Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyrka. Utracony wołyński raj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Wyrka. Utracony wołyński raj - ebook

PRAWDZIWA HISTORIA O SILE LUDZKIEJ PAMIĘCI, KTÓREJ NIE STRAWI NAWET NAJWIĘKSZY OGIEŃ

Zosia przyjeżdża do Wyrki z córką i mężem, który ma poprowadzić tutejszą szkołę. Urzeczona maleńką wioską na dalekim Wołyniu, szybko odnajduje się w nowym miejscu. Gdy do wioski wchodzi wojsko, wie, że nic już nie będzie takie samo.

Ośmioletnia Wanda mieszka w Wyrce od zawsze. Wieś jest świadkiem jej nauki, pracy i beztroskiej zabawy. Wanda w przyszłości pragnie zostać aktorką. Jej dzieciństwo brutalnie przerywa jednak wojna i wydarzenia lipca 1943 roku, kiedy to przyjdzie jej pożegnać dobrze znany świat.

Było takie miejsce na ziemi, w którym rytm życia ustalały pory roku. Dzieci bawiły się i uczyły, a sąsiedzi dzielili trudy życia codziennego. I nawet ta żyzna wołyńska ziemia nie spodziewała się tego, co miało nadejść.

Wyrka to wieś na Kresach Wschodnich, w której splatają się losy kilku rodzin. Ich spokojne życie burzy nadejście II wojny światowej. Bandy UPA rozpoczynają polowanie na Polaków. Wypędzeni ze swoich domów mieszkańcy przystępują do dramatycznej walki o życie, a także o własną tożsamość.

Wyrka zostałaby zapomniana, gdyby nie ludzie, którzy do dziś opowiadają jej historię. Nigdy nie zapomnieli oni o swojej Wyrce ani o dniu, w którym ją pożegnali. Nie wszyscy jednak na zawsze.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8026-7
Rozmiar pliku: 18 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

_Książka ta powstała, by utrwalić obraz jednej z kresowych wiosek. Obraz wyjątkowy, bo złożony z nakładających się na siebie dalszych i bliższych planów, z zapachów, smaków i dźwięków. Tworzą go mieszkańcy Wyrki i kilku sąsiednich miejscowości. Tak naprawdę to Oni są autorami tej książki. Opowiadają o swoich przeżyciach, które przechowywali w sercu przez kilkadziesiąt lat, a teraz się nimi dzielą – pięknymi wspomnieniami z czasu pokoju i dramatycznymi z czasu wojny. To często jedyna „rzecz”, którą mogli ze sobą zabrać, gdy opuszczali Wołyń. Czuję się zaszczycona, że mogłam te wspomnienia opisać i uchronić je przed zapomnieniem._

_Większość imion i nazwisk głównych bohaterów z różnych – czasem osobistych, a czasem formalnych – powodów została zmieniona, lecz wszystkie opisane wydarzenia są autentyczne._

_Wszelka zbieżność nadanych bohaterom nazwisk jest przypadkowa._

_Małgorzata Witko_PROLOG

Miejsca są podobne do ludzi. Trudno to wytłumaczyć, bo co właściwie tworzy miejsce? Architektura? Natura? Społeczność? Jej brak? Każde ma przecież swój klimat, który choć jest wyczuwalny natychmiast, przez jego złożoność trudno go zdefiniować. Podobnie z człowiekiem, którego niepowtarzalność stanowi wiele niedających się posegregować indywidualnych cech i doświadczeń. To właśnie nieuchwytność istoty danej wyjątkowości tak bardzo przybliża miejsca do ludzi. Jednymi jesteśmy w stanie zauroczyć się w mgnieniu oka, podczas gdy do innych przekonujemy się latami, by pokochać je na zawsze.

Przywiązujemy się do nich, porzucamy je, męczymy się w nich albo odnajdujemy spokój i zrozumienie. Przede wszystkim szukamy tych sprzyjających. Szukamy miejsca dla siebie, często znajdując je tam, skąd pochodzimy. Sprawa komplikuje się jednak w momencie, gdy jakaś zewnętrzna, zazwyczaj brutalna siła pozbawia nas możliwości życia w „naszym miejscu”. Tracąc swoją ojczyznę, niezależnie od jej wielkości, czujemy się tak, jakbyśmy tracili kogoś bliskiego.LATO

Zofia nie urodziła się w Polsce. Nie mogła, bo taki kraj nie istniał wówczas na mapie świata. Jej nieurodzeni w Polsce rodzice, podobnie jak ich rodzice, dali jej jednak polskie wychowanie, budujące silną polską tożsamość. Należy w tym miejscu z całą stanowczością zaznaczyć, że nie była to indoktrynacja, lecz zwykłe wychowanie, bo rodzice Zosi nie byli aktywistami ani w domu, ani poza nim. Patriotyzm był dla nich po prostu jedną z wielu ważnych wartości, których córce nie musieli tłumaczyć, więc nawet nie próbowali. Trudno byłoby zresztą wyjaśnić dziecku w rozmowie tęsknotę za ojczyzną, której to tęsknoty się nawet nie doświadczyło. Mała Zosia, podobnie jak kiedyś jej rodzice, chłonęła więc tęsknotę przekazywaną z pokolenia na pokolenie między wierszami; pomiędzy opuszczeniem ramion a wymianą znaczących spojrzeń. Bystrej dziewczynie nietrudno było wyłapać treść tych niemych opowieści dorosłych.

Mimowolna edukacja patriotyczna odbywała się w wielu polskich domach. W ten naturalny sposób podtrzymywała się między Polakami świadomość, że kiedyś istniał kraj tworzony przez ludzi takich jak oni; mówiących tym samym językiem, należących do tego samego Kościoła i wyznających podobne wartości. Poczucie jedności, niekiedy idealizowane, częściowo znosiło ciężar życia pod zaborami nie tylko ze względu na wzajemne wsparcie i bliskość sąsiedzkich relacji – stanowiło fundament mitu ziemi obiecanej, nadziei na lepsze czasy.

W wypadku Zofii polskość była idealnym gruntem do rozkwitu dumy i werwy stanowiących jej wrodzony rezerwuar osobowościowy, a niespełnienie tej polskości jeszcze bardziej skupiało jej myśli na kwestii mentalności narodowej. Podobała się sobie jako Polka i polskie cechy lubiła u innych najbardziej. Przede wszystkim ceniła sobie odwagę, fantazję i idealizm. Nic więc dziwnego, że w Michale zakochała się od razu.

Wojna dobiegła końca i można było odetchnąć z ulgą. Świadomość zakończenia wielkiego europejskiego konfliktu i odzyskania ojczyzny pozwalała napawać się szczęściem upragnionej wolności. Zofia, idąc do seminarium nauczycielskiego w Krzemieńcu, szła po wiedzę. Oprócz tego nieoczekiwanie znalazła tam miłość i gdy w roku 1929 opuszczała mury szkoły, opuszczała je jako świeżo upieczona nauczycielka i mężatka.

Z Michałem tworzyli jedną z tych par, które już na samym początku odnajdują w sobie tę najważniejszą i głęboką zgodność charakterów, nad której odkryciem inni pracują latami. Alchemia ich związku opierała się właśnie na tym pierwszym, stanowiącym swoisty paradygmat, odkryciu – wzajemnym dopełnieniu. Uczucie, które wybuchło między nimi, było nagłe i silne, jak mina nadepnięta przypadkiem na dawnej linii frontu – z tą różnicą, że zamiast rozdzierać, wybuch ten łączył wszystko wokół.

Pielęgnowali rozbrzmiewającą między sobą harmonię, nie przejmując się pomniejszymi różnicami i nie oglądając się na resztę. Jemu podobała się jej władczość i zdecydowanie. Jej imponowała jego bystrość i nieszablonowe myślenie. A to, że mówiono o nich źle – bo przecież źle się mówi o pantoflarzu, który dobierze się z emancypantką o dziwacznych pomysłach – to nie miało dla nich żadnego znaczenia. Nie istniało dla nich. Skupili się na sobie i we dwójkę budowali swój świat od podstaw.

Lata pokoju, choć przyniosły wyczekaną Polskę, nie były tak idealne, jak niektórzy, w tym Zosia, przewidywali. O tym, czy ktoś radził sobie dobrze, czy nie miał na chleb, decydował w dużej mierze pierwszy rok po wojennej zawierusze, kiedy ludzie jeszcze migrowali, osiedlali się w miasteczkach i zakładali nowe. Potrzeba było trochę szczęścia, ale więcej jednak rozumu.

Zofii i Michałowi ani jednego, ani drugiego nie brakowało, więc po zakończeniu seminarium oboje bez problemu objęli posady nauczycieli w szkole powszechnej w Krzemieńcu. On uczył matematyki, ona prowadziła lekcje geografii, a oprócz tego zajęcia pozaszkolne. Praca jeszcze bardziej ich zbliżyła, bo okazało się, że o nauczaniu też myślą podobnie. Szybko otrzymali niewielkie mieszkanie służbowe. Domem zajmowali się oboje i prowadzili go dobrze. Było im wygodnie, chociaż żyli bez zbytku ryzykownego przecież w czasie tak niestabilnym ekonomicznie.

Ich pierwsze największe wspólne szczęście przyszło na świat w 1930 roku – Florentyna. To dziwne imię, mówili ludzie, rzadko spotykane. Ale czy ludzie mieli coś do gadania? Nic. To imię od zawsze kojarzyło się Zosi dobrze i zwyczajnie jej się podobało. Kiedy tylko urodziła dziewczynkę, wiedziała, że to będzie Florentyna. Nie siliła się, by wyróżnić córkę – imię to przyszło jej na myśl mimowolnie, na zasadzie twórczego przymusu do zrobienia czegoś w konkretny sposób.

Mała Florcia, jako dziecko zdrowe i śliczne, dawała rodzicom wiele radości i od początku była adorowana przez oboje. Zosia karmiła córkę piersią, więc na początku opiekowała się nią w domu. Do pracy w szkole miała wrócić po roku, ale mała nagle zaczęła chorować, więc ktoś musiał dopilnować jej leczenia, a kto mógłby to zrobić lepiej od matki? Zofia opiekowała się córką aż do roku 1935. W momencie, gdy Flora zaczęła zdrowieć i Zofia myślała o powrocie do szkoły, Michał dostał propozycję zmiany pracy – miał zostać kierownikiem szkoły na wsi.

Dla wielu przeprowadzka na prowincję mogłaby być rozpatrywana jako porażka w kontekście kariery zawodowej i utrata pozycji w kontekście statusu społecznego. Ta para oglądała jednak świat przez inne okulary niż większość ich znajomych, którzy wyjazd odradzali. Dla Zofii i Michała był to oczywisty awans – wzięcie na siebie odpowiedzialności prowadzenia całej szkoły i misja wychowania tych wszystkich dzieci była dla nich elektryzująca. Pesymistyczna postawa otoczenia tylko podnosiła rangę wyzwania i dodatkowo ich motywowała. Poza tym wizja zamieszkania na wsi wydawała się całkiem sensownym rozwiązaniem dla ludzi takich jak oni – żyjących na uboczu, tworzących swój własny mikroświat z dala od zgiełku, plotek i społecznych presji. Decyzja była więc szybka i prosta.

– Przeprowadzamy się?

– Przeprowadzamy się – powtórzyła cicho, ale stanowczo Zofia.

– I dasz sobie radę z Florą? Nie wiem, co tam zastaniemy, to inne środowisko, nowi ludzie, ja pewnie będę zapracowany…

– Ćśś… złe ma już za sobą. Nic jej nie będzie, a o mnie martwić się nie musisz.

Michał zmarszczył brwi, po czym uniósł je i na moment zastygł z lekko wydętymi ustami, patrząc w górę, gdzieś w przestrzeń, tak jakby wzrokiem miał sięgnąć w przyszłość znajdującą się tuż nad głową.

– A praca? – zapytał, lekko przeciągając słowa.

– Uczyłam tutaj, to czemu nie tam? Geografia wszędzie taka sama – odparła, powstrzymując uśmiech i zawieszając na mężu wyczekujące, zawadiackie spojrzenie.

– No tak, taka sama… – powtórzył.

W gruncie rzeczy wiedział, że sobie poradzą. Że ona sobie poradzi. Jeżeli miał wobec kogoś wątpliwości, to prędzej wobec siebie niż żony. Kierownik szkoły to odpowiedzialna funkcja, a przeprowadzka to poważna zmiana i to jego, jako głowę rodziny, będą obarczać winą, jeżeli coś pójdzie nie tak. Obawiał się podjęcia złej decyzji, bo przecież tutaj, w Krzemieńcu, nie było im źle. Nie chodziło nawet o strach przed odpowiedzialnością, ale raczej o troskę o rodzinę. Dlatego teraz podawał ten pomysł w wątpliwość, by uspokoić sumienie i przekonać samego siebie co do słuszności planowanego kroku. Uzewnętrznione myśli szukające dziury w całym upewniały go, że niczego nie pominął, o niczym nie zapomniał.

– …ale wieś to nie to samo co mieszkanie tu – podjął.

– Czy to znaczy, że będzie gorzej? A może lepiej? Nie wiem, jak będzie, i ty też tego nie wiesz, więc nie ma sensu niczego zakładać. Może będzie trudniej. Zresztą to nie koniec świata. Najwyżej wrócimy, ludzie nas wyśmieją, żeśmy sobie na wsi nie poradzili, i wszystko będzie po staremu – mówiąc to, Zosia spojrzała mężowi w oczy z pewnością i spokojem, stawiając tym samym wymowną kropkę, zamykając wszelkie dyskusje i uciszając wątpliwości.

Teraz już nie tylko wiedział, ale także poczuł, że może na nią liczyć, że Zosia da sobie radę, że się nie boi. Potrzebował tego spojrzenia, które zatwierdzało podejmowane przez nich wspólnie ważne decyzje. Teraz był pewien.

– Jeżeli odpowiem do jutra, to już za miesiąc może nas tu nie być. Damy radę?

– Idź jeszcze dzisiaj. Gotowi możemy być w dwa tygodnie. Damy radę.

Uśmiechnęli się porozumiewawczo. Michał ucałował żonę i córkę, wziął teczkę i wyszedł żwawym krokiem. Czuł, że życie zaczyna się naprawdę układać, że tam na wsi może odnaleźć swoje miejsce. Był zmotywowany, by stawić czoło wszelkim nieoczekiwanym trudnościom. Z jednoczesnym podnieceniem towarzyszącym ważnym życiowym decyzjom i uciskiem w żołądku przyszły kierownik szkoły powtórzył pod nosem nazwę miejscowości, która właśnie przestawała być dla niego tylko słowem:

– Wyrka… Wyrka…

***

Dla Wandy i jej rodzeństwa upływające dni wyglądały podobnie. Praca, szkoła, zabawa. Z rana szło się do szkoły, ale lekcje mijały dość szybko i zaczynało się najważniejsze – praca. Wszystkie dzieci na wsi pomagały swoim rodzicom w gospodarstwie i było to zupełnie normalne, że większość ich dnia stanowią obowiązki. Szczególnie jeśli gospodarstwo było tak duże jak to należące do Szachniewiczów. Czas na zabawę trzeba było znaleźć gdzieś pomiędzy zajęciami lub – w tajemnicy przed rodzicami – w trakcie pracy. Udawało się to szczególnie latem, bo przerwa od szkoły i ciepłe, długie dni dawały ku temu lepsze możliwości. Oczywiście pracy też było wtedy więcej.

Mapa powiatu kostopolskiego.
Piotrowski Cz., _Zniszczone i zapomniane osiedla polskie oraz kościoły w powiecie kostopolskim na Wołyniu_, Okręg Wołyński Światowego Związku Żołnierzy AK, Warszawa 2004

Główną towarzyszką Wandy w jej obowiązkach była o rok młodsza Marysia. Dziewczynki musiały pomagać mamie we wszystkim. Pracowały przy lnie, wyrywały zielsko w ogrodzie, a kiedy zaczynał się sezon na truskawki, to do nich należało pielenie i zrywanie owoców. Potem było wywożenie truskawek na targi do Rafałówki. Większość wyrczan zawoziła zebrane plony do Stepania, ale nie Szachniewiczowie. Ojciec twierdził, że w Stepaniu jest dla niego zbyt gwarno i trzeba się o cenę mocno targować, a on tego nie lubił, więc co środę – bo wtedy odbywały się jarmarki – jedna z sióstr wsiadała razem z rodzicami na wóz i jechała do Rafałówki. Handlowano tam głównie zwierzętami gospodarskimi, zbożem, ziemniakami, miodem i owocami.

Większość produktów można było spakować na dzień przed wyjazdem na jarmark, ale były też takie, które wymagały przygotowania skoro świt. Do rygoru wstania skoro świt zmuszało przede wszystkim masło, które trzeba było o świcie obłożyć schłodzonymi liśćmi kapusty, żeby się za szybko nie roztopiło. Twaróg też tak owijano, ale można było zrobić to dzień wcześniej, wkładając odważone kawałki w specjalne, trójkątne, lniane worki i odciskając go z wody za pomocą dwóch drewnianych deseczek. Wówczas twaróg zastygał w kształcie „klinka” i mógł wytrzymać do następnego dnia.

Wanda generalnie nie przepadała za wyjazdami na jarmark. Po pierwsze, ze względu na męczącą kakofonię chóru złożonego z ludzi, świń, krów, koni, kur i gęsi. Po drugie, ze względu na Żydówki. Wanda strasznie się irytowała, ilekroć przychodziły do nich na zakupy. Polki i Ukrainki kupowały, jej zdaniem, normalnie, tak jak powinno się kupować – przyglądały się produktom, wybierały, czego i ile chcą, płaciły i koniec. Żydówki natomiast do całej procedury dołączały etap próbowania, który dla Wandy był nie do pomyślenia, a na który musiała się godzić. Dlatego denerwowała się, gdy przychodziła jakaś żydowska gospodyni z własną łyżeczką i trzeba było wszystkiego dać jej spróbować. Dla dziewczynki oczywiste było, że ich produkty są najsmaczniejsze, i sprawdzanie ich jakości uznawała za zwykłe cwaniactwo i chęć zjedzenia trochę za darmo.

Samą sprzedażą zajmowała się mama. Ojciec wprawdzie jechał z nią, bo wtedy kobiety same na targ nie jeździły, ale to ona decydowała, co za ile sprzedać, z kim i jak się targować i co później kupić do domu. Wanda uważnie obserwowała mamę przy pracy i wycenie, ucząc się w ten sposób swoich przyszłych obowiązków. W próbie zrozumienia, dlaczego dziś warto podnieść cenę truskawek, a za tydzień wziąć więcej miodu, przeszkadzało najbardziej stoisko z ozdobami, które rozpraszało uwagę, przyciągając wzrok błyszczącymi koralami czerwonymi i żółtymi, chustkami zdobionymi haftowanymi ornamentami, świątecznymi obrusami oraz lnianymi rusznikami w gęste, symetryczne, czerwone wzory. Tego lata Wanda kończyła osiem lat i korzystając z obecności na targu, wybrała sobie prezent – była to mała lniana chustka obszyta rzędem czerwonych kwiatków, którą będzie mogła włożyć, idąc do kościoła, żeby odróżnić się od „bliźniaczki”.

Wanda i Marysia były bowiem tak podobne, że nazywano je bliźniaczkami. Z twarzy najmniej, co prawda, ale budowy były takiej samej – po mamie – niskie i drobne, no i ubrane były zawsze dokładnie tak samo.

Zuzanna, bo tak miała na imię matka dziewczynek, wyróżniała się spośród wyrczanek wyjątkową filigranowością, którą przekazała w genach dzieciom. Najstarszy z rodzeństwa Wicek też był niskiego wzrostu. Dopiero w wieku kilkunastu lat urósł i zmężniał. Wciąż był bardzo szczupły, ale jednocześnie umięśniony i silny. Pomagał więc ojcu, Wawrzyńcowi, głównie w polu – przy koszeniu i przy zwózce – oraz przy zwierzętach.

Dla dorosłych zwierzęta stanowiły istotną część dobytku i świadczyły o bogactwie gospodarstwa. Dzieciom zapewniały okazję do zabawy. Zabawek żadnych nie było, więc puszyste, pocieszne i nieporadnie skaczące małe owieczki czy kaczuszki były jedynymi maskotkami, jakie dzieci mogły brać na ręce i tulić. Szachniewiczowie mieli tych przytulanek spory wybór, bo posiadali nie tylko drób, konie, krowy i świnie, tak jak większość, ale też spore stado owiec. Te ostatnie zwłaszcza wyróżniały rodzinny majątek – mało którego gospodarza stać było na owce. Nie chodziło wyłącznie o finanse, ale też o czas, którego hodowla tych zwierząt wymaga. Dorosłe owce trzeba było regularnie strzyc. Po strzyżeniu wełnę oddawało się do gręplarni, a później robiło się z niej na drutach wszystko to, co akurat było potrzebne: swetry, czapki, szaliki, rękawice i skarpety. Z owcami był jeszcze ten jeden kłopot, że wypasać je trzeba było dalej niż inne zwierzęta, bo aż pod lasem. Tam zapuszczał się tylko Wawrzyniec z Wickiem. Dziewczynki codziennie pilnowały więc krów, które pasły się nieopodal domu. Siostry razem z mamą robiły też obrządek przy kurach, kaczkach i gęsiach – i tak upływało im lato.

Z wrześniem miała nadejść szkoła i Wanda cieszyła się na tę myśl z dwóch powodów. Pierwszym były obolałe od ciągłego nachylania się plecy, które w szkole mogły odpocząć. Przy pracach polowych, takich jak żniwa, wykopki czy sianokosy, pracowali wszyscy bez wyjątku. A że dziewczęta wtedy kosą nie pracowały, siostry musiały żąć sierpem. Maszyn mieli mało – tylko młocarnię i wialnię – więc większość czasu przy pracy na polu trzeba było spędzić w niewygodnym pochyleniu. Drugim powodem było spotkanie z koleżankami i kolegami ze szkoły. Wyrka nie była aż tak duża, ale w natłoku obowiązków latem trudno się było widywać z dziećmi innymi niż te zza płotu.

Tak się złożyło, że najbliższymi sąsiadami Szachniewiczów byli dwaj kuzyni Wawrzyńca. Po lewej stronie frontowego wejścia, zaraz za ogrodem, w którym dzieci spędzały czas, kiedy tylko mogły, znajdował się dom Kazimierza Szachniewicza. Był to dom pełen życia, zawsze głośny, bo przy dziewiątce dzieci cisza nieczęsto tam gościła. Odwrotnie było naprzeciwko, u drugiego z kuzynów – Adama. Z Adamem i jego żoną Antoniną mieszkała tylko młodsza siostra Antoniny – Emilia – która była już zbyt duża, by robić wokół siebie tyle hałasu co mniejsze dzieci. Poza tym jej dziecięcy generator zgiełku w domu pozostawał wyłączony, tak jakby jedynym źródłem jego zasilania było towarzystwo rówieśników. Jeśli ktoś już zakłócał spokój tego domu, to był nim Adam, który jeden dzień w tygodniu lubił spędzić z kolegami. Wówczas, zasilani wódką, dudnili po domu salwami śmiechu.

Do ogródka na zabawę przychodziła jeszcze czwórka mieszkająca po drugiej stronie drogi. Janek i Wisia, dwójka dzieci najlepszego z kompanów Adama – Alfreda Korzenieckiego – oraz Janek i Franek, czyli dzieci siostry Alfreda – Konstancji. Konstancja miała jeszcze trzech dorosłych już synów z poprzedniego małżeństwa. Wszystkie dzieci Konstancji łączyły trzy cechy: inteligencja, bardzo delikatne, symetryczne rysy twarzy oraz ciche usposobienie. Wyjątek stanowił Fabian, jeden z dorosłych synów. Kiedy pojawiał się w domu za dróżką, wtedy i tam bywało głośno. Rodzice tłumaczyli Wandzi, że ten Fabian to jest niespełna rozumu i trzeba na niego uważać. Wanda posłusznie go unikała, chociaż nie uważała, żeby był zły. Pamiętała go przecież z czasów, zanim jeszcze zaczął się dziwnie zachowywać.

Fabian Żukowski, bo takie nosił nazwisko po zmarłym ojcu, był niezwykle zdolny. Potrafił naprawić praktycznie wszystko, ale specjalizował się w zegarkach. Kiedy jakiś się zepsuł lub trzeba było wykonać regulację, zanosili go właśnie do Fabiana. Gdy miał siedemnaście lat, zupełnie dla wszystkich niespodziewanie w jego zachowaniu nastąpiła wyraźna zmiana. Ni stąd, ni zowąd stawał się agresywny, krzyczał, brał się do bicia, groził rodzinie i sąsiadom, że im domy podpali albo że wyrządzi im inną krzywdę. Jedni mówili, że „dostał obłędu”, inni, że „pomieszania zmysłów”, ale nikt nie wiedział, skąd się ta choroba wzięła. Czasem, gdy jego matka widziała, że Fabiana zaczyna nosić, wołała do pomocy ojca Wandy. Syn Konstancji lubił go i czuł przed nim respekt, w czym istotną rolę odgrywały słuszny wzrost i mocna postura Wawrzyńca.

Choroba Fabiana postępowała, a polegało to na tym, że czuł się coraz bardziej zagrożony i zaczął uciekać z domu. Wszyscy mówili, że znów „gdzieś go niesie” – i powracali do swoich spraw. Po kilku miesiącach wracał – zarośnięty, wychudzony, brudny. I nie był w stanie odpowiedzieć, gdzie był ani co robił. Matka otaczała go wówczas opieką i znów przez pewien czas był spokojny. Choroba cofała się, jakby pod leczniczym wpływem podkarmiania matczyną kuchnią i troską, a on wracał do normalnych zajęć. Pomagał Konstancji w pracach domowych, znów reperował sąsiadom zepsuty sprzęt gospodarczy oraz zegarki i tak to trwało aż do następnego ataku choroby. Później wyjechał do Stepania pomagać w sklepie u jakiegoś Żyda i czasem tylko odwiedzał matkę. Wanda nie widywała go od tej pory zbyt często. Czasem przyjechawszy rowerem, hamował ostro przy opłotkach rodzinnego domu. Po uśmiechniętym, elegancko ubranym młodzieńcu widać było, że pobyt w Stepaniu dobrze mu służy, ale pamiętając słowa rodziców, Wanda na wszelki wypadek nigdy się do niego zanadto nie zbliżała.

Przeprowadzki ludzi z Wyrki do większych okolicznych miejscowości i miast nie były niczym niespotykanym. Praca, ożenek, szkoła i chęć poznania szerszego świata nagminnie i zazwyczaj na stałe wyrywały poszczególne jednostki z wyrczańskiej małej ojczyzny. Nowe dla Wandy i niezwykle rzadkie dla starszych wyrczan było zaś osiedlenie się w Wyrce kogoś z miasta. Wanda i Marysia ciekawe były nowych nauczycieli, więc z zainteresowaniem przysłuchiwały się wieczornej pogawędce rodziców z Kazikiem i jego żoną, którzy po sąsiedzku wpadli do kuzyna, by wspólnie odpocząć po całodniowej pracy.

W różnych rodzinach bywało różnie. Niektórzy lubili zaglądać do karczmy, nie wracać na noc albo żonie przyłożyć, żeby wiedziała, kto w domu rządzi. Ale u Wawrzyńca i Kazika Szachniewiczów tego nie było. Ani krzyków, ani picia, ani bicia. Dzieci czasem dostały kilka klapsów za psoty i nieposłuszeństwo albo jak coś zniszczyły, ale niezbyt często. Kuzyni zamiast do karczmy chodzili do siebie nawzajem, a zamiast mocnym alkoholem raczyli się mocnym żartem i soczystymi plotkami. Tak też było i tego wieczora.

– W końcu dadzą mi spokój – zaczął Wawrzyniec i po chwili dopowiedział: – Dzięki tym nowym. Bo już mi się sprzykrzyła ta gadanina. W kółko tylko, że wielki chłop u malutkiej żony pod pantoflem siedzi. Ciekawe, co na tych nauczycieli wymyślą.

– A wolałbyś mieć większą od siebie żonę? – zapytał Kazik, śmiejąc się i obserwując kątem oka, co na to Zuzanna. – Zobaczymy, jak ich wezmą na języki – kontynuował – ale myślę, że podobnie będzie jak u ciebie.

– A niech tam sobie języki strzępią, tyle ich.

– No, chyba że ich popróbują jakim żartem – dodała rozbawiona Zuzia. – Pamiętasz, jak Sewera zadręczali?

– Pamiętam, opowiadał czasami, jakie komedyje sobie z niego robili, że mu rzucić wszystko kazali i do proboszcza biec, że niby pomocy potrzebuje.

– A ksiądz zdziwiony, jak Sewer ma mu w spowiedzi pomagać – dopowiedział natychmiast Kazik, zataczając się ze śmiechu na krześle.

Wawrzyniec jako jedyny w tym towarzystwie zachowywał powagę, jakby przejęty nie samymi żartami, nie faktem, że obiektem tych żartów jest jego starszy brat, ale tym, że Ksawery nic sobie z tego nie robił i jeszcze sam się z tego śmiał. Podobnie jak Wawrzyniec do sprawy podchodziła jeszcze tylko jedna osoba – żona Ksawerego Brydzia, która pomstowała o te naiwne korowody męża, bo cała wieś śmiała się nie tylko z Ksawerego, ale i z niej, i z córek. Niejako rykoszetem dostawała więc Brydzia łatkę osoby łatwowiernej, choć dotąd nigdy nikt jej na nic nie nabrał.

Nie zawsze takie niewinne były te wiejskie plotki i żarty. Na porządku dziennym były dużo poważniejsze, bardziej złośliwe. Plotkować lubiło wielu ludzi bez względu na płeć. Kobiety przekazywały sobie nowinki przy wspólnej pracy, obróbce lnu, darciu pierza, tkaniu albo gdy przysiadły na chwilę w przerwie prac polowych. Mężczyznom z kolei najczęściej rozwiązywały się języki w karczmie, przy kolejnej butelce wódki. Czasami była to szczera prawda, czasem plotki z ziarnem prawdy, a niekiedy całkowicie zmyślone historie opowiadane, żeby oczernić kogoś, kogo bardzo się nie lubiło. A tematy tych historii były przeróżne: kto z kim śpi, kto tylko przelotnie romansuje, kto żonę zdradza, a kto męża, która panna z kim już wianek straciła, a która do księdza chodzi na plebanię niby to posprzątać, a nie tylko sprząta, ale też nocuje. Albo kto kogo okradł czy oszukał i bezprawnie się wzbogacił, a komu chałupa się spaliła, ale nieprzypadkowo, bo ten ktoś z ubezpieczenia pieniądze chciał wyłudzić… Patrzyli później jedni na drugich spode łba, nieufnie. Podejrzeniami obarczeni byli właściwie wszyscy oprócz najbliższej rodziny i przyjaciół.

Społeczność dziecięca funkcjonowała poza tym wszystkim i nawzajem się nie obmawiała. A nawet jeśli, to nikt nie mówił poważnie i historie, które ktoś z innego podwórka przynosił, szybko ulatywały. Przysłuchując się rozmowom dorosłych, siostry uczyły się jednak, że poczynania innych są dobrym tematem do dyskusji i nie należy mieć oporów, by mówić za czyimiś plecami.

W izbie Kazik z Wawrzyńcem rozważali właśnie, z jakim prawdopodobieństwem nowy kierownik szkoły się rozpije, czemu w milczeniu przysłuchiwały się ich żony zajęte robótką. Wanda z Marysią podsłuchiwały rozmowę z kuchni, szorując dwa ostatnie garnki, które zostały po obiedzie.

– A ty myślisz, że ta nauczycielka to ładniejsza będzie od mamusi? – zapytała Marysia, szukając wzrokiem odpowiedzi na dnie garnka.

– Nie wiem – odparła po chwili Wanda. – Z miasta jest, to może tak. Byle biła słabo.

– Oj tak, byle słabo.

***

Sierpień powoli już przekwitał. Kuczyńscy wysiedli na skraju, od strony Ostrówek, i szli wolno główną drogą. Zosia zgięta pod pełnym ciuchów harcerskim plecakiem wyglądała, jakby to córka prowadziła ją, a nie odwrotnie. Za nimi szedł Michał z dwiema walizami i tobołkiem przytroczonym do pleców.

Wieś zbudowano na kształt podkowy. Drogi były nieutwardzone i tylko na granicy Wyrki i Ostrówek jeden fragment wyłożono bazaltową kostką. Odcinek ten określano jako „trakt wojskowy”, bo właśnie tą drogą w 1916 roku maszerowali żołnierze Legionów Polskich walczący w szeregach armii austro-węgierskiej. Później miały tędy jeszcze kroczyć wojska radzieckie i niemieckie.

Domy w Wyrce zbudowane były z drewnianych bali. Dachy najczęściej kryto słomą, a ściany – tynkiem z obu stron i malowano. Niektórzy gospodarze mieli domy z cegieł wyrabianych na miejscu. Nowsze domy widać było zresztą od razu – gospodarze, którzy budowali się po wojnie, okrywali dachy drewnianymi gontami lub blachą. Każde jednak z domostw, niezależnie od tego, czy było to gospodarstwo nowe czy stare, bogate czy biedne, miało swój kwietny ogródek, stanowiący przydomowy plac zabaw dla dzieci.

Choć Kuczyńscy zastali ogrody puste, w wyobraźni Zosi tworzył się obraz, na którym bzy i jaśminy stanowiły scenografię dla głośnych przedstawień i gonitw, jakie zazwyczaj się tam odbywały. W ogrodach dominowały drzewa owocowe podszczypywane regularnie raz przez dzieci, raz przez ptactwo. Było też wiele lip, które wprawdzie nie dawały słodkich owoców, ale znajdowały zastosowanie w zabawie, kiedy przyszło chociażby schować się za czymś lub wspiąć wysoko, by zniknąć wśród gałęzi.

Gdy przechodzili przez wioskę, przemknęło im przez myśl, że nikt tu chyba nie mieszka. Po chwili dopiero zauważyli kilka postaci na polu – ich ciemne, ruchliwe sylwetki odbijały się na słomkowym widnokręgu. Puste, ale otwarte domy sprawiały wrażenie opuszczonych w pośpiechu, pozostawionych jedynie pod opieką przechadzających się dostojnie gęsi i głośno gdaczących, wszędobylskich kur.

Mieli znaleźć dom Michaliny Doleckiej, która została zobowiązana do pomocy nowo przybyłym w zakwaterowaniu. Okazało się to nie takie proste, bo w Wyrce nie było już domu Doleckich. Był dom Chodorowskich. Michalina była bowiem wdową i mieszkała razem ze swoją córką Lucyną, zięciem Kacprem i wnuczkami: Marysią, Wandzią i Janiną.

Chodorowscy mieszkali na skraju wioski, blisko lasu. Lasów było kilka w okolicy i można powiedzieć, że Wyrkę otaczały. Jeden, ten najbliższy, odgradzał Wyrkę i wieś Butejki. Stąd nazywano go Lasem Butejskim, choć niektórzy nazywali go też Ostrówczańskim. Zaczynał się jakiś kilometr od Wyrki, ale że obfitował nie w prawdziwki, lecz tylko w podgrzybki, nie cieszył się takim zainteresowaniem wyrczan jak las Oseredy, a już na pewno nie takim jak las kazionny, czyli państwowy. W lesie kazionnym rosło mnóstwo grzybów jadalnych, do których zbierania poza dużym koszem i sprawnym okiem potrzebny był specjalny bilet kupowany u leśniczego. Bez tego za zbieranie państwowych grzybów rosnących w państwowym lesie groził mandat.

