- W empik go
Wysłodki - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2017
Ebook
5,68 zł
Audiobook
6,97 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wysłodki - ebook
Wysłodki — zbiór opowiadań, które można, ale nie trzeba czytać po kolei. Gdy czytelnik sam ustali kolejność, lepiej będzie mu się czytać.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-087-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysłodki na początek
W Gostyniu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku funkcjonowały i do dzisiaj nieźle funkcjonują, trzy główne jak to się wtedy mówiło zakłady pracy: huta szkła, cukrownia i kondensownia. Ojciec lub matka co drugiego mojego kolegi pracowali w którymś z tych przedsiębiorstw. W hucie szkła robiono słoiki i butelki, więc dla kogoś kto miał kilka lat, nie było w niej nic interesującego. Może oprócz ogromnych dziur w asfalcie, jakie na drodze do huty prowadzącej, robiły przyjeżdżające z surowcami i odjeżdżające ze szkłem ciężarówki.
Co innego kondensownia. To tam produkowano skondensowane mleczko w tubkach. To mleczko było i jest do dziś najlepszym skondensowanym mleczkiem na świecie. Oczywiście w kondensowani wytwarzano też mleko, kefiry, śmietanę i masło. Jednak kogo to interesowało? Na pewno nie dzieciaki, które chodziły do podstawówki. I na pewno nie w czasach, gdy w sklepach często nie można było kupić słodyczy. Szalał przecież kryzys, a w telewizji non stop puszczali Gang Marcela, Lady Pank czy zespół Kombi. Niestety skondensowane mleczko również było towarem deficytowym, ponieważ eksportowano je na Zachód, a wtedy wszystko co kupował z Polski Zachód, było bezcenne, bo przynosiło krajowi dewizy. Gdy tylko rodzice przynieśli do domu tubkę lub dwie mleczka, wówczas świat stawał się słodszy i bardziej kolorowy. Z tubki wyciskało się płynną zawartość do samego końca. Zaginało się stopniowo metal, tak by nie zmarnować ani grama kleistej, białej, rozkosznej substancji. Czasem kroiło się tubkę nożyczkami i resztki mleczka wylizywało z zagięć. Kondensowania była położona na uboczu, za miastem. Pierwszy raz zobaczyłem zakład po zjedzeniu sporej ilości tubek.
Cukrownia z kolei mieściła się prawie w centrum Gostynia. Przy drodze, którą każdy przejeżdżający przez miasto musiał się kierować. Cukrowania wszystkim gostyniakom i niegostyniakom kojarzyła się i kojarzy nadal z zapachem kampanii buraczanej. Przez trzy jesienne miesiące miejskie powietrze pachnie wysłodkami z buraków cukrowych. Pachnie nad ranem, w dzień i w nocy. Pachną wysłodkami stroje wystrojonych pań i eleganckich panów, ale także mundury policjantów i policjantek czających się z radarem na przykład przy ulicy Poznańskiej. Zapach wysłodków jest, był i będzie zawsze symbolem Gostynia. Zapach wysłodków i smak mleczka skondensowanego przypomniały mi się niedawno, gdy robiłem porządki w piwnicy. Znalazłem wówczas kilka pustych słoików. Być może wyprodukowanych w gostyńskiej hucie szkła. Nastąpił ciąg skojarzeń. Słoik — huta szkła — Gostyń. Dzieciństwo — wysłodki — skondensowane mleczko. I natychmiast pobiegłem do spożywczaka.Orzechy i kasztany
Dzieciństwo w moim rodzinnym Gostyniu kojarzy mi się z orzechami i kasztanami. Oczywiście też grałem w piłkę nożną z kolegami, też pstrykałem w kapsle na deskach piaskownicy, też bawiłem się w chowanego, też łapałem paletkami do babingtona chrabąszcze w maju i też puszczałem latawce jesienią. Jednak do dzisiaj, gdy czuję zapach świeżych orzechów i kasztanów, przypomina mi się podwórko między trzema blokami z lat pięćdziesiątych przy ulicy Mostowej w Gostyniu. Tam mieszkali moi dziadkowie. Podwórko u nich jest tym pierwszym podwórkiem, bo tam spędziłem najwięcej czasu i tam miałem starszych o dwa, trzy lata kolegów, którzy wówczas wiedzieli o świecie więcej niż ja ośmiolatek. Na tym podwórku rosły orzechy włoskie. Przez kilka miesięcy one tam po prostu były. Co prawda górowały nad trzepakiem, ławkami i piaskownicą, ale większego wrażenia na chłopakach nie robiły.
Dopiero we wrześniu ogarniało nas orzechowe szaleństwo. Mniej więcej z rozpoczęciem roku szkolnego orzechy zaczęły spadać z drzew, a my zaczynaliśmy je zbierać. Oczywiście często pomagaliśmy orzechom i wdrapywaliśmy się na gałęzie, by nimi szarpać. Po takiej akcji każdy z chłopaków z podwórka mógł do domu dumnie zanieść nylonową siatkę do połowy wypełnioną orzechami. Siatek plastikowych jeszcze wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych nie było. Orzechów wcale nie chcieliśmy suszyć. Najpyszniejsze są świeże. Roztrzaskuje się skorupę, następnie wyciąga miąższ i delikatnie zdejmuje z niego cierpką i gorzką skórkę. Do ust po tej operacji wkłada się bielutkie orzechowe dobro. Ręce jednak z bielą nie mają wówczas nic wspólnego. Są brązowo-brudne i nie można ich domyć nawet pumeksem. Mamy i babcie po naszym powrocie z orzechową zdobyczą, nie wiedziały czy cieszyć się z pełnej siatki, czy płakać z powodu stanu naszych rąk.
Z kasztanami było trochę inaczej. Drzewa kasztanowca nie rosły na podwórku, lecz zaraz niedaleko obok w parku i na placu zabaw. Owoców kasztanowca się nie jadło, tylko je zbierało po to, by można z nich oraz zapałek robić różnego rodzaju fantazyjne figurki. Drzewo kasztanowca miało tę samą zaletę co orzechowca. Można było się na nie wspiąć. Najodważniejsi wchodzili prawie na sam czubek i potrafili nie schodzić na ziemię bardzo długo. Często okazywało się, że nie schodzili nie dlatego, że chcieli popatrzeć na świat i resztę bandy z góry, lecz bali się schodzić, bo zawsze łatwiej jest wejść. Od tamtej pory wiem, jak ważną sprawą przy wspinaniu i schodzeniu z wysokości, ale także przy wielu codziennych czynnościach jest odpowiednia i bezpieczna asekuracja.Spacer i kapsle
Pierwszy samodzielny spacer to była krótka wycieczka wzdłuż wałów ciągnących się przy Szkole Podstawowej Nr 3 w Gostyniu. Rodzice odprowadzili mnie w miejsce, gdzie zaczyna się chodnik. Na początek wzniesienia. Miałem przejść prosto z góry na dół, dwieście, może trzysta metrów do punktu, w którym czekali dziadkowie. Była późna wiosna, miałem pewnie nie więcej niż sześć lat. Miałem na sobie krótkie spodenki, bluzkę. Na nogach sandały, a na głowie beret z antenką. Gdy babcia i dziadek wypatrywali na dole wzniesienia, pierwszą rzecz, jaką ujrzeli była antenka, dopiero po niej ukazał się wnuczek. Szedłem raźnie chodnikiem i nie patrzyłem się za siebie. Po prawej stronie mieścił się plac zabaw, na którym często bawiłem się z innymi dzieciakami. Gdy go minąłem, zobaczyłem babcię i dziadka. W ręku trzymali nagrodę. Był nią lizak. Czerwony, na drewnianym patyku, cały z cukru, owinięty w przezroczystą folię. Pewnie w kształcie serca.
Pierwsza samotna wyprawa zakończyła się sukcesem. Co prawda była z górki, a nie pod górkę. Ale na wyprawy pod górkę miałem jeszcze trochę czasu. Dziadkowie mieszkali na niewielkim osiedlu, składającym się z trzech pierwszych bloków, wybudowanych w mieście w latach pięćdziesiątych. Między trzypiętrowymi budynkami ze spadzistymi dachami mieściło się podwórko, wypełnione drzewami orzecha i wierzby, trzepakiem, dwiema piaskownicami, ścieżkami oraz ławkami. Podwórko było pełne życia. Panie siadały na ławce i prowadziły rozmowy o ty i owym. Panowie czyścili i oliwili rowery lub komarki. Co jakiś czas, ktoś szedł z koszem do śmietnika, którego żelazną bramę zamykało się na suwak. Raz na godzinę albo i rzadziej obok bywalców przejeżdżało auto.
Darmowy fragment
W Gostyniu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku funkcjonowały i do dzisiaj nieźle funkcjonują, trzy główne jak to się wtedy mówiło zakłady pracy: huta szkła, cukrownia i kondensownia. Ojciec lub matka co drugiego mojego kolegi pracowali w którymś z tych przedsiębiorstw. W hucie szkła robiono słoiki i butelki, więc dla kogoś kto miał kilka lat, nie było w niej nic interesującego. Może oprócz ogromnych dziur w asfalcie, jakie na drodze do huty prowadzącej, robiły przyjeżdżające z surowcami i odjeżdżające ze szkłem ciężarówki.
Co innego kondensownia. To tam produkowano skondensowane mleczko w tubkach. To mleczko było i jest do dziś najlepszym skondensowanym mleczkiem na świecie. Oczywiście w kondensowani wytwarzano też mleko, kefiry, śmietanę i masło. Jednak kogo to interesowało? Na pewno nie dzieciaki, które chodziły do podstawówki. I na pewno nie w czasach, gdy w sklepach często nie można było kupić słodyczy. Szalał przecież kryzys, a w telewizji non stop puszczali Gang Marcela, Lady Pank czy zespół Kombi. Niestety skondensowane mleczko również było towarem deficytowym, ponieważ eksportowano je na Zachód, a wtedy wszystko co kupował z Polski Zachód, było bezcenne, bo przynosiło krajowi dewizy. Gdy tylko rodzice przynieśli do domu tubkę lub dwie mleczka, wówczas świat stawał się słodszy i bardziej kolorowy. Z tubki wyciskało się płynną zawartość do samego końca. Zaginało się stopniowo metal, tak by nie zmarnować ani grama kleistej, białej, rozkosznej substancji. Czasem kroiło się tubkę nożyczkami i resztki mleczka wylizywało z zagięć. Kondensowania była położona na uboczu, za miastem. Pierwszy raz zobaczyłem zakład po zjedzeniu sporej ilości tubek.
Cukrownia z kolei mieściła się prawie w centrum Gostynia. Przy drodze, którą każdy przejeżdżający przez miasto musiał się kierować. Cukrowania wszystkim gostyniakom i niegostyniakom kojarzyła się i kojarzy nadal z zapachem kampanii buraczanej. Przez trzy jesienne miesiące miejskie powietrze pachnie wysłodkami z buraków cukrowych. Pachnie nad ranem, w dzień i w nocy. Pachną wysłodkami stroje wystrojonych pań i eleganckich panów, ale także mundury policjantów i policjantek czających się z radarem na przykład przy ulicy Poznańskiej. Zapach wysłodków jest, był i będzie zawsze symbolem Gostynia. Zapach wysłodków i smak mleczka skondensowanego przypomniały mi się niedawno, gdy robiłem porządki w piwnicy. Znalazłem wówczas kilka pustych słoików. Być może wyprodukowanych w gostyńskiej hucie szkła. Nastąpił ciąg skojarzeń. Słoik — huta szkła — Gostyń. Dzieciństwo — wysłodki — skondensowane mleczko. I natychmiast pobiegłem do spożywczaka.Orzechy i kasztany
Dzieciństwo w moim rodzinnym Gostyniu kojarzy mi się z orzechami i kasztanami. Oczywiście też grałem w piłkę nożną z kolegami, też pstrykałem w kapsle na deskach piaskownicy, też bawiłem się w chowanego, też łapałem paletkami do babingtona chrabąszcze w maju i też puszczałem latawce jesienią. Jednak do dzisiaj, gdy czuję zapach świeżych orzechów i kasztanów, przypomina mi się podwórko między trzema blokami z lat pięćdziesiątych przy ulicy Mostowej w Gostyniu. Tam mieszkali moi dziadkowie. Podwórko u nich jest tym pierwszym podwórkiem, bo tam spędziłem najwięcej czasu i tam miałem starszych o dwa, trzy lata kolegów, którzy wówczas wiedzieli o świecie więcej niż ja ośmiolatek. Na tym podwórku rosły orzechy włoskie. Przez kilka miesięcy one tam po prostu były. Co prawda górowały nad trzepakiem, ławkami i piaskownicą, ale większego wrażenia na chłopakach nie robiły.
Dopiero we wrześniu ogarniało nas orzechowe szaleństwo. Mniej więcej z rozpoczęciem roku szkolnego orzechy zaczęły spadać z drzew, a my zaczynaliśmy je zbierać. Oczywiście często pomagaliśmy orzechom i wdrapywaliśmy się na gałęzie, by nimi szarpać. Po takiej akcji każdy z chłopaków z podwórka mógł do domu dumnie zanieść nylonową siatkę do połowy wypełnioną orzechami. Siatek plastikowych jeszcze wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych nie było. Orzechów wcale nie chcieliśmy suszyć. Najpyszniejsze są świeże. Roztrzaskuje się skorupę, następnie wyciąga miąższ i delikatnie zdejmuje z niego cierpką i gorzką skórkę. Do ust po tej operacji wkłada się bielutkie orzechowe dobro. Ręce jednak z bielą nie mają wówczas nic wspólnego. Są brązowo-brudne i nie można ich domyć nawet pumeksem. Mamy i babcie po naszym powrocie z orzechową zdobyczą, nie wiedziały czy cieszyć się z pełnej siatki, czy płakać z powodu stanu naszych rąk.
Z kasztanami było trochę inaczej. Drzewa kasztanowca nie rosły na podwórku, lecz zaraz niedaleko obok w parku i na placu zabaw. Owoców kasztanowca się nie jadło, tylko je zbierało po to, by można z nich oraz zapałek robić różnego rodzaju fantazyjne figurki. Drzewo kasztanowca miało tę samą zaletę co orzechowca. Można było się na nie wspiąć. Najodważniejsi wchodzili prawie na sam czubek i potrafili nie schodzić na ziemię bardzo długo. Często okazywało się, że nie schodzili nie dlatego, że chcieli popatrzeć na świat i resztę bandy z góry, lecz bali się schodzić, bo zawsze łatwiej jest wejść. Od tamtej pory wiem, jak ważną sprawą przy wspinaniu i schodzeniu z wysokości, ale także przy wielu codziennych czynnościach jest odpowiednia i bezpieczna asekuracja.Spacer i kapsle
Pierwszy samodzielny spacer to była krótka wycieczka wzdłuż wałów ciągnących się przy Szkole Podstawowej Nr 3 w Gostyniu. Rodzice odprowadzili mnie w miejsce, gdzie zaczyna się chodnik. Na początek wzniesienia. Miałem przejść prosto z góry na dół, dwieście, może trzysta metrów do punktu, w którym czekali dziadkowie. Była późna wiosna, miałem pewnie nie więcej niż sześć lat. Miałem na sobie krótkie spodenki, bluzkę. Na nogach sandały, a na głowie beret z antenką. Gdy babcia i dziadek wypatrywali na dole wzniesienia, pierwszą rzecz, jaką ujrzeli była antenka, dopiero po niej ukazał się wnuczek. Szedłem raźnie chodnikiem i nie patrzyłem się za siebie. Po prawej stronie mieścił się plac zabaw, na którym często bawiłem się z innymi dzieciakami. Gdy go minąłem, zobaczyłem babcię i dziadka. W ręku trzymali nagrodę. Był nią lizak. Czerwony, na drewnianym patyku, cały z cukru, owinięty w przezroczystą folię. Pewnie w kształcie serca.
Pierwsza samotna wyprawa zakończyła się sukcesem. Co prawda była z górki, a nie pod górkę. Ale na wyprawy pod górkę miałem jeszcze trochę czasu. Dziadkowie mieszkali na niewielkim osiedlu, składającym się z trzech pierwszych bloków, wybudowanych w mieście w latach pięćdziesiątych. Między trzypiętrowymi budynkami ze spadzistymi dachami mieściło się podwórko, wypełnione drzewami orzecha i wierzby, trzepakiem, dwiema piaskownicami, ścieżkami oraz ławkami. Podwórko było pełne życia. Panie siadały na ławce i prowadziły rozmowy o ty i owym. Panowie czyścili i oliwili rowery lub komarki. Co jakiś czas, ktoś szedł z koszem do śmietnika, którego żelazną bramę zamykało się na suwak. Raz na godzinę albo i rzadziej obok bywalców przejeżdżało auto.
Darmowy fragment
więcej..