Wypalanie traw - ebook
Wypalanie traw - ebook
W zmasakrowanej twarzy białego farmera nie sposób rozpoznać budzącego paniczny strach Eugène'a Terre'Blanche'a. Czarnoskórzy zabójcy nie próbują uciekać. Sami dzwonią na policję. Wymierzyli tylko sprawiedliwość.
Koniec obłędnego systemu rasowej segregacji. Biali oddali władzę czarnoskórej większości. Ale nie w rodzinnym miasteczku zapatrzonego w Hitlera Terre'blanche'a. Samozwańczego generała nie obowiązują rządowe umowy podpisane przez zdrajców. W Ventersdorp wszystko ma pozostać zgodnie z boskim planem. Osobno biali Burowie, osobno czarni, osobno potomkowie Anglików.
Zmysł obserwacji i mistrzostwo pióra Wojciecha Jagielskiego zamienia tu i teraz mieszkańców południowoafrykańskiego miasteczka w uniwersalną opowieść o rozczarowaniu, jakie niesie z sobą każda wielka społeczna rewolucja.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2206-9 |
Rozmiar pliku: | 924 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blade jesienne słońce wstało nad miasteczkiem i otaczającym je stepem.
Zaczynała się Wielka Sobota, czas smutku i niepewności. Dymy z wypalanych traw, od tygodnia zasnuwające widnokrąg, przez noc podeszły bliżej. Pędzone wschodnim wiatrem podpełzły spod farm przez rzekę Czystą aż pod miasto. Budziły niepokój, myśli o karze i skrusze, nieznanym jeszcze rozrachunku.
Pierwszy, jak zwykle, obudził się Tshing, murzyńskie przedmieście białego miasta Ventersdorp. Wstał, ledwie pierwsze promienie słońca rozproszyły trochę mrok i chłód nocy. Nad dachami, wciąż majaczącymi we mgle przedświtu, podnosiły się dymy z palenisk, rozlegało się gdakanie kur, skrzypienie i trzaskanie furtek.
Ulice powoli zapełniały się ludźmi. Mężczyźni w granatowych kombinezonach starannie zamykali za sobą drzwi domów i furtki. Wychodzili na drogę i dołączając do innych, zmierzali pieszo ku leżącemu za wzgórzem białemu miastu.
Tommy Lerefolo, czarnoskóry miejski radny, wciąż pogrążony w półśnie, niemal widział tę scenę, rozgrywającą się wokół niego na wszystkich pobliskich ulicach, to niezmienne poranne poruszenie czarnego przedmieścia, podążanie w stronę białych dzielnic.
Sam jednak nie zamierzał wstawać. W sobotę ratusz był nieczynny. Leżąc w łóżku, z rozkoszną świadomością wolnego od pracy dnia, Lerefolo odwlekał chwilę wstawania i wszystkie przyjemności, jakie go czekały tego dnia. Postanowił, że przed południem umyje samochód, swojego białego terenowego nissana, a wieczorem obejrzy w telewizji piłkarski mecz.
Raymond Boardman wstał za wcześnie i za wcześnie dotarł do miasta, na długo przed otwarciem banku.
Zostawił samochód w śródmieściu, a sam, zerkając na zegarek i obliczając czas, bezwiednie ruszył wolno skąpaną w zimnym porannym słońcu drogą wiodącą w stronę czarnego getta.
Było tak wcześnie, że napotykał kobiety Tswana, które szły sprzątać, prać i prasować w domach w Ventersdorpie. Mijał też zmierzających ku białemu miasteczku czarnych mężczyzn w drelichowych kombinezonach. Niektórzy z nich stawali na rogatkach, przy stacji benzynowej Caltex, żeby czekać na farmerów, którzy przyjadą tu po robotników do pracy na farmach i wybiorą najsilniejszych, najsprawniejszych, najlepszych, nielicznych.
Jako chłopak Raymond przyjeżdżał tu nieraz z ojcem, jeśli na farmie zabrakło rąk do pracy albo trzeba było zrobić coś, czego żaden z ich robotników nie potrafił. „Potrzebujemy więcej czarnych – mówił wtedy ojciec. – Trzeba się wybrać pod Caltex”.
Ilekroć mijał samochodem stację Caltexu, Raymondowi Boardmanowi przychodziło na myśl właśnie to wybieranie ludzi spośród innych, wszystkich podobnych do siebie, w takich samych granatowych lub szarych drelichach i gumowych butach. I to, jak skwapliwie ładowali się na skrzynię ciężarówki. Zdawali się być już w ruchu, zanim ojciec wskazał palcem, ty, ty i ty. Trwali w takiej gotowości, że jakby wyczuwali jego decyzję na ułamek sekundy przed nim albo chcieli go przymusić do właściwego wyboru. Raymond czuł ulgę, że sam już tego od dawna nie robił. Do pracy na farmie wystarczało mu własnych czarnych, a zdarzało się, że nawet i dla nich brakowało roboty i musieli jej szukać w miasteczku.
Zatrzymał się przy stacji Caltexu, zawrócił w stronę białego miasta. Szedł teraz razem z mężczyznami, którzy nie zatrzymali się przy stacji benzynowej. Mieli pracę w białych domach i szli dalej, w takim skupieniu, jakby już starali się zrozumieć i zapamiętać życzenia białych gospodyń odnośnie do podlewania, strzyżenia trawników, porządkowania grządek, naprawiania płotów, garażowych podjazdów, dachów.
W śródmieściu nadal nie było żywego ducha, choć zwykle o tej porze panował tu już spory ruch. W ciszy i pustce Raymond znalazł ocienioną ławkę na skwerze przed nowym ratuszem, przy łuku triumfalnym. Przesiedział na niej do późnego poranka, godziny otwarcia banków, patrząc na ścianę budynku sądu. W nocy, a może nad ranem, ktoś wymalował na murze skrzyżowane w swastykę czarne siódemki. Godło białego bractwa, znak czystości i dobra, nieustającej wojny z Antychrystem.
Wybiła dziesiąta, kiedy przed tawerną Pod Rajskim Żurawiem, leżącą na rogatkach miasta, zatrzymała się czerwona dostawcza półciężarówka. Właściciel gospody Henk Malan patrzył przez okno, jak kierowca wysiada z wozu, idzie przez parking, rozglądając się niepewnie.
„Obcy”, pomyślał Malan. Wiedział, po co mężczyzna wysiadł z samochodu. Przyglądał mu się, nieśpiesznie wycierając dłonie w ręcznik. „Idę o zakład, że nie klient”, ocenił. Biali, jeżeli zachodzili do Rajskiego Żurawia, to tylko po to, żeby spytać o drogę – jak wyjechać na szosę do Coligny, omijając czarne przedmieście. Miejscowi nie zaglądali tu prawie nigdy. Nazywali tawernę _shebeen_, murzyńską meliną, jakby to była podejrzana spelunka, a nie przyzwoity lokal.
„Omijają mnie jak zarazę”, pomyślał gniewnie Malan.
Biali nie chcieli, żeby czarni mieli swoją knajpę w Ventersdorpie. Bali się, że otwierając bar na skraju miasta, Henk wyciągnie ich z getta. A w tym mieście czarni mieli pozostać tam, gdzie ich miejsce.
„Otwierasz lokal dla czarnych”, powiedziała matka, kiedy Henk przywiózł ją do Rajskiego Żurawia po raz pierwszy. I ostatni, bo jej noga nigdy więcej tu nie postała. „Knajpa dla czarnych”, powtarzała z bolesnym niedowierzaniem, kiedy wiózł ją z powrotem do jej małego domku pod drzewem eukaliptusa. Myślała, że syn nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, że ktoś mu źle doradził. „Czy ty nie wiesz, gdzie my żyjemy? – pytała, jakby naprawdę mógł tego nie wiedzieć. – Nie wiesz, co to za miejsce?”
Ale on dobrze wiedział, co to za miejsce. I miał bar dla czarnych, dokładnie taki, jak chciał.
Myślał o matce, przyglądając się białemu kierowcy z półciężarówki, niepewnie rozglądającemu się po pustej ulicy.
– Pewnie już żałuje, że wysiadł albo że w ogóle się tu zatrzymał. Przeklęte miasto – mruknął Malan pod nosem. – Boją się nas jak diabeł święconej wody.
I było tak, odkąd pamiętał. Przyjezdni zdarzali się tu równie rzadko jak deszcz. Omijali miasteczko nie tylko dlatego, że leżało z dala od głównych dróg, ale z powodu grozy, jaką napawało obcych. Młodzi w mieście znosili to gorzej niż starzy. Frank, pasierb Henka, który od rana malował nowy szyld w kącie baru, zaklął głośno na przypomnienie poprzedniego dnia, kiedy to wybrał się do Potchefstroom, leżącego opodal sporego miasta, sławnego z akademii.
– Nie można już nawet nigdzie pojechać! – rzucił ze złością. – Człowiekowi się wymknie, że jest z Ventersdorpu, a zaraz gapią się na niego jak na jakąś bestię! Może powinno się pomyśleć, czy nie zmienić temu miastu nazwy?!
Biały kierowca z czerwonej półciężarówki wsiadł do samochodu i zawrócił na krajową drogę N14, którą przyjechał.
Rozeźlony tym jeszcze bardziej niż zwykle Malan wyszedł na ulicę. Frank przystawił drabinę i przybijał nad wejściem nowy szyld z wymalowanym złotą farbą żurawiem, takim samym jak na pięciocentowych monetach.
– Krzywo! Nie widzisz, do cholery, że krzywo?! – warknął Malan, zapalając papierosa.
Stojąc na pustej już teraz ulicy, patrzył na dymy, które ze stepu podeszły nad samą rzekę. Tamtego dnia wychodzili co godzina, razem z sąsiadami stawali w grupkach, patrząc w step. Ale tym razem byli na ulicy sami, jakby inni ludzie odeszli.
– Pusto coś – odezwał się Frank z drabiny.
Tawerna Pod Rajskim Żurawiem stała w rzędzie budynków graniczących z łąkami i rzeką. Dalej był już step, skąd nadciągały ku miastu dymy z wypalanych traw. Czasem rzedniały i bladły, niemal nikły, zlewając się z wysrebrzonym, sinym niebem, i wtedy zdawało się, że odchodzą, odpędzane wiatrem. Ale teraz wydały się Malanowi jeszcze bliższe, zgęstniałe, niemal granitowe, jak burzowe chmury osiadłe na drugim brzegu rzeki.
Czarni od miesięcy podpalali trawy, czasem w kilku miejscach jednocześnie, tak że dymy otaczały miasto. Biali w Ventersdorpie mówili, że robią to specjalnie, żeby nie było wiadomo, skąd się wzięły. Czy to tylko robotnicy wypalają pobocza dróg, czy puszczają z dymem kolejną białą farmę? Teraz dymy podeszły tak blisko, jakby chciały ogarnąć miasto, przystąpić do jego oblężenia, a w końcu przypuścić ostateczny szturm.
– Może tak być?! – zawołał Frank z drabiny.
Malan odwrócił wzrok od dymów na stepie i niechętnie przyjrzał się nowemu szyldowi. Pomyślał, że choćby nie wiadomo co na nim wymalował i nie wiadomo jak się starał, nic nie poradzi na taki zastój, nie odwróci klęski.
– Co tu gadać! – mruknął. – Wszystko przez Eugène’a! Może gdyby go nie było...
Ale tak naprawdę Malan chciał, żeby Eugène Terre’Blanche był w miasteczku.
W południe Chris Mahlangu przyszedł na farmę Terre’Blanche’a, ale nie zastał białego farmera. Postanowił więc wybrać się do miasta i prosić o pieniądze jego żonę. Wiedział, gdzie mieszka, czasem kosił u niej trawę.
Mahlangu, jak wszyscy ludzie w miasteczku, wiedział, że Terre’Blanche nie płacił robotnikom najmowanym do pracy na farmie, nie płacił nawet za sprawunki w sklepach. Kupował na kredyt, którego biali i hinduscy sklepikarze nie ośmielali się mu odmówić. Niegdyś spłacał wszystkie długi pod koniec każdego miesiąca. W ostatnich latach nie był jednak tak skrupulatny i na widok Terre’Blanche’a sklepikarze w mieście wymykali się na zaplecze.
Nie płacił też czarnym, których zabierał z Tshingu do koszenia trawy czy pasania bydła. Jak inni biali farmerzy, odliczał im od obiecanej pensji każdy, nawet najmniejszy dodatkowy wydatek. Odliczał za benzynę, jaką zużywał, by przewieźć ich z miasta na farmę, za nocleg w starej stajni i za prąd. Odliczał każde piwo czy butelkę whisky, jakie kupował dla nich na kredyt. Kiedy przychodził dzień wypłaty, z obiecanych kilkuset randów wydzielał robotnikom najwyżej połowę.
Inni biali farmerzy nie byli lepsi i przyjezdni dziwili się czarnym z Tshingu, że najmują się u nich do pracy. Jakby mieli wybór! W całej okolicy nie było żadnej innej roboty ani okazji do zarobku. Szli więc na służbę do farmerów, licząc, że może akurat im się poszczęści.
W Wielką Sobotę Chris Mahlangu wiedział już, że mu się nie poszczęściło. Kiedy poprzedniego dnia, w Wielki Piątek, poprosił Terre’Blanche’a o pieniądze, farmer kazał mu przygnać z pastwiska stado i policzyć na jego oczach bydło. Chris doliczył się dziewięćdziesięciu czterech sztuk, a Terre’Blanche upierał się, że powinno być dziewięćdziesiąt siedem.
Zagroził, że jeśli krowy się nie odnajdą, nie tylko nie zapłaci ani grosza, ale pośle Chrisa do więzienia za kradzież. Już sama groźba wezwania policji przeraziła Mahlangu, który nie miał żadnych dokumentów, a po aresztowaniu mógł zostać odesłany do Zimbabwe, skąd jego rodzina przywędrowała za chlebem.
Terre’Blanche przeklinał i wyzywał go od czarnuchów, wygrażał maczetą, którą na farmie zawsze nosił przy sobie. Wszyscy wiedzieli, że gdy wpada w gniew, traci panowanie nad sobą. W pewnej chwili podszedł do Mahlangu i schwycił go za gardło. „Lepiej, czarnuchu, żebyś przyprowadził mi te krowy – wysyczał, podnosząc maczetę. – Bo inaczej nie będzie czego z ciebie zbierać”.
Mahlangu wyrwał się farmerowi i pędem uciekł przez łąkę na sąsiednią farmę Dirka Koetze. Wieczorem Terre’Blanche posłał za nim stajennego Patricka, żeby wrócił i że się dogadają.
Wrócili razem nazajutrz, ale Terre’Blanche’a nie było na farmie, a jego żona w mieście powiedziała, że nie miesza się do rozliczeń między mężem i robotnikami. Zadzwoniła po męża, a on kazał im czekać na ulicy.
Przyjechał pogodny, niemal przyjazny. Bywał taki, gdy nic nie wyprowadzało go z równowagi. Kazał im wsiadać do samochodu. Bez słowa wgramolili się na skrzynię półciężarówki. Biali w miasteczku nadal tak właśnie wozili swoich czarnoskórych pracowników czy służbę. Nie wolno im było zajmować miejsc w środku pojazdu. Wezwani do samochodu, wspinali się na tył półciężarówek, tam gdzie układano zakupy, ładunki, sprzęty, rzeczy.
Po drodze na farmę zatrzymali się w wielkim sklepie Overland z napojami alkoholowymi na skraju miasteczka. Mrugając porozumiewawczo, Terre’Blanche kupił trzydzieści niewielkich butelek wina jabłkowego Savanna Cider i trzy paczki papierosów, a dla siebie piersiówkę wódki Smirnoff. Jowialnie, jak to on, żartował z córką właściciela sklepu, która zjechała na święta do miasteczka z uniwersytetu i w Wielką Sobotę pomagała ojcu. Na farmie zaproponował, by napili się na zgodę i zapomnieli o nieporozumieniach.
Ale kiedy napomknęli o pieniądzach, znów wpadł w gniew i kazał im się wynosić, a sam poszedł do domu, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.
Mahlangu i Patrick poszli na farmę Koetzego, gdzie podzielili się winem z miejscowymi robotnikami. Paląc papierosy, naradzali się, co począć. „Z tym białym są same kłopoty – kręcili głowami. – Wszystkim byłoby lepiej, gdyby nie żył”.
Pod wieczór wrócili na farmę Terre’Blanche’a, by jeszcze raz zażądać od farmera pieniędzy. Drzwi domu były zamknięte. Ale zobaczyli uchylone okno. Chris dał znak Patrickowi, by na niego poczekał, a sam poszedł do stajni. Za chwilę wrócił, niosąc ciężki żelazny łom.
Cienie zaczynały się wydłużać i wiatr przyniósł gdzieś ze stepu woń dymu i palonej trawy, o wiele silniejszy niż za dnia. W Ventersdorpie biali właściciele domów zaczęli zabierać swoich czarnych robotników półciężarówkami na farmy pod miastem. Jasne popołudnie przechodziło powoli w ciepły, spokojny wieczór.
Przez całe popołudnie Martha Terre’Blanche usiłowała dodzwonić się do męża.
Eugène od zawsze wiódł własne, odrębne życie, do którego nie miała dostępu. Potrafił znikać na całe dnie albo zamykać się w swoich myślach. Nawet mieszkali oddzielnie: on na farmie, ona w mieście. Przywykła do samotności i milczenia. Niepokój, jaki akurat tego dnia wywołała w niej nieobecność męża, zaskoczył ją samą. Narastał z każdym nieodebranym telefonem, dławił, obezwładniał.
Widziała przez okno czarnych czekających pod płotem. Poznała Chrisa, którego Eugène najął przed pół rokiem do pasania bydła na farmie i prac ogrodniczych przy domu w miasteczku. Stał przed furtką z chłopakiem, którego też widywała na farmie.
Potem Eugène zajechał białą półciężarówką. Kazał czarnym siadać na skrzynię samochodu, za szoferką i zawrócił na farmę do Ratzegaai, kilkanaście kilometrów za miastem. Odtąd nie odbierał już telefonów.
Pod wieczór, zaniepokojona już nie na żarty, postanowiła zadzwonić do van Zylów, których gospodarstwo sąsiadowało przez drogę z farmą Terre’Blanche’ów. Odebrała Dora, ukochana siostra Eugène’a.
– Nie, nie widziałam go dzisiaj – powiedziała. – Ale wieczorem ma do nas zajrzeć
Wieczorem, w Wielką Sobotę poprzedzającą Wielkanoc, święto Zmartwychwstania i Odkupienia, wyprawiali przyjęcie z okazji urodzin najstarszego syna.
– Pewnie jeździ konno, a telefon zostawił w domu – powiedziała Dora. – Powiem Danowi, żeby sprawdził, co się tam dzieje.
Dan van Zyl na werandzie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta.
Cienie zbierały się i gęstniały w dolinie. Dan van Zyl usiadł na werandzie swojego domu, żeby na to popatrzeć.
Zwykle nie tak spędzał wieczory, nie miał czasu na takie rzeczy. Ale tego dnia usiadł i patrzył, zupełnie jakby czuł, że powinien.
Ze swojego domu na wzgórzu widział dobrze polną drogę w zielonej dolinie i gęste zagajniki porastające położoną na przeciwległym zboczu farmę. Należała do jego szwagra, Eugène’a Terre’Blanche’a. W ostatnich latach gospodarstwo Eugène’a mocno podupadło. Van Zyl siedział na werandzie i dumał nad tym, jak to jest z tą ziemią. Jak się nie ma do niej serca ani głowy, to i ona nie jest łaskawa, przestaje rodzić.
Eugène żył wielką polityką. Jego światem były niekończące się debaty o tym, jak fatalnie szły sprawy w kraju i jak się jeszcze pogorszy, gdy władzę przejmą w końcu czarni. Zwoływał swoich zwolenników na narady i pochody, głowił się, jak temu zaradzić i nie dopuścić czarnych do rządu. A ziemia marniała.
Światem Eugène’a były nocne wiece z pochodniami. Przybywał na nie konno, wystrojony w paradny mundur i wśród łopoczących sztandarów wygłaszał płomienne przemówienia, groził wojną. Czy ludzie tacy jak on mogli zajmować się ziemią?
Eugène’owi pochlebiało, gdy w gazetach nazywali go burskim komendantem, generałem, ostatnim obrońcą białej rasy. Choć w rodzinnym Ventersdorpie nie sprawował żadnego urzędu, uchodził za najważniejszego obywatela miasteczka. Nietykalnego, niepodlegającego żadnym prawom poza tymi, które sam ustanowił. W czarnych wzbudzał prawdziwą trwogę, a i biali nie śmieli mu się przeciwstawiać.