Odtworzony plan Wyrki przybliża nam wygląd wsi i układ zabudowań w stanie z lipca 1943 roku. Właśnie tak zapamiętało to miejsce wiele rodzin, które tamtego lata pożegnało je na zawsze.
Schematyczny plan wsi Wyrka, opracowanie Cz. Piotrowski i S. Wawrzynowicz, źródło: Gromada Wyrka, STRONY O WOŁYNIU – przedwojenny Wołyń – OF.PL, https://web.archive.org/web/20190504231252mp_/http://wolyn.freehost.pl/miejsca-w/wyrka-03.html

W jeszcze innym lesie, oddalonym od Wyrki na tyle, że iść było za daleko i trzeba było jechać, na osłonecznionych pagórkach można było zbierać czarne jagody. Gospodynie robiły z nich przetwory na zimę, smażąc jagody z gruszkami. Przelane do kamiennych garnków powidła trzymały w komorach. Michalina i Lucyna również robiły takie powidła. Zwłaszcza że przed ich domem, na samym środku podwórka, rosła dorodna grusza. Drugim drzewem przy ich domu był znajdujący się obok stajni jesion o złamanym w połowie wysokości pniu. Była to pozostałość po uderzeniu pioruna, po jednej z gwałtownych letnich burz. Gałęzie odrastające bezpośrednio od pnia uschły, tworząc idealne miejsce na bocianie gniazdo.

Zwierzęta nie marnują takich okazji i zesłanych przez los wygód – pierwsze boćki zamieszkały tam jeszcze tego samego lata. Trudno powiedzieć, czy były to te same, które kilka lat później przywitały Zosię i Michała donośnym klekotem, ale gdyby Kuczyńscy wychowywali się na wsi, wiedzieliby, że wita ich symbol szczęścia i Bożego błogosławieństwa w postaci biało-czarnych, szykujących się powoli do odlotu ptaków.

W głębokim cieniu gruszy znajdowała się ławka kusząca nie tylko wizją uwolnienia od palącego słońca, ale także soczystymi, pożółkłymi owocami. Na dalszym planie dom niemalże identyczny jak większość tych, które Kuczyńscy mijali, idąc przez wioskę – dom z grubych drewnianych bali, na zewnątrz otynkowany, uszczelniony mchem i kryty strzechą dającą schronienie jaskółkom szukającym w słomie owadów dla swoich młodych.

Otworzyła Janina – jedyna, która nie była w tym momencie na polu. Janka nigdy nie pomagała przy ciężkiej pracy na roli ze względu na uszkodzenie kręgosłupa. Lekko utykała i nie mogła się wyprostować. Pracowała więc w domu jako krawcowa i na szczęście dla Kuczyńskich tego dnia nie było inaczej. Poczęstowała ich wyjętym z komory chłodnym zsiadłym mlekiem i poszła zawołać babcię.

Michalina nie wyglądała na swój wiek. Żwawe ruchy i delikatne rysy twarzy nie zdradzały, że jest po sześćdziesiątce. Przywitała gości serdecznie, zarzucając pytaniami o podróż i samopoczucie. Po drodze do szkoły, przy której mieli zostać zakwaterowani, opowiedziała im nieco o tym, jak w ich wiosce nauczanie wyglądało wcześniej.

Zanim wybudowano szkołę, nauka odbywała się w prywatnych domach. Najmłodsze dzieci, uczęszczające do klasy pierwszej, uczyły się w domu Michaliny, a dzieci starsze, z klas drugich i trzecich, w domu Hajdamowiczów. Organizacja ta miała zakończyć się w tym roku, ponieważ do użytku oddano wybudowaną wielkim wysiłkiem mieszkańców Wyrki i okolicznych wiosek siedmioklasową szkołę powszechną.

Michalina opowiadała, jak budowa ciągnęła się bez końca i jak brakowało pieniędzy. Mówiła, jak okoliczni gospodarze pod przewodnictwem księdza co rusz wychodzili z kolejną inicjatywą, jak to wystawiali biletowane przedstawienia albo urządzili bal ze zbiórką funduszy.

– A jeden gajowy to do takiej panny podchody robił i jak się dowiedział, że ona też przy budowie pomaga, to mówi: „Ile trzeba drewna, to ja dam”. I dał. Ale skąd on to wziął, to Bóg raczy wiedzieć… – powiedziała niemal jednym tchem starsza kobieta.

Szkoła była jeszcze w stanie surowym, cała drewniana, kryta drewnianym gontem w nowoczesny sposób. Składała się z trzech dużych sal lekcyjnych, korytarza, kancelarii i szatni. Przy szkole znajdowało się uklepane boisko, które za dnia wykorzystywano podczas zajęć gimnastycznych i zawodów sportowych, a w niedzielne wieczory także do gry w piłkę, siatkówkę i dwa ognie. Nauczyciele mieli zamieszkać w przyległym do boiska budynku gospodarczym przerobionym w części na pomieszczenia mieszkalne. Specjalnych wygód nie było, ale Kuczyńscy byli przygotowani nawet na gorsze warunki.

– Musicie poznać moje wnuczki. Uczą się dobrze, ale czasem lubią coś nabroić – podjęła Michalina, kiedy Kuczyńscy się rozpakowywali. – Wandzia i Marynia to są dzieci mojej córy, Lucyny. Tylko niech ich pani, no i pan też, nie pomyli z tymi od Szachniewiczów. Tam też Marię i Wandę mają.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: