego kręgu”. Z pomocą z otchłani czasu przychodzi mu Lao-tsy, gdy powiada, że Wielki Mędrzec, czyli potencjalnie każdy z nas, gdy tylko posiądzie mądrość, „żyje jak dzika przepiórka i żywi się jak karmione przez rodziców pisklę. Porusza się jak ptak i nie pozostawia po sobie śladu”. Bo:
Stokroć lepiej się powstrzymać niż lgnąć
Do wszystkiego, czego się pragnie.
Działaj, bądź energiczny i zaradny,
Ale nie za długo.
Nie będziesz panem swojego domu,
Jeśli zbyt wiele w nim nagromadzisz.
W końcu okazuje się, że życie to nie jest coś do zdobycia, ale nieustanna tajemnica. Rzeczy odgrywają w nim taką samą rolę jak ludzie, a skutki wzajemnej ich współpracy są zawiłe, zaskakujące, nieprzewidywalne. Wiedzieli o tym żydowscy chasydzi, mistrzowie bezpośrednich rozmów z rzeczami, dlatego baczną uwagę zwracali na to, co one mają nam do powiedzenia, badali ich konfiguracje, starannie rozdzielali ich płeć, godność, nastroje i emocje, czekali na pouczenie, objawienie skrywanej prawdy. Tylko tak można wytłumaczyć fakt, że oni – pobratymcy rzeczy – w chwili Zagłady, gdy przyszło im (a raczej ich niedobitkom) uciekać z Europy, która popadła w szaleństwo niszczenia ludzi i ich dorobku, zabrali ze sobą do Ameryki rzecz najważniejszą i najbardziej wymowną, choć dla innych niewtajemniczonych – banalną. Było to krzesło, na którym zasiadał mądry rebe Nachman z Bracławia (1772-1811), do którego pielgrzymowali Żydzi z całej Ukrainy. O radę po latach zwracał się również Zbigniew Herbert w wierszu Pan Cogito szuka rady:
boli mnie serce rabi
mam kłopoty
może by mi poradził Rabi Nachman
ale jak mam go znaleźć
wśród tylu popiołów.
Ale nawet ułomki, skorupy, prochy i odłupki – okruchy rzeczy – też mają swą wielką wartość. To właśnie one mają jedyną możliwość, by ponieść pamięć o nas i naszym światowym istnieniu. Tak jak jedynym świadectwem po setkach pokoleń naszych anonimowych przodków z epok przedpiśmiennych są zgłębiane dziś przez archeologów prahistoryczne popioły i skorupy. Rzecz, najwierniejszy nasz sojusznik i powiernik, świadek tego, że istnieliśmy. W wymiarze kosmicznym to niemało, dlatego nasze pobratymstwo z rzeczą warte jest przypomnienia. Zalecał to już dawno Arystoteles, twierdząc, że „człowiek jest jedynym zwierzęciem zdolnym do mówienia o rzeczach”.KŁOPOT Z MATERIĄ
Niegdyś rzeczy były czymś więcej niż tylko użytecznymi narzędziami, atrakcyjnymi gadżetami, błyszczącymi zabawkami ponętnie spoglądającymi na nas ze sklepowych witryn. Miały swą pozamaterialną wartość i ponadludzką powagę, bo niosły w sobie boską cząstkę i to od nich w sposób realny i nieodwołalny uzależnione było przetrwanie rodzaju ludzkiego, jego zadomowienie w świecie. Dlatego rzeczy były strażnikami i nośnikami życia, materialnym widomym znakiem świętości, postacią światów realnych, ale niewidzialnych, także wehikułem umożliwiającym podróżowanie w tamte pozaziemskie rejony. Miały iskrę transcendencji, były z tego świata, ale wychylały się na świat tamten, za horyzontem, za mgnieniem powiek i zachodem słońca. Tamten świat dla dawnych ludzi był równie albo nawet bardziej realny niż namacalna codzienność. Jeszcze starożytni Grecy epoki archaicznej żyli, pracowali, walczyli, rodzili się i umierali tylko po to, aby odprawiać obrzędy, czyli przekraczać granice tego świata i wędrować po ścieżkach świata tamtego, bardziej pożądanego i spełniającego ludzkie pragnienia albo tylko marzenia. Takie transgresje były na porządku dziennym, świat naładowany był duchowością, która wyzierała ze wszystkich stanów materii; kamienie mówiły do tych, którzy potrafili słuchać, a ścieżki wiodące do górnych światów były liczne i uczęszczane. Drzewa, zwierzęta, narzędzia, okręty, nawet miecze i oszczepy miały dusze i przemawiały bez skrępowania do tych, którzy chcieli słuchać. Sny, medytacyjne wizje, tajemnicze spotkania na pustkowiach, głodowe i narkotyczne objawienia wskazywały drogę. Nieporadni i zagubieni skorzystać mogli z usług szamanów, znachorów, zaklinaczy i specjalistów od podniebnych lotów. Rzeczy były święte, bo ich pojawienie się było w wymiarze kosmicznym wydarzeniem niezwykłym. Wszak moc stwórcza, szczególnie gdy idzie o powoływanie nowych rodzajów bytów, przysługiwała dotychczas wyłącznie bogom. Człowiek od początku nie był w tym dziele brany pod uwagę. A jednak wykorzystał – choć tylko w wymiarze ziemskim – i rozwinął wszczepioną mu iskrę boskości i sam stał się twórcą, producentem rzeczy. I to one – nowe byty powstające i istniejące jedynie dzięki mocy twórczej człowieka – najdobitniej świadczą o jego człowieczeństwie, o wyjątkowym miejscu w świecie przyrody ożywionej na tej planecie. Cywilizacja, którą stworzył, jest jego oryginalnym wkładem w dzieło różnorodności bytów. Bogowie nigdy mu jednak tego nie wybaczyli, dlatego zasiali w jego sercu dręczące go po nasze dni wątpliwości. Chodzi o stosunek do świata materii, jej waloryzacji w perspektywie duchowej. Czy materia, która przecież jest naszym podstawowym i codziennym doświadczeniem, naszym życiem, pokarmem i pracą, jest dobra, wartościowa, użyteczna dla najwyższych, duchowych potrzeb człowieka? Czy też przeciwnie, stanowi dlań zagrożenie, unicestwienie, duchowe pomniejszenie?
Wbrew materialistycznym uproszczeniom człowiek nie jest tylko wytwórcą artefaktów i nie jest nim przede wszystkim; nie z tego wynika jego człowieczeństwo. Niekiedy ten właśnie materialny aspekt jego istnienia przeraża go i irytuje. Wyrazem tych wątpliwości, dociekań i podejrzeń była myśl manichejska, stanowczo podkreślająca dualizm świata: duchowego (boskiego) i materialnego (ludzkiego), pogardzająca, wręcz negująca wartość tego ostatniego, przypisująca mu jedynie cechy diabelskie, grzeszne i destrukcyjne. W taki ponury świat wrzucony został człowiek na skutek grzechu i własnej niewiedzy, nadmiernego przywiązania do widzialnej, zmysłowej materialności. Jego życie na ziemi miało być tylko nieskończonym cierpieniem, prefiguracją mąk piekielnych. Bóg w swym miłosierdziu nie porzucił jednak człowieka całkowicie. Wysłał anioły, aby uratowały go od katastrofy, do której zmierzał, i namówiły do powrotu do utraconego boskiego stanu sprzed uwiedzenia przez materię. Aniołowie robią, co mogą, ale człowiek jest krnąbrny, zepsuty, łatwo ulega prostackim pokusom i pomimo niezliczonych przykrych doświadczeń nie tylko nie zamierza porzucić materii, ale coraz bardziej zapada się w jej grząską otchłań. Ratunkiem okazać może się gnoza, czyli pewna i skuteczna wiedza (gr. gnosis – wiedza) o naturze świata, o diabelskiej naturze materii. Ujawnia ona nie tylko całą i absolutną prawdę o naturze ludzkiego bytowania, wskazuje też drogę wyzwolenia się z tej niewoli i osiągnięcie zbawienia. Jest najpewniejszą, choć nigdy niezrealizowaną, metodą samozbawienia. Pomimo świetlanych zachęt i wstrząsających egzemplów rzadko bowiem wzbudzała entuzjazm w szerokich kręgach wiernych. Zalecała ascezę, wyzbycie się rzeczy i dóbr, całkowite oddzielenie się od świata materii – królestwa szatana, w którym człowiek żyje najczęściej w okrutnym więzieniu. Wymagała też powstrzymania się od wszelkich związków seksualnych, gdyż z powodu cielesnych zbliżeń królestwo szatana odradza się i trwa. Ten ostatni wymóg okazywał się najczęściej ponad możliwości śmiertelnych. Dlatego ryzykując wieczne potępienie, ludzie nadal brną w mroczną, choć niekiedy też radosną i uwodzicielską, krainę cielesności, materii i rzeczy. Gnoza pozostała jedynie idealną, drastyczną próbą doświadczenia samego siebie przez człowieka, stanięcia twarzą w twarz z przerażającą prawdą bytu. Okazała się jednak tylko sennym koszmarem, z którego po otrząśnięciu z radością powracamy do dobrze znanej codzienności. Bo człowiek nigdy nie porzuci swego miejsca, nawet jeśli zna jego ułomności, bowiem innego świata niż materialny nie zna i uważa go za najlepszy z możliwych.
Starożytni Grecy mieli do otaczającego świata stosunek bardziej trzeźwy i praktyczny. Byli zręcznymi rzemieślnikami, nie obawiali się materii i chętnie zgłębiali jej tajniki. Podczas zwykłej przechadzki przez rodzinną wioskę mogli zobaczyć, jak pod zręcznymi palcami kamieniarza odpadają z krzemiennego rdzenia kolejne wióry i wyłania się idealny kształt krzemiennego grotu, niezawodnego podczas łowów, pewnego w krwawym boju z podstępnym najeźdźcą. Jedyny i niepowtarzalny, tak doskonały, że najlepsi mistrzowie aktualnych i przyszłych czasów nigdy nie byliby w stanie wykonać czegoś lepszego, bo doskonałości nie można poprawiać. Widzieli, jak z bezkształtnej gliny na obrotowym kole za każdym poruszeniem dłoni garncarza powstaje coraz doskonalsza forma dzbana, jak twardy, zimny minerał przemienia się w rozżarzoną płynną masę, a później wlany do odlewniczej formy zastyga w kształt niezawodnego topora albo misternie splecionej bransolety. Cudowny proces transmutacji materii odbywał się na ich oczach, ale zawsze był tajemnicą. Nie do końca więc mogli się czuć – jak my teraz – panami materii, dlatego nazywali ją proto hyle, substancja pierwotna, i obdarzali właściwościami organicznymi. Twierdzili, że jej naturalną cechą jest dążenie do doskonałości, do przybierania form coraz doskonalszych, bardziej szlachetnych, doskonale wyodrębnionych z bezkształtu. Czynu tego zaś dokonać mógł tylko człowiek, tylko on potrafi przekształcić hyle – bezkształtny surowiec – w doxa – świat form widzialnych – dosłownie w „to, co się ukazuje”, w rzeczy doskonałe, użyteczne, jedyne. Dlatego każdy z wyrobów greckich rzemieślników był rękodziełem, nosił w sobie oryginalny i niepowtarzalny znak wytwórcy i poszczególny okaz, na pierwszy rzut identyczny z innymi tego samego gatunku, był jednak inny, niepowtarzalny, indywidualny. Nosił więc w sobie równocześnie dwa twórcze pierwiastki – boski i ludzki.
Z tego względu dzieło greckiego rzemieślnika było spokrewnione z pracami bogów. Różnicą był fakt, że bogowie tworzyli rzeczy pierwsze z niczego oraz idee wszystkich innych rzeczy, które potencjalnie mogą pojawić się na świecie aż do jego końca, zaś dzieła ludzi ujawniały się dopiero później, gdy przyszło im wydobywać ową boską formę wpisaną w bryłę materii. Zdawał sobie z tego sprawę Platon, głosząc teorię boskich, idealnych, odwiecznych i niezmiennych prawzorów rzeczy (eidos), ich ludzkie realizacje były jedynie niedoskonałymi odzwierciedleniami formy doskonałej, odwiecznej. Twierdził, że ludzie, pobratymcy bogów, noszą w swych umysłach boskie idee, dlatego garncarz nie wymyśla dowolnej formy naczynia ani kowal nie fantazjuje na temat kształtu siekiery. Oni odtwarzają najlepiej, jak potrafią, wszczepioną im w dniu narodzin doskonałą formę tych wytworów. Arystoteles wprawdzie sprowadził boskie idee na ziemię, uznał, że owa istota rzeczy zamieszkuje w niej samej, a nie w ludzkim czy też w boskim umyśle, uważał też, że właśnie forma (morfe) wyodrębniona z materii pierwotnej poprzez świadome działanie człowieka pochodzi ze świata idei boskich.
Równocześnie jednak – zauważali Grecy – rzeczy, które rzemieślnik powołuje na świat, wyodrębnia z materii i się nimi otacza, przysłaniają mu pierwotną prawdę, oddzielają od odwiecznej rzeczywistości, bo w końcu „to, co się ukazuje” (doxa), nie zawsze jest tym, co istnieje, a zmysły, będące w tym zakresie najważniejszym narzędziem poznania, złudę tę jeszcze bardziej pogłębiają. Dla Platona żywym symbolem tej złudy i zawodnych zabiegów transmutacji był Hefajstos, największy na Olimpie mistrz przetwarzania materii, umiejący z zimnego i bezkształtnego minerału wykonać takie cuda, jak rzucająca oślepiający blask zbroja Aresa, boga wojny. Pomimo swych talentów i boskiej mocy Władca Kuźni był chromy, a ułomność ta wskazywała również niedoskonałość i dwuznaczność jego transmutacyjnej profesji.
To zaciemnienie prawdy, jaką skrywają rzeczy, pogłębia jeszcze ludzka skłonność do przypisywania rzeczom własnych, ukrytych znaczeń, przesłań, symboli, treści i znaków.
Stąd wynika potrzeba hermeneutyki (gr. hermenein – odczytywać, interpretować), sztuki, której już Arystoteles poświęcił odrębny traktat i którą uznawał za jedną z najważniejszych umiejętności odczytywania ukrytych sensów. Pierwotnie służyła ona wyłącznie do właściwej interpretacji wypowiedzi bogów, którzy zazwyczaj nigdy nie mówili wprost i dosłownie, ale raczej za pośrednictwem natchnionych wieszczków (gr. manteis, stąd sztuki mantyczne, czyli wróżbiarskie, ale też mentalność i mania) dawali niejasne, wieloznaczne, mylące znaki, pozostawiając ludziom właściwe odczytanie ich znaczenia. Nie zawsze szło im z tym najlepiej, o czym świadczą najsłynniejsze przypadki niewłaściwego odczytania wróżb przez Krezusa i Pyrrusa, władców, którzy utracili swe królestwa, a także życie, wskutek niezrozumienia wyroczni. Dlatego i w tej dziedzinie potrzebni byli specjaliści, najlepsi z nich mogli poszczycić się boskim statusem. Prym wiódł Hermes, który miał za zadanie nie tylko przekazywanie wyroków Apollina i innych rezydentów Olimpu, ale też ich objaśnianie, wykładanie w mowie zrozumiałej dla śmiertelnych. Jednakże i on bynajmniej nie zamierzał ułatwiać życia śmiertelnym i jak na boga o stu wcieleniach przystało, mówił niejasno i wieloznacznie. Został więc nie tylko patronem hermeneutyki, czyli umiejętności tłumaczenia tego, co zakryte, ale też nauk hermetycznych, czyli tajemnych, świadomie zakrytych i niedostępnych dla profanów.
Od początków naszej ery aż po wiek XIX hermeneutyka była wyłącznie metodą interpretacji Pisma Świętego, czyli odczytywania jego treści w historycznym kontekście, ale z uchwyceniem jego sensu w perspektywie współczesnej. Dopiero wieki XIX i XX poszerzyły krąg zainteresowań metody hermeneutycznej na wszelkie wytwory ludzkiego ducha, rąk i umysłu, czyniąc z niej podstawową metodę umożliwiającą zrozumienie i wypełnienie sensem całej ludzkiej egzystencji, a nawet uznawania jej za najbardziej podstawowy sposób ludzkiego bytowania w świecie. Od tej pory hermeneutyka przestaje ograniczać swe zainteresowania do wypowiedzi słownych, do języka poezji, świętych tekstów i dzieł sztuki. Śledzi wszystko, w czym tkwi cząstka geniuszu bogów i pracy twórczej człowieka. Archeologia – dostarczycielka myśli utrwalonych w ludzkich artefaktach – urasta w tym kontekście do rangi największej na świecie biblioteki. To, co nieme i wyrażające się tylko pośrednio przez opis i domysł, w ujęciu hermeneutycznym przemawia bezpośrednio mową wytwórcy, pradawnym słowem rzemieślnika, odsłania ścieżki jego umysłu. Tak właśnie realizuje się hermeneutyczny ideał, główny jej metodologiczny postulat – koło hermeneutyczne obrazujące zwrotne sprzężenie badacza i badanego, ich organiczny związek i wzajemne inspiracje. Człowiek zbliża się do rzeczy i na miarę swoich intelektualnych możliwości puka do jej wnętrza, zadaje pytania, wysnuwa opowieść o tym, co usłyszał albo co mu się zdawało. Rzecz też nie pozostaje bierna, opowiada własną historię, często mówi więcej, niż spodziewa się tego pytający, zaskakuje go, czyni bliskim i spolegliwym. W ten sposób on i ona przystępują do tańca, w którym są jednością i nie sposób już oddzielić pytającego od pytanego, tancerza od tańca. Wirując, tworzą jedną, komplementarną opowieść o sobie i swoim związku.
Nowoczesna hermeneutyka dąży, jak to określił Wilhelm Dilthey, do bezpośredniego wglądu (Verstehen) w umysł dawnego człowieka, którego dzieło (tekst kultury) jest przedmiotem hermeneutycznych odczytań. Jest to „ruch życia do życia” i najważniejsza część hermeneutycznego „wglądu”, gdyż źródłem sensu ludzkiej egzystencji jest przede wszystkim jego własne życie, które jest jedynym i wystarczającym sposobem jego istnienia. Metoda ta jest zresztą dorobkiem całej rzeszy wybitnych filozofów współczesności, głównie niemieckich, jak F.E.D. Schleiermacher (1768-1834), W. Dilthey (1833-1911), Martin Heidegger (1889-1976) i H.G. Gadamer (1900-2002).
Ten ostatni kładzie nacisk na nieustanną czujność i krytyczną nieufność poznającego rozumu, ale też dostarcza konkretnych przykładów hermeneutycznych osiągnięć poznawczych. Powiada: „Refleksja hermeneutyczna uprawia samokrytykę myślącej świadomości, przekładając wszystkie swoje abstrakcje, także poznanie naukowe, z powrotem na całość ludzkiego doświadczenia świata”. A całość tego przekazu nie ogranicza się bynajmniej jedynie do najpewniejszego i najbardziej doskonałego środka międzyludzkiej komunikacji, jakim jest mowa. Jest nim też rzecz, czyli wieloraki wytwór ludzki, szeroko pojęte dzieło sztuki, które „mówi coś każdemu, jakby zwracało się właśnie do niego, jakoś obecnego i współczesnego. Chodzi o to, by zrozumieć sens tego, co ono mówi, i uczynić go zrozumiałym dla siebie i innych”. Zadaniem hermeneutyk! jest w tym przypadku odsłonięcie i wydobycie tego, co rzeczy mają nam do powiedzenia, oraz skłonienie nas samych do poznawczego wysiłku, do współpracy, bo – co zauważył już dawno Fryderyk Nietzsche – „szlachetne rzeczy, jak szlachetni ludzie, nie noszą swych powodów na dłoni”. Związek przeżycia, przedstawienia i rozumienia to hermeneutyczna triada. Rozumiemy przejawy dawnej ludzkiej aktywności, bo sami uczestniczymy w tym samym świecie, myślimy i postępujemy podobnie jak tamci. Dzięki zaś hermeneutycznemu namysłowi łatwiej nam będzie odnaleźć, o czym opowiadają rzeczy. Szczególnie te najprostsze, które najlepiej materializują odwieczność. Te, które są jakby zawieszone ponad czasem, żyją obok jego wartkiego nurtu, są zastygłymi kroplami czasu wrzuconymi w wieczność. Motyka, garnek, zapinka, grzebień. Rzeczy, które zakotwiczają nas w przeszłości, sprawiają, że jest nam raźnej w teraźniejszości, bo nie przychodzimy znikąd, mamy historię. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jak twierdził Heidegger, każda rzecz, której używamy, odsyła do użytkownika, do jego działań, celów i pragnień. Ale żeby zakorzenić nas w przeszłości, rzecz sama musi być tam zakotwiczona, musi mieć swoją historię, jakąś własną opowieść. Do wnętrza takiej rzeczy nabrzmiałej treścią i sensem spróbujemy zapukać.FILOZOFIA ŚMIECIA
Spacerując dziś po obrzeżach polskich lasów, trudno sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mógł istnieć świat bez śmieci, zużytych opon, rozbitych pralek i telewizorów, azbestowych płytek, butelek, puszek i worków zalegających rosnącą warstwą coraz rzadsze oazy naszej przyrody. A jednak archeolodzy przekonują nas, że była taka epoka powszechnej szczęśliwości, autentyczny Złoty Wiek Ekologii, gdy prawdziwe śmieci nie istniały, a człowiek obrabiał materię na tak podstawowym poziomie, że cokolwiek w tym procesie było odpadkiem, a więc w naszym pojęciu śmieciem – krzemienny odłupek, drewniany wiór, ogryziona kość, wszystko to bez problemu powracało do przyrody i stapiało się z nią natychmiast w naturalną całość bez potrzeby oczekiwania przez stulecia, jak w przypadku naszych śmieci, na ich neutralizację. My, obywatele cywilizacji, wytwarzający codziennie kilogramy śmieci, nie wierzymy w to, bo jakże to możliwe, aby w ludzkim świecie nie istniały odpadki, ogryzki, zepsute narzędzia i zabawki, rozbite naczynia i jednorazowe opakowania? Niezużyte całkowicie i niewykorzystane do końca, niechciane, traktowane jako kłopotliwe zawalidrogi, usuwane z oczu, wyrzucane na „ziemię niczyją”, za stodołę, na obrzeża lasów, na miedze, na drogi, do potoków. Z nadzieją, że przyroda sama rozwiąże wstydliwy problem i przywróci im pierwotną postać naturalnego minerału, czyli uznaje za swoje i przyjmie do swego łona. Tego uczynić oczywiście nie jest w stanie, bo jej substancja tak dalece została prze tworzona, że o żadnym powrocie nie może być mowy. Pozostaje smutna egzystencja pomiędzy przyrodą a cywilizacją, pogardzana kondycja śmiecia, dziwaczna forma materii niebędąca ani przedmiotem natury, ani rzeczą kultury.
Przez tysiąclecia śmieci nie istniały, a przynajmniej nie stanowiły tak wielkiego i tak widocznego jak dziś kłopotu dla człowieka. Nawet żelazo, powszechne w użyciu od dwóch tysiącleci, aż do XIX wieku było takiej jakości, że bez trudu w ciągu kilku lat leżenia w ziemi korodowało i przybierało pierwotną postać minerału. Podobnie było z o wiele starszą w użyciu od metali ceramiką. Przetworzona za pomocą wysokiej temperatury glina długo wprawdzie zachowuje swą odrębną, nienaturalną substancję, ale gdy chodzi o najdawniejsze z niej wyroby, ciągle bliższa jest naturze minerału niż wytworowi cywilizacji. Dopiero ulepszenie obydwu wyrobów poprzez ich utwardzenie sprawiło, że zdecydowanie już wyodrębniły się one z przyrody i awansowały do rangi nowoczesnego śmiecia. Później pojawiły się już surowce mające niewiele wspólnego z naturą, rozpowszechniły się masowo produkowane wyroby ze szkła, stopów metali, ebonitu, gumy, plastiku. Z coraz większą obawą spoglądamy na śmieciowe góry, podchodzące pod granice naszych miast, dymiące w dzień i noc toksycznym oparem wysypiska na przedmieściach, nielegalne składowiska odpadów w sercach narodowych parków i miejscach weekendowych pikników. Pocieszeniem może być fakt, że po wielu wielkich i dumnych cywilizacjach pozostały jedynie śmietniki, wielkie usypiska śmieci, ułamków i odpadów, gromadzonych przez stulecia i tysiąclecia.
Choć nasi odlegli przodkowie aż do czasów nowożytnych nie mieli kłopotów ze śmieciami i prawie ich nie wytwarzali, to równocześnie odkrycia archeologów dowodzą paradoksalnie, że już w odległych epokach żyły ludy, a nawet cywilizacje, o których wiemy cokolwiek jedynie dzięki śmieciom przez nie wyprodukowanym. Szczęśliwym trafem dotrwały one do naszych czasów i stały się łupem specjalistów od ich badania. W dużej mierze archeologia jest bowiem dyscypliną budującą swą wiedzę o prehistorycznych społecznościach na podstawie tego, co po nich pozostało w formie resztek ich kultury materialnej. Badacze podkreślają jednak, że w przeciwieństwie do przekazów pisanych – kronik, listów, testamentów – źródła archeologiczne mają charakter nieintencjonalny. Oznacza to, że ich wytwórcy i użytkownicy nie przygotowywali ich, aby świadczyły w jakimkolwiek zakresie o ich woli, światopoglądzie czy jakości życia. Oceniając zaś jakość tych archeologicznych przekazów, jednoznacznie należy stwierdzić, że gdyby ich wytwórcy mogli mieć teraz prawo głosu, to jednoznacznie zaprotestowaliby, bowiem owe źródła, wytwory i atrybuty ich codziennego życia najczęściej ilustrują codzienne, potoczne, często wstydliwe aspekty ich zwykłej egzystencji. W większości są to przecież śmieci, odpadki produkcyjne, zużyte albo zgubione okazy odzieży i przedmiotów codziennego użytku. Skromne i bezpretensjonalne. W oczach badacza jednak cenne, często bardziej wartościowe niż napuszone i pisane na zamówienie możnych kroniki i panegiryki. Bo śmieci i szerzej materialne źródła archeologiczne – są szczere, opowiadają o prawdziwym życiu naszych przodków, nie są w żadnym stopniu stronnicze i zaprogramowane. To ich największa wartość – śmieci szczerze, bez upiększania, opowiadają o naszym człowieczeństwie, dawnym i współczesnym.
Wymownym dowodem służyć mogą tu perypetie związane z odkryciem i identyfikacją najstarszych europejskich gór śmieciowych na wybrzeżach Jutlandii. Na pierwszy rzut oka przypominają one naturalne nasypy powstające w wyniku działania fal formujących na plażach morskie osady. Dlatego tak trudno je było od nich odróżnić i zidentyfikować. Archeolodzy dopiero w drugiej połowie XIX wieku zaczęli podejrzewać, że te złożone przede wszystkim ze skorup morskich małży wały ciągnące się kilometrami na piaszczystych brzegach Danii to nie twory naturalne, ale gigantyczne pozostałości prehistorycznych uczt naszych dawnych ludzi rozmiłowanych w owocach północnego morza.
Jak doszło do tego odkrycia w polskim piśmiennictwie, relacjonował na łamach warszawskiego pisma „Ateneum” w roku 1888 Ludwik Krzywicki: „Wzdłuż wybrzeży tego półwyspu i pobliskich wysp spostrzegamy liczne, dosięgające czasami wcale pokaźnych rozmiarów pagórki; niekiedy np. posiadające 300 m długości, 70 szerokości, a około 3 m wysokości. Przez długie czasy nie zwracały one na się uwagi; uważano je po prostu za usypane przez falę morską ławice muszli i żwiru. Ale przyszła kolej i na nie. Znany na północy badacz, Steenstrup, zauważył, że składają się one wyłącznie ze skorup następujących jadalnych mięczaków morskich: Ostrea eduli (ostryga), Cardium edule (sercówka), Mylilus edulis (omułek jadalny), i że wszystkie znajdowane skorupy należą do dojrzałych już osobników, następnie spostrzegł w tych nasypach prawie zupełny brak żwiru i piasku. Fakty te dały dużo do myślenia. Najprzód brak żwiru, a obecność jedynie jadalnych i dojrzałych mięczaków, następnie położenie samych wzgórz – wszystko to wykluczało przypuszczenie, jakoby wzniesienia te były wytworem fali morskiej, i wskazywało na rękę ludzką. Dalsze poszukiwania jeszcze dobitniej tego dowiodły: przy rozkopywaniu natrafiono na ślady ognisk, narzędzi. Okazało się, że pagórki te – to śmietniska, na które przedhistoryczny człowiek rzucał odpadki swego pokarmu składającego się przeważnie z mięczaków. Z tego powodu nauka nadała im miano «śmietnisk kuchennych» (kioeken-moeddingen)”.
Późniejsi archeolodzy zaliczyli te konstrukcje do kultury Ertebolle, której twórcy i użytkownicy żyli na terenie Jutlandii we wczesnej epoce neolitu, w okresie od V do III wieku przed Chrystusem. Potwierdzili też upodobanie tej ludności do owoców morza, co ich nieco zdziwiło, bowiem spodziewali się, że jak na postępową ludność neolityczną przystało, ludzie z Ertebolle powinni bardziej gustować w rolnictwie i pasterstwie, a nie zawracać sobie głowy anachronicznymi i dawno już w ich czasach wypadłymi z obiegu technikami zbierackimi, godnymi staroświeckich, żyjących w ciemnych lasach mezolitycznych traperów. A jednak była to prawda, choć obeznani już z postępowymi technikami produkcji żywności, ludzie ci nie kwapili się do tych wymagających ciągłego nakładu pracy zajęć, gdyż szybko zrozumieli, że na chłodnych, nieurodzajnych nadmorskich przestrzeniach tego rodzaju zajęcia nie zapewniają możliwości przeżycia. Ponieważ zaś byli – jak wszyscy ludzie borykający się na co dzień z surowością przyrody – bystrymi obserwatorami, dość szybko spostrzegli, że środowisko, w którym przyszło im żyć, oferuje im inne i wcale nie gorsze menu. Przyjęli je z wdzięcznością, tym bardziej że korzystając z niego, nie musieli zginać grzbietów nad nieurodzajną i niewdzięczną niwą ani też troszczyć się o krowy i świnie, choć znaleziska kości bydła domowego i świni udomowionej znajdowane były również w kuchennych śmietniskach.
Pod względem sposobów zdobywania żywności ludzie kultury Ertebolle należeli więc nadal do minionej już w Europie epoki zbieracko-łowieckiej, bo ich głównym źródłem utrzymania było zbieractwo nadmorskie i polowanie na morskie ssaki – morsy i foki. Nie raniło to jednak ich dumy, a wręcz przeciwnie, z zapałem zabrali się do eksploatacji bogactw, które oferowało im morskie wybrzeże. Nie byli jednak zaciekłymi wstecznikami, dlatego z neolitycznej oferty wybrali i zaadoptowali to, co uznali za użyteczne. A było tego niemało: mocne siekiery z kwarcu i granitu wytwarzane nieznaną wcześniej techniką gładzenia, masywne ościenie i harpuny wycinane z kości morsów i wielorybów, a przede wszystkim naczynia gliniane będące w tej epoce absolutną nowością i do dziś uznawane za jeden z najważniejszych wyróżników cywilizacji neolitycznej. Nie były one wprawdzie tak eleganckie, jak ceramiczne wyroby sąsiadów w pełni już gustujących w neolitycznej gospodarce, miały niezdarny, workowaty kształt, ich jakość i trwałość pozostawiały wiele do życzenia, a ich najbardziej charakterystyczną właściwością było spiczaste nieregularne dno umożliwiające swobodne ustawienie garnka w ognisku rozpalonym na plaży i zawierającym, co oczywiste, smakowite owoce morza. W kuchennych nasypach znajdowano wiele ułamków tych garnków, co świadczy, że lepiono je w pośpiechu z tego, co było pod ręką, wykorzystywano jednorazowo i bez żalu wyrzucano na śmietnik, gdy spełniły swoją rolę. Dzięki temu wiemy, że ludność kultury Ertebolle nie tylko potrafiła wytwarzać ceramiczne naczynia, ale też niekiedy zajmowała się uprawą roślin, bo w ułamkach naczyń archeolodzy odnaleźli również zmieszane z gliną ziarna jadalnych zbóż, które trafiły tam przez przypadek albo jako integralny składnik surowca przeznaczonego do produkcji.
Mimo to nie ulega wątpliwości, że pod względem technicznego i bytowego wyposażenia ludność kultury Ertebolle należała do cywilizacji neolitycznej, stanowiła jej najdalej na północ wysuniętą prowincję. Gdy jednak spojrzeć na sposoby zdobywania pożywienia, zaliczyć ją należy do odwiecznej, sięgającej początków człowieczeństwa cywilizacji zbierackiej, najstarszej, najbardziej naturalnej i wymagającej najmniejszych nakładów pracy gospodarki ludzkiej. Ludzie kultury Ertebolle byli bowiem wytrawnymi zbieraczami owoców morza. Zbieractwo nadmorskie było ich podstawowym źródłem utrzymania przez kilka tysiącleci. Nieustannie wędrowali po plażach i do przepastnych koszy i siatek zbierali jadalne mięczaki. W obozowiskach wydobywali smaczny miąższ, a skorupy wyrzucali poza obozowisko. Ponieważ przez stulecia mieszkali w tym samym miejscu, bo niewyczerpane w swych bogactwach morze każdego roku dostarczało im pożywienia, stosy te urosły do wielkich rozmiarów. Niewiele więcej pozostało po tej ludności zamieszkującej Jutlandię przez trzy tysiąclecia, czyli trzy razy dłużej niż historia większości europejskich państw, nie znamy jej osad ani cmentarzy i, co więcej, najstarsze śmietniska tej kultury znajdują się kilka metrów pod wodą na skutek transgresji morza w ostatnich tysiącleciach. A jednak wielkie zwały kuchennych śmieci przetrwały i świadczą, że przedstawiciele epoki zbierackiej nieźle prosperowali również w epoce, która uznała ich zapewne za zacofanych, anachronicznych maruderów na drodze cywilizacyjnego postępu, ale też zapewne zazdrościła prostego i przynoszącego duże korzyści sposobu zdobywania pożywienia.