Wysoki Zamek - ebook
Wysoki Zamek - ebook
"Wysoki Zamek" to jeden z najciekawszych portretów świata dzieciństwa, jaki pojawił się w literaturze polskiej lat powojennych. Pełna błyskotliwego humoru autoanaliza, w której pisarz przygląda się swym początkom, aby odkryć najważniejsze pierwiastki twórczej natury: skłonność do marzeń, oryginalną wyobraźnię i nieposkromioną dociekliwość. Udaje się także Lemowi opisać przedwojenny Lwów – jego wielonarodową i wielokulturową społeczność, charakterystyczne miejsca i postacie, zapamiętane najważniejsze wydarzenia.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-24-8 |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, czy jest już zupełnie jasne, że byłem tyranem. Norbert Wiener zaczął swoją autobiografię od słów I was a child prodigy, byłem cudownym dzieckiem; ja mógłbym tylko I was a monster, byłem potworem. A więc, potworem, z pewną przesadą może; ale to, że terroryzowałem otoczenie, zwłaszcza jako zupełny malec, jest prawdą. Jadać godziłem się, kiedy ojciec, stojąc na stole, na przemian otwierał i zamykał parasol, albo znów karmić można mnie było tylko pod stołem; tego naturalnie nie pamiętam, to były początki spoczywające poza granicą wspomnień. Jeżeli byłem cudownym dzieckiem, to chyba tylko w oczach uprzejmych ciotek. Za to wrażliwym na pewno. Stąd moje pierwsze, bardzo wczesne zbliżenie z poezją. Kiedy czytać jeszcze nie umiejąc, deklamowałem wierszyki, często przed gośćmi, popisowego, jednego, o komarze, co z dębu spadł, nie mogłem dokończyć, ponieważ gdy dochodziłem do miejsca, w którym skutki owego upadku okazywały się zupełnie fatalne (komar złamał sobie w krzyżu gnat), zaczynałem ryczeć i desperacko osmarkanego wyprowadzano mnie sprzed zgromadzonych. Mało było wtedy istot, którym współczułem tak gorąco i zarazem tak beznadziejnie jak temu komarowi; in hoc signo objawiła się moc nade mną literatury.
Nauczyłem się pisać w czwartym roku życia, niemniej nie miałem tą drogą niczego specjalnie rewelacyjnego do zakomunikowania. Pierwszy list, jaki napisałem do ojca, ze Skolego, dokąd pojechałem z matką, był lakoniczny, donosił o samodzielnym wykupkaniu się w prawdziwym wiejskim klozecie z dziurą w desce. Nie donosiłem już, że do tejże dziury wrzuciłem wszystkie klucze naszego gospodarza-doktora. Autorstwo rzutu było zresztą sporne – był bowiem wtedy ze mną pewien tubylec, a mój rówieśnik, i nie udało się ustalić, kto miał klucze ostatni. Z łowieniem ich było sporo zachodu.
W owym czasie z osobliwości i monumentów Lwowa uwagę moją przykuwała cukiernia Zalewskiego przy ulicy Akademickiej. Miałem widać dobry gust, ponieważ od tego czasu nie widziałem doprawdy nigdzie wystaw cukierniczych urządzanych z takim rozmachem. Była to zresztą właściwie scena, oprawna w metalowe ramy, na której kilkakrotnie w roku zmieniano dekoracje stanowiące tło dla potężnych posągów i figur alegorycznych z marcepanu. Jacyś wielcy naturaliści albo i Rubensowie cukiernictwa urzeczywistniali swoje wizje, a szczególnie już przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą działy się za szybami zaklęte w masę migdałową i kakaową dziwy. Cukrowi Mikołaje powozili zaprzęgami, a z ich worów kipiały lawiny smakołyków; na lukrowych półmiskach spoczywały szynki i ryby w galarecie, też marcepanowe z tortowym nadzieniem, przy czym te moje informacje nie mają czysto teoretycznego charakteru. Nawet plastry cytryny, przeświecające spod galarety, były udaniem cukierniczego rzeźbiarstwa. Pamiętam stada różowych świnek z czekoladowymi oczętami, wszystkie możliwe rodzaje owoców, grzyby, wędliny, rośliny, jakieś knieje i wertepy: można było dojść do przeświadczenia, że Zalewski potrafiłby Kosmos cały powtórzyć w cukrze i czekoladzie, słońcu przydając łuskanych migdałów, a gwiazdom lukrowego lśnienia; za każdym razem w nowym sezonie umiał ten mistrz nad mistrze zajść duszę moją, łaknącą, niespokojną i nie całkiem jeszcze ufną, od nowej strony, przeszyć mnie wymową swych marcepanowych rzeźb, akwafortami białej czekolady, Wezuwiuszami tortów rzygających bitą śmietaną, w których jak wulkaniczne bomby nurzały się ciężko kandyzowane owoce. Ciastka Zalewskiego kosztowały 25 groszy, straszny pieniądz, jeśli zważyć, że duża bułka kosztowała pięć, cytryna koło dziesięciu, ale trzeba było widać płacić za jego panoramy, za słodką odświętną batalistykę, kto wie, czy gorszą od tej, jaką ukazywała Panorama Racławicka.
Była na Akademickiej druga też cukiernia, której wytwory przemawiały bardziej do żołądka niż do oka. Łączą się z nią moje niekoniecznie wesołe wspomnienia. I tak, raz starszy brat ojca, wuj Fryderyk, wiózł mnie dwukonną dorożką, rzekomo dla niewinnych celów, odświętnie przystrojonego w biały koronkowy kołnierz, a skończyła się jazda u dentysty, który wyrwał mi mleczny ząb. Wracaliśmy, ja zaryczany, z zaplutymi, poplamionymi krwią koronkami, i mój gniew sprawiedliwy na jego wiarołomstwo usiłował wuj ułagodzić we wspomnianej cukierni pistacjowymi lodami. Zdaje się, że ojciec nie miał odwagi asystować przy strasznych scenach i dlatego był wtedy nieobecny.
W pasażu Mikolascha była inna cukiernia, cukierenka raczej, z lodami włoskimi, gdzie już znacznie później pociotek mój, Stefan, chłopisko okropnie rozrośnięte, wyzywał mnie na pojedynki bardzo perfidne, ponieważ jedliśmy lody, a płacić miał ten, kto ulegnie drugiemu i zje ich mniej. Stefan był pojemniejszy; pamiętam powroty z tego miejsca, jak szedłem pasażem przykrytym matowymi płytami szkła, a maszerowałem sztywno, mając żołądek zamieniony w rodzaj waniliowego lodