Wyrok na miłość - ebook
Wyrok na miłość - ebook
Seria przypadków sprawia, że dzieło debiutanta trafia na deski teatru Variétés. Powstaje spektakl utkany z ludzkich niedoskonałości, marzeń, niewyrównanych rachunków i zbiegów okoliczności. Czy to dla wielu początek przemian i koniec złudzeń? Czy kolejny sukces? Czy amator zostanie dramaturgiem, a zwyczajna dziewczyna uwierzy w moc marzeń?
Adam Mitoraj, prawnik, jest specjalistą od rozwodów. W skrytości ducha marzy o karierze dramaturga. O tym, aby jego twórczość pisana do szuflady ujrzała światło dzienne.
Igor Niesłony, jest dyrektorem prywatnego teatru muzycznego. To niełatwy człowiek, nie ma kryształowego charakteru, ale jest wizjonerem. Artystą przez duże A.
Marlena Zych, to sprzedawczyni w sklepie z sukienkami. Po latach spędzonych w toksycznym związku powoli wychodzi na prostą. Od życia, które nauczyło ją, że marzenia są niepraktyczne, oczekuje wyłącznie spokoju.
"Wyrok na miłość" przypomina, że realizacja pragnień to droga niełatwa i skomplikowana, obnażająca blaski i cienie ludzkiej natury. A sztuka jest jak zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć.
Specjalnie do książki zostały skomponowane i nagrane dwie piosenki musicalowe.
Agata Kołakowska (ur. 1984) – wrocławianka z urodzenia i zamiłowania. Autorka, jak do tej pory, dwunastu powieści obyczajowych.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-709-3 |
Rozmiar pliku: | 714 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Październik 2017
Adam nie czekał na zielone światło. Wszedł na pasy z impetem, bez chwili wahania, nie rozejrzawszy się na boki. Zbliżające się do przejścia samochody zatrzymały się z piskiem opon. W powietrzu rozniósł się zapach palonej gumy.
– Debilu, gdzie ty masz oczy! – krzyknął przysadzisty kierowca audi, wychyliwszy się przez okno.
W spojrzeniach stojących na chodniku osłupiałych przechodniów jaśniało zakłopotanie. Prawdopodobnie podejrzewali, że Adam to osoba specjalnej troski albo zwyczajny wariat. Jego wygląd nie wskazywał na to jednak w najmniejszym stopniu. Nie miał na sobie szlafroka, kaftana bezpieczeństwa ani kapci, lecz elegancki grafitowy garnitur i krawat pod szyją. Obcasy wyglansowanych klasycznych półbutów miarowo stukały o asfalt.
Tyle że ten sprężysty krok emanował nerwowością i determinacją. Widzieli to wszyscy, którzy tego październikowego wieczoru znaleźli się na skrzyżowaniu Świdnickiej i Powstańców Śląskich.
Adam nie reagował na epitety dobiegające z różnych stron niczym osobliwy kanon ani na nawoływania, by jak najprędzej opuścił jezdnię, jeśli mu życie miłe. Zamiast wejść na chodnik po drugiej stronie, skierował się na środek skrzyżowania. Szedł przygarbiony, gestykulując energicznie. Minął przerywaną linię, która wymagała odmalowania, zacisnął szczęki i pięści. Parł naprzód.
Przed oczami miał wyłącznie mgłę, przez którą przebijały rozproszone światła samochodowych reflektorów. Zupełnie taką samą, jaką się miewa, gdy bardzo długo się płacze. Adam nie płakał. Choć mógłby. W głowie miał jednocześnie wszystko i nic. Dziś bowiem, siódmego października, miał być najpiękniejszy dzień jego życia. Niezwykła sobota, kiedy jego marzenie miało przybrać materialną formę. Miało nastąpić zwieńczenie wieloletniej pracy, zakończenie lat rozczarowań, frustracji i bezsennych nocy. Jego chwila, jego czas! A skończyło się na marszu przez skrzyżowanie i wstrzymywaniu ulicznego ruchu. Ludzie pokazywali go sobie palcami, a niektórzy nawet kręcili telefonami relację z tej szaleńczej szarży.
On nie widział ani ludzi, ani kamienic, ani sklepowych witryn, ani zatrzymujących się przez niego tramwajów. W pamięci miał wyłącznie czarną kurtynę, która punktualnie o dziewiętnastej rozsunęła się dostojnie, ukazując całe piękno teatralnej scenografii. Snopy światła padały na twarze aktorów. Okruchy kurzu wirowały w nich niczym miniaturowe tancerki. Muzyka uderzyła z mocą, sugestywna, najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek mógłby sobie wymarzyć. Podkreślała piękne i ważne słowa.
Pierwsze dwie sceny spektaklu sprawiły, że na całym ciele Adama pojawiła się gęsia skórka, a jego gardło ścisnęło wzruszenie. W tamtej chwili miał pewność, że warto było przejść przez bagno trudności, niewiary i zwątpienia, by doświadczyć tego uczucia. Później zaczął nieco się dziwić, zaś w trakcie drugiego aktu jego poruszenie znikło nagle, jak ucięte dobrze naostrzonym nożem. Początkowo nie wierzył w to, co się dzieje; serce tłukło mu w piersi coraz szybciej. Niemal boleśnie. Aż w końcu zamknął oczy i zatkał uszy, by nie widzieć i nie słyszeć. W żołądku poczuł palącą wściekłość. Na języku upokorzenie. Nie miał pojęcia, z czego cieszy się ta cholerna widownia wokół. On, żeby przeżyć, musiał czym prędzej wyjść z budynku. I iść. Iść przed siebie.
Sygnał radiowozu początkowo dobiegał z oddali, z każdą sekundą jednak stawał się coraz wyraźniejszy i bardziej nieprzyjemny. Rzeczywisty.
Adam przystanął i spojrzał w stronę, z której dobiegało wycie i błyski świateł. Policyjnemu kogutowi wtórowały klaksony, którymi kierowcy, jak dotąd nieskutecznie, próbowali przepędzić pieszego z jezdni. Wprawdzie w tej chwili było mu wszystko jedno, ale jednak nie aż tak, więc pośpiesznie podążył ku chodnikowi, lawirując pomiędzy próbującymi omijać go samochodami. Nie potrzebował dodatkowych komplikacji. Musiał zdążyć umknąć przed gliniarzami, którzy nie zrozumieją kompletnie niczego.
Skierował się ku przystankowi tramwajowemu.
Zaintrygowanym przechodniom powoli opadały ramiona. Samozwańczy filmowcy opuścili komórki, nieco zawiedzeni, że przedstawienie najwyraźniej dobiega końca. Adam przyśpieszył kroku, a potem jednym susem wskoczył na chodnik.
– Ta szuja jeszcze mnie popamięta! – rzucił gniewnie i ruszył przed siebie.
Jakaś starsza pani, którą szturchnął, popatrzyła na niego ze zgrozą. Od lat martwił ją zanik kultury w narodzie.
Igor wyszedł z gabinetu. Zjechał windą na dół. Skinął na do widzenia ochroniarzowi.
Pan Zbyszek był czerwony na twarzy. Wciąż cały w emocjach, co nie było najlepsze dla jego ciśnienia.
– Panie dyrektorze, jak to się mogło stać? – zagadnął przejęty.
Igor przystanął niechętnie. Nie miał siły, a już tym bardziej ochoty na żadne rozmowy.
– Nie mam pojęcia.
– Nie chcę myśleć, co by to było, gdyby ogień się rozprzestrzenił…
– A tak tylko szlag nam trafił premierę! – podsumował dyrektor, patrząc na przesuwne drzwi, za którymi już od dawna było ciemno.
Jesień ledwo co zadomowiła się oficjalnie, ale już było jasne, że nie jest łaskawa i że żadnych odroczeń nie będzie.
– Niech się pan nie przejmuje – powiedział pokrzepiająco ochroniarz. – Przecież jest jeszcze jutrzejszy spektakl. Zagracie, jakby nic się nie stało.
Igor gapił się na sześćdziesięciolatka w czarnym uniformie, jakby miał do czynienia z dzieckiem, które niczego nie pojmuje.
– Panie Zbyszku, drugi raz nigdy nie jest pierwszym. I choćbyśmy stanęli na głowie, nigdy się takim nie stanie!
Ochroniarz splótł dłonie na wydatnym brzuchu i wzruszył bezradnie ramionami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę, ile czasu dyrektor spędził nad tym spektaklem. Przychodził pierwszy, wychodził ostatni, jeśli nie liczyć ochrony, rzecz jasna. Podobno zawsze taki był. Cały zespół teatru wiedział, że kiedy Igor Niesłony pracuje nad czymś nowym, nic innego nie jest ważne. I takiej postawy oczekiwał od innych, czego jednak wielu nie rozumiało.
Igor ruszył w stronę drzwi, które rozsunęły się niemal bezszelestnie.
Pan Zbyszek odprowadził szefa wzrokiem. Przecież najważniejsze, że nikomu nic się nie stało, pomyślał. Jednak Niesłony nie wyglądał na kogoś, komu ulżyło. Zajmowały go już zupełnie inne kwestie. Jak między innymi ta, gdzie wcisnąć w grafik dodatkowe przedstawienie, żeby niefortunna premierowa publiczność nie czuła się poszkodowana.
Szedł do samochodu, który zaparkował na końcu Bogusławskiego. W okolicznych pubach wciąż jeszcze siedzieli ludzie, śmiejąc się i popijając piwo. Dla większości z nich nic się nie wydarzyło – ot, chwilowe zamieszanie w budynku, do którego i tak nie zaglądali. Straż pożarna przyjechała i odjechała. Wciąż najważniejsze było to, że browar jest tani i niechrzczony, a dziewczyna z naprzeciwka uśmiecha się zachęcająco. Igor, stawiając kolejne kroki na pokrzywionych i popękanych płytach chodnika, myślał o tym, że zasadniczo powinien być zadowolony. Ostatecznie nikt nie ucierpiał, a on miał dostatecznie dużo czasu, by zaobserwować reakcję widowni. Jednak jego dusza perfekcjonisty, w chwili gdy rozległ się sygnał alarmowy i ktoś krzyknął zza kulis: „Pożar! Ludzie, pali się!”, nie przyjęła tego komunikatu do wiadomości. Chciał ryknąć na całą widownię: „Siedzieć! Przedstawienie jeszcze się nie skończyło! Musicie zobaczyć finał!”. Ale trwało to zaledwie sekundę, bo zaraz potem podano informację, że wykryto ogień, a on sam musiał koordynować ewakuację.
– Pożar na premierze! – mruknął pod nosem, wyjmując kluczyki z kieszeni skórzanej kurtki. – To mi się jeszcze nie zdarzyło!
Obok samochodu zobaczył jakąś postać. A raczej niewyraźną sylwetkę, bo do najbliższej latarni był kawałek, a i tak przepalała się w niej żarówka. Nie potrzebował jednak światła, by zauważyć, że ten ktoś, sądząc po wzroście mężczyzna, opiera się o jego SUV-a jak o swojego.
Igor poczuł, że spinają mu się wszystkie mięśnie. Choć nie był człowiekiem bojaźliwym, miał powody, by reagować nerwowo. Kilka lat temu dopadło go dwóch takich, niedaleko, pod kolejowym wiaduktem. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. I mimo że podał policji dokładne rysopisy, wciąż nie znaleziono sprawców. Najwyraźniej nie było już na co liczyć.
Wspomnienie sprawiło, że przełknął ślinę. Od tamtego momentu patrzył na świat zupełnie inaczej.
Teraz nieśpiesznie zbliżał się do auta, czując w gardle dudnienie serca. Gdy jednak w ciemnej dotąd bryle rozpoznał Cezarego, starego kumpla z zespołu, z ulgą wypuścił powietrze.
– Czyś ty oszalał? – zapytał. – Przez chwilę myślałem, że mój dentysta znów będzie miał co robić.
– Jesteś taki cholernie sprytny… – wycedził Cezary, zawieszając się przy każdym słowie.
Do uszu Igora dotarły słowa, do jego nozdrzy zaś znajoma ostra woń alkoholu.
– Tak myślisz, prawda? – odezwał się ponownie Cezary, chwytając go za ramiona.
Niesłony spojrzał prosto w niebieskie oczy.
– Próbowałem cię zrozumieć – stwierdził raczej, niż zapytał.
– Co ty możesz rozumieć, sukinsynu? – kolega chwycił go za klapy kurtki i potrząsnął.
Dość silnie, jak na jego stan i wątłą posturę.
Igor chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo przyjaciel zacisnął dłoń w pięść i wyprowadził cios prosto przed siebie. W twarz człowieka, za którego jeszcze rok temu gotów był ręczyć, a nawet oddać życie. Mimo że zawsze czuł się od niego gorszy, kochał go całym sercem.
Przed rokiem.
Igor syknął i złapał się za nos. Sądząc po znajomym tępym bólu, obawiał się, że być może znów został złamany, jednak kość wydawała się cała.
– Przesuń się! – odepchnął Cezarego i otworzył drzwiczki. A wsiadając, odwrócił się i oświadczył zimno: – Chyba nie sądzisz, że jesteś ode mnie lepszy? Nie po tym, w co próbowałeś mnie wpakować!
Ruszył z piskiem opon.
Cezary pozostał na środku chodnika.
Znieczulające działanie alkoholu zdawało się słabnąć. Znowu ten piekący ból w klatce piersiowej, pomyślał. Żarówka latarni za jego plecami wreszcie zgasła. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ale nie miał ochoty wracać do domu. Za dużo tam wspomnień. Jego trzypokojowe mieszkanie na drugim piętrze, w centrum miasta, opodal Wyspy Słodowej, kojarzyło mu się wyłącznie z wymyślnymi torturami.
I ze sporym kredytem.
– Jestem skończoną kretynką i nieuleczalnym tchórzem! – Marlena, owinięta kocem, opadła ciężko na kanapę w salonie siostry. – I nawet nie próbuj mnie przekonywać, że jest inaczej! – Ukryła twarz w dłoniach.
Rozpalona skóra na policzkach ocieplała jej chłodne palce.
Marta, jedenastoletnia siostrzenica, która właśnie oglądała talent show, wyczuła, że oglądany program niekoniecznie jest stosowny do sytuacji, i sięgnęła po pilota. Po czym troskliwie objęła ciotkę ramieniem.
– Kochanie, przynieś cioci chusteczki z łazienki – zwróciła się Elżbieta do córki.
– Nie, nie będę więcej płakać – zapewniła ją Marlena.
Elżbieta i Marta patrzyły na nią nieprzekonane. Ta pierwsza westchnęła i usiadła obok. Pogładziła Marlenę po plecach.
– Ja tam się cieszę – oświadczyła. – Przynajmniej nic ci się nie stało. Przecież wiesz, że w teatrze wybuchł pożar.
Marlena spojrzała na nią przez palce.
– Ogień szybko ugaszono. Nic by mi się nie stało. Ale naprawdę nie wiem, po kiego licha weszłam na stronę teatru i zaczęłam czytać opinie widzów. „Partia Miłości – chwyta za serce”! – wyrzuciła w powietrze.
– Wiem. Ale przecież ty sama…
Marlena zacisnęła wargi.
– Faktycznie, ciociu. To nie było mądre – podsumowała bezceremonialnie dziewczynka.
– Marta! – ofuknęła ją matka.
– Nie krzycz na dziecko. – Marlena przygarnęła siostrzenicę. – Przecież ma rację.
– Zabraniam wam tak mówić! – uniosła się Elżbieta. – Ty – zwróciła się do siostry – traktujesz świat bardzo zero-jedynkowo. A ja w nim widzę całą gamę szarości. Poza tym zachowujesz się, jakbyś jutro miała dokonać żywota. Jakby już nic więcej cię nie czekało! Mnie tam wcale nie dziwi, że w teatrze docenili twój dramatyczny talent!
Marlena wzruszyła ramionami.
– Ale to przecież komedia…
– Och, nieważne! – Zniecierpliwiona Elżbieta zamachała dłońmi w powietrzu. – Ogarnij się! A ty, młoda, myj się i spać!
– Mamo, muszę? – jęknęła jasnowłosa pannica. A kiedy okazało się, że negocjacje nie wchodzą w grę, wstała. – Co to za życie? – dodała naburmuszona. – Zawsze omija mnie najlepsze!
Kiedy zostały same, Elżbieta ujęła dłonie siostry.
– Wiem, o czym myślisz, ale to nie ma sensu! – powiedziała delikatnie, choć stanowczo. – Otworzę wino. Ty wprawdzie nie możesz, ale ja wypiję twoje zdrowie. Zadowolisz się herbatką z malinami. Zostaniesz dzisiaj u mnie na noc, ale pod warunkiem, że weźmiesz się w garść.
Ona zawsze wiedziała, jak wziąć mnie pod włos, pomyślała Marlena.
Propozycja zajęcia połowy łóżka, która zazwyczaj należała do szwagra, była kusząca. Dzięki Bogu, że Paweł, kierowca TIR-a, tak często bywa poza domem. Choć nie czuła się na siłach, by wziąć się w garść, była skłonna udawać tylko po to, aby poczuć w nocy przyjemne ciepło i usłyszeć kojący oddech siostry.
– No to dawaj tę herbatę! – rzuciła już nieco weselej, błogosławiąc w duchu swoje rzekome aktorskie zdolności.
Na coś się przydały, stwierdziła.
Igor dopiero teraz poczuł, jak opada na niego zmęczenie.
Otworzył drzwi do mieszkania i zdziwił się, że nie były zamknięte, bo Dorota zazwyczaj traktowała ich dom jak twierdzę.
W korytarzu paliło się światło. Na podłodze stały dwie walizki, a na nich leżał beżowy trencz.
– Jestem już! – zawołał. Głos wywołał w jego głowie nieprzyjemne wibracje, przez co opuchnięty już solidnie nos zabolał jeszcze bardziej.
Igor patrzył na bagaże i nie bardzo wiedział, o co chodzi. Po chwili usłyszał stukot obcasów. Nie lubił, jak Dorota chodziła po domu w butach, ale przestał już o to kruszyć kopie. Sam miał szereg przyzwyczajeń, z którymi próżno byłoby walczyć.
W przedpokoju pojawiły się smukłe nogi jego partnerki w eleganckich botkach. W swoim życiu napatrzył się wprawdzie na wiele kobiecych nóg, ale te Doroty były bezkonkurencyjne.
Podparła się pod boki i pokręciła głową.
– Nie ma co, ludzie cię kochają! – stwierdziła, zobaczywszy opuchniętą twarz.
– Ale jesteś czuła! Nie było cię w teatrze. Dlaczego? Niepokoiłem się. Co to za walizki?
– Owszem. Nie było mnie.
Zdjął buty i odwiesił kurtkę do szafy. Kilka pustych wieszaków zaczęło obijać się o siebie, wydając głuchy drewniany stukot.
– Dlaczego? Nie słyszałaś o pożarze?
Podeszła bliżej. Przypatrywała się jego nabrzmiałej i zaczerwienionej skórze.
– Właśnie dostałeś w twarz, a pewnie i tak najbardziej przejmujesz się tym, że ogień przerwał spektakl, prawda? Kto ci to zrobił?
Igor delikatnie dotknął nosa. Zrozumiał, że Dorota jest na coś wściekła.
– To już nieważne – odparł. – A owszem, przejmuję się tymi wszystkimi ludźmi, którzy wyszli z poczuciem niedosytu. To nie powinno mieć miejsca.
Dorota sięgnęła po płaszcz.
– Masz rację. Ja także wychodzę z takim poczuciem.
– Ale przecież… – zaczął Igor i urwał.
Wiedział, jaką podjęła decyzję.
Złapał się na tym, że chciał zareagować odruchowo, tak jak zazwyczaj reaguje się w takich sytuacjach. A przecież wcale nie zrobiło mu się przykro. Nie było mu nawet żal. Wiedział, że trochę czasu upłynie, zanim znów przyzwyczai się do mieszkania w pojedynkę, ale to jeszcze nie żaden dramat.
Patrzył, szukając w głowie odpowiednich słów. Miał przed sobą mądrą i bardzo ładną trzydziestosiedmioletnią kobietę, pracującą w dziale finansowym firmy ubezpieczeniowej, znającą dwa języki, włoski i angielski. Była dowcipna, dobra w łóżku i świetnie gotowała. I ambitna za trzech. Dwa razy w tygodniu trenowała tajski boks. Dużo czytała. Wiedział, że powinno być mu smutno. A nie było.
– Twoja rozpacz jest powalająca! – prychnęła zszokowana.
– Przepraszam… – Wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń.
Ale ona już sięgała po uchwyty walizek. Nie potrzebowała pocieszenia.
To sprawiło, że poczuł w sercu szacunek. Zdawał sobie sprawę, że nie doceniał jej tak, jak na to zasługiwała. Ale gdy drzwi się za nią zamknęły, wyjął z kieszeni spodni komórkę i wybrał numer Jowity.
Dzisiaj dała radę, ale brakowało jej tego czegoś. Uważał, że stać ją na więcej. I właśnie to zamierzał jej przekazać.
Adam wspinał się po schodach.
Stąpał ostrożnie, niemalże na palcach, bo właśnie mijał mieszkanie Zofii. Nie wiedział nawet, kiedy aż tak przyzwyczaił się do jej obecności w swoim życiu. Początkowo zastanawiał się, czy sąsiadka spędza cały swój wolny czas przy drzwiach, by wychwycić moment jego powrotu do domu. Traktował to jak niegroźne dziwactwo, później objaw samotności, aż wreszcie zaczął to doceniać. Nie dalej jak dziś rano wyobrażał sobie, że zdaje jej relację z powodzenia dzisiejszego wieczoru, a ona słucha go jak urzeczona, z zarumienionymi policzkami, wtrącając co jakiś czas: „Adamie, to niesamowite!”. Ale w tej chwili ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było znajome skrzypnięcie drzwi i zobaczenie Zofii w jednej z tych jej sukienek. Nigdy jeszcze nie widział jej w spodniach. Uważał, że to dziwne i zapewne nieszczególnie praktyczne, choć zapewne sporą część mężczyzn wprawiłoby w zachwyt.
Tyle że on nie był jak większość.
Minął na wdechu drzwi z numerem czwartym. Postawił stopę na stopniu, starając się, by obcas nie wydał najmniejszego stuknięcia, i już miał wypuścić powietrze, kiedy usłyszał chrzęst zamka i przeciągłe skrzypnięcie. A później, jeżeli mu się nie wydawało, bo wciąż stał odwrócony plecami, także brzęk kieliszków.
– Dobry wieczór, Adamie! – odezwała się Zofia uroczyście. – Domyślam się, że możesz czuć się wycieńczony dzisiejszymi wrażeniami, ale specjalnie kupiłam szampana, żeby uczcić twój sukces!
Odwracał się powoli. Jak na zwolnionym filmie. Zaschnięte wargi zwilżył językiem.
– Jak mam ci to powiedzieć? – zapytał szeptem, mimowolnie zaciskając pięści. – Wszystko na nic! – gruchnął, aż echo poniosło się po starej poniemieckiej klatce schodowej.
Ręce sąsiadki zadrżały. Taca, na której stały kieliszki i butelka, niebezpiecznie zachybotała się, zadzwoniło szkło.
– Ale jak to? O czym ty mówisz?
Zszedł ze stopnia i wyciągnął dłoń po butelkę. Zdjął złotko, które złośliwie rwało się na małe kawałeczki. Podważył korek, który wystrzelił z hukiem, uderzając w poszarzały sufit. Piana polała się obficie, mocząc i palce Adama, i betonową posadzkę.
Mimo że Zofia nie wiedziała, o co chodzi, odruchowo podstawiła kieliszki. Patrzyła na Adama, na jego ściągnięte brwi. Zmartwioną twarz, zwykle tak bardzo zamyśloną. Wyglądał tak elegancko w tym garniturze; takim lubiła go najbardziej.
Adam usiadł na schodach i wychylił kieliszek. Kiedy alkohol, przyjemnie musując, ześlizgnął się po gardle, pomyślał, że jest gorzki. Nigdy dotąd nie pił gorzkiego szampana.
Sąsiadka zrobiła to samo, ale nie poczuła smaku. Była zakłopotana. Nie wiedziała, jak poprowadzić rozmowę.
– A wiesz, właśnie mówili w radiu, że jakiś szaleniec w centrum szedł środkiem skrzyżowania. Między samochodami! I zatrzymywał tramwaje! Kompletnie sparaliżował ruch. Pewnie jakiś wariat, albo… – zawiesiła głos. – …musiało mu się przytrafić coś naprawdę paskudnego.
Adam spojrzał prosto w jej duże, sarnie oczy. A potem sięgnął ponownie po butelkę i w milczeniu uzupełnił kieliszek.