Wyprawa po Smocze Jajo - ebook
Wyprawa po Smocze Jajo - ebook
Nie każda wyprawa ma szansę rozpocząć się zgodnie z planem… Ta nieomal zakończyła się fiaskiem, zanim jeszcze się zaczęła. Ale w końcu wyruszyli. Uwięziony w żelaznym pancerzu – a i można rzec: w nazbyt korpulentnym ciele – rycerz, duchem obecny, ale gdzieś indziej, oraz skazany na jego towarzystwo i nieco nim przytłoczony giermek, który poprzysiągł sobie, że jakoś to wytrzyma i doprowadzi przedsięwzięcie do zakładanego przez króla finału… Owi dwaj śmiałkowie mają zdobyć dla króla Smocze Jajo, aliści droga pełna niebezpieczeństw może sprawić, że jego zdobycie okaże się zbyt trudne, a powrót mocno wątpliwy…
Krzysztof Owsiak powieść tę napisał, mając lat 18/19. Właśnie po zakończeniu kariery wyczynowego tenisisty, kiedy zaczynał pracę jako trener… Potem był równocześnie handlowcem, przez rok restauratorem na toruńskiej starówce, wokalistą zespołu progmetalowego, z którym nagrał płytę, dyrektorem tenisa w ekskluzywnych resortach na Malediwach i Mauritiusie, latał po tropikalnych krajach jako trener osobisty pewnej rodziny z Malezji, przez moment miał własną akademię tenisa, sprzedawał sprzęt warsztatom samochodowym, w tym systemy GPS, by w końcu, po latach zbierania rozmaitych doświadczeń, założyć własną firmę i z powodzeniem budować obiekty sportowe w Polsce i poza jej granicami. Przez cały ten czas powieść leżała w szufladzie, czekając na odpowiedni moment… i oto jest.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8308-987-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szanowny Czytelniku,
jestem Ci niezmiernie wdzięczny, że moja powieść znalazła się w Twoim ręku. Mam nadzieję, iż będziesz się przy niej tak dobrze bawił jak ja, kiedy ją pisałem. Droga do jej wydania była niezmiernie długa, bo zajęła mi prawie 30 lat, ale oto jest – w wersji książkowej, a także w postaci e-booka. Chciałbym Ci się niniejszym z czegoś wytłumaczyć, a mianowicie z tego, że trzymasz w dłoni książkę o okrojonym tytule! Oryginalny tytuł dzieła, po które sięgnąłeś, na przestrzeni tych wszystkich lat brzmiał: „Przygody Oralda Cherlawego i jego giermka Manfroda podczas wyprawy po Smocze Jajo”. Długi, prawda? Właśnie… A dlaczego taki długi? Z przekory, z chęci niepoddawania się gotowym wzorcom, utartym schematom, bo przecież tytuł powinien być krótki i chwytać od razu czytelnika za gardło, a następnie zaciągać do księgarskiej kasy, drąc się: KUPUJ! Czemu zatem rozsądek nieśmiało szepcze, że skoro ktoś nie ma czasu zatrzymać się przy kilkunastu wyrazach tytułu danej książki, to co potem dalej z jej czytaniem? Tekst to koniec końców kilkadziesiąt tysięcy słów, które chcą rozbrzmieć w Twojej czytelniczej wyobraźni…
Pod koniec mojej drogi wydawniczej obawiałem się, że oryginalny tytuł nie przetrwa ostatniej próby, a mianowicie próby zmieszczenia go na okładce. I tak też się stało. Cóż… czasem trzeba poświęcać rzeczy małe dla większych, zatem tytuł został przycięty. Zachęcam Cię jednak, by to jego pierwotna wersja rozbrzmiewała w Twoim sercu i umyśle, gdy zanurzać się będziesz w przygodę wraz z bohaterami tej historii, a nie wiem, czy wiesz, że Ty również, jako Czytelnik, jesteś jej jednym z głównych bohaterów. Ukłony niskie!
Korzystając z tej rzadkiej okazji, jaką jest nieco miejsca w publicznej przestrzeni wydawniczego „pergaminu”, niech mi będzie wolno podziękować wspaniałym ludziom, którzy w dużej mierze przyczynili się do powstania tej powieści; kolejność, jak wszystko w moim życiu, jest nieprzypadkowa i ściśle związana z moją historią pisania:
Robertowi Małeckiemu, dziś znanemu pisarzowi, autorowi bestsellerowych powieści kryminalnych, wtedy, gdy pisałem moją powieść, tak jak i ja marzącemu o rzeczach wielkich, ledwo pełnoletniemu facetowi, z którym dzieliliśmy wspólne pasje i miłości, do muzyki, literatury… i pięknych Pań, bez których czymże byłby ten świat! Robert to pierwszy czytelnik i recenzent mojej powieści i zawsze nim pozostanie. Robson, dziękuję!
Mojej najukochańszej Marlence, Żonie, którą poznałem, kiedy powieść była w stadium bardzo zaawansowanym. Tobie, Kochanie, dedykuję Księgę II, która cały czas jest otwarta. Oby doczekała wydawniczej szansy, a przede wszystkim napisania do końca! Dziękuję Ci za to, że jesteś przy mnie, co jest tak karkołomnym przedsięwzięciem, że nie wolno o tym pisać! Kocham Cię!
Bratu Wojtkowi za to, że dzielił ze mną jeden pokój w trakcie pisania książki, był naszym pierwszym fotografem, gdy wydawało się nam z Robertem, że mamy zespół rockowy, i za to, że wysłuchiwał wszystkich kawałków mojej powieści, gdy atrament stygł jeszcze na kartkach zeszytu.
Piotrowi „Jagoochowi” Jagodzińskiemu, który stworzył rysunkowe pierwowzory postaci – choć nie Ty wykonałeś ich ostateczne wersje, jesteś ich Ojcem Chrzestnym! Dzięki!
Grzesiowi Wierzbie, koledze z kortów tenisowych, za pożyczenie komputera na cały miesiąc w 1997 roku, dzięki czemu powieść mogła trafić do świata cyfrowego z kartek rękopisu. No i za udostępnienie balii na toruńskiej starówce, gdzie mogliśmy wykapać się na sucho w trakcie mojego kawalerskiego!
Rodzicom i siostrze Uli, za niezgaszenie mojego pisarskiego entuzjazmu, a ojcu za umożliwienie ręcznego wklepywania tekstu do edytora TAG w jego starym komputerze w pracy.
Pani Mirosławie Sędzikowskiej za pierwszą spisaną, w dodatku odręcznie, recenzję mojej powieści. Posiadam oryginał.
Dwóm znanym polskim wydawnictwom, które w latach 1997–1998, po dłuższym zastanowieniu postanowiły nie wydawać dzieła nieznanego nastolatka. Dobrze, źle, kto to wie?
Adamowi i Konstantinowi Tenk z Pracowni Artystycznej ART-PROFILE za stworzenie postaci, mapy wyprawy oraz okładki książki, które przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Niech heroldowie trąbią o Waszej pracowni, wysławiając jej artyzm i profesjonalizm!
Krzysztofowi Misztalowi z Emceart za stworzenie pierwszej kreskówki i to w 3D (co z tego, że krótkiej i reklamowej) – mojego marzenia od momentu rozpoczęcia pisania książki. Moi bohaterowie żyją, poruszają się i gadają! A jak? Gadają, latają – pełen serwis!
Wydawnictwu Poligraf za profesjonalizm i miłą atmosferę w trakcie prac nad wydaniem mej powieści. Wszak to debiut, a ja jestem nowicjuszem.
Wszystkim innym, których nie spamiętałem, a którym zawdzięczam coś w związku z tą powieścią – przepraszam za sklerozę i dziękuję podwójnie!
Na koniec dziękuję mojej duszy, bo choć w obecnym wcieleniu wybrała tak trudny do opanowania awatar, to jednak kilkoma z jego największych zalet są konsekwencja, upór w dążeniu do celu oraz nieprzeciętny humor i optymizm, bez których nie byłoby tej książki.
Tak, oczywiście, że wielu, którym dziękuję, płacę za ich pracę. Aliści nie jest to powód, aby im dodatkowo nie dziękować.
Koniec, uff… wydawca odetchnął, a Ty, Drogi Czytelniku, marsz do czytania!
Z wdzięcznością i serdecznością
Krzysztof OwsiakPRZEDMOWA
Wszystkie wypadki, które zostały opisanie w tej książce, miały miejsce w czasach dawnych, nazwanych z niewiadomej przyczyny przez niedouczonych mnichów epoką średniowiecza. Opiewają one męstwo i zaradność bohaterskiego rycerza, uwięzionego w przyciężkim żelastwie, i jego nieustraszonego giermka, cierpiącego męki w swym odziedziczonym po przodkach, trochę jakby przymałym kaftanie oraz cerowanych jeszcze za czasów jego prababki rajtuzach, które skurczyły się na przestrzeni lat i nieco uwierają w kroku swego obecnego właściciela. Owi dwaj śmiałkowie wyruszają pewnego dnia na pełną niebezpieczeństw wyprawę po Smocze Jajo, lecz przywożą… No właśnie, czy w ogóle uda im się z czymś wrócić?
– Co? Nam by się miało nie udać, szczawiku? Smocze Jajo, nie strusie, i wydobędę je jakem Owaldo Chuderlawy!
Oraldo Cherlawy nigdy nie miał pamięci do nazwisk. Lecz skąd, do licha, przyszło mu na myśl strusie jajo w tamtych czasach?!
Doprawdy zdumiewające…ROZDZIAŁ 1_
_
ORALDO I MANFROD PRZED OBLICZEM NAJJAŚNIEJSZEGO PANA
– Szlachetny rycerzu, Najjaśniejszy Pan wzywa cię przed swoje oblicze – wydeklamował sługa Jego Wysokości, prężąc się niczym struna staroświeckiej lutni.
– Dlaczego przezywasz mnie szalbierzem, złociutki?! – spytał z wyrzutem Oraldo. Gdy czuł się przez kogoś dotknięty, zwykle nie pozostawał mu dłużny, a już szczytem ironii w jego ustach było słowo „złociutki”. Naturalnie giermek nie obraził Oralda, zachowując się wytwornie i jak na królewskiego sługę przystało, jednak głęboko zadumany rycerz, połączywszy dwa wyrazy w całość i odrzuciwszy przez wrodzone gapiostwo środkowe sylaby, zrobił ze „szlachetnego rycerza” „szalbierza”, co w ostateczności uznał za brak szacunku. Takie i o wiele gorsze pomyłki zdarzały mu się niezwykle często, o czym jeszcze nie jeden raz będziesz się mógł, mój Czytelniku przekonać.
– A więc kucharz wzywa mnie do przemocy – mówił do siebie rycerz, chodząc zamyślony po swej komnacie. – Ale w jakim… Czy mówił, w czym mam go przemóc? – zapytał w końcu giermka. – Przecież dopiero niedawno spędzlowaliśmy obiad.
Dziwny był tok rozumowania Oralda, skoro król w jego myślach zamienił się w kucharza. Może stało się tak na wspomnienie obiadu zalegającego jeszcze w jego żołądku, a może z jakiegoś innego powodu, tego wszakże nikt nie wie. W każdym razie Manfrod, gdyż takie imię nosił sługa królewski, otworzył szeroko oczy ze zdumienia, jego dolna szczęka obluzowała się w zawiasach i opadła nisko, omal nie uderzając o lśniącą posadzkę, słowem giermek przedstawiał widok karpia, któremu przez tydzień nie dawano pokarmu.
– Ależ panie, źle zrozumiałeś – rzekł po chwili Manfrod, gdy jego szczęka wróciła do normalnej pozycji. – Król cię wzywa.
– Tak, tak – mówił wciąż zamyślony Oraldo. – Kto mnie wyzywa?! – wrzasnął nagle i to wyrwało go z zadumy. – Co mówiłeś?
– Jego Wysokość pragnie cię ujrzeć – powtórzył nieco zbity z tropu giermek.
– Ach, tak… – westchnął Oraldo, jakby znów wpadając w zadumę, lecz nagle otrzeźwiał. – Ale w czym ja pójdę? – zawołał. – Moja tonika! – Porwał tunikę. – Ciżemki! Jedna jest, lecz gdzie jest lewa? – Biegał po komnacie tam i z powrotem dobry kwadrans, aż w końcu z rzeczami pod pachą przystanął przed zdumionym giermkiem i odetchnąwszy głęboko, stwierdził:
– No, możemy iść.
– Ależ panie, najpierw musisz się ubrać.
– Co? Ano tak, masz rację, byłbym zapomknął.
Stojąc prawie nagi przed Manfrodem, wyglądał zaiste komicznie. Jedyne, aczkolwiek skąpe odzienie Oralda stanowiły majtki. I tu, drogi Czytelniku, chciałbym poruszyć pewną bardzo ważną kwestię, a mianowicie jak wyglądały majtki średniowiecznego rycerza. Bodaj ani jedna książka, traktująca o czasach dawnych, nie opisuje tak oczywistych i najbliższych człowiekowi spraw, pomijając w ten sposób ważne szczegóły, o których zapewne niejeden czytający chciałby coś niecoś wiedzieć. Nie jest to jedyna odkrywcza rzecz zamieszczona w tej powieści i na inne przyjdzie kolej, wszystko jednak w swoim czasie.
Oraldo, chociaż był bardzo nowoczesnym rycerzem, nie mógł znać słowa „majtki”, gdyż nie funkcjonowało ono w ówczesnym języku. Również ich wygląd był nieco odmienny od dzisiejszego. Ów osobisty ubiór rycerza stanowiła przepaska z białego sukna opleciona wokół pasa, przechodząca między nogami i zawiązana z boku w przemyślny sposób, tak że nie uwierała w żadnym miejscu. W takim właśnie odzieniu zastał Oralda Manfrod, gdy ten przechadzał się zamyślony po swojej komnacie.
Oraldo Cherlawy, jak na rycerza, był zaiste ciekawym osobnikiem. Zapewne wyobrażasz go sobie, drogi Czytelniku, jako chudziutką mizerotę trzymającą się na nogach tylko dlatego, że akurat nie wieje wiatr. Nic bardziej błędnego. Oraldo był wprawdzie niskiego wzrostu, niewiele ponad trzy łokcie, za to rozmiary jego brzucha przedstawiały się wręcz imponująco. Mamy więc do czynienia z człowiekiem dość stabilnie stojącym na ziemi, któremu wiatr nie mógł wyrządzić żadnej szkody. Spytasz, Czytelniku, skąd w takim razie przydomek „Cherlawy”. Poczekaj cierpliwie, zaraz do tego dojdę. Oraldo nosił długie czarne włosy, sięgające do ramion i, co dziwne, w wieku czterdziestu sześciu lat wcale nie łysiał. Ozdobę jego twarzy, z której był bardzo dumny, stanowił krótki zarost, a, prawdę mówiąc, kilka rozczapierzonych na wszystkie strony włosków, podobnych raczej do sierści wyleniałego szczura niż do brody. Jego twarz sprawiała wrażenie dobrotliwej, a wręcz głupawej. Spod pulchnych polików wyglądały na świat malutkie szparki oczu koloru tak dziwnego, że nawet sam właściciel nie potrafiłby go określić.
Rodzice Oralda zadbali starannie o wykształcenie syna. Ojciec Baldo, jak przystało na walecznego rycerza, poległ na wojnie, nadziawszy się na własny miecz po tym, jak niefortunnie zleciał z konia. Matka mimo wielkiej rozpaczy nie zaniedbała swej rodzicielskiej powinności, posyłając syna codziennie do szkoły przyklasztornej. Młody Oraldo niewiele skorzystał z regułek i zasad wpajanych mu do głowy przez spasłych mnichów, po prostu nie był do tego stworzony. Podobnie jak jego mężny ojciec kochał wojnę i rycerskie rzemiosło. Nie mógł jednak oddawać się swojej pasji z bardzo, zdawałoby się, błahego powodu – był zbyt wątły, aby unieść miecz, a o napięciu cięciwy w łuku nawet nie marzył. I tak mijały mu lata na zbijaniu bąków i utrudnianiu życia szlachetnym braciom zakonnym. Na dobre też przylgnęło do niego przezwisko „Cherlawy”, nadane mu przez złośliwych towarzyszy zabaw.
Frapuje Cię pewnie, mój ciekawski Czytelniku, jak to się stało, że pasowano go na rycerza. Otóż został nim zupełnie przypadkowo. Król Rudigar Łysy miał w zwyczaju co roku pasować na rycerzy dwudziestu młodych giermków. Zadanie heroldów polegało na wybraniu owych mężnych młodzieńców, którzy w przyszłości byliby godni bronić granic królestwa. W owym czasie tak się pechowo złożyło, że na dzień przed ceremonią złożenia przysięgi jeden z wybranych nagle zachorzał. Nie pomogły wysiłki medyków, biedaczysko zmarł w okropnych mękach jeszcze tej samej nocy. Wypadek ten doprowadził do istnej furii heroldów, albowiem zgodnie z tradycją młodych rycerzy musiało być koniecznie dwudziestu. Biedni posłańcy królewscy szukali w wielkim pośpiechu i rozgardiaszu owego dwudziestego szczęśliwca i bliscy już niemal rozpaczy natrafili na człapiącego niezgrabnie szerokim gościńcem Oralda. Zmierzywszy go spojrzeniem znawców, mimo jego gorących protestów, siłą porwali go, wsadzili na konia i odjechali w stronę królewskiego zamku. I w taki oto sposób nasz bohaterski Oraldo, ku swemu ogromnemu zdziwieniu (i można by rzec nieszczęściu), został rycerzem Jego Królewskiej Mości. Stał się też częstym bywalcem na królewskim dworze, pojawiał się na wszystkich ucztach i przyjęciach, a jego brzuch rósł i rósł, aż w końcu Oraldo nabrał takiej krzepy, że mógł podźwignąć miecz, co więcej zdrowo nim wywijać i swobodnie naciągnąć cięciwę łuku. Cóż z tego, kiedy miecz w jego ręku stanowił zabawkę dość niebezpieczną (dla niego samego, nie dla przeciwnika oczywiście), natomiast strzelając z łuku, Oraldo za każdym razem skrzętnie omijał cel. Nie chwytał jednak za oręż zbyt często, gdyż w miarę upływu lat jego zapał do wojaczki z wolna opadał.
Jego umysł stanowił sferę nieodgadnioną nawet dla najtęższych filozofów, Oraldo specyficznie pojmował otaczającą go rzeczywistość, osobliwie też wyrażał myśli, czy to z racji jakiejś tajemniczej przypadłości, czy może z powodu złej diety, a może zwyczajnie z nieznajomości gramatyki. Taki to był nasz szlachetny rycerz, osobnik dziwny, żyjący w jakiejś innej rzeczywistości, może dlatego unikany przez ludzi. Sam jednak uważał się za wielkiego myśliciela i znawcę sztuki wojennej oraz mężnego obrońcę królestwa, toteż kiedy wreszcie dotarło do jego zaprzątniętej nieuporządkowanymi myślami łepetyny, że król go wzywa, wrzuciwszy w wielkim pośpiechu ubranie, pokłonił się giermkowi, jakby to sam Rudigar Łysy stał przed nim i wyrecytował:
– Wasza Królewska Mdłość, sługa poniżony już rozpędza twe zakazy.
– Podążaj za mną, szlachetny panie – rzekł Manfrod, po czym wyszedł z komnaty i ruszył skąpo oświetlonym przez pochodnie korytarzem.
Oraldo zdążył się jeszcze potknąć o porozrzucane na podłodze części własnej garderoby i runął jak długi, rozbijając sobie nos o posadzkę. Podniósł się jednak i krwawiąc obficie, poczłapał ciężko za giermkiem. Pokonali wijące się korytarze, krętymi schodami dostali się na górę i zatrzymali przed drzwiami do sali tronowej. W półmroku, jaki tu panował, Manfrod nie zauważył potoku zaschniętej krwi, który przyozdobił twarz Oralda. Przepuszczeni przez wartowników weszli do środka. Ich oczom ukazała się obszerna sala o wysokim sklepieniu, podpartym dwoma rzędami skąpo zdobionych kolumn, i jak cały zamek sprawiająca wrażenie surowej, a wręcz odpychającej. Było tu wszakże jasno i teraz dopiero Manfrod z przerażeniem spostrzegł zakrwawioną twarz Oralda. Szybko wytarł zaschniętą krew rękawem, co jeszcze pogorszyło sprawę, bowiem niemal cała twarz Oralda przybrała teraz kolor czerwony. Podrażniony nos rycerza znów buchnął strugą świeżej krwi. Biedny giermek, znalazłszy kawałek papieru w kieszeni, przeżuł go dobrze i zatkał nim obie dziurki w nosie Oralda. Krwotok został opanowany. Mimo to Oraldo przedstawiał widok tragiczny. Z wielkim guzem na czole, ubrudzoną krwią twarzą i wystającymi z nosa kawałkami papieru oczekiwał na audiencję u króla.
– Dlaczegóż to marudzicie tak długo pod drzwiami? – odezwał się z głębi komnaty skrzekliwy głos, jak się domyślasz Czytelniku, króla. – Podejdźże bliżej, rycerzu.
– Nie! – krzyknął Manfrod i usiłował zatrzymać Oralda, jednak ten stał już przed tronem królewskim, rozpromieniony w kretyńskim uśmiechu. Król Rudigar wytrzeszczył na niego oczy, potem na uczepionego jego rękawa Manfroda i domyślając się jakiejś niegodziwości ze strony giermka, wrzasnął:
– Coś ty mu zrobił, błaźnie kostropaty?!
Chciał zapewne jeszcze coś dodać, lecz w tym momencie promień słońca wpadł do komnaty, oświetlając twarz króla. Biedakowi zakręciło się w nosie i kichnął tak potężnie, że obsmarkał sobie płaszcz, i byłby spadł z tronu, gdyby w porę nie chwycił się poręczy. To rozsierdziło go jeszcze bardziej.
– Porozmawiamy później! – ryknął. – Straże! Zabrać go!
Halabardnicy pospieszyli do Oralda i wzięli go pod ręce.
– Nie, nie jego, wy trąby jerychońskie! Giermka!
– Ależ, Najjaśniejszy Panie – próbował interweniować Oraldo.
– Nie utrudniać! – przerwał mu wzburzony władca. – Rozpatrzymy tę sprawę później – rzekł już nieco łagodniejszym tonem. Wstał z tronu i podszedł do Oralda. – A teraz… aaaapsik! – Buchnął mu prosto w twarz. I jeszcze raz, drugi i trzeci odezwało się echem po komnacie, podczas gdy król wyrzucany potężnymi salwami swego kataru wymachiwał w powietrzu wszystkimi kończynami. W końcu po ostatnim wystrzale padł plackiem na posadzkę przykryty połą swojego płaszcza. Oraldo rzucił się, by mu pomóc.
– Całe szczęście – rzekł rycerz i zamilkł. – Że się Wasza Królewska Miłość nie skichał na tronie – dokończył po chwili namysłu, ścierając zawartość królewskiego nosa ze swojego czoła.
– Tak, ten katar to okropna rzecz – odparł obolały i spocony z wysiłku monarcha.
Korona zsunęła mu się na oczy, a płaszcz zadarł do góry, odsłaniając chude, pałąkowate nogi, co nie dodało mu niestety uroku i nawet poważny zazwyczaj Oraldo nie mógł powstrzymać się od uśmieszku. Pomógł królowi wstać i doprowadzić się do jako takiego porządku.
– A teraz, nim przejdziemy do omawiania spraw, które ostatnio spędzają mi sen z powiek, wyjaw mi, proszę, sekret twego, nieco chyba dziwnego wyglądu, mości rycerzu. Czyż ten niecnota Manfrod tak cię poturbował? – mówił Rudigar, rozsiadając się wygodnie w swym tronie, raz po raz zerkając spod oka na Oralda.
– Ależ nie, Małomściwy Panie – pospiesznie odparł Oraldo, palnąwszy kolejne głupstwo, zgodnie ze swym szlachetnym zwyczajem. – Nie znam żadnego Manforda.
– Jak to? – spytał zaskoczony król. – Przecież wysłałem giermka Manfroda z poleceniem, aby przyprowadził przed me oblicze rycerza Oralda, i to jak najrychlej.
– Ach, teraz rozumuję! – zaskoczył w końcu Oraldo.
Upadek wstrząsnął jego galaretowatym mózgiem, wprawiając w ruch ospałe myśli, co uwidoczniło niewyraźne, aczkolwiek zauważalne przebłyski inteligencji podczas procesu przyswajania sobie pewnych obrazów przez Oralda oraz nadążania za tokiem myślowym króla.
– Nie, Manford, jak go raczyłeś wyzwać, Najjaśniejszy Panie, nie tylko nie podniósł na mnie udręki, ale sam, z zarażeniem się na ubrudzenie wytarł moją twarz rękawem. Kiedy zaś krew gruchnęła nowym strzemieniem, on nie poddołował się, wydarł dwa kawałki papieru, zatkał mi nos i… jak widać, zwyciężył. – W wielkim uniesieniu odmalował prosty zabieg Manfroda, jakby ten pokonał w pojedynkę co najmniej dziesięciu wrogów i uratował Oraldowi życie.
– Ja z kolei nic nie rozumiem – rzekł zdezorientowany monarcha.
– Pozwól, panie, że ci to rozjaśnię – powiedział rycerz. – W jakiś czas po obiedzie przechładzałem się po mej komnacie, rozmyślając nad czymś niezmiernie ważkim, co tak mnie pochłonęło, że w końcu zapomniałem, o czym zmyślam. Na domiar złego, w tym samym czasie do komnaty wszedł gieremek Waszej Wyskokowości, nie wiem już, co powiedział, ale uprowadziło to zupełny hałas w mojej głowie. Kiedy wreszcie zaczął wygrażać się jaśniejąco i zrozumiałem, że sam król mnie wyzywa, wpadłem na panikę, byłem przecież w niebliżu… negrzy… nieważne, prawie na goło…
– Och – jęknął władca, czerwieniąc się.
– …zacząłem więc szukać odpowiedzialnego ubioru na taką okazjonalność – ciągnął Oraldo. – I jak mogłem najszybciej, podkrążyłem na wyzwanie Najjaśniejszego Pana. Spieszyłem się bardzo i nie zdążyłem podporządkować sobie leżących na podłodze rzeczy. Pechowiec chciał, że tuż przy drzwiach pośliznąłem się na rajtuzach i nagle jakby posadzka rzuciła mi się na twarz. Gieremek był już daleko, więc musiałem, chcąc nie chcąc, podkrążyć za nim. Wstałem, dogoniłem go i oto jestem, szczekając na twe zakazy, Miłomściwy Panie – zakończył stanowczym stwierdzeniem rycerz.
– Straże, przyprowadzić Manfroda! – zawołał po chwili potrzebnej na przyswojenie mowy Oralda król. – Zbyt pochopnie go oceniłem, drogi rycerzu, nie powinien był jednak dopuścić, abyś ucierpiał na zdrowiu, i to we własnej komnacie. Dlatego poniesie karę… która będzie dla niego zaszczytem i kto wie, może mu jeszcze przyniesie chwałę – dodał tajemniczo władca.
Manfrod już stał przed tronem królewskim. Rudigar gestem ręki odesłał strażników, którzy kłaniając się, wyszli i zamknęli za sobą drzwi. W obszernej sali pozostali tylko król, Oraldo i Manfrod.
– Zbyt surowy byłem w stosunku do ciebie, mój wierny Manfrodzie, myślę jednak, że wybaczysz mi mój gniew – rzekł po chwili milczenia monarcha.
– Ależ panie, gdzież bym śmiał pomyśleć…
– Już dobrze, dobrze. Cieszę się, że nie żywisz do mnie urazy. Wysłałem cię jednak po zdrowego Oralda, a ty przyprowadziłeś go, bądź co bądź, nieco poturbowanego. W myśl zasad panujących na mym dworze za niewypełnienie królewskiego rozkazu czeka cię kara. Nie obawiaj się wszakże, nie postąpię tym razem niesprawiedliwie, dostąpisz bowiem wielkiego zaszczytu i będziesz towarzyszył rycerzowi Oraldowi z Buford w wyprawie, na którą zamierzam go wysłać.
Oraldo i Manfrod popatrzyli na siebie zdziwieni, po czym skierowali pytający wzrok na króla.
– Tak, ku mej wielkiej udręce jestem zmuszony posunąć się do ostateczności – rzekł z frasobliwą miną monarcha i zamyślił się na chwilę. – Słuchaj uważnie, szlachetny Oraldzie, albowiem od twojej postawy będą zależały losy królestwa Burlandii i wszystkich jej mieszkańców – powiedział po krótkiej pauzie król. – Ty także, Manfrodzie, bowiem twoja pomoc może okazać się niezbędna. – Odetchnął głęboko i kontynuował: – Wiadome jest z dawien dawna, iż królestwo Helioru nie jest nam sąsiadem miłym, każdego roku zdarzają się niesnaski i zatargi na granicach. Sięgają one czasów, gdy na tronie Burlandii zasiadał mój dziad Flawiusz II, świeć Panie nad jego duszą, wtedy wszakże rycerstwa krajowi nie brakowało, spory wygasały równie szybko, jak wybuchały. Teraz ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Wielu dzielnych mężów wyginęło w nieustannych walkach z Heliorem, coś niedobrego dzieje się w zastępach zbrojnych. Bardziej bowiem wolą rycerze zaloty do swoich panien niźli wojnę. Całymi dniami hasają konno po łąkach, zbierając kwiaty dla swych wybranek, urządzają polowania w lasach, z dumą kładąc królika u stóp swej białogłowy, jako zdobycz po pełnej trudów wyprawie. Większą wprawę posiedli we władaniu cytrą niż mieczem. Gdzież jest męstwo naszych ojców? Wróg przecież nie śpi.
Cóż z tego, drogi Czytelniku, kiedy Oraldo już prawie zasypiał. Nie przerywajmy jednak królowi.
– Potrzeba czynów szlachetnych – mówił dalej władca. – Czynów, które rozbudzą męstwo w naszym narodzie, które pozostawią trwały ślad w jego historii. Tyś mą ostoją, drogi Oraldzie… – Mówiąc to, król wstał z tronu, podszedł do rycerza i położył mu dłoń na ramieniu, co wyrwało go na chwilę z letargu. – Mówią, że jesteś mężny, czego możesz dowieść, służąc ku chwale ojczyzny.
– Tak jest, Wasza Królewska Młodość, czy już świta? – spytał zaspanym głosem Oraldo. Chwilę potrwało, zanim przypomniał sobie, gdzie jest.
Król niezrażony mówił dalej.
– Misja, którą wam polecam do wykonania, jest całkowicie sekretna. – Przeszedł nareszcie do konkretów. – Nikt oprócz nas trzech nie może o niej wiedzieć. Żyjemy bowiem w czasach niepewnych… – I w tym momencie król znowu zaczął mówić o rzeczach nieistotnych, tak więc nie chciałbym cię nudzić, drogi Czytelniku, przytaczając jego słowa, powiem tylko tyle, że w czasie tej przemowy, ciągnącej się w nieskończoność, Oraldo ponownie zaczął ziewać, na dodatek strasznie zaschło mu w gardle i marzył o choć jednym łyku dobrego wina. Manfrod z początku starał się słuchać, potem jednak zaczął rozglądać się niecierpliwie po komnacie, jakby czegoś szukając. Król, czy to zauważył brak zainteresowania wśród słuchaczy, czy może od długiego paplania zaschło mu w gardle, dość że nagle urwał w pół zdania, klasnął w dłonie i do sali weszła służba, niosąc puchary, talerze, półmiski, słowem wszystko, czego nie może zabraknąć na królewskim stole podczas kolacji. – Żeby dobrze radzić, trzeba się posilić – rzekł Rudigar, gdy wniesiono stół i zastawiono go.
– Błogo wstawiony niech będzie nasz pan! – zawołał Oraldo, po czym rzucił się do stołu i napełnił sobie puchar.
– Chciałeś zapewne powiedzieć „błogosławiony”, panie – poprawił go Manfrod.
– Czy powiedziałem inaczej? – zdziwił się Oraldo.
– Ośmielę się zauważyć, że zamiast „błogosławiony” życzyłeś królowi, by był „błogo wstawiony” – rzekł, uśmiechając się, giermek.
– Naturalnie! Błogo wstawiony pan, bo winności pełen dzban! – zawołał nic nierozumiejący Oraldo i wychylił puchar do dna.
Kolacja upływała w sielankowej atmosferze, rozanielone twarze królewskich gości wyrażały z serca płynącą podziękę za to, iż monarcha w swej łaskawości raczył dostrzec potrzeby ich skręconych w ósemkę żołądków i podobnych do tarki gardeł. Wytrąbiwszy potężny dzban wina i uraczywszy się nieprzyzwoitymi porcjami pieczeni z dzika, król zaczął mówić, chlapiąc dookoła tłuszczem, który nie zdążył jeszcze spłynąć z jego brody. Jakże zabawnie prezentował się wśród migotliwych świateł świec podkreślających romantyczną atmosferę tego wieczoru. Jego chuda, zasuszona sylwetka majaczyła na tle kolumn, długie kościste ręce wymachiwały w powietrzu niczym potężne wiatraki, a zarośnięta krzaczastą brodą twarz stanowiła kontrast z całkowicie łysą glacą. Brak włosów na głowie był poważnym problemem dla króla, gdyż jego łysina dawała dość niepewną podporę koronie, która co chwilę zjeżdżała biedakowi na oczy. Mimo swej niezbyt pociągającej aparycji Rudigar Łysy darzony był szacunkiem przez poddanych. Oraldo i Manfrod (ugasiwszy pragnienie i pierwszy głód, lecz wciąż jeszcze nienasyceni) słuchali go tym razem z uwagą.
– Szykuj swą zbroję i naostrz miecz, Oraldzie – mówił król – albowiem odbędziesz z Manfrodem daleką drogę, by dotrzeć do kraju Dragar…
W tym momencie Oraldo, popijając wielki kęs mięsa, zakrztusił się i wybuchnął prosto w króla niczym wściekły gejzer, wyrzucając na wpół przeżutą mięsną papkę obficie zroszoną winem. Rudigar zaskoczony tym niespodziewanym atakiem siadł na ławie, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Co… co to ma znaczyć? – wykrztusił wreszcie.
– Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale tak na mnie ta wiadomość zeskoczyła, że byłbym się prawie utrapił w dzbanie winności – bronił się Oraldo z miną dziecka, które mama niesłusznie skrzyczała.
– No, właściwie jest na tyle ciepło, że obejdę się bez płaszcza – oświadczył udobruchany władca, odrzucając ociekającą winem część swojego odzienia.
„Pięknem za podobne”, pomyślał Oraldo i na wspomnienie swego usmarkanego przez króla czoła zrobiło mu się nieswojo. Przybrał jednak żelazną maskę obojętności, choć w gruncie rzeczy dumny był z tego niespodziewanego ataku na Rudigara i cieszył się, że po wcześniejszych wyczynach króla nie pozostał mu dłużny. Udawał wszakże skruchę i czekał, aż władca wznowi przerwaną rozmowę. Rudigar, ochłonąwszy już na dobre z doznanego szoku, ponowił swe bezskuteczne (jak dotychczas) próby zapoznania Oralda i Manfroda z planem wyprawy, jaki powstał w jego głowie.
– Na czym to ja skończyłem…? – zastanawiał się głośno król. – Aha, już wiem. Jak już wspomniałem, udacie się do odległego kraju Dragar leżącego daleko na wschodzie i zamieszkiwanego przez smoka.
Oraldo się wzdrygnął. W młodości nieraz straszono go legendami o potwornym smoku z Dragaru, lecz tak naprawdę nigdy nie pomyślał, iż mogą one być prawdziwe. Manfrod zdawał się podzielać obawy rycerza.
– Nie jest to podróż bezpieczna – ciągnął król – ufam jednak, że się nie ulękniecie.
– Naturalnie, Wasza Królewska Mdłość, nie uklękniemy się – zapewnił gorliwie Oraldo.
– Droga z początku wiedzie na południowy wschód – kontynuował król – przez nieprzyjazne ziemie Helioru, następnie na północ, wzdłuż stoków Gór Sępich. Przez góry musicie przeprawić się ścieżką, która skręcając na wschód, wiedzie Przełęczą Ślepego Niedźwiedzia i przebiwszy się przez szczyty, kończy w Astorii. W dalszej podróży niestety musicie polegać na własnej wiedzy i szczęściu. Kiedy dotrzecie do Dragaru, ujrzycie przed sobą Górę Sześciu Głów. Od niepamiętnych czasów jest ona zamieszkiwana przez smoka, dlatego wszelkie żyjące istoty unikają jej jak ognia. Musicie dostać się do jej wnętrza i wykraść smokowi Jajo, którego strzeże jak oka w głowie. Składa je raz na sto lat, a potem wysiaduje przez rok. Trzeba się spieszyć, albowiem wkrótce wykluje się mały smok i będzie za późno. Tylko pamiętajcie, musicie koniecznie przywieźć to Jajo, od tego zależą losy królestwa. Kogo pierwszego bowiem zobaczy smok po wykluciu się z Jaja, temu jest posłuszny, dlatego jeśli w jaskini zastaniecie matkę z dzieckiem, wracajcie czym prędzej, wtedy już nic nie da się zrobić. – Król uważał, że wyczerpał temat, jednak Oraldo był bardzo dociekliwy.
– A czemu ma służyć owo Srocze Jajo? – spytał z zaciekawieniem.
– Smocze, drogi Oraldzie, Smocze, takie białe w zielone cętki – poprawił go Rudigar. – Niestety, tej rzeczy nie mogę wam wyjawić, przynajmniej jeszcze nie teraz.
– Ośmielę się zapytać o dzień naszego wyjazdu, Miłościwy Panie – zagaił nieśmiało Manfrod – bowiem do tak dalekiej podróży trzeba się odpowiednio przygotować.
– Masz słuszność, Manfrodzie, o większość już zadbałem, dam wam jednak trochę czasu. Wyruszycie w piątek o wschodzie słońca. – Tym stwierdzeniem król kategorycznie zakończył temat wyprawy.
Nasi bohaterowie mieli więc cztery dni na uporządkowanie swoich spraw i przygotowanie się do wyjazdu. Kolacja upływała już spokojnie przy wesołej pogawędce i nic godnego uwagi się nie zdarzyło, choć i tak jak na jeden dzień (a dokładniej mówiąc popołudnie) nasi biesiadnicy mieli dość wrażeń. Było jeszcze daleko do północy, kiedy Oraldo i Manfrod opuścili króla i udali się na spoczynek. W drodze powrotnej rozmawiali ze sobą.
– Tak więc widzisz, drogi Frodzie, zostałeś mym gieremkiem. Nie bądźmy wszakże staromodni, nie zamierzam traktatować cię jak sługę poniżonego, zostańmy duchami.
– Zgoda, lecz może lepiej zostaniemy druhami – zaproponował Manfrod, szczerze ubawiony wyznaniem Oralda. Teraz był pewien, że wraz z rycerzem stworzą całkiem wesoły duet. Był to optymizm bez pokrycia.
– Jako żwawo, sam oponuję – zawołał Oraldo, co mogło zabrzmieć cokolwiek dwuznacznie. – Tylko bez przysadzistej skromności – dodał.
Manfrod nie wiedział nawet, co odpowiedzieć na ten stek pomyłek i niejasności. Z dość zdziwioną miną odprowadził Oralda pod drzwi jego komnaty.
– Cóż, drobnej nocy, Frodzie – rzekł rycerz, po czym zniknął za drzwiami.
– Taaak… dro… dobrej nocy – odparł melancholijnie Manfrod, a jego początkowy optymizm ustąpił miejsca zastanowieniu.
Cóż by ci rzec na dobranoc, Oraldzie. Hm… może drobna noc… – podsumował z „drobną” uszczypliwością narrator.
Pozwól, mój wspaniałomyślny Czytelniku, że w czasie, gdy nasi bohaterowie smacznie sobie chrapią, zdradzę Ci kilka sekretów dotyczących osoby króla Rudigara. Dla mnie największą zagadkę stanowiła królewska łysina, a dowiedziałem się o niej wielu ciekawych rzeczy, gdy pewnego dnia wpadły mi w ręce pamiętniki króla Rudigara. W jednym z nich zapisane są takie oto słowa, które pozwalam sobie przytoczyć: „… 14 marca roku 194 według kalendarza Burlandii. Tego dnia czarne chmury spowiły niebo nad naszym obozem, ruszyliśmy przeto wczesnym rankiem, by jeszcze przed zachodem słońca pokonać Górę Smoczą. Moja dzielna drużyna miała frasobliwe miny, zalegająca wokół złowroga cisza nie dodawała nam otuchy. W serca mężnych rycerzy zaczynało wkradać się zwątpienie. Brnąc przez gęste opary wydobywające się z groty, już prawie ominęliśmy górę, gdy nagle potężny łoskot doszedł z jej wnętrza. Ujrzeliśmy rozwścieczonego potwora, który zionąc ogniem, rzucił się na nas. Przeżyłem najstraszniejsze chwile mego życia. Drużyna poszła w rozsypkę, ja wraz z pięcioma towarzyszami ukryliśmy się za głazem. Nie mogliśmy jednak długo tam pozostać ze względu na smród siarki i potworne gorąco, jakie panowało w owym miejscu. Konie straciliśmy, więc biegiem rzuciliśmy się w kierunku rzeki. Smok, zauważywszy nas, chciał zapewne spalić nas żywcem, lecz w tym momencie życie uratował nam wiatr. Płomień poszedł górą, lecz zapaliły się nasze włosy. Na szczęście rzeka była już blisko, z płonącymi głowami daliśmy nura w jej wody. Taki był koniec mej bujnej czupryny, od tego czasu bowiem włosy nie chcą mi rosnąć. Na pamiątkę tych strasznych chwil dawna Góra Smocza nosi odtąd nazwę Góry Sześciu Głów, natomiast ja zyskałem przydomek Łysego ku mej niezmiernej rozpaczy…”.
Taka oto przygoda zdarzyła się królowi, gdy obecnie sześćdziesięciosześcioletni monarcha miał lat trzydzieści dwa. Wydarzenie to okazało się później brzemienne w skutkach. Pewna całkiem niebrzydka księżniczka była przeznaczona Rudigarowi jako małżonka, jeszcze gdy ten był młodym chłopcem. Przebywała ona w Burlandii, przygotowując się do ceremonii ślubu w tym samym czasie, kiedy Rudigar powrócił z wyprawy, delikatnie mówiąc, świecąc łysiną niczym księżyc w pełni. Gdy rozpromienioną szczęściem narzeczoną wprowadzono do królewskiej komnaty, ujrzawszy swego przyszłego męża (i niedoszłego zresztą), wydała z siebie dziki okrzyk, jakby potwór z piekła rodem stał przed nią, po czym padła zemdlona na podłogę. Długo nie odzyskiwała przytomności, a kiedy w końcu się przebudziła, rzuciła się na pielęgnujące ją służące, gryzła, kopała, słowem wpadła w obłęd. Stała się niebezpieczna, więc zamknięto biedaczkę w samotnej wieży, gdzie umarła kilka lat później, nie odzyskawszy równowagi psychicznej. Nieszczęśliwy Rudigar długo nie mógł dojść do siebie po tym wypadku, stał się zgryźliwy, unikał ludzi. Wiele lat minęło, zanim odzyskał swą dawną energię i radość z życia. Czas jednak i nieszczęścia odcisnęły na nim swe piętno, biedak zmarniał, skurczył się, zestarzał. Mimo wszystko poddani nadal bardzo kochali swego władcę. Niestety nigdy już nie udało się Rudigarowi zdobyć serca kobiety, co w miarę upływu lat martwiło go coraz bardziej, gdyż musiał komuś pozostawić tron.
Jak widzisz, drogi Czytelniku, bycie królem wcale nie jest rzeczą łatwą, a już na pewno nie przyjemną. Los bardzo okrutnie obszedł się z Rudigarem, miej przeto dla niego zrozumienie i nie oceniaj go zbyt surowo.
Tymczasem powróć ze mną do komnaty Oralda – zobaczmy, co też ciekawego przyniosą nam dni, kiedy nasi czcigodni bohaterowie przygotowują się do wyprawy.
Blady ranek wstał wcześnie i zbudzone ze snu czerwcowe słońce rozpoczęło jak co dzień swą mozolną wspinaczkę po nieboskłonie. Wynurzyło się zza zamkowych murów i dosyć długo już zaglądało przez okna do komnaty Oralda, ten jednak nie kwapił się bynajmniej do przywitania nowego dnia. Chrapał jak suseł, świszcząc co jakiś czas przez nos niczym źle przycięty flet. Zegar wskazywał już prawie południe, a z sypialni Oralda wciąż dochodziły niesamowite odgłosy, jakby wprawiono tam w ruch wielką sapiącą maszynę parową, co naturalnie było tylko złudzeniem, na taki wynalazek bowiem ludzkość musiała jeszcze poczekać dobre kilkaset lat.
Nagle drzwi od komnaty rycerza otworzyły się i stanął w nich Manfrod. Objąwszy spojrzeniem przestronne wnętrze, spostrzegł wystający ponad pierzyną czubek nosa, podszedł więc do łoża i nachyliwszy się nad nim, krzyknął wprost do ucha Oralda:
– Smok! Smok nad miastem!
– Co? Gdzie? Smok atakuje, kto żyw, do brony! – zawołał przebudzony nagle Oraldo, zrywając się na równe nogi.
– Nie tak prędko, waleczny rycerzu – rzekł ze śmiechem Manfrod – chociaż znając ciebie, gotów byłbyś pójść na poczwarę, tak jak stoisz, w koszuli nocnej, szlafmycy i z miotłą w garści.
Oraldo bowiem wyskoczył z łóżka, porwał stojącą w pobliżu miotłę i przyjął pozycję bojową, gotowy do zadania śmiertelnego ciosu. Moment ten jednak nie nastąpił, gdyż smok spał sobie smacznie w odległym kraju Dragar, ani myśląc latać nad jakimkolwiek miastem. Zawiedziony Oraldo opadł ciężko na posłanie.
– Ale mnie wystrachowałeś, Frodzie – rzekł z kwaśną miną. – Skąd ci przyszedł do głowy pomyślunek, aby brudzić mnie w ten sposób?
– Jakoś nie mogłem wpaść na żaden inny – odparł szczerze rozbawiony Manfrod. – Ale nie czas na żarty. Ubierz się szybko, król już czeka i śniadanie zostało podane. Pójdę go uprzedzić, że niedługo przybędziesz do jadalni – powiedział giermek, po czym wstał i ruszył do wyjścia. – Tylko nie rozrzucaj rzeczy po podłodze, żebym znów nie dostał kary przez ciebie – dodał już zza drzwi.
Zamknąwszy je, udał się prosto do króla, który z niecierpliwością oczekiwał gości, podczas gdy Oraldo zajęty był ubieraniem swojej szlachetnej osoby. Uporawszy się z tym, wyszedł na korytarz, zatrzasnął drzwi i podreptał znaną już sobie drogą do królewskiej jadalni. Stanąwszy u wejścia, zakołatał dwa razy, po czym nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Dwoma susami pokonał odległość dzielącą go od suto zastawionego stołu i znalazłszy się przy nim, zawołał donośnym głosem:
– Rozdrobniony bądź, Najjaśniejszy Panie, i wybacz, iż zakazałem na siebie tak długo szczekać. – Palnąwszy bzdurę na dzień dobry, wykonał zgodny z dworską etykietą skłon w przód, przy czym wyrżnął głową w wysokie oparcie krzesła, zyskując na czole kolejną śliwkę do kolekcji.
– Ależ Oraldzie, czy ty naprawdę nie możesz być ostrożniejszy? – zapytał z nutą zatroskania w głosie król. – Widzę, że dobrze postąpiłem, przydzielając ci do towarzystwa Manfroda, on zadba, abyś wrócił z tej wyprawy cało.
Nawet się nie domyślasz, Czytelniku, jakże prorocze były słowa króla. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Jak na razie nasi bohaterowie posilili się, zapijając sowicie winem, po czym ruszyli do swoich zajęć. Na odchodnym rzekł im Rudigar:
– Pamiętajcie, aby nie brać za dużo tobołów, tylko to, co najniezbędniejsze.
Gdy szli korytarzem, spotykali co chwilę zbrojnych rycerzy. Ruch na zamku był tego dnia wielki, gwardia królewska wyruszała bowiem nad południową granicę, nękaną napadami rzezimieszków. Niektórzy mijali ich w milczeniu, inni ciekawie się przyglądając, zdarzali się też i tacy, którzy zaczepiali Oralda, śmiejąc się i przedrzeźniając go. Rycerz zbywał ich dumnym milczeniem, Manfrod nie dał jednak bezkarnie obrażać swego towarzysza. Tuż przed komnatą Oralda zaczepiło ich trzech gburowatych typów. Wśród śmiechów i głośnych okrzyków zwrócili się do Oralda:
– A dokąd to, hrabio Śliwogłowy? Główkę się za wysoko nosi i sufit zawadza?
– Phi – odpowiedział z pogardą Oraldo, Manfrod jednak nie mógł ścierpieć tej zniewagi. Stanął przed gburami i wykrzyknął:
– A wy do kogo z tą mową, kozie bękarty?! Rycerz ów na takich jak wy, szczawików, powroza prędzej używa niźli miecza! Jazda stąd!
– Ha! Ha! Ha! Słyszycie, jak szczeka?! Pokażemy smarkaczowi, jak traktujemy takich chłystków! – To mówiąc, jeden z trójki rzucił się na Manfroda, ten jednak zręcznie mu się wyśliznął i kiedy zbir padał na podłogę, dostał potężnego kopniaka między oczy. Widząc klęskę swego towarzysza, dwóch pozostałych ruszyło, by go pomścić.
– Oraldzie, pomóż mi! – zawołał Manfrod, widząc, że nie poradzi sobie z dwoma naraz.
– Trzymaj się, naraz zwracam! – odparł Oraldo, po czym rzucił się wstecz i zniknął w swojej komnacie.