- W empik go
Wysadzony z siodła - ebook
Wysadzony z siodła - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Panie, panie!… Daj pan pokój!… Tu za-płytko: kataru pan tylko dostaniesz – wołał przewoźnik, powstając nagle z miejsca, gdzie leżał był na bulwarze.
W odpowiedzi na jego słowa dał się słyszeć plusk fali Wisty, w którą się rzucił jakiś człowiek.
– Żeby cię choroba!–zaklął przewoźnik, i zaczął się S2ybko rozbierać, nie spuszczając z oka tej przestrzeni rzeki, w której zniknął nagle samobójca.
Noc była księżycowa, widna,lecz zimna,prawie przejmująca do kości, ponieważ to już było pod koniec października; nic dziwnego zatem, iż przewoźnikowi wyrwały się słowa zaklęcia w chwili, kiedy mu przyszła dziwna myśl do głowy-pośpieszyć tonącemu na ratunek. Pomimo to, rozebrał się szybko do naga, aby mu koszula nawet nie zawadzała, i rzucił się w Wisie, krzyknąwszy ochrypłym, lecz donośnym głosem w stronę jednego z szynków Solca:
– „Józef!…. Antek!…. Bywaj!…”
Po niejakim czasie nad brzegiem rzeki znalazło się kilku mężczyzn, jak z miny i ubrania widać było, równie przewoźników, którzy, napróżno szukając przez chwilę oczyma kolegi, zawołali następnie prawie razem:
– Olek! Czy to ty?
– Toć!–odpowiedział im głos z powierzchni fal, o jakie kilkanaście juz sążni od brzegu.
I zobaczyli głowę towarzysza, która, w bladem świetle smug księżyca, to unosiła się nad powierzchnią wody, to znowu pod nią ginęła.
– Cóż ty, psiaraać?! Pchły na sobie gubisz po nocy, czy co?! – zawołał jeden.
– Głupiś – odpowiedział tamten – pasażer chlusnął do wody! Dawaj łódkę!
– Także ci robota, po nocy się chlapać w wodzie za jakimś niedowiarkiem, co może i tej zmokłej koszuli nie wart – mruczał któryś z czerech łobuzów, kierujących się jednak w stronę łodzi, stojących nieopodal na kotwicy.
Po chwili łódź spłynęła w dół rzeki, ą z niej odezwał się głos:
– Ino go na bystrz nie puść", to mu zajedziem drogę!
Tymczasem na bulwar, mimo spóźnionej pory, zbiegła się gromadka ludzi, zwabiona nawoływaniem się przewoźników. Po chwilowej, zgiełkliwej wymianie zapytań i odpowiedzi nastąpiła grobowa cisza. Wszyscy stali w milczeniu, z wyciągniętemi głowami, z oczami utkwionemi w ciemny punkt na stalowo świetlnej fali rzeki, gdzie rozgrywał się tajemniczy dramat. Nikt nie śmiał przerwać ciszy, nie tylko głosem, ale nawet silniejszym oddechem. I z całego życia słychać było na Solcu tylko głuche tętno ruchu nocnego Warszawy, który zdaleka przypominał ponury huk morza,–i miarowe, ciężkie stąpanie stójkowego, który powoli kroczył w stronę wypadku.
Naraz łódź się zatrzymała na fali, Widocz-nem było, iż przewoźnicy natrafili na ciało samobójcy, którego prąd nie zdążył jeszcze porwać.
Wszyscy wstrzymali oddech i czekali, co powiedzą przewoźnicy.
Długa była chwila szamotania się tych kilku ludzi, stuku ich ciężkich butów o dno lodzi, lecz nareszcie odezwał się glos:
_ „A to ci jesiotr ciężki” – i łódź zaczęła zbliżać się do brzegu.
Kiedy topielca wyniesiono już na ląd, powstała żwawa dyskusja, jak go ratowad, czy go ratować i gdzie? Jedni proponowali zanieść go do szynku pobliskiego, inni byli zdania, że należy posłać po dorożkę i odwieść go do szpitala, stójkowy zaś przemawiał za cyrkułem. Olek tylko, który mu pierwszy rzucił się z pomocą, nie zabierał wcale głosu, gdyż, szczękając z zimna zębami, nie był w stanie przemówić słowa, wymówić nawet swego nazwiska na żądanie stójkowego. Zanim dorożkę któś sprowadził, zaczęto jednak trochę ratować topielca na miejscu. Przy rozpinaniu ubrania domacano się pasa skórzanego, widocznie trzosu, na jego brzuchu. To wywołało sensację. Każdy chciał być pierwszym w niesieniu pomocy, a zwłaszcza w przewiezieniu go do miasta. Ostatecznie pojechał z nim stójkowy i Olek, trzęsący się z zimna i niezmiernego wysiłku; inni polecieli za dorożką pieszo.
W cyrkule, po daniu mu pierwszej pomocy, zrewidowaniu ubrania i zatrzymaniu rzeczy wraz z trzosem, spisano protokół, w którym samobójca figurował, jako Ernest Załogowski, i na pół żywy odwieziony został do szpitala Dzieciątka Jezus.
Chorował długo, parę tygodni; przez kilka nawet dni lekarze nie rokowali nadziei życia – i córce, która, dowiedziawszy się o zamachu samobójczym z Kurjera, przychodziła go odwiedzać w szpitalu, dawali do zrozumienia, iż prawdopodobnie nic z kuracji nie będzie. Wszystko było zaatakowane: mózg, kiszki i płuca. W gorączce majaczył i wciąż mówił:
– Zośka!!! Co?!…. Ona – Zośka?!…. Czy mnie uszy nie mylą?…. „Zośka! powiedz temu dut-kowi, żeby się wynosił!” Brr!…. Ja nie mam córki!…. Wyrzućcie ją!…. Jestem Załogowski – herbu Odmieńczyk–i mam córkę Zofję!…. Proszę się nie zapominać!…. Przedemną lasy i góry drżałyl.. Wyrzućcie ją!…."
Lecz ostatecznie, organizacja zdrowa jeszcze i silna wzięła górę nad wszystkiemi komplikacjami. Kiedy przyszedł o tyle już do siebie, że miał świadomość wypadków i rzeczy, zaczął się rozpytywać siostry miłosierdzia o szczegóły: kto i jak go wyratował, kto go tu przywiózł, kto się nim opiekował, co się stało z pieniędzmi, które miał na sobie w trzosie?–W rozmowie, pomiędzy innemi, siostra miłosierdzia powiedziała mu, iż go wciąż odwiedza córka i pewnie nawet lada chwila nadejdzie…
_ Ja nie mam córki!…. Nie puszczajcie jej do mnie! – krzyknął krzykiem zranionej śmiertelnie duszy, i, nagle osłabiony, opadł bezwładnie na łóżko. Od tej pory, nie rozmawiał z nikim, nie chciał patrzeć na nikogo i nie widział też nikogo. W takiem szamotaniu przemęczył się kilka dni jeszcze, ulegając namowie lekarza, który obawiał się recydywy choroby mózgu. Z każdym dniem jednak niecierpliwił się coraz bardziej, coraz widoczniej, coraz głośniej. W miarę przybywania sił fizycznych przybierała w nim energją człowieka, który, nie przyzwyczajony do bezczynności, ani też do kontemplacyjnego życia, nie mógł siedzieć, czy leżeć bez żadnego zajęcia.
Był to mężczyzna jakich czterdziestu kilku lat. Typ pospolitego szlachcica. Wzrostu dobrego, barczysty, dość jeszcze zgrabny, zwłaszcza iż, wskutek choroby, stracił na tuszy, energiczny, a raczej popędliwy w ruchach. Głowę miał okrągłą, twarz bez rysów, niewyraźną, oczy jasno niebieskie, prawie szare, duże, wyłupiaste i szeroko rozstawione, które patrzą wprawdzie, lecz nie widzą; włosy jasno-blond, krótko strzyżone, lecz już wytarte nad czołem beczkowato wypukłem, które przez to wydawało się większem i bardziej inteligientnem, niż było, – i wreszcie charakterystyczno wąsy szlachcica polskiego, które całej twarzy nadają znamię pewnej dzielności i buty, choćby ich w duszy nie było. Poza tem żadnego wyrazu, nic, coby zdradzało jakąś energiję szczególną, jakiś charakter wyjątkowy, chyba dość" częste kurczenie mięśni nad oczami, które usiłowały ściągać się ku podstawie nosa, co jednak udawało im się z trudem i w niewielkim tylko stopniu.
Kiedy był już o tyle zdrów, że mógł opuścić szpital, zaczął w ruchach zdradzać większy jeszcze, niż zwykle, niepokój. Mówił wciąż do siebie, zżymał się i zaciskał to jedne, to drugą pięść nerwowo. Przed samem pójściem do kancelarji, dla uiszczenia należności za szpital i odebrania rzeczy, zwróconych przez cyrkuł, wyrwały mu się na głos słowa:
– Cieżyński zda mi rachunek ze wszystkiego! Poczekaj opiekunie!…
I wkrótce potem kazał sobie sprowadzić dorożkę i zawieść się wprost na Nowolipie pod N-er 9. W drodze przypatrywał się ciekawie murom stolicy; wychylał się z dorożki, rozglądał się na wszystkie strony, kiwał głową, jak gdyby chciał witać" po przyjacielsku gmachy i ludzi, i mówić:
_ „Więc to wy nareszcie!… Jak się macie, po tylu latach!”
Kiedy jednak dorożkarz zatrzymał się przed wskazanym numerem, chwilowy spokój znikł z jego twarzy. Zachmurzył się, zmarszczył, minę czupurnie nastroszył. Czuć było, że jakiś wielki ból zatargał nagle jego wnętrznościami. Wysiadł ostro z dorożki, zapłacił za kurs snać po pańsku, gdyż mu się' dorożkarz ukłonił nisko, i wszedł w bramę domu szybko, jak gdyby długa choroba sił jego nie nadwerężyła wcale. Po ruchach widać było, iż motyw dramatu, który w tej chwili rozgrywał się w jego duszy, niebawem rozwinie się w silną akcję, a może i skończy tragiedją.
W bramie, na ciężkich drzwiach dębowych, prowadzących do mieszkania parterowego, zobaczył dużą metalową tablicę, a na niej napis ze świecących żółtych liter:
JAN CIEŻYŃSKI Adwokat przysięgły.
Przyjmuje od 5–7 po południu,
Nie pytając o drogę, wszedł kilka stopni po schodach i ostro pociągnął za rączkę porcelanową dzwonka.
Po chwili drzwi się otworzyły i w nich ukazał się służący, sztywny, 2imny, wygolony, we fraku i białym krawacie.
– Czy pan Cieżyński w domu?
– Jest, ale zajęty.
– Powiedz, że któś zdaleka do niego przyjechał.
– Jak godność pańska?
Tu szlachcic, po chwilowem wahaniu się jak gdyby się nagle zawstydził swego nazwiska odpowiedział mniej butnie: „Załogowski”.
Służący spojrzał na niego ciekawie, z uśmiechem wprawdzie nieznacznym, lecz wyraźnie szyderczym, i, wprowadziwszy go do dużego gabinetu, który stanowił kancelarję adwokata, poszedł zameldować. Jeszcze Za-łogowski niezdążył rozejrzeć się po pokoju, a lokaj już wrócił i głosem monotonnym wypowiedział:
– Pan mecenas bardzo zajęty w tej chwili, ale prosi, aby pan był łaskaw zaczekać.
– Dobrze! – rzucił sucho Załogowski za odchodzącym lokajem, i, usiadłszy na krzesełku, przy biurku, zaczął się rozglądać bezmyślnie po pracowni „mecenasa”.
Był to gabinet prawnika, którego dusza filisterska przezierała z każdego przedmiotu, z każdego szczegółu umeblowania i urządzenia
Oświetlenie słabe, ile go jedno okno od podwórza, zasłonięte firanką muślinową i okrajane z dwóch stron festonami ciężkiej kotary z czerwonego aksamitu, dać mogło, padało tylko na wielkie biurko ministerjalne stojące bokiem tuż pod oknem; reszta ginęła w pomroce półcienia. Czuć było, że człowiek tu nie żyje życiem naturalnem: gdyby nawet chciał, brak by mu było światła, brak powietrza. Umeblowanie hotelowe: imitacja przepychu, imitacja sztuki, imitacja smaku. Sześć krzeseł wyściełanych, czerwonym Utrechtem krytych, stało rzędem pod jedną ścianą, a kanapka od garnituru i dwa fotele, również Utrechtem kryte, pod drugą. Stół mahoniowy przed kanapką przykryty był ażurową, lnianą serwetą, a na nim leżały albumy z fotografiami, albumy widoków miejsc kąpielowych, kilkanaście numerów pism ilustrowanych i humorystycznych, cały stos „Gazety Sądowej” z nieporozcinanemi kartkami i duża patera metalowa, naśladująca średnie wieki, pełna biletów wizytowych. W czterech rogach pokoju filarki malowane na heban, na których stały małe,.nędzne, gipsowe popiersia Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Szopę na. Przy drzwiach, prowadzących do salonu, za taboretem drewnianym przed biurkiem–kąsa ogniotrwała, a na niej wazon z matowego szkła malowanego, z bukietem sztucznych kwiatów. Z boku i po drugiej stronie biurka dwa krzesła amerykańskie dla klijen-tów. Przy drzwiach, prowadzących do stołowego pokoju, wielka szafa oszklona z książkami przeważnie prawniczemi. Na jednej Ścianie wielki obraz, obramowany wąską listwą złoconą, bohomaz czarny, popękany, świecący się od werniksu, mający przedstawiać scenę „Kuszenia Chrystusa”– nędznie podrobiona szkoła bolońska, którą Polska jest zawalona. Pozostałe trzy ściany barwiły się olejodruka-mi: więc wisiał tu ohydny portret Sobieskiego, krzykliwe kopije Matejki, blade naśladownictwa Siemiradzkiego, neapolitańczyk Richtera, niemiecki artyzm wylizany i sentymentalny, i duża fotografija grupy studentów prawa, kończących wydział w 1866 roku. Na biurku, zarzuconem aktami w szarych okładkach–cały sklep galanteryjny w lichym gatunku. Wysoka lampa na postumencie z porcelany, szkaradnie malowanej, lichtarze metalowe, naśladujące grubo tureckie wyroby cyzelowane, wielki kałamarz w drewnianej rzeźbionej oprawie, jakieś dziwaczne obsadki do piór, pretensjonalne pieczątki z malachitu, jawy i alabastru, nóż do rozcinama papieru z rączką, przedstawiającą głowę i nagie popiersie kobiety, figurki porcelanowe w erotycznych pozach, naśladujące saską porcelanę, duży zegar umieszczony w wiatraku metalowym, popielniczka fajansowa, na dnie której widać było wypukłe nogi kobiety odkrytej do połowy ud, duże pudełko z papierosami, wyobrażające oprawną książkę, pudełko z papierem listowym, na wierzchu którego chromo-litografija przedstawiała kobietę, przebraną za majtka, zawieszoną z cyniczną lubieżnością na linach masztu okrętowego, piękna teka czarna, skórzana, ze srebrnym zameczkiem,– obok kodeks; na przodzie biurka szeroka podkładka z czerwonej bibuły, a na niej zaczęty list, tom powieści Sienkiewicza i najświeższy numer „Kurjera Porannego”.
Załogowski siedział z boku biurka, zapatrzony machinalnie w okno, przez które światło wprost padało mu na twarz. Był blady, zmęczony, bezwładny. Od czasu "do czasu przypatrywał się bezmyślnie jakiemuś drobiazgowi, lub też bębnił palcami po mahoniowej listwie biurka. Z salonu dochodziły go niekiedy urywane słowa konferencji prawniczej, cicho, dyskretnie prowadzonej pomiędzy adwokatem a kobietą, jak to po głosie się dorozumiewał. Naraz rozmowa ustala i usłyszał za sobą trzask drzwi, prowadzących widocznie wprost z salonu do przedpokoju, a potem słodki głos adwokata:
– „Padam do nóg pani dobrodziejce”.
Za chwilę temi samemi drzwiami, co Załogowski, wszedł cichutko do gabinetu Cieżyń-ski. Załogowski drgnął, zmarszczył brwi, porwał się z krzesła i szybko odwrócił się twarzą ku drzwiom. Oczom jego ukazał się człowiek niewielkiego wzrostu, szatyn, łysawy, z szerokiem czołem, z twarzą spiczasto ściętą ku dołowi, przypominającą głowę lisa, bez wąsów, z ciemnemi faworytami, symetrycznie spadającemi w długich językach po obydwóch stronach brody starannie wygolonej,–z czarnemi oczami, przenikliwie zezującemi nawew-nątrz.
Posuwał się powoli, cicho, z wyciągniętemi napół rękami, i, nie czekając, zaczął pierwszy tonem pełnym słodyczy i wymuszonej czułości:
– Ernest'… Kochanego kolegę!… Mój Boże!… Po tylu latachl… Nareszcie…
– A tak: nareszcie!… jestem!–odpowiedział Załogowski sucho, opryskliwie, nie śpiesząc się z podaniem ręki.
– Jakto!…. Czyżby kolega nie chciał się ze mną przywitać?…
__ phi!…, Moge, jeżeli o to chodzi; ale…
– Ale co?
– Ale z przymusem–odparł cierpko.
– Kolega chce mnie obrazić: rozumiem; wkrótce jednak pokaże się… iż nie zasłużyłem sobie niczem na to, ete, lekceważące zachowanie się kolegi, dla którego zrobiłem wszystko, co mogłem–mówił z udanym spokojem Ciężyński.
– Być może – odparł porywczo Załogowski–ale rachunki pomiędzy nami niejasne!
– tylko nie tak prędko… Festina lente!… śpieszmy się powoli!-. Jak widzę, gorącego temperamentu kolegi nie ochłodził mróz Bałkanów.
– Ani woda Wisły, w której się przez wasze gospodarstwo chciałem utopić!
– Wiem..
– A to skąd?
– Z „Kurjerka”. Poszedłem zaraz, ponieważ uważałem sobie to za miły obowiązek, odwiedzić kolegę w szpitalu, i chodziłem dotąd, dopóki zakonnica nie zamknęła drzwi przedemną i przed córką kochanego…
– Nie mam córki!…. Proszę tego wyrazu nie wymawiać przedemną – zawołał stanowczo, przyczem… machnął tak silnie ręką przed nosem Cieźyńskiego, jak gdyby chciał mu usta nią zamknąć naprawdę.
– Rozumiem: kolega poznał rzecz całą zaraz na wstępie, i stąd dramat!…. Rozumiem; lecz dlaczego nie mielibyśmy o faktach mówić spokojnie. Być może zresztą, iz fakty okażą się w lepszem świetle, niż się koledze pierwotnie zdawało…
– Kpiny, czy co?'… Córka… tfu'… łajdaczka! a z majątku… figa!
– Pfe? któż tak rzeczy bierze?… Przedewszystkiem, i co do jednego, i codo drugiego, kolega przesadza pod wpływem pierwszego wrażenia. Powoli wyprowadzę kochanego kolegę z podwójnego błędu. Lecz musimy się do dzieła zabrać spokojnie. Troche zimnej wody…
– Miałem jej dosyć!…. Głupstwo mówie!…. Za-mało, kiedy jakiś dureń mógł mnie z niej wyciągnąć za włosy!…. Bodaj mu ręka uschła'
– Ależ spokojnie!…. Niech kolega siada, oo, tu, tak, natem krześle–mówił Cieżyński wolno, i posadził Załogowskiego prawie gwałtem na krześle, przy biurku, wprost okna, sam zaś zajął swoje zwykłe miejsce na taborecie przy oknie.
Nastąpiła chwila milczenia. Załogowski, blady, ze zmarszczonem czołem, patrzył ponuro w lśniącą krawędź biurka; Cieżyński, rumiany, z przekrwionemi nieco policzkami, jak to się często zdarza u ludzi nadużywających alkoholu, zapatrzony przed siebie w przestrzeń porządkował myśli w głowie, pociągając prawą ręką po lewym bokobrodzie, przyczem lekko przechylał głowę na lewą stronę, co mu nadawało pozór człowieka, zasłuchanego w jakiś głos tajemniczy, płynący z góry.
– A więc–przerwał adwokat pierwszy – ad rem, i to do rzeczy najważniejszej. Jestem człowiekiem–sam przecież mam już troje podrastających dzieci – rozumiem przeto doskonale jak głęboko, jak boleśnie musiało zostać zranione serca ojca, który, po kilkunastu latach rozłąki z rodziną, dowiaduje się na samym wstępie, iż jego córka, ete, nie koniecznie dobrze się pokierowała.
Załogowski zmarszczył czoło jeszcze mocniej i wyprostował się nagle na krześle, jak gdyby go jakaś niewidzialna siła nożem przejechała po krzyżu.
– Rozumiem–ciągnął Cieżyński, z odcieniem sztucznego smutku w głosie–rozumiem doskonale; lecz, mój Boże! w życiu trzeba być na wszystko przygotowanym…. Piorun, ete, może paść z pogodnego nieba…
A ja tak to dziecko kochałem… tak do niego tęskniłem–mówił, jakby do siebie, Załogowski z odcieniem rzewnej skargi, nie słysząc prawie słów adwokata.
– Cóz kolega chcesz?…. Biedna dziewczyna, zdala od dobroczynnych wpływów ogniska rodzinnego, bez matki, bez ojca, bez czułej opieki prawie od kolebki.,.
– Jakto bez opieki?!…. A wy?… A siostra mojej żony?… A twój ojciec?… A ty?!…
– Kochany kolega zechce nie zapominać, iż siostra jego nieboszczki Łony, zaraz po rozłączeniu się, ze swoim męłem, jak to zresztą pisałem, odesłała nam Zochnę do domu, a ś… p… ojciec mój uznał za stosowne oddać ją bezzwłocznie na pensję, czemu z uwagi, iż podówczas był już wdowcem, dziwić się nie można.
_ Tak: lecz ty, przyjaciel, kolega ze szkolnej ławy?…-.
__ ja?„ Ja?…. Ja nie mogłem, ede, mieć wpływu… Cóż zresztą miałem robić – bąkał Cieżyński, pociągając lewą ręką po prawym bokobrodzie, przyczem, jako uzupełnienie skomplikowanego odruchu, przechylił głowę na prawą stronę, tak, że przez to samo już uniknął groźnego spojrzenia Załogow-
Skiego
Jakto co miałeś robić?!…. Kpisz, czy o drogę pytasz?!–Do kroćset dyjabłów! mogłeś był chociaż zająć się wynalezieniem jakiejś porządnej opiekunki! Byłeś już przecie żonaty; rozporządzałeś mojemi pieniędzmi, całym majątkiem!….
– Kochany kolega zechce uwzględnić, ie opiekunka za pieniądze, choćby największe, jest tylko opiekunką za pieniądze, które nie zastąpią tej serdecznej nici, jaka wiąże matkę z dzieckiem. Zresztą częstokroć i dobroczynny wpływ matki okazuje się za słabym, powiedziałbym żadnym, jeżeli dziewczyna, przepraszam! panna, wchodzi w zaraniu życia na pochyłą drogę już, ete, z temperamentu…
– Jakto z temperamentu?… Nie rozumiem…
– Jest to najświeższy termin naukowy, którym filozofowie dzisiejsi określają całokształt natury danego osobnika, a stąd jego charakter, logikę jego postępowania.
– Ach! Cóż mnie może obchodzić wasza filozofija! Ja wiem tylko tyle, że wam oddałem dziecko pod opiekę, a wyście się z niej wywiązali haniebnie – wyrzucił z siebie jednem tchem Załogowski, uderzając przytem pięścią w stół.
Cieżyński, nie śmiąc przerywać, znowu przechylił głowę na bok, na prawą, stronę, i zaczął delikatnie pociągać palcami lewej ręki po prawym bokobrodzie, przyczem zrobił zeza tak silnego, że, kiedy prawe jego oko było zwrócone wprost do okna, lewem przypatrywał się porcelanowej figurce nagiej kobiety na popielniczce. Widocznie był zmieszany: nie umiał się bronić.
– Może mi powiesz – krzyczał, zapalając się Załogowski–że to nie twoja wina?!
– Ja… Ja… Ja… ete, nie jestem niczemu winien. Bóg świadkiem!….
– Nieprawda!…. Tyś przecie do kroćset djabłów był ostatecznie opiekunem!…. Do ciebie należało wybić jej ten świński teatr z głowy!…. Tyś winien, że ona zastała…
– Pfe!…. tak źle przecie nie jest! – odparł słodziutkim, lecz przekonywającym tonem Cieżyński, przychodząc do równowagi umysłowej.
– Jak to?!
– Przedewszystkiem, jest ona aktorką…
– Aktorka!…, aktorka!…, co mi to za gadanie!…. Alboż to nie słyszałem u niej sam, na własne uszy! jak ją jakiś dureń nazywał Zośką! Zresztą widziałem to po minie stróża, który mnie do jej mieszkania prowadził. Tak jest, nie inaczej, i tyś temu winien!…. Pisałem do ciebie list za listem, abyś ją odwiódł od tego kroku, który mogł ją zaprowadzić na drogę hańby!
– Wszakżeż kochany kolega do niej wprost pisywał i sam jej listownie zabraniał, a jednak to nie pomogło.
– Tak, ale żywe słowo więcej znaczy niż pisane! Powinieneś był przemówić do jej serca, wzbudzić w niej ambicję szlachetną, poczucie godności, szacunek dla nazwiska, którego iaden Załogowski nie splamili
– Sam nosiłem jej listy kochanego kolegi i odczytywałem odpowiednie ustępy; lecz wszystko już było, ete, spóźnione. Rzeczy się tak złożyły, iż prawie innej drogi wyjścia nie miała.
– Jakto!…. Czyż, pozbawiona majątku, nie mogła była zostać szwaczką, guwernantką, zakonnicą, czem chcesz zresztą, byle nie komedjantką?
– Zakony zniesione – mówił zwolna Cie-źyński, gładząc się po lewym bokobrodzie i patrząc jednem okiem na Załogowskiego – zaś los szwaczki w naszem społeczeństwie nie jest do pozazdroszczenia i nie chroni od upadku moralnego, a guwernantką zostać nie mogła, gdyż nia miała patentu rządowego. Wszakże prywatnej nawet pensji nie skończyła.
– Nie skończyła?…. Pisałeś mi przecie, ze była już w piątej klasie!
– Tak, ale z piątej właśnie uciekła… chciałem powiedzieć…
– Co?!… Uciekła?!
– Tak jest: opuściła pensję. Nie pisałem o tym szczególe do kochanego kolegi, aby jego serca nie ranić…
– Uciekła!…. Uciekła!–powtarzał Załogowski z goryczą i wyrazem przygnębienia, lecz potem zapytał porywczo: – A może Jej tam dokuczali? Może ją głodzili?
– Chowaj Boże!…. Pensja panny Brześkiewicz odpowiadała pod każdym względem wszelkim wymaganiom racjonalnej pedagogiki i usprawiedliwiała renomę, jaką się cieszyła w całym kraju. Jakkolwiek więc sam wybrałem dla niej tę pensję z pomiędzy tylu innych, to jednak nie robię sobie z tego powodu żadnych, ete, wyrzutów: lepiej umieszczoną być nie mogła. Zresztą, temperament jest w stanie wydostać się z więzów klasztornej nawet klauzuli.
– Uciekła!…. Uciekła!…. Ale gdzie?…. Po co?…. Na co?! –mówił Załogowski, nie słuchając faryzeuszowskich słów Cieźyńskiego.
– Kochany kolega zechce sobie przypomnieć, że podówczas miała osiemnaście lat:
fizycznie była już prawie dojrzałą, a z książek i romansów wiedziała pewnie wszystko… Temperament wziął górę nad rozumem jeszcze niedojrzałym…. Musiała uciekać z pensji, aby nie dać zgorszenia koleżankom…
– Nie rozumiem! Mów jaśniej!
– Kochany kolega przypomina sobie zapewne jeden z moich listów–ciągnął spokojnie na pozór Cieźyński–w którym donosiłem, iż rok ten rozchodami przewyższał wszystkie inne, z powodu kosztownej kuracji jegocórki…
– Tak, pisałeś mi, iż była chorą na tyfus, potem na blednicę, i że musiałeś ją wywieść do jakiegoś Nałęczowa…
– W rzeczywistości było inaczej: wy więzłem ją do małej wioski pod Nałęczowem, gdzie, ukryta przed niedyskretnemi oczyma i złosliwemi, ete, językami, odbyła słabość.
– Moja córka?!
– Tak jest.
– Więc ją któś uwiódł?!….
– Tak.
– Kto?!
Ja… Ja… Ja nie wiem…
Jakto nie wiesz?! I cóż-ęś ty za opie – kun?!…. Ale to me prawda!… Ty wiesz! Ty musisz wiedzieć. Mów-kto?
– Nie wiem!
– Daj słowo honoru!
– Słowo honoru?…. Nie daje się, ete, słowa honoru w rzeczach tak drażliwej natury…
– A widzisz, że wiesz, tylko nie chcesz powiedzieć!!
– Nie moge, ete, zdradzić tajemnicy panny Zofii–odparł Cieżyński, spuszczając oczy.
– I miała dziecko?!
– Tak jest.
– Ze swojem, z mojem nazwiskiem?!
– Drogą wielkich wysiłków i kosztów zdołaliśmy utaić wszystko. Dziecko pod innem nazwiskiem, zostało oddane do szpitala Dzieciątka Jezus.
– Do domu podrzutków?!…. Krew krwi mojej?!….
– Tak jest – odpowiedział Cieżyński, gładząc się po prawym bokobrodzie, przyczem, dla uniknięcia wzroku Załogowskiego, odwrócił głowę na bok.
– I ona to przeżyła?!
– Cóż miała zrobić?…. Niezłomne wymagania konwenansu…
– A jeżeli dziecko będzie chciało kiedyś dochodzić praw do nazwiska?….
– Nie ma obawy: umarło w kilka tygodni po umieszczeniu w szpitalu.
_ Ziemio rozstąp się pod memi nogami!… Co za hańba!…. Nie!…. Ja tego nie przeżyję…! Zabiję ją, ciebie, siebie – ryknął Załogowski, i, porwawszy się z krzesła, przyskoczył z pięściami do Cieżyńskiego.
W tej chwili drzwi się otworzyły od przedpokoju i na progu stanął służący.
– Czego chcesz–spytał Cieżyński, nie ruszając się z miejsca.
– Pani prosi pana mecenasa.
– Zaraz – odpowiedział mecenas, dając równocześnie służącemu znak ręką, aby wyszedł.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Załogowski, skamieniały w bólu, stał na środku pokoju, z głową ponuro sposzczoną na dół, z brwiami nerwowo ściągniętemi ku osadzie nosa, z oczami tępo utkwionemi w jakiś świecący przedmiot na biurku, z pięściami silnie zacisniętemi, jakby do walki, którą wyzwał, a której jednak nie miał siły, czy odwagi prowadzić. Cieżyński, nie patrząc na niego, gładził sobie miękko bokobrody, naprzemian: to jedną, to drugą ręką, i gryzł z odruchową bezmyślnością dolną wargę, przyczem pokazywał cały rząd białych, szerokich zębów górnej szczęki, co było oznaką pewnego zaniepokojenia z jego strony. Z sąsiedniej jadalni doleciał odgłos zegara, który dźwięcznie, powoli bit dziesiątą godzinę. Równocześnie z ostatniemi uderzeniem Cieżyński wstał cichutko z krzesła, i, przysuwając się ostrożnie do Załogowskiego, rzekł prawie spokojnie, tonem słodkim, a zarazem obłudnie smutnym:
– Kolega wybaczy, że na chwilę zostawię go samego z jego myślami… Potrzebuję parę stów pomówić z żoną. Za pół minuty będę z powrotem… Może kolega zechce usiąść tymczasem.
Załogowski, przebudzony z odrętwienia, spojrzał groźnie za odchodzącym CieŻyńskim, lecz w chwili, kiedy ten zamykał drzwi jadalni za sobą, jęknął boleśnie całą piersią, i, odrzuciwszy w tył głowę, padł bezwładnie na fotel przy okrągłym stole przed kanapą. Cała jego chwilowa zdolność do działania, do czynu, zginęła odrazu, ustępując miejsca refleksji bezprzedmiotowej. Oczy miał zamknięte; był blady; czoło mu się jednak pomału rozfałdo-wywało i cala twarz pod wpływem ogólnego zmęczenia zaczęła nabierać wyrazu rezygnacji, prawie apatji.
Widać było, że siły fizyczne i moralne wyczerpują się, a w duszy, po całym pierwotnym bólu, gniewie, dramacie, po całej burzy natężonych uczuć, nastaje pomroka czczego, bezwrażliwego przygnębienia. Temperament na krótką metę… poderwany już kilkotygodniową chorobą i gorzkiemi refleksjami nad nieudaną próbą samobójstwa, zużył się w porywczych słowach. Po gwałtownym, nadmiernym wybuchu, nastąpiło odczulenie nerwów, któremi w tej chwili może już żadne wrażenie, żaden cios, nie byłyby w stanie zatargać. Przeciągnięta struna wrażliwości przestała drgać zdolna, co najwyżej, zamiast dźwięków jędrnych, choć przykrych, wydawać pusty szmer.
I Załogowski stracił wolę, a z nią pobudki akcji. To też, kiedy Cieżyński wrócił po kilku minutach do gabinetu, zobaczył przed sobą na fotelu napół leżącego, bladego, zmęczonego, lecz spokojnego szlachcica, który zrezygnowany na wszystko, może przystąpić do formalnego załatwienia sprawy.
– Przepraszam kochanego kolegę – zagaił Cieżyński, z całą obłudą człowieka, przygotowanego na wszystko, siadając na fotelu z drugiej strony stołu – żem mu pozwolił dłużej, niż myślałem, czekać na siebie. Było w tem zresztą trochę również i wyrachowania psychologa. W bezwzględnej ciszy i w samotności łatwiej jest przyjść do pożądanej równowag, po nadmiernem wrażeniu, zwłaszcza niemiłej natury. Czas jest i będzie zawsze naj lepszym lekarzem na rany duszy i serca. To tez, jakkolwiek rozumiem doskonale, odczuwam do głębi świętą boleść ojca, który, pokładając najpiękniejsze nadzieje na przyszłości dziecka…
– Nie mam dziecka!… Nie chcę o niej słyszeć!…. To juz rzecz skończona!… Mówmy o interesach–odpowiedział Załogowski głosem złamanym, matowym, głuchym.
– Kochany kolega postąpił sobie – rzekł Cieżyński, wstając i ściskając Załogowskiego z przesadną czułością za rękę–jak na rozsądnego człowieka przystało. Cóż po badaniu motywów czynu, kiedy on sam się przez to odstać nie może. Święte słowa Deotymy, naszej niezrównanej wieszczki:
„Czynów z progów przeszłości sam Bóg nic odwoła!”
– Przejdźmy, mówię–do interesów!…
– Nic łatwiejszego; ale to się tak na poczekaniu, stante pede, załatwić nie da. Wątpię zresztą, aby kochany kolega chciał rzecz całą traktować en bloc. Ostateczny rezultat jest już kochanemu koledze wiadomy z mego ostatniego listu, przy którym, ete, załączyłem tysiąc dwieście rubli, jako należność resztującą, a powstałą z dobrowolnego przepołowienia sumy hipotecznej Werthsmana, który, dla oszczędzenia mi kosztów stępia, zobowiązał się przez to przy licytacji Ocieszyna, me pędzić mnie po nad sumę Towarzystwa, subhastującego nas za zaległe raty. Inaczej me byłbym w stanie utrzymać się przy licytacji a tem samem i przy majątku.
– Jakto!…. I tyle tylko mi się pozostało z pięćdziesięciu włók najpiękniejszej ziemi?
– Jest jeszcze suma, dwa tysiące rubli, nieboszczki żony kochanego kolegi, zahipotekowana na pierwszym numerze zaraz po towarzystwie, a więc, pomimo deprecjacji majątku, dość pewna.
– Kto jest właścicielem obecnie Ocieszyna?
– Filip Zamberski, mój szwagier, za którego pieniądze zdołałem uratować, ile się tylko dało.
– I natem koniec!?
– Jak przejrzymy akty i rachunki szczegółowo, to jestem prawie pewien, że się jeszcze gdzieś jakaś sumka pokaże. Lecz na to potrzeba dłuższego czasu. Cały stos papierów z szesnastu lati Pół dnia zejdzie nam na sprawdzaniu samem cyfr, a ja dziś, ete, właśnie jestem zajęty w sądzie i nie przygotowany.
– Więc kiedyż?
– Jeżeli kochany kolega pozwoli, to dziś wieczór uporządkuję papiery, przygotuję plan, i jutro, choćby od ósmej, weźmiemy się do roboty.
– Niech i tak będzie–odpowiedział kwaśno Załogowski, robiąc przytem minę pogardliwego zdziwienia–przyjdę jutro o ósmej.
– Ale o ósmej rano. Zabieram sobie kochanego kolegę na cały dzień. Po pracy będzie się należał nam wypoczynek, pogawędka o przeszłości i projektowanie o przyszłości… Gdzie kochany kolega stoi?
wprost ze szpitala.
– Aha!…. To może by kolega stanął tu gdzie w blizkości, naprzykład w Hotelu Polskimi
– Czy nie drogi?
– Nie droższy od innych. Odprowadzę kochanego kolegę i pomówię z rządcą: to mój dobry znajomy; z pewnością coś opuści z ceny; możemy zaraz zabrać rzeczy kochanego kolegi.
– Ja nie mam rzeczy…
– Jakto?
– Zostawiłem, jakem tylko przyjechał, u niej… u tej.,..
– Aha… No!…. To ja mógłbym posłać po nie służącego.
– Nie chcę!… Obejdę sie bez nich!… Z nią już rzecz skończona-odparł stanowczo Załogowski.
– W takim razie, jutro, po śniadaniu, zajmiemy się wyekwipowaniem kochanego kolegi. Teraz pójdziemy do hotelu. Człowiek musi najprzód mieszkać, a potem być ubranym odpowiednio do swego stanu; oto moja zasada. A może kolega jest bez pieniędzy?
– O nie: mam jeszcze około czterystu rubli, które, dla bezpieczeństwa, zaszyłem w pas skórzany i noszę na brzuchu.
– Wyborny sposób!…. Trochę to zresztą i grzeje… Gdyby jednak kolega… tego, to bardzo proszę, otwarcie ze mną, bez ceremonji, po koleżeńsku…
– Na teraz dziękuję–odpowiedział cieplejszym już tonem Załogowski i podaną sobie rękę Cieżyńskiego lekko uścisnął.
– Kochany kolega wybaczy, ale „komu w drogę, temu czas”, a ja mam dziś ważną sprawę w sądzie…. Jakkolwiek więc to niegrzecznie…,
– Ależ!…
I w chwilę potem wyszli.
ROZDZIAŁ II.
Pewnego dnia, kolo godziny dwunastej, Załogowski i Cieżyński weszli do jednego z tych licznych i charakterystycznych zakładów, zwanych handelkami, w które Warszawa obfituje. Był to zwyczajny handel win i towarów kolonijalnych, na Długiej ulicy, tem tylko różniący się od innych zakładów tego rodzaju, iź w nim, na gorących śniadaniach i śniadankach ześrodkowywało się całe nieomal życie sadowników i aferzystów finansowo-prawniczych. W kilku pokojach, po za sklepem, w którym odbywała się najspokojniej sprzedaż detaliczna towarów kolonijalnych, wrzało życie sztucznie podnieconym humorem. Jedni wpadali na chwilę na kieliszek wódki i jakąś drobną zakąskę, aby się tylko pokrzepić do dalszej pracy; inni jedli i pili z całem „roczystem namaszczeniem sybarytów, którzy umieją życia używać. Przy stolach i stolikach, poustawianych popod ścianami wokół wszystkich pokojów, grupy i pary, giestyku-lujące, krzyczące, rozmawiające z wielkiem zajęciem, lub siedzące w milczeniu, podniecały się piwem, porterem, węgrzynem, burgundem, szampanem, z całą swobodą ludzi, którym się zdaje, że nikt ich nie słucha, że nikt na nich nie patrzy, ponieważ sami nie patrzą i sami nie słuchają. Gwar i hałas ogólny pozwalał każdemu czuć się odosobnionym przy swoim stoliku, być jak u siebie.
Załogowski i Cieżyński zajęli ostatni pokoik, tuż przy kuchni, lecz za to nieprzechodni, gdyż Cieżyński, jak sam to mówił, nie lubił, aby mu kto, ete, patrzył jednem okiem w kieliszek a drugiem w duszę. Był to pokój najmniejszy i najgorszy, bo ciemny, ponury, zatęchły. Jedno okno od podwórza zaledwie-tyle przepuszczało światła, że przedmioty znaj – dujące się w pokoju z trudnością tylko i to dopiero po pewnej chwili rozróżniać było można. PraWda ZreSZtą nie było tak bardzo co i widzieć. Niewielki stolik owalny tem marmurowym na jednej nodze, cztery
Wysadzony z siodła.
krzesła gięte dokoła stołu, stara kanapka, zniszczona, wytarta i obdarta, poprzez skórzane pokrycie której wyglądały połamane sprężyny, szaragi żelazne przybite do ściany przy drzwiach, kilka anonsów, malowanych na blasze, i olejodruk, przedstawiający na srebrnym półmisku naturę martwą: ostrygi, raki, szparagi, ryby, kalafjory, przekrajaną cytrynę, kilka gatunków winogron, słowem wszystko razem, co nigdy razem na jednym półmisku się nie znajduje,–oto całe umeblowanie tego zakątka, do którego od kuchni dolatywał swąd sosów i przypalonych tłuszczów, a z dalszych pokojów hałas i krzyki przepitych gardzieli. Na razie wszystko–powietrze, światło, temperatura, atmosfera–usposabiało źle, tak było tu jakoś zimno, nieprzyjemnie, smutno. Naprawdę jednak nigdzie, „śniadanka”, tego czysto warszawskeigo śniadanka, nie je się cieplej, przyjemniej, weselej, ponieważ wszystkie zmysły: wzroku, słuchu, dotyku, węchu, korzą się przed jednym, zmysłem smaku, który tu niepodzielnie panuje i rządzi. Potrzeba tylno, aby „śniadanko” się zaczęło.
Tymczasem, jak na złość, „mały” nie przychodził, jakkolwiek Cieżyński, coraz bardziej niecierpliwiąc się, coraz mocniej dzwonił.
_ Czy ich djabli z taką usługą!… Nie uwierzy kochany kolega-mówił Cieżyńsk „ gładząc sie pobokobrodzie, jak mi nieraz wstyd za nich!… Dziś, naprzykład, gdybym się nie obawiał spotkania z jakimś interesantem znajomym, któryby mnie oderwał na chwilę od miłego towarzystwa kochanego, ete, kolegi, poszedłbym zrobić awanturę pryncypałowi!
– Ależ śniadanie nie ucieknie uspakajał go z rubaszną dobrodusznością Załogowski.
– To wiem,–odpowiedział Cieżyński, dzwoniąc gwałtownie–ale mi wstyd za nich i za siebie. Co prawda, chciałem kochanego kolegę przyjąć u siebie. Tak by nawet się należało. Gościnność staropolska przecie nie przestała być naszym zwyczajem, naszą cechą, naszą cnotą, której, ste, nie powinienem pomijać, ani nawet, że się tak wyrażę, omijać… Lecz co poradzić z kobietami!…. Ani sposób!…. Prosiłem żony, aby mi pozwoliła przedstawić sobie dawnego druha, kolegę ze szkolnej ławy, który po tylu latach tułaczki, zawinął nareszcie do portu, powrócił w rodzinne strony, do swoich. Lecz nie ma rady na babskie konwenase!…. Zona moja, zastrzegając sobie na przyszłość szczęście poznania kochanego kolegi, kazała mi przeprosić go, iż dziś dla jakichś tam błahych powodów gospodarskich, nie może wystąpić ze śniadaniem odpowiedniem do znaczenia gościa. Przykro mi i wstyd!
– Ale cóż to szkodzi – tłomaczył Załogowski.
– Szkodzi, szkodzi moralnie! – wołał Cieżyński, dzwoniąc gwałtownie.–Wszakżeż dla jakiegoś tam głupstwa, mycia podłóg, czy braku firanek w jadalni, muszę obchodzić prawo naszej, że się tak wyrażę, rodzimej gościnności i zastępowaćją urobioną. Nie przy stole rodzinnym, jakbym tego pragnął, jak tego wymaga zwyczaj, lecz w restauracji, w obcem miejscu, wypadło mi podzielić się z kochanym kolegą kawałkiem chleba. Mam jednak nadzieję, że kochany kolega wybaczy mi…
– Z całego serca…
– I przyjmie, co Bóg dał, coś bardzo skromnego: według stawu grobla…
– Ależ ja już nie mam żadnych wymagań. Tylem przeszedł, tak jestem zgnębiony…
– Tylko bez smutnych myśli!… Sursum corda!…. Nie należy się poddawać nieszczęściu, kiedy można mu stawić czoło – odparł energicznie Cieżyński, trzęsąc z wściekłością dzwonkiem.
– Jestem, jestem – zawołał piętnastoletni wyrostek, otwierając z rozmachem drzwi do pokoju i wnosząc zapaloną świecę.
– Coż wy sobie myślicie z taką usługą – krzyknął Cieżyński, odwracając się z krzesłem w stronę chłopca i patrząc mu groznie w oczy.
Chłopiec, ładny blondynek z filuternemi niebieskiemi oczyma, z zadartym nosem, z cynicznym uśmiechem na ustach, z wyrazem obłudy na twarzy, stanął na progu sztywno, i, udając pokorę, odpowiedział:
– A bo to, panie mecenasie, dziś tak goście dzwonią w kieliszki, żeśmy wszyscy już… pogtuchli.
– Dawaj ucho, to ci się słuch zaraz naprawi!…
– A które, panie mecenasie–odpowiedział chłopiec z udaną płaczliwością tonu.
– Obydwa, żebyś lepiej słyszał!
– Czy to już bez apelacji!?
– Patrzcie go! Już się nauczył terminów prawniczych!
– To dla przyjemności pana mecenasa… pamiętaj
– Dziękuję panu mecenasowi; pan mecenas jest taki dobry, jak nie ma drugiego na świecie!…. Daj, słowo!
– Smarkacz!…. Już słówo daje!,. No, dosyć tego!…. Gadaj, co jest do jedzenia?
– Wszystko, czego tylko dusza pana mecenasa zapragnie!,.
– Mówie ci: bez kpin!…. Nie jestem dziś w usposobieniu!….
– To możeby panu mecenasowi podać, tak naprzykład, pieczeń z kwaśnym sosem….
– Nie!…. Tego już zanadto–zawołał Cieżyński, i, porywając się z miejsca, schwycił chłopca za ucho.
– Pan mecenas się, nie zna na żartach – zawołał płaczliwie chłopiec.
– Masz, na pamiątkę!
– Dziękuję panu mecenasowi, A możeby teraz tak po kieliszeczku wódeczki?
– Urwis!…. Dobrze: przynieś nam wódki.
– A co do wódeczki? Tuzinek ostryg, ćwiarteczka kawioru, pudełeczko sardynek, a możeby tak sielawki, minożki, śledzik marynowany?
– Co kochany kolega pozwoli?
– Mnie wszystko jedno!…. Ja już zapomniałem, jak się je i pije… Przecież to piętnaście lat przeszło!
– Pan dobrodziej w parę dni sobie przy panu mecenasie przypomni – odparł chłopiec.
– Do rozmowy, smarkaczu, się nie wtrącaj!… Przynieś dwa śledzie; tylko powiedz kucharzowi, żeby je pokrył cebulką i obrzucił kaparkami.
– A z mięsa?… Możeby tak dwa kawałki cąberka zajęczego?…. Może kuropatewki, jarząbki, pulardka?…. Jest sarna po pańsku, sandacz po…. z jajami, szczupak po żydowsku… Jeszcze nie dosyć?… Ah! Boże!… To może być file saute sosmader, byfsztyczek z rusztu, kotleciki sossicbis. Ach! na śmierć zapomniałem: są flaczki w garnuszku!
– Widzisz, smarkaczu, jaki z ciebie roztrzepaniec!…. I nie wytargać tu takiego za uszy!… Przynieśże nam flaków.
– Czy już moge odejść?
– Idź!… Tylko nie zapomnij o parmezanie!
– Nie, nie!…. Niech pan mecenas będzie spokojny. Jak Janek się tylko weźmie do usługi, to wszystko idzie, jak z płatka!… A wódeczka jaka?…. Czysta, słodka, gorzka, może red – lówka?
– Jak kochany kolega myśli?
– Dla mnie niech będzie „oczyszczona”: przyzwyczaiłem się.
– Dobrze: przynieś jeden kieliszek czystej, * drug, tej, co wiesz, mojej…
– Wiem, wiem: „mecenasówki”; gładko się pije.
– Tylko bez kpin, bo dostaniesz jeszcze raz za uszy…. i spiesz się!
– Na jednej nodze–odpowiedział chłopiec, wylatując szybko z pokoju i tupiąc umyślnie obcasami tak silnie, aby go było słychać w całym zakładzie.
– Szczególna rzecz, jak ci chłopcy prędko się poufalą z publicznością. Wystaw sobie kolega, że ten smarkacz jest może wszystkiego dwa miesiące w handlu i już by klepał gości po ramieniu. Lecz cóż robić?…. Społeczeństwo się demokratyzuje z każdym dniem coraz widoczniej. Zresztą, odwieczny to przywilej chłopców we wszystkich takich handelkach… Nie są to przecie kelnerzy, garsoni, służba w właściwem tego słowa znaczeniu, ale uczniowie: nie daje się im „na piwo''. Za parę lat taki smarkacz będzie już subjektem, a jak szczęście mu posłuży, to i sam może z czasem otworzyć podobny interes.,. Mnie ta ich poufałość nie razi, chyba, że jestem pierwszy raz z kimś obcym; ale kochanemu koledze może się to wydawać dziwnem.
– Mnie już, co prawda, wszystko wydaje się dziwnem: i ta wasza Warszawa, która się tak odmieniła, i ten wasz ruch, i te zwyczaje, i ci ludzie… Widocznie, już niejestem do tego życia!
– Za pare tygodni wszystko się ureguluje: ja juz wtem jestem; ale pierwsza rzecz, jasno patrzeć przed siebie!
_ Jasno?…. A czyż to można, kiedy się ma zasłonę przed oczyma?
– Odchylemy ją, odchylemy. Tylko trochę cierpliwości–odparł Cieżyński, gładząc się po bokobrodzie i przechylając głowę na bok, jak to zwykł był czynić, ile razy nie chciał ani jednem, ani drugiem okiem patrzeć prosto w oczy swojemu interlokutorowi.
– Idzie wódeczka, idzie – mówił chłopiec, psalmodjując tony wyrazów i ustawiając butelki, kieliszki, talerze, noże i widelce na stole marmurowym.
– Ot! i zaraz nam się jaśniej zrobi przed oczami–rzekł Cieżyński.
– Masz tobie! Zapomniałem położyć bibuły: pan mecenas nie miałby czem obetrzeć sobie wąsów po śledziu!
– Tylko bez kpin, smarkaczu!
– Ach! przepraszam pana mecenasa-odpowiedział chłopiec z udaną trwogą, przemykając się poza krzesłem ostrożnie do okna, gdzie na framudze leżała cała paka szarej bi buły–ale ja zawsze zapominam, że pan mecenas goli sobie wąsy.
– Patrz swojego nosa i usługuj, kiedyś od… tego!
– Służę: bibułka czyściutka, aż miło!…. Ale to zawsze dziwne, że pan mecenas nie nosi wąsów.
– Jeżeli jeszcze raz otworzysz gębę, to dostaniesz po uszach!
– Brr!!…. Jaki pan mecenas dzisiaj zły!…,. A co ma być do śniadania?… Bo Janek jednak o wszystkiem pamięta…. Piwko, porterek, może buteleczka winka reńskiego?… Zrana nie ma jak lekkie winko!
– Głupiś!…. To nie idzie do flaków.–Przynieś nam piwa i butelkę porteru, tylko w oryginalnej butelce, rozumiesz?… Nie lubię porteru, ściąganego u was w piwnicy… A nie zapomnij o parmezanie!
– Każde słowo pana mecenasa dla mnie, to tak, jak z ewangielji…
– Tylko bez kpin i śpiesz się!
– Lecę na jednej nodze!
– Leć na złamanie karku!
– A ktoby panu mecenasowi usługiwał cichutko przy tych kolacyjkach, co to pan mecenas wie…