- W empik go
Wyprawa po żonę. Tom 2 - ebook
Wyprawa po żonę. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 301 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazajutrz, po niegodziwym noclegu w jakiejś leśnej i małej karczemce, z którego kapitan wyjechał zły, bo miał łóżko krótkie i skrzypiące; p. Xawery niewyspany, bo nie mógł sobie wybić z głowy wdzięków i przymiotów nieszczęśliwej panienki; Jan w najgorszym humorze, bo poszedł spać bez kolacyi i wstał bez śniadania: podróżni nasi jechali dość sporo, drogą równą, suchą i nie – zbyt piasczystą, zmierzając do traktu, który do Gostynina prowadzi. Prześliczny ranek, oddech świeży i wonny pól i lasów orzeźwił ich prędko i w jaśniejszych barwach pokazał im życie i jego koleje. Spokojniej więc i z większą wyrozumiałością poglądali na to wszystko, co na tej ziemi jest koniecznem, i rozmawiając o tej nieubłaganej logice naszego życia, koło godziny jedenastej zatrzymali się przed karczmą dość porządną z powierzchowności. Stała ona samotna pod lasem, niezbyt daleko od wsi dużej i ludnej, na tej drodze dosyć uczęszczanej. Ze na frontonie jej był wymalowany koń w galopie, a pod spodem napis: Zajazd pod koniem, oraz wszelkie wygody i różne trunki; osądzili, że jeżeli nie panowie, to przynajmniej konie, znajdą tu wygodę i pożywienie. Wszakże kapitan, który karczmy tej nie znał, chociaż mimo niej nieraz już przejeżdżał, niedowierzając zupełnie pozorowi, rzekł do sługi p. Xawarego, którego twarz rozpromienił jej obiecujący widok, i który już uśmiechając się, mrużąc jedno oko i pokazając nieznacznie na otwartą i wzywającą bramę, stał przy bryczce panów i czekał na ich rozkazy.
– To pójdźże kpie, i dowiedz się, czy tu można popasać? a czy jest owies i siano: rozumiesz?
– I czy będzie tak co kordyalnie przekąsić? rozumiem p… kapitanie – odpowiedział Jan i ruszył na spełnienie rozkazu.
– Niech panowie zajeżdżają śmiało – odezwał się głos z boku: – na karczmie tej siedzą ludzie porządni i usłużni; mają wszystko, czego podróżnym potrzeba.
Oba, do których głos ten był skierowany, obrócili się na lewo i postrzegli jakiegoś niemłodego już obdartusa, którego postać i mowa zastanowiła ich niepomału. Był słuszny, barczysty, twarzy dość bladej; ale z jej rysów i wyrazu widać było, że to nie był zwyczajny włóczęga, wyciągający rękę dla dostania kilku groszy, któreby poszły na wódkę. Zarost siwy i znacznie zapuszczony, okrywał dolną część jego lica, białawe już i nierozczesane włosy wyglądały z pod dziurawego i zmiętego kapelusza; okrywała go jakaś krótka, wytarta i świecąca na łokciach kapota, ciemnego koloru, pod którą nie widać było kamizelki; ale zato koszula, rozwarta na szyi, choć brudna, wydawała się cieńszą, i zdradzającą dawniejszy lepszy byt i niby pańskie nawyknienia. Spodnie w kratki, widocznie stare i wytarte na kolanach, spadały na bóty niewyczyszczone, wykrzywione i dziurawe; przez lewe ramie wisiała na nim torba z jasnej skóry, z klapą zapiętą na guzik, a przez prawe druga płócienna na sznurku; przy torbie skórzanej było przytroczonych kilka ptaszków, które widać tego rana upolował; w prawej ręce miał fuzyjkę niewielką, ordynaryjną, ze zwyczajną taśmą, która widać kiedyś była zieloną, a lewą trzymał przy ustach fajeczkę na krótkim drewnianym cybuszku, z której błękitnawy dymek, jak zwykle z niedogarków tytuniu, wychodził cieniutkim i równym pręcikiem.
Nieczekając odpowiedzi panów, do których się odezwał, żebrak ów myśliwy poszedł ku karczmie, oparł fuzyjkę swą o ścianę i na ławeczce znajdującej się przy bramie usiadł. Gdy podróżni nasi patrzyli nań ciekawie, on spojrzał ku nim jakby z ironią, uśmiechnął się, zdjął kapelusz, obtarł czoło rękawem, przyczesał palcami siwe swe włory, i dobywszy ze skórzanej torby jakąś obdartą i bez okładek książkę, poślinił palec, zaczął przewracać jej pomięte karty, i znalazłszy widać żądane miejsce położył ją na ławce, i zaczął sobie przyrządzać fajeczkę.
W tym samym czasie Jan wyszedł z bramy z rozpromienioną twarzą, zacierał ręce, jak aktor za kulisami, gdy słyszy huczne oklaski i wołania publiczności, i szerokim postępując krokiem, stanął przed bryczką kapitana, zdjął kaszkiet i rzekł:
– Proszę panów! dokumentnie przekonałem się, że popas będzie dobry. Dziś rano zarżnęli tłustego cielaka, i ogromna pieczeń z nerką poszła już do pieca.
– Ale owies i siano, ośle – zawołał kapitan.
– Jużci, proszę p… kapitana – odpowiedział niezmieszany żarłok – kiedy pieczeń cielęca z nerką jest, to można konfidentnie powiedzieć, że i owies jest.
– Ale jest, jest. Zajeżdżajcie panowie na moje słowo – odezwał się znowu ów obdartus podnosząc głowę – a fagas ten ma racyą, że panów wabi na tę pieczeń cielęcą, która poszła do pieca. Będzie ona wyśmienita, za to ręczę: nikt mi jej tak dobrze nie przyrządzał, jak gospodarz tutejszy, kiedy był u mnie kucharzem.
Słudzy przybyłych spojrzeli na niego z uśmiechem, a kapitan ruszył ramionami i kazał zajechać. Gdy bryczka wjeżdżała w bramę, pan Xawery, który się dotąd nie odzywał, pogłądał z interesem na starego biedaka, którego przeszłość musiała być inna, a który dziś obdarty i zapewne głodny, jak Dyogenes pocieszał się słońcem, i założywszy nogę na nogę, o ciepłą oparty ścianę, patrzał spokojnie na dymek ulatujący z fajki, i widział w nim zapewne symbol wszystkich tego świata marności.
Podróżni nasi ulokowali się na kilka godzin w izbie porządnej, w której było parę łóżek z czystemi materacami, kanapka okryta cycem, stół okrągły na środku, wyjątkowo cały i czysty, krzesełka o wszystkich nogach, a przy oknach, na których stały wazoniki z geranium i rezedą, firanki białe z białemi, włóczkowemi frendzlami. Wszędzie był ślad szczotki i ręki ludzkiej, i to ręki gospodarnej i pilnej.
– Nieźle nam się zdarzyło – rzekł kapitan do p. Xawerego, poglądając jakby z niedowierzaniem po czystych ścianach i probując palcem, czy nie ma kurzawy na stole, na którym chciał czapeczkę swą położyć. – Co u diabła! wszystko czyste i całe!
– Widać, że ten biedak prawdę powiedział, że tu mieszkają ludzie porządni – odpowiedział młody człowiek z uśmiechem, siadając na kanapce, która się pod nim nie ugięła, ani zaskrzypiała. – Ale co to za jeden? trzebaby się dowiedzieć. Przeczuwam w nim coś szlacheckiego, próżność przejrzała zaraz przez dziury kapoty: nie zaniedbał nas na wstępie uwiadomić, że gospodarz tutejszy był u niego kucharzem.
– Musiało mu się biedakowi trochę przewrócić w głowie od wódeczki, którą zapewne lubi – rzekł kapitan; – dobrze jeszcze, że nam nie powiedział, że był kiedyś kapitanem, bo i takich wydrwigroszów mamy niemało.
Gdy tak kapitan mówił – drzwi się otwarły, i stanął w nich ten sam… o którym rozmawiali. Zmięty jego kapelusz leżał mu na głowie z pewną fantazyą, lewą ręką trzymał przy ustach fajeczkę, wielkim palcem przyduszając tytoń, żeby nie dymiła, a prawą ręką podnosząc wiązkę ptaszków, które upolował, rzekł:
– Może panowie kupią; przydadzą się na śniadanie. Wincenty przyrządzi doskonale, obłoży słoninką i będą wyborne: tłuste są i dziś zabite.
– A cóż chcesz kochanku za tę zwierzynę – zapytał p. Xawery, przystępując do niego ze współczuciem.
– Co łaska – odpowiedział – czyto warto naznaczać cenę.
P. Xawery dobył trzyrublowy papierek, dał mu, i wziąwszy z rąk jego ptaszki, położył na stole. Stary spojrzał na gruby pieniądz, z którym się zapewne dawno nie widział, zacisnął wargi, spuścił oczy ku ziemi i rzekł wyciągając rękę i papierek ku młodemu człowiekowi:
– Reszty nie mam.
– Niepotrzeba – odpowiedział nasz bohater, odstępując parę kroków i odwracając się, jakby dla uniknienia podziękowania.
– Trochę to za wiele – rzekł wówczas stary, nachmurzywszy czoło, jakby mu ta jałmużna była niemiłą – ale dziękuję panu; przyda się na bóty, które mnie opadają; datek to dobry, ale chęć pana oszczędzenia mi wstydu jeszcze lepsza: dziękuję panu.
– Ale coś Wincentowa nie przychodzi po dyspozycyą – dodał oglądając się ku drzwiom – może panowie każą zawołać sobie tutejszej gospodyni i jakie wydadzą jej rozkazy.
– Prosimy, prosimy – rzekł kapitan chrząkając i patrząc z wyraźnem zajęciem na starego myśliwca. Gdy wyszedł, dodał: – co to u diabła za figura! Albo jakiś podupadły biedak, którego nieszczęście ciężko dotknęło, albo wielki filut, który przepuści prędko twoje ruble p. Xawery, i wyśmieje cię z takiemi obdartusami, jak sam, żeś się dał złapać. Ale otóż i gosposia tej osobliwej karczmy, która i czysta i we wszystko opatrzona, i dla zajęjęcia popasujących ma jeszcze zagadkową i oryginalną postać, o której można pogadać. Gospodyni, która w tej chwili weszła, była to kobieta jeszcze młoda, bardzo przystojna, w kwiecistej spódnicy, z białym fartuszkiem, w koszuli cienkiej, białej i wydającej kształtne jej formy, obwiązana na głowie chustką czerwoną, której koniec spadał na plecy, a z pod której wyglądały włosy ciemne i błyszczące, rozdzielone nabiałem i gładkiem czole; wzrost miała hoży, twarz rumianą i tchnącą zdrowiem, zęby białe, oczy błękitne, któremi patrzyła spokojnie i z uśmiechem. Najwięcej zaś wdzięku przydawało jej to, że weszła trzymając na ręku prześlicznego chłopczyka, mogącego mieć z półtrzecia roku, którego włoski jasne kręciły się, jakby na obrazku Greuza; twarzyczka pełna kwitnęła rumieńcem, a na rzęsach czarnych, które otaczały duże niebieskie oczy, stały dwie krople łez, świadki niedawnego płaczu, a może jakiej chimery, która jeszcze widna była na jego buzi nieuśmiechającej się i nadąsanej.
– Osobliwsza karczma! gdzie w dodatku jeszcze i taka gospodyni – rzekł kapitan półgłosem, i znowu odchrząknął mocno, poglądając z ukontentowaniem na ładną matkę i na ładniejsze jeszcze dziecię.
– Przepraszam wielmożnych panów, żem zaraz nie przyszła – rzekła gospodyni – ale mi się mój chłopiec rozbeczał, a nie miałam go z kim zostawić.
P. Xawery, któremu strój kobiety i akcent jej mowy przypomniał rodzinne strony, rzekł uśmiechając się.
– Zapewne z Lubelskiego jesteś, moja kochana.
– My od Hrubieszowa, wielmożny panie – odpowiedziała z Wołyńską śpiewnością – a tu już trzeci rok mieszkamy. I jakoś pan Bóg łaskaw: jest kawałek chleba i dzieci chowają się… Ale może panowie pozwolą tymczasem kawy, nim się upiecze cielęca pieczeń, którą lokaj pański kazał całą dla panów przyrządzić.
– Całą? – zawołał kapitan.
– Nie dziw się kapitanie – rzekł p. Xawery śmiejąc się – on więcej myślał o sobie, niż o nas. Niech więc pieczenia piecze się cała; damy jej radę wszyscy, ile nas tu jest, a szczególniej mój gorliwy Skrawek, okroi wszystkie kości do czysta. Kawy nie trzeba kochanko! bo nam zepsuje apetyt. Nieprawdaż kapitanie?
– Przyślij nam tu tylko asani czystej wódki i kawałek chleba z solą – dodał kapitan.
– I poproś także swego męża – mówił p. Xawery, podając jej ptaszki, po które chłopczyk gospodyni ręce wyciągał – żeby nam jeszcze i tę zwierzynę przyrządził i słoninką obłożył.
– To zapewne wielmożny pan od p. Łachowskiego kupił – rzekła gospodyni uśmiechając się i biorąc ptaszki.
– Kupiłem od tego biedaka – mówił p. Xawery – który tam siedział przed karczmą, zaręczał nam, że tu wszystkiego dostaniemy, co i prawda, i uwiadomił oraz, że mąż twój był dawniej u niego kucharzem.
– Bo i to prawda wielmożny panie – odpowiedziała ładna kobieta z miną jakby politowanie wyrażającą.
– Cóżto za jeden – zapytał kapitan.
– Jakbyto wielmożnym panom powiedzieć? – rzekła obcierając fartuszkiem nosek swego chłopczyka z kokieteryą prawdziwie macierzyńską. – Pan Benedykt Łachowski był kiedyś panem; trzymał koło Hrubieszowa dużą wieś w dzierżawie i dobrze mu się wiodło; potem się ożenił i przeniósł się w te strony. Tu trzymał w posessyi dobra koło Łęczycy; ale mu się nieposzczęściło: spalił się, potem chorował, i wszystko stracił. Kto tam temu winien, to pan Bóg wie. On narzeka na żonę; ale jaka ona tam była, to była, gdyby do niego nie przystąpiło jakieś licho, i ta choroba po której mu się trochę niby w głowie pomieszało i zachciało się włóczyć po świecie z torbą i koszturem, byłby się pewno poprawił z tej biedy i do tego nie przyszedł. Nam go żal, bo prawdę mówiąc mój Wincenty jemu winien i chleb i naukę, i on nam dopomógł, żeśmy na swoje poszli i jakoś statkiem i pracą i błogosławieństwem Bożem stanęli na nogach. To też jak tu do nas przywędrował, tośmy go uprosili, że już u nas siedzi, i ma przynajmniej łyżkę ciepłej strawy i kącik, a nie potrzebuje walać się gdzieindziej i wyciągać rękę.
– To bardzo pięknie z waszej strony – rzekł kapitan ujęty i głosem i wyrazem twarzy kobiety, w której opowiadaniu prostem i szczerem był wyraz serca i prawdy.
– Proszę wielmożnego pana – odpowiedziała z uśmiechem – czy to tak trudno pamiętać dobre, a osobliwie takiemu, którego p. Bóg dotknął. Niewiele teżto nas kosztuje, że siądzie do naszej miski i wyspi się w izdebce, którą mamy od tyłu, i gdzie żadnego gościa pomieścić nie możemy. Za to też uczy starszych chłopców naszych czytać i pisać, jak jest w dobrym humorze, ot jak i teraz. A jak przyjdzie na niego to nasłanie Boże, co go do tej biedy przyprowadziło, to i nas czasem zfuka i na wszystkich ludzi łaje, ze mu jałmużnę dają i mają go za dziada, a on zarabia strzelbą i niczyjej łaski nie potrzebuje. Wtenczas mój Wincenty wykrada mu fuzyjkę i pilnujemy go, jeśli dosiedzi w domu, żeby sobie co złego nie zrobił; ale to nie trwa długo, czasem parę dni, a najwięcej tydzień. Wtedy wałęsa się albo po lesie, albo po cudzych wsiach; a jak bieda minie, to znowu przychodzi; bywa czasem wesoły, gada wiele, a szczególniej o jakiejś tam obdartej książce, którą w torbie nosi i zawsze z niej czyta. Zresztą dobre to biedaczysko, nikomu wody nie zamąci.
Gdy to mówiła, otworzył drzwi przystojny mężczyzna, w nankinowej kurtce, z fartuchem zapiętym po kucharsku, z czerwoną od ognia twarzą i z wyrazem na niej energii i uczciwości. Był to oczywiście p. Wincenty, gospodarz zajazdu i mąż tej ładnej żony, która opowiadaniem swem, okazującem i biedny stan p. Benedykta i dobre swe serce, zainteresowała słuchających ją z uwagą gości.
– Basiu, serce! – rzekł do żony – zagadałaś się tu z panami, a tam furmani dopominają się o owies. Ja nie mogę kuchni odstąpić, bo mi się wszystko zepsuje.
– Idę kochanku! idę – odpowiedziała ładna Basia, i oddając mężowi ptaszki, dodała: – panowie chcą jeszcze, żebyś im te ptaszki upiekł i słoninką obłożył.
– Aha! już mi jegomość o nich mówił i chwalił się, że dobre dziś pieniądze zarobił – odpowiedział Wincenty; wziął z rąk żony zwierzynę i dodał z uśmiechem – będą panowie mieli doskonałe śniadanie.
– Wódkę i zakąskę zaraz panom przyślę – mówiła żona i oboje poszli, a przez drzwi otwarte widział p. Xawery, jak kucharz poklepał po tłustych pyszczkach swojego synka, popatrzył na żonę, pogłaskał ją po twarzy, a gdy mu śliczne usta swe nasta – wiła, pocałował je z miłością i pobiegł do swojej roboty.
– Szczęśliwi ludzie! – rzekł wówczas nasz bohater.
– Poemat w karczmie! – odpowiedział kapitan, poglądając jakby ironicznie na młodego człowieka, który zaczął spacerować po izbie i przechodząc myślą wszystkie paragrafy swego kodeksu, rozważał, według którego z nich szczęśliwy ten kucharz żonę swą wybierał?
Gdy podano śniadanie, które było rzeczywiście przyrządzone wybornie, tak, że Jan ustawiając na stole ogromną pieczeń, rumianą i wonną, uśmiechał się, mrużył to jedno oko, to drugie, i poglądał na nią lubieżnie, jakby już rozmierzył i ogarniał ten potężny kawał, jaki mu się z niej dostanie, rzekł kapitan do gospodyni, która przyniosła jeszcze na talerzu kaszkę drobną ze słoninką i zwierzynę przyrządzoną, jak żądali:
– Moja miła gosposiu! wszystko to tak wygląda, że nawet po dobrym obiedzie możnaby jeszcze raz zasiąść do twojego stołu.
– Co to, to p. Kapitan argumentnie powiedział – rzekł Jan uśmiechając się – tylko brakuje jeszcze dobrego piwa.
– Przecież choć raz odezwałeś się z sensem – mówił kapitan i obracając się do gospodyni dodał: – przynieśże nam tu gosposiu kilka butelek piwa, jeśli macie; a ponieważ tu tego wszystkiego dla nas będzie zanadto, zaproś do naszego śniadania tego biedaka, niech się trochę posili i dawniejsze czasy sobie przypomni.
– On musi być, proszę pana kapitana, fatalnie głodny: to widać dokumentnie z jego twarzy – rzekł Jan przestraszony tym nowym przybyszem i pewny, że się jego porcya znacznie uszczupli. P. Xawery zaśmiał się z widocznej trwogi swojego sługi, a kapitan spojrzawszy na niego groźnie zapytał:
– To i cóż?
– To to, proszę p… kapitana – rzekł Jan trochę zmieszany, – że dla panów będzie mało.
Dla ciebie, kpie, będzie mniej – mówił kapitan – ale to niewielka bieda: poradzisz sobie inaczej.