- W empik go
Wyprawa po szczęście - ebook
Wyprawa po szczęście - ebook
Na co dzień Melania skupia się na niełatwej pracy, mając wsparcie w przyjaciołach, z którymi dzieli swoje smutki i radości. Jej życie nabiera kolorytu, gdy przypadkowo odkrywa tajemnicę swojej zmarłej ciotki, najmłodszej siostry ojca.
Okazuje się, że miała ona nieślubną córkę, o której nikt dotąd nie wiedział…
Ewa Giers – absolwentka filologii angielskiej. W latach 80-tych przebywała w USA i właśnie wydarzenia związane z pobytem w „Wietrznym Mieście” zapełniły strony tej książki. „Wyprawa Po Szczęście” to jej debiut literacki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-511-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po lewej stronie, za wysokimi przydrożnymi topolami, ukazała się chałupa Borków, niby gospodarzy, choć w zasadzie żyjących głównie z pracy najemnej. Stojąca nieco w oddali na chwilę przykuła moją uwagę. Zdziczałe róże, sięgające niewysoko zawieszonego dachu, niemal w całości przesłaniały dwa małe okienka połyskujące w mocnym południowym słońcu.
Pod płotem wystrzeliwały fioletowe osty, a łąka przed obejściem porośnięta była żółtym pospolitym mleczem, który pasąca się krowa zagarniała jęzorem prosto do pyska. Można by powiedzieć, że obrazek jak z bajki, który w innych okolicznościach wprawiłby mnie w dobry nastrój, lecz atmosfera w aucie była dość posępna.
Zerknęłam na siedzącego obok ojca. On również swoją uwagę skierował na pola, chociaż zupełnie z innego powodu niż ja.
– Że też Maciuszko posiał tu owies! Przecież to ziemia pszeniczna. Jakby chociaż wsadził buraki, złapałby trochę grosza. – Dziwił się głośno, ze znawstwem, mówiąc bardziej do siebie niż do mnie, a w jego głosie pobrzmiewał smutek.
Nieuchronnie zbliżał się moment utraty gospodarstwa, z którym od małego był bardzo związany, i chociaż jako nauczyciel historii pracował w pobliskim miasteczku, gdzie też mieszkaliśmy, to jego prawdziwą miłością była właśnie ta wieś, do której zmierzaliśmy.
Orał, siał, hodował bydło, razem ze swoim starzejącym się i pomału opadającym z sił ojcem, który po krótkiej chorobie, przed dwoma miesiącami, pożegnał się z życiem i dołączył do swojej zmarłej przed paroma laty żony.
– Po co to było Mietka kształcić, kiedy on w tych zagonach przesiedzi – mówiły siostry dziadka, Cela i Stefka.
– Wykosztowałeś się tylko, Wiktor. Chciałeś mieć w domu uczonego, to trzeba było Lilkę pchnąć na studia. O! Ta to by światu pokazała!
– Najstarszy był, to jemu się należało, i już. – Ucinał dziadek zadowolony, że ma w synu wsparcie na stare lata.
Jak można było się spodziewać, Lilianna, najmłodsza z trójki rodzeństwa, zaraz po pogrzebie kategorycznie zażądała wystawienia majątku na sprzedaż, nie wyrażając zgody na proponowane przez mojego ojca spłaty. Chociaż znacznie ostrożniej, nie chcąc narazić się bratu, jej opinię podzielał też trzeci do schedy, wujo Roman, który miał w planach otwarcie warsztatu samochodowego, o czym, jak ujawnił, marzył od lat.
Zderzywszy się z tą brutalną rzeczywistością, rozgoryczony i zrezygnowany ojciec musiał pogodzić się z losem, choć przychodziło mu to z wielkim trudem.
– Wielkomiejska paniusia, psia mać. – Nie mógł sobie darować. – Co ona wie o ziemi? Wszystko pójdzie na zmarnowanie – mruczał pod adresem siostry, przy akompaniamencie mojego burczącego brzucha.
Może i faktycznie za dużo nie wiedziała, ale jakąś tam orientację musiała mieć, skoro – jak sięgnę pamięcią – o życiu na wsi zawsze mówiła z niechęcią.
– Żywioły wyprawiały harce. Niedrenowane pola zalewało tak, że konie zapadały się w błocie, wszystko gniło, a bywało, że na przednówku nie było już czym karmić bydła. Na skutek suszy efekty były takie same. Albo zarazy. – Wzdrygała się z obrzydzeniem.
– Z tego kawałka ziemniaków kupimy ci, Lilciu, kożuszek. – Naśladowała niski głos swojego ojca. – Już sobie upatrzyłam taki cieplusi, obszyty dookoła futerkiem, w jasnobeżowym kolorze. Przyszła stonka, zeżarła łęty i szlak trafił zarobek, a stare palto służyło mi przez kolejne sezony.
Wydawać by się mogło, że w jej pamięci utrwaliły się same kataklizmy, które, podpierając się defetystyczną terminologią oraz wyrazami dźwiękonaśladowczymi, potrafiła opisywać w sposób niezwykle sugestywny. Nic więc dziwnego, że – podobnie jak u większości odbiorców, zafascynowanych patologiami wszelkiego kalibru – tak i we mnie jej opowieści wzbudzały zainteresowanie.
Przy wichurach wydawała świszczące dźwięki, gdy mówiła o powodzi, to aż czułam chlupiącą pod stopami wodę, a w przypadku suszy wysychało mi gardło i chciało mi się pić. Czasami, naśladując dziadka, który zżymał się, gdy nadawała na wieś, celowo jej przerywałam.
– Nie znałam tego, powtórz, bo nie dosłyszałam.
– No, proszę! Papuga. Jesteś taka sama jak twój dziadek. On też to, o czym mówię, potrafił obrócić w sarkazm. No cóż, złośliwość bywa dziedziczna.
Nie zająknęłaby się słowem, gdyby wiedziała, jak bardzo mi tym porównaniem pochlebiała.
Z racji tych wszystkich traumatycznych doświadczeń, jak tylko doszła do pełnoletności, dała nogę do miasta. Zrobiła przyśpieszony kurs jakiegoś języka, co, jak mówiła, znakomicie jej się przydało w zagranicznych i handlowych wojażach. Bystra, energiczna, z żyłką do interesów, wszędzie tam, gdzie otwierały się nowe rynki, była pierwsza, stając się w głębokiej komunie prekursorką polskiego biznesu.
– Skąd ty, Mieciu, weźmiesz pieniądze na spłaty? – pytała z udawaną troską i politowaniem, ale też dużą dozą racjonalności. – Ziemia nie przynosi aż takich dochodów. Trzymaj się lepiej tego, co masz, bo chociaż pensja nauczyciela jest niewielka, to zawsze coś pewnego – radziła.
Z kolei moja matka, będąc osobą o wiele bardziej od ojca praktyczną, w obecności męża na te wszystkie jego rozterki potakująco kiwała głową, ale gdy tylko znikał jej z oczu, bez większych emocji wyrażała swoją opinię.
– W pewnym sensie mogę się nawet z nią zgodzić. Weźmie w szkole więcej godzin i na to samo wyjdzie. Od lat nic innego nie słyszę, tylko: tu się coś nie urodziło, tam zdechła świnia, któraś z krów nie daje mleka, i tak w kółko. A na nawozy trzeba wyjąć żywą gotówkę. O, a propos, przy okazji spłaci tę pożyczkę zaciągniętą na nawozy. Lekarz też mówi, żeby zwolnił, bo ciśnienie mu się podwyższyło. Jego fascynacja zagonami, w których grzebał od rana do nocy, nie przyniosła spodziewanych korzyści – powiedziała i po chwili, ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, z rezygnacją dodała. – A co to miało z tego nie być!
Wyglądało więc na to, że dziadek umarł w odpowiednim momencie, w przeciwnym wypadku czekałoby nas wszystkich całe pasmo nieszczęść.
Ustalenie ceny za te bieniewickie dobra nastręczało sporo kłopotów. Mój ojciec nigdy nie myślał o ziemi w kategoriach wartości rynkowej, bo z pewnością nigdy też nie przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek będzie się musiał z nią rozstać, a jego rodzeństwo, z perspektywy czy to stolicy (jak Lilianna), czy nawet pobliskiej mieściny (jak wujo Roman), rzucało jakimiś oderwanymi od realiów sumami.
Ale w końcu, z pomocą notariusza, który oparł się na metodach porównawczych, wystawiono cenę, na którą wszyscy przystali, a klienci dodatkowo ją zweryfikowali.
Bliskość miasta, murowane zabudowania i dobrze utrzymane grunty, gdzie każdy zagon był przez mojego ojca starannie uprawiany, niemal wygłaskany, zachęcały potencjalnych nabywców i przed tygodniem klamka zapadła – jeden z nich wyłożył zadatek, który spadkobiercy podzielili między siebie po równo.
Tak też miało się stać z zresztą pieniędzy. Jechaliśmy teraz na spotkanie, które Lilianna zaordynowała w celu dalszych ustaleń. Miały im podlegać pozostałe dobra, na który to temat ojciec przed chwilą wypowiedział się następująco:
– Jeszcze z obory i stodoły wszystko wyciągną. A przecież Ludwice coś trzeba zostawić za opiekę nad ojcem i pilnowanie dobytku.
– Cholerne... – Miał ochotę dosadniej wyrazić, co czuje, ale chyba powstrzymała go moja obecność, bo tylko spojrzał i machnął ręką.
– Będzie urodzaj, wszystko aż kipi – po chwili znowu zagadnął.
Przed nami ostatni zakręt i dobijemy do celu – pocieszałam się, mając na uwadze nie tylko swoje dolegliwości, lecz także zaczął mi się udzielać melancholijny nastrój ojca. Gdzie nie spojrzałam, widziałam siebie sprzed lat. Większość dzieciństwa spędziłam u dziadków, wyłączając wczasy, na które regularnie jeździłam latem i zimą. Zawdzięczałam to chrzestnemu, Romanowi, a może nawet w większym stopniu jego córce, Eleonorze, która w obawie, że z wapniakami może się nudzić, potrzebowała kogoś młodszego (niż jej rodzice) do towarzystwa.
Relacje między nami z reguły były dobre, chociaż zdarzały się nawalanki, jak na przykład wtedy, kiedy upatrzony przez nią chłopak, zakwaterowany w tym samym co my pensjonacie, podszedł do mnie pod stokiem i, nieświadomy niczego, zapytał: „Może ponieść ci narty?”. Chętnie się zgodziłam, bo też mi się podobał. Czekała na mnie w drzwiach pokoju.
– Ty zdradziecka małpo! – zawołała, a potem dołożyła jeszcze kilka epitetów, którymi zaniepokoiła się siedząca za ścianą ciotka.
– Jak wy się do siebie odzywacie?! Są coraz gorsze, czasami nie do zniesienia. Nie mogą razem przebywać. Zrób coś! – apelowała do męża.
Już myślałam, że to koniec naszych wspólnych z Eleonorą wojaży, ale kiedy po dwóch dniach chłopak wyjechał, bo skończył się jego turnus, a my objęte w pół, chichocząc, przybyłyśmy na stołówkę, wujo zerknął znad talerza i mruknął:
– Wart Pac pałaca…
Pół roku później, w sezonie letnim, znowu zasiadłam w ich podrasowanym kabriolecie o nazwie Syrenka.Ten okres już minął. To już za mną – pomyślałam, przejeżdżając obok ozdobionego powiewającymi wstążkami krzyża, zapowiadającego początek wsi. Jeszcze zerknęłam na ojca, który po raz kolejny wyciągnął chustkę, aby wytrzeć nią czoło, udając, że poci się z gorąca.
– Tobie też tak duszno, Melka?
– Tak, tato – przytaknęłam bez wahania, zachowując się tak, że niby nie dostrzegam jego zakłopotania.
Spoza ostatnich przydrożnych topoli naszym oczom ukazał się staw, a za nim – biała kapliczka. Spojrzałam przelotnie na jeden z ołtarzy, zwróconych w cztery strony świata, ciekawa, czy ten od zachodu, który jako dziecko uważałam za swój, ma taką – jak przed laty – kwiatową oprawę i może pali się też świeca? Zaszklony obraz ze świętą Panienką, oprawiony w zmurszałą, łuszczącą się ramę, stracił wyrazistą barwę i w kilku miejscach marszczył się, a sama kapliczka, z powodu deszczu i wiatru, w swojej górnej warstwie zaczęła ulegać erozji – odpadło od niej kilka cegieł, odsłaniając pożółkłe warstwy tynku. Wszystko wymagało remontu. Ciekawe, czy tak jak kiedyś, ludzie schodzą się tutaj na nabożeństwo majowe?
Na szczęście dom moich dziadków trzymał się dzielnie i wyglądał jak przed laty, choć teraz w moich oczach jakby zmalał. Z ulgą zjechałam z kamienistej drogi, objechałam kapliczkę i zatrzymałam się przed bramą murowanego parterowego budynku z wysokim poddaszem. Za ogrodzeniem stał duży fiat z odkrytą klapą bagażnika.
– Eh, to tylko Lilka. – Ojciec rozejrzał się po podwórku i, nie wysiadając z samochodu, spojrzał na zegarek. – Jesteśmy godzinę przed czasem. Zawieź mnie na groby, mam świeczkę, to zapalę.
Ponownie odpaliłam silnik i już po paru minutach minęliśmy zwartą zabudowę wsi, na końcu której bielił się nieco odrapany budynek Spółdzielni, jak nazywano wiejski sklep. Uczyłam się tam „mechanizmów funkcjonowania rynku”, codziennie rano rozpychając się za chlebem, po który przyjeżdżałam, pedałując pod ramą masywnego, ruskiego roweru dziadka. I jedno, i drugie było nie lada wyczynem, bo utrzymanie równowagi z takim odchyleniem od pionu wymagało zdolności akrobatycznych, a chleba i tak nie dla wszystkich starczało.
– Dwa bochenki poproszę, dwa bochenki! – wołałam wraz z innymi, wyciągając w górę rękę z pieniędzmi, w tym samym czasie sprytnie przesuwając się do przodu tak, żeby stanąć przy samej ladzie.
Za Spółdzielnią, oddalone nieco od drogi, stało sanktuarium, zwane powszechnie klasztorem, ponieważ zamieszkiwali go zakonnicy. Jego mroczne wnętrze zawsze mnie pociągało swoją tajemniczością. Był to stary, masywny gmach, którego podziemia skrywały krypty znamienitych duchownych, co w moich oczach dodawało temu miejscu niesamowitości i powagi. Zawsze w soboty przybiegałam tam pomagać Rozalii, gospodyni naszego proboszcza, stroić ołtarz na niedzielną mszę.
– No, jesteś, Melka, to dobrze, biegnij po flakon, bo naznosili kwiatów, że ho, ho.
Czasami, zupełnie przypadkowo, udawało mi się poznać fragmenty niedzielnych kazań, a to dlatego, że nasz wielebny ćwiczył je na głos w zakrystii, z którą sąsiadowała niewielka pakamera na różne akcesoria, między innymi wazony.
Poza tym był z niego niesamowity gaduła, mówił do siebie nawet o tym, na co zamierza przeznaczyć niedzielne tace.
– Ławki, tak, ławki wymagają odnowy. Czekają nas też wydatki związane z dachem, a dachówka już dostarczona, i dekarze gotowi.
Z reguły wyciągałam po cichu to, co tam mi Rozalia zleciła, i zmykałam, żeby mu nie przeszkadzać. Ale kiedyś, przez uchylone drzwi, zobaczyłam, jak mówiąc, gestykuluje, co przez chwilę przyciągnęło moją uwagę. I choć zwykle podczas kazań z trudem panowałam nad ziewaniem, tym razem czekałam w napięciu, czy wielebny powtórzy te – ćwiczone przed lustrem – gesty.
Mówił i mówił, aż wreszcie doszedł do interesującego mnie urywka.
– To ziemia się kręci, a nie słońce! – Zagrzmiał drżącym głosem, przeciągając sylaby i unosząc rękę w górę.
Ten fragment pewnie i jemu wydał się równie ważny, może najważniejszy, bo przerwał i sięgnąwszy za rękaw po wielką wykrochmaloną chustkę, ostentacyjnie przetarł nią czoło, dokładnie jak w zakrystii.
Starczy na ławki i na dach, ucieszyłam się, widząc na tacy same czerwoniaki.
Teraz w prawo i za zakrętem odsłonił się widok na pierwsze krzyże wiejskiego cmentarza. Jeszcze tylko most spinający dwa brzegi obrośniętej szuwarami rzeczki i byliśmy na miejscu.
– Wrócę piechotą, a ty jedź i pomóż Ludwice przy obiedzie.
Stryjeczną siostrę i przyjaciółkę mojej babci znalazłam w letniej kuchni, pomieszczeniu będącym przedłużeniem budynków gospodarczych.
– Melka, dziecko, dobrze, że jesteś. – Ucieszyła się na mój widok.
– Ale nie przytulaj się tak, bo powalasz sobie ubranie – strofowała mnie ze śmiechem, kiedy niemal unosiłam do góry jej mikrą sylwetkę.
– Słyszałam od ojca, że się do Ameryki wybierasz? A kiedy? Na pogrzebie nie było czasu porozmawiać.
– Już za dwa tygodnie, ciociu.
– Szkoda ciebie, dziecko, no ale widać, każdy musi przejść swoją drogę.
– Co też ty, ciociu?! Wszyscy chcą tam jechać! – Teraz ja się zaśmiałam. W odpowiedzi pokiwała tylko głową.
– A gdzie ojciec?
– Zawiozłam go na cmentarz, zaraz przyjdzie.
– To idź teraz do domu i przywitaj się z Lilką.
– A może coś pomóc?
– Idź, idź. Posiedź z nią, zanim nadejdą chłopaki. Ja sobie poradzę, a pogadamy później – przynaglała.
W drodze na ganek, prowadzący do domu, zajrzałam przelotnie do uchylonego bagażnika. Co ona robi? – pomyślałam krytycznie na widok Singera, babci maszyny do szycia. Była sprytna – jeszcze się nie zebrali, nic nie ustalili, a ona już dokonała podziału.
Dostrzegłam jeszcze stary zegar. Wisiał w pokoju Andzi, najmłodszej, od dawna już nieżyjącej córki dziadków. Zajmowała tutaj oddzielne, niewielkie pomieszczenie, po przeciwnej stronie do mieszkania rodziców.
Lilki nie było ani w kuchni, ani w sąsiednim pokoju, dopiero w ostatnim, zwanym gabinetem, zobaczyłam klęczącą postać z głową wsuniętą do jednej z szafek masywnego dziadkowego biurka, którego otwarte drzwiczki niemal w całości zakrywały sylwetkę.
Tylko po nogach, obutych w eleganckie szpilki, można było odgadnąć, że to ciocia Lila. Była tak pochłonięta grzebaniem w dokumentach, których znaczna część pokryła już podłogę, że nie usłyszała, kiedy nadeszłam. Przez chwilę stałam w drzwiach, nie wiedząc, jak się zachować.
Jeśli teraz ujawnię swoją obecność, obydwie możemy poczuć się zakłopotane – pomyślałam. Już miałam się wycofać i wejść jeszcze raz, tylko z większym przytupem, kiedy usłyszałam:
– No gdzie to jest? Zawsze były tu schowane.
Kolejna porcja dokumentów wylądowała na podłodze, a ona jeszcze głębiej wsadziła głowę do szafki.
Za czym ona tak węszy? – zastanawiałam się właśnie w chwili, gdy, pomagając sobie gadaniem, Lila wyraziła przekonanie, że szuka nie po tej stronie biurka, co trzeba. Jej nogi zaczęły się wysuwać, a ja zrobiłam krok w tył, tym samym zniknęłam za ścianą z pola jej widzenia. Stałam przez chwilę w bezruchu, aż zaskrzypiały masywne, dębowe drzwiczki.
Ona penetrowała kolejne półki, a mi pulsowały skronie.
Kurczę, grzebie, czegoś szuka... czy była też na poddaszu? – myślałam intensywnie, a przed oczami stanęła mi nieżyjąca Andzia.
– Wynocha ze strychu! Już was tu nie ma! – wołała, goniąc z miotłą pierzchające przed nią dzieciaki, kiedy zjeżdżały na wieś, a dla których strych był nie lada atrakcją, choćby dlatego, że nie wolno było tam wchodzić. Nie oszczędzała także mnie. Nigdy nie byłam pewna, czy nie przetrzepie mi skóry, i nawet wtedy, gdy babcia wysyłała mnie po mąkę, znajdującą się w worku opartym o stojący pośrodku wielki komin, czy aby uciąć kawałek wędzonki wiszącej w lnianym woreczku, zachowywałam daleko idącą konspirację.
Obrazy z przeszłości przesuwały się z kosmiczną szybkością.
Zobaczyłam siebie sprzed lat, schowaną za kominem. Przycupnęłam tam, bo usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Ktoś wchodzi. Andzia.
Wstrzymuję oddech i siedzę cichutko. Niedostrzeżona. Wiem, gdzie pójdzie, bo już nie pierwszy raz jesteśmy tam obie, dokładnie w takiej samej sytuacji. Na lewo, za stare graty: kuchenny kredens bez szybek, fotel z podartą tapicerką, dziadkowe stare biurko z wysuniętą szufladą, w której raz zagnieździły się wróble.
Nic nie widać. Przysłoniła ją stara toaletka, od której oderwało się jedno skrzydło. Słychać tylko pomruki, ale słów nie sposób rozszyfrować.
Wraca i kieruje się do schodów. Zeszła. Nareszcie jestem sama.
Oddycham z ulgą i wyłażę z ukrycia, aby dokończyć roztrząsanie suszących się na szarym papierze płatków kwiatowych do sypania przed księdzem. Jestem bielanką.
Po cichu wycofałam się z pokoju i skierowałam do sieni z zamiarem wejścia na strych. Chciałam sprawdzić, czy Andzia tam jednak czegoś nie ukryła, a tym samym ubiec Liliannę, by tym swoim sprytnym nosem, służącym, jak przypuszczałam, za busolę, czegoś nie wyniuchała. Drzwi zaskrzypiały jak dawniej, za to nad schodami przejęłam pełną kontrolę.
Wspinałam się po nich bezszelestnie, balansując ciałem i układając stopy tak, aby przypadkiem nie zatrzeszczał któryś stopień. Znałam je przecież jak nikt. Krok za krokiem, do góry, i już jestem przy kominie. Teraz w lewo, za graciarnię. Z duszą na ramieniu dotarłam do celu. Tym razem nie dlatego, żebym się kogoś bała, po prostu nie chciałam sprowadzić tu Lilki.
A nuż po penetracji dołu przyjdzie jej do głowy przeszukać poddasze? Stoi tu tyle rzeczy, diabli wiedzą, co dla niej ma wartość. A choćby stare radio, które dziadek zakupił od razu, jak tylko we wsi założyli elektryczność. Wezmę je, gdy odjedzie, może jeszcze gdzieś tu jest?
Rozejrzałam się. Małe okienko rzucało światło głównie na meble, które od tej strony pokazywały gładką powierzchnię swoich pleców. Odwróciłam się w stronę ściany. Też nie zauważyłam niczego szczególnego – cegły i tynk.
Andzia, co ty tutaj robiłaś? – zapytałam w duchu. – I jak się tu wcisnęłaś, skoro ja, w końcu nieco szczuplejsza od ciebie, ledwo się mogę obrócić?
Upewniona, że nic tam nie znajdę – i co tu dużo mówić – trochę zawiedziona, postanowiłam zejść na dół, tym bardziej, że pajęczyna oplotła mi twarz i włosy, a spódnica, którą z jednej strony otarłam o kredens, zebrała chyba cały, nie wiedzieć iluletni, kurz.
Nachyliłam się, aby go choć trochę strzepać i wtedy mój wzrok padł na cegłę.
Odstawała od innych. Wyjęłam ją z łatwością. Zobaczyłam otwór, a w nim coś, co przypominało ostry odprysk tynku, tylko że szary kolor zakłócał od spodu brązowy odcień.
Osłabłam i poczułam, jak pot w jednej chwili oblał mi ciało. Czyżby moje przypuszczenia miały znaleźć potwierdzenie?
Uchwyciłam w palce wystający – jak się spodziewałam – fragment większej całości, i ostrożnie wyciągnęłam coś, co okazało się być skórzanym, długim woreczkiem, mocno ściągniętym troczkami.
A więc nie myliłam się – Andzia coś ukrywała. Mogłam tam zajrzeć lata temu. Zastanawiające…
Czy to za sprawą Lilki dokonałam tego odkrycia, czy może sama Andzia mnie tu skierowała? Przypomniało mi się dziwne zjawisko związane z jej śmiercią. Miałam wtedy pięć lat.
– Wiktor, słyszysz? Ktoś się tłucze po strychu. – Babcia uniosła się na łóżku.
– Słyszę, ale cicho, bo wystraszysz Melkę.
– To pewnie dusza Andzi się kołacze. Chce nam coś powiedzieć.
Wzięli lampę naftową i poszli na górę, bo coś się tłukło po strychu, a ja nakryłam głowę kołdrą, bo zwyczajnie się bałam. Za każdym razem, gdy dochodzili na miejsce tak, że strych pojawiał się w polu ich widzenia, kroki ustawały.
– Nie daje się zobaczyć, ale czegoś chce. – Głębokie przekonanie biło z tonu ich głosu.
– Modlitwy. – Doszli do wniosku i dali na mszę. Jeszcze przez jakiś czas słychać było te kroki na strychu, ale potem wszystko ucichło.
– Odeszła w zaświaty – powiedziała babcia, a ja do dziś pamiętam ciarki, jakie przeszły mi wtedy po plecach.
Teraz też poczułam się nieswojo, bo przyszło mi do głowy, że może to być ważna chwila, być może znalazłam coś, co Andzia już wtedy chciała, żeby zostało odnalezione. Coś jak… testament – cokolwiek miałoby to oznaczać.
Wszystko zależało od zawartości zawiniątka, które trzymałam w ręce.
Postanowiłam rozstrzygnąć to później i, nie zważając na cementowy pył oblepiający całą skórzaną powierzchnię woreczka, który udało mi się trochę strzepnąć, wsunęłam go za bluzkę. Zatrzymałam się, schodząc w dół, bo z łazienki pod schodami dobiegł mnie odgłos spuszczanej z pisuaru wody.
Czekałam chwilę na dalszy rozwój wydarzeń. Obawiałam się, że Lilka mogła usłyszeć skrzypiący schodek, na który tak nieostrożnie stąpnęłam, sądząc, że ona jeszcze nie skończyła swojej misji w gabinecie dziadka. Pośpiesznie przygotowywałam jakiś scenariusz na wypadek, gdyby nagle otworzyła drzwi i podejrzliwie spytała: A co ty tam robiłaś? Pokaż, co masz pod bluzką? – bo nie było wątpliwości, że tego sporego tobołka nie da się nie zauważyć spod bawełnianej, lekkiej podkoszulki.
Energiczny, oddalający się w stronę ganku, a potem wyjścia, stukot obcasów upewnił mnie, że jestem bezpieczna, a droga do opuszczenia kryjówki wolna. Szybko przeszłam przez wszystkie pokoje, z których ostatni, ten dziadkowy, od strony drogi, wychodził na oszklony ganek pełniący rolę oranżerii, z której miałam nadzieję przedostać się na zewnątrz, jeśli tylko w drzwiach byłby klucz.
Zauważyłam, że papiery z podłogi zostały uprzątnięte. Miałam nadzieję, że poukładała je tak jak należy – jakby z pewnością oczekiwał tego mój pedantyczny w tych sprawach dziadek Wiktor.
Przez kwiatowy ogródek wymknęłam się za furtkę. Znowu musiałam uważać, bo Lilka stała na podwórku, starając się dopchnąć wyładowany bagażnik. Chodziło o to, żeby nie zauważyła, że wynoszę coś z jej rewiru.
Usiadłam w samochodzie, gdzie poczułam się bezpieczna. To był bezsprzecznie mój rewir i nic jej do tego, co tu mam albo robię. Oczywiście zżerała mnie ciekawość, co zawiera woreczek, choć nie spodziewałam się znaleźć tam majątku. Ciotka, tak jak reszta mieszkańców okolicy, żyła z tego, co urodziła ziemia, a ta raczej nikogo nie rozpieszczała, jak słusznie już wcześniej ujęła to Lilka.
Poluzowałam troczki, rozciągnęłam i zajrzałam do przepastnego wnętrza. Były tam przewiązane tasiemką koperty. Wyjęłam je wszystkie i zanurkowałam ręką głębiej, aż do dna, skąd jeszcze wyciągnęłam podniszczone zdjęcie, a także srebrny pierścionek z przezroczystym oczkiem, jedyną cenną rzecz tego znaleziska. W mojej ocenie nie przedstawiał większej wartości, i gdyby nawet to szkiełko okazało się brylantem, to czy Andzia robiłaby sobie tyle zachodu, przychodząc tu z zaświatów i strasząc domowników tylko dla jakiegoś świecidełka?
I po co chowała go na strychu, gdy babcia, kiedy jeszcze żyła, trzymała swoją biżuterię na wierzchu? Chyba, że nie należał do niej…
Spodziewając się, że odpowiedź odnajdę w listach, sięgnęłam po pierwszą z brzegu kopertę.
Z Ameryki! Z Chicago, a tam właśnie jadę – stwierdziłam zaskoczona. Nadawcą była jakaś kobieta, Pola Man.
Spojrzałam na datę – nie byłam pewna, bo wyblakła, ale wtedy sobie przypomniałam, jak raz na nabożeństwie majowym siedziałam na stołku przy Andzi, a ona ściszonym głosem rozmawiała z kimś właśnie o listach.
– Kiedy jedziesz do miasta?
– Jutro.
– Wyślij go i odbierz ze skrzynki, jak coś będzie. – Podała kopertę…
Komu? Kto to był? Nie mogłam przypomnieć sobie twarzy. Może Wacia Skibowa, bo z nią się kolegowała?
Zapisana wprawnym pismem kartka zawierała treści, które wydały mi się dziwne i mało interesujące, jakby raport medyczny. Autorka opisywała w nim jakąś Sarę, a właściwie chorobę wieku dziecięcego, którą właśnie przechodziła ta dziewczynka. Związane z tym dolegliwości, przedstawione z detalami, zajmowały całą stronę, natomiast u dołu znajdowały się zwyczajowe pozdrowienia.
Przeglądając kolejne listy, równie sprawozdawcze w treści, usłyszałam odgłos opuszczanej klapy samochodu. To Lilka – w końcu domknęła swoje skarby w metalowym pudle Fiata 127 p. Zerknęłam w tamtą stronę. Zadowolona z siebie, zacierała albo też wycierała ręce, w każdym razie pocierała jedną o drugą, obracając się w moją stronę.
Postanowiłam spakować na powrót woreczek i wysiąść, bo kto wie, czy przy jej dzisiejszej aktywności nie zechce się ze mną przejechać.
– Gdzieś ty się podziewała? – krzyczała od furtki. – Co tam robisz? Czytasz książkę? – zapytała z ulgą, ciesząc się zapewne, że nie mogłam być w domu i widzieć, jak węszy, skoro siedzę tu w aucie, w dodatku pogrążona w jakiejś lekturze.
Idąc za nią postanowiłam, że oddam listy, a najlepiej cały woreczek, nadawcy, jeśli go oczywiście odszukam. Będzie to zapewne zgodne z życzeniem Andzi, bo w przeciwnym razie po co by mnie ściągała na ten strych i to tuż przed sprzedażą gospodarstwa? Wierzyłam, że z braku lepszego pośrednika wybrała właśnie mnie jako ostatnie ogniwo do dokończenia swoich ziemskich spraw.
Zaraz po tej dedukcji przyszła mi na myśl kuzynka Eleonora, ta sama, z którą jeździłam na wczasy.
– Ty to jesteś jednak zaścianek – powiedziałaby, jak już nie raz mówiła, z pogardliwą miną, ironizując wstecznictwo, jakiego się w jej ocenie dopuszczałam.
Zawsze tak mówiła, kiedy słyszała ode mnie o przepowiedniach, znakach albo zbawiennych skutkach ziół.
– Wierzę także w duchy – dodawałam z powagą, aby pogrążyć ją jeszcze bardziej i zobaczyć, jak brzydnie, wydymając i tak już nabrzmiałe usta.
Nie lubiłam, jak wkraczała na moje wiejskie terytorium, starając się wywalić do góry nogami wartości, w których się wychowałam.
Mój dziadek okładami z jaskra pospolitego wyleczył sobie kolano, kiedy żadne środki farmakologiczne nie pomagały, a ciężkie kroki Anki, maszerującej po strychu, słyszałam osobiście – to dlaczego miałam nie wierzyć?
W tamtych czasach wysuszone zioła, które zbierało się na polach, łąkach lub po prostu wokół domów, wisiały w przewiewnych miejscach w lnianych woreczkach, a spisane proroctwa, wycięte ze starych gazet, czytane zimowymi wieczorami, znajdowały miejsce pod każdą niemal strzechą. Niezłomna była także wiara w Boga. Pamiętam, jak dziadek, wróciwszy kiedyś z zebrania, przyciszonym głosem mówił do babci:
– Przyjechał taki jeden z powiatu i gada, żeby do kościoła nie chodzić i w Boga nie wierzyć, bo to zabobon.
– A ludzie co na to? – zapytała.
– Pokiwali tylko głowami.
Ale przecież już w najbliższą niedzielę, na sumę, jak zwykle stawili się wszyscy, jak jeden mąż.
Kiedy się w końcu wszyscy zebrali, a ja niosłam im obiad, przez okno dobiegły mnie podniesione głosy. Chrząknęłam znacząco, a oni się uciszyli. Jakoś nie miałam ochoty przysłuchiwać się wynurzeniom obradującego rodzeństwa. Miałam już swoją wytyczoną drogę na najbliższe miesiące i z nadzieją patrzyłam w przyszłość.
– Jak się kto zaprze, to na mieszkanie nawet i w rok zarobi. – Słyszałam od swoich rówieśników, z których większość myślała o wyjeździe na saksy.
A ja się zaprę! – co do tego nie miałam wątpliwości. Jeszcze drugie danie i byłam wolna. Kusiło mnie, aby poznać więcej szczegółów z korespondencji Andzi, więc poszłam w stronę samochodu.
Dochodziłam do furtki, kiedy przez siatkę ogrodzeniową zobaczyłam zbliżającą się ciotkę Stefkę, więc wyszłam jej naprzeciw. Przyczłapała tutaj aż spod klasztoru, podpierając się laską. Była otyła i te ponad pół kilometra, które przemierzyła piechotą, musiało być dla niej nie lada wysiłkiem.
– Czekaj no, Melcia, niech trochę odsapnę – powiedziała i, wziąwszy mnie pod rękę, pomału dobrnęła do letniej kuchni.
– A siadaj, Stefa, tutaj. – Ludwika wskazała na obszerne, drewniane krzesło stojące pod piecem i, zdjąwszy ze schodów prowadzących na stryszek, starą chustę, utkaną jeszcze przez Andzię, dodała: – Czekaj no, czekaj, zaścielę, będzie ci wygodniej.
Ledwo się Stefka usadowiła, gdy w drzwiach ukazała się ciocia Cela, mieszkająca po przeciwnej stronie ulicy.
– Są tu jakieś ludzie? – zapytała wesoło. Znana była z pogodnego usposobienia i poczucia humoru. – Melka, a chodźże tu, dziecko, daj ciotce buziaka. No, już, tylko my zostałyśmy, Stefcia. – Podeszła do siostry i pocałowała ją w czoło.
– Ano, ano. Nasze chłopaki od dawna u Bozi już siedzą, nie mówiąc o Andzi. W trymiga zmogło ją jakieś choróbsko, że lepiej nie wypowiadać tego na głos – lamentowała ciotka Stefa, podtrzymując rękę siostry.
– No, a teraz Wiktór, najstarszy, świeć Panie nad jego duszą. I to gospodarstwo idzie pod młotek. Po mojemu powinno zostać w Mietkowych rękach.
– Mówią, że niedobrze sprzedawać ojcowiznę – zgodziła się z nią siostra.
– E, a co ma jedno do drugiego – zaoponowała Ludwika i dodała: – Uchyl no, Melcia, drzwi. Będzie kto szedł, to go uwidzimy. Na dworze ciepło.
– Otwórz, otwórz, bo jeszcze kto podsłucha – potwierdziły ciotki, i w samą porę, bo z domu wyszła Lilka i kierowała się w tę stronę.
Stanąwszy w drzwiach, uśmiechnęła się, jak zwykle oszczędnie, mówiąc ogólnie „dzień dobry” i zwróciła się do mnie:
– Melka, zrób mi mocnej kawy bez cukru i dwie herbaty.
Wysoka, elegancka, z włosami z jednej strony zaczesanymi za ucho. Kto by śmiał jej odmówić? Tylko w pończosze leciało jej oczko, pewnie od tego klękania.
Kiedy Lilka zrobiła w tył zwrot, Stefka, zwracając się do mnie, pewnie tak dla zmylenia, zagaiła:
– A Wiesia zawsze mówiła, że zostaniesz krawcową.
Rzeczywiście, tak było, ale pamiętam, że babcia dostrzegała we mnie także inne talenty, jak wtedy po przedstawieniu w przedszkolu, gdzie zagrałam rolę sowy. Pretendowała do niej także Elżunia, z którą, najoględniej mówiąc, nie darzyłyśmy się sympatią. Nic więc dziwnego, że uczyłam się tekstu z zapałem, a w interpretacji pomagała mi babcia.
– Tu musisz wykrzyknąć, a tu się nadąsać, w innym jeszcze miejscu zrobić rozumną minę – o, tak – jesteś przecież sowa-mądra głowa, najmądrzejsza z ptaków.
Nadszedł dzień przesłuchań.
– No pięknie się wyuczyłaś, Melka. Będziesz sową – zdecydowała pani, a gdy tylko odeszła, Elżunia zbliżyła się do mnie.
– Ty smarkulo – zasyczała i opluła mnie.
Niewiele myśląc, mocno kopnęłam ją w kostkę. Jeszcze tego dnia, z pretensjami, stanęła w naszym progu jej matka. Kiedy w końcu czerwona jak burak poszła sobie, babcia podała mi koszyk.
– Chyba bardziej jej chodziło o tę rolę, której Elżunia nie dostała – powiedziała. – Leć do kurnika, wyzbieraj jajek i utrzyj sobie tak, jak lubisz. Może to od tych żółtek masz taką dobrą dykcję?
Za niedługo z miasta przyjechał dziadek, dokąd odwiózł len, a z powrotem zabrał paździerze do palenia w piecu.
– Jak tam nasza gwiazda? – zapytał znad talerza kapuśniaku.
– Znakomicie. Będzie z niej kiedyś aktorka.
– Chodź tu, sowo-mądra głowo – powiedział i wyjął z portfela czerwoniaka. – Niech ci babcia kupi te buty, co tak im się przyglądałaś na wystawie. – Potem z kieszeni wygrzebał jeszcze jakieś drobniaki. – A to masz na czekoladę.
O całym tym zajściu z sąsiadką babcia nie pisnęła dziadkowi słowa. Dowiedział się tylko, jaka to byłam grzeczna, bo sama z siebie wysprzątałam kuchnię, łącznie ze ściągnięciem pajęczyny ze schodów.
Nie powiedziała mu także, że, jadąc na drugi dzień po chleb tym jego ruskim rowerem, rozpędzona wjechałam w sam środek kałuży. Akurat próbowała ją ominąć Elżunia.
Oczywiście jej matka nie omieszkała o tym donieść, nawet tym razem chciała poczekać na dziadka, ale pojechał z burakami do cukrowni.
Przy ciotkach Celi i Stefce nie podniosłam tego tematu, ale tylko dlatego, że rozmowa zeszła na temat mojego wyjazdu. Przecież trzymałyby moją stronę. Tego byłam pewna.
– Oby choć ta Mania zajęła się tobą, jak należy. – Zatroskały się. – I uważaj, żeby cię tam jakie zbóje nie napadły, bo różnie o tej Ameryce mówią.
Na te słowa zareagowała Ludwika.
– A nie straszcie jej, świat jest dla ludzi, mało to Polaków się po świecie rozjechało? A Marysię znamy, zajmie się, zajmie. Toż to kobita ze wsi. Co ma się nie zająć?
– Co prawda, to prawda. Pewnie lepiej jej tam, niż tutaj. Jak Janek zapił się na śmierć, to jakoś za niedługo się zebrała i wyjechała. Dzieci nie mieli, ciężko samej i te parę mórg obrobić. Chałupa się waliła, co miała bidę cierpieć? Już pewnie z dziesięć lat będzie. Czasem przyśle kartkę, a nawet i list.
– A kto ją tam ściągnął? – zapytałam.
– Antek, jej kuzyn z Podlasia. Ich tam pono dużo siedzi.
– Mnie też podpisał zaproszenie jakiś Antoni Podlaski.
– To ten sam. Świat drogi do tego Chicago. A że to dostałaś pozwolenie! Słyszałam, że z tym ciężko. Podobno dużo ludzi z kwitkiem odchodzi.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy opowiedzieć im, w jaki sposób weszłam w posiadanie wizy, ale się rozmyśliłam. Nie miałam pewności, czy ujawnienie szczegółów tego, bądź co bądź, niezbyt uczciwego procederu, nie wzbudziłoby niechęci moich prawych ciotek, więc tylko zapewniłam, że pozwolenie mam.
* * *
Z budynku konsulatu wychodziłam z poczuciem rozczarowania i bezsilności. Wszystkie moje marzenia i plany, którymi żyłam przez ostatnie tygodnie, a nawet miesiące, rozwiały się nagle jak dmuchawce na wietrze. Perspektywa tkwienia nie wiadomo jak długo w niewielkiej czynszówce rodziców zmaterializowała się, przesłaniając mi oczy mgłą w momencie, gdy urzędniczka przywaliła mi stempel z odmową.
Na nic zdała się wiedza, jak reagować nawet na najbardziej podchwytliwe pytania, przekazywana przez ludzi, z którymi na mrozie i chłodzie, dobre parę godzin, oczekiwałam na dojście do okienka. Urzędniczka nie dała mi szansy się nią podzielić. Popijając herbatę z kubka, z uśmiechem rzucała spojrzenia w kierunku siedzącego przy sąsiednim okienku, równie jak ona, rozbawionego kolegi.
„Nic z tego, nic z tego” – skrzeczała mi w uszach ponura rzeczywistość, kiedy wychodziłam na zewnątrz. Nawet zimny, marcowy podmuch wiatru nie zdołał mnie wyrwać ze stanu odrętwienia.
– Dostała pani wizę? – zapytał mężczyzna, którego wcześniej widziałam przy sąsiednim okienku.
– Niestety, nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– A ja, proszę! Pan Mieczysław Zając leci do Chicago. – Zadowolony podsunął mi przed oczy swój paszport.
Spojrzałam obojętnie, bardziej z grzeczności niż zainteresowania, którego być może oczekiwał, sądząc po tym, że przez chwilę zatrzymał na mnie wzrok.
– Nawet o nic nie zapytał, zajęty rozmową – kontynuował, prowokując mnie do jakiejś reakcji.
– Może pomylił pieczątki – odparłam złośliwie, uznając go za bufona i dałam krok na schodek z zamiarem pozbycia się go. Jakie to miało znaczenie, czy jakiś obcy facet dostał, czy nie dostał wizy?
– Gdzie się pani śpieszy? – Zatrzymał mnie, pociągając za rękaw. – Ludzie dużo wiedzą, czasami warto posłuchać. Wiem, dziewczyno, że musisz lecieć. Jakbyś nie musiała, to by cię tu nie było.
– I pan może mi w tym pomóc, tak? – spytałam z lekkim sarkazmem.
– Mogę. Mam patent i muszę go komuś sprzedać, bo sam skorzystałem z podpowiedzi. – Rozchylił kurtkę i schował paszport za pazuchę. – Przejdę do rzeczy – zaczął, patrząc mi w oczy. – Niech mnie pani wysłucha i postąpi według instrukcji.
Nie spodziewając się za wiele, znowu raczej z grzeczności, wróciłam na podest, a on powiedział, co następuje:
– Jeśli urzędnik bierze pod uwagę, że czyjś wyjazd jest możliwy, daje karteczkę, taki zwyczajny żółty świstek papieru. Napisze na nim, jakie dokumenty ma dosłać osoba zapraszająca, aby potwierdzić swój majątek.
– Żeby była jasność, ja nie dostałam żadnej karteczki – weszłam mu w słowo, bo nie chciałam, żeby wysilał się na próżno.
– Spokojnie, ja też nie, a wizę mam. A więc zaświadczenie o majątku, dochodach i co tam jeszcze, może nowy samochód. Chodzi o to, aby udowodnił, że jest w stanie panią utrzymać.
– Nie mam pojęcia, czy Antoni ma jakiś majątek. – Znowu mi się wyrwało.
– O to niech pani będzie spokojna. Oni wszyscy coś mają, to bogaty kraj – zapewnił mnie bez wahania.
Chyba rzeczywiście rzuca mi koło ratunkowe – pomyślałam i skupiłam uwagę, a on kontynuował:
– Wracasz tu i śmiało rozkładasz papiery. Teraz uważaj, najważniejszy moment – karteczka, którą powinnaś mieć, a nie masz. A gdzie karteczka? – symulował rozmowę z urzędnikiem.
* * *
– Przepraszam, nie wzięłam ze sobą, jeśli trzeba, to dowiozę…
– Nie trzeba – odpowiedział urzędnik, kiedy, kierując się instrukcjami pana Mietka, dokładnie trzy tygodnie później, udałam się do konsulatu.
Po chwili, która wydawała się wiecznością, zagrzmiał mi w uszach odgłos stempla – mój upragniony wyjazd za wielką wodę został przypieczętowany. Trudno byłoby wytłumaczyć moim prostolinijnym ciotkom, że mogę być taka zuchwała.
* * *
Po krótkim kołowaniu mały samolot krajowych linii poderwał się w górę. Siedziałam przy oknie. Niby wszystko w porządku, tylko ten lot… Będzie mnie uwierał do końca podróży. Koło mnie nikt nie zajął miejsca, bo do Frankfurtu leciało zaledwie parę osób – nawet nie będzie do kogo zagadać. Przyszło mi na myśl, że gdybym podzieliła się wiedzą, którą odkrył przede mną nieznajomy sprzed konsulatu, zapełniłabym ten samolot do ostatniego miejsca. Mogłam przecież krzyknąć: Ludzie, donieście zaświadczenia o majątkach! – i wtedy na pewno miałabym liczne towarzystwo.
No cóż, niewczesne żale. Pomyślałam, że rozejrzę się chociaż za stewardesą, to może dostanę coś do picia.
– Dzień dobry. Kawa, herbata dla pani? – Wskazała na dwa termosy.
– Poproszę kawę, jeśli nie jest zbyt mocna.
– Nie, nie, taka light.
Light, no proszę. Jeszcze nie opuściliśmy terenu Rzeczpospolitej, a już zaleciało zachodem.
– OK – odparłam, i chyba zgodnie z oczekiwaniem, bo w nagrodę dorzuciła mi zestaw śniadaniowy i ciasteczko. Zmitrężyłam sporo czasu, zanim tępym, plastikowym nożem przekroiłam dwie bułki i rozsmarowałam na nich zmrożone masło. No i dobrze, szybciej mi zleci podróż.
Sałata, wędlina – pachnie jak krakowska, na to wszystko kawałek sera i gotowe. Zagryzłam i zerknęłam przez okno – pola i lasy zniknęły, bo chmury przesłoniły ląd. Lecieliśmy na najwyższym pułapie. Moja kawa dzielnie trzymała się w obrębie filiżanki i ani kropelka nie poleciała na stolik. Samolot płynął gładko, żadnych spodziewanych zgrzytów, trzasków czy wstrząsów, jak w relacji koleżanki, która niedawno leciała Iłem do Sofii. Był to pierwszy etap jej handlowej podróży do Turcji. Nakupowała skór i przez pół roku woziła się z nimi, nie mogąc opchnąć na nasyconym towarem rynku.
Nie to, co nasza Lilka! Ona podaż i popyt miała w jednym palcu i już od dawna handlowała jeansem, złotem przywożonym zza wschodniej granicy i nie wiedzieć, czym jeszcze. Nie o wszystkim mówiła.
Okazja trafia się każdemu, trzeba ją tylko dostrzec i szybko wykorzystać – to było jej motto, główne życiowe przesłanie, z którego i ja miałam nadzieję teraz skorzystać. Tym bardziej, że kiedyś potwierdzał to sam dziadek.
– Zanim inni się przekonali do uprawy lnu, ja już zarobiłem sporo grosza. Trzeba się dobrze rozglądać i wyczuć odpowiedni moment.
Tylko babcia trzymała się zasady: ziarnko do ziarnka – dla niej te obsypane niebieskim kwiatem pola były ryzykiem.
– Pszenica, buraki, to co innego, Wikciu, na tym zawsze można polegać – mówiła.
Ryzyko kontra systematyczność – dwa różne podejścia do życia.
Ach, zobaczymy. Będę miała oczy szeroko otwarte i chwycę, co się da, a na razie nie muszę, po dopiero co ukończonej anglistyce, zostać nauczycielką. Pójście do szkoły za marną pensję dręczyło mnie w równym stopniu, co brak widoków na mieszkanie. Nie uśmiechała mi się też perspektywa obracania się w zdominowanym przez panie środowisku, w którego wyobrażeniu pomagały mi opowieści starszej koleżanki ze studiów, zatrudnionej w jednej ze szkół w naszym rejonie.
– Prześcigają się w świetnych pomysłach i potrafią być na tym polu niezwykle kreatywne – mówiła z lekkim przekąsem o współpracującej kadrze.
– Hasło: gazetka ścienna, okolicznościowa dekoracja czy inscenizacja, wywołuje u nich twórcze podniecenie i nie przebijesz się ze swoim pomysłem, bo to pole jest ściśle zarezerwowane i perfekcyjnie chronione. A jakie są spostrzegawcze! Nic nie umknie ich uwadze – mówiła ze śmiechem, kończąc żartobliwie sarkastyczną puentą: – Zawzięte specjalistki, także od wycinanek.
Mój ojciec nie potwierdzał ani też nie zaprzeczał tym opiniom, pewnie dlatego, że w sprawy szkoły nie angażował się emocjonalnie, jednak podobnie jak wszyscy dookoła cieszył się, że zostanę nauczycielką.
– Od angielskiego! – Podkreślała matka. – Jak dobrze pójdzie, to i na korepetycjach dorobi.
Złapałam głębszy oddech i, przymknąwszy oczy, rozparłam się w fotelu. Klimatyzacja łagodnie musnęła moją twarz. Postanowiłam nie zastanawiać się dłużej nad tym, czy dokonałam słusznego wyboru, uznając, że to bez sensu, skoro już jestem w chmurach.
Powiększająca się z każdą minutą odległość co prawda wzbudzała mój niepokój, ale też sprzyjała szczerym wyznaniom, a co ważniejsze, rozgrzeszała.
Minąwszy granicę RFN, o czym poinformował nas pilot, pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia mogę stać się beneficjentem tego lepszego świata zza żelaznej kurtyny, o którym tyle się nasłuchałam. W końcu lecę tam, gdzie obiecują spełnienie snów, więc musi być dobrze.
Krajobraz na dole zmienił się diametralnie. Już nie było lasów, ale zwarta, pokryta czerwoną dachówką miejska zabudowa.
Za niedługo stewardesa zaordynowała zapięcie pasów i wylądowaliśmy we Frankfurcie nad Menem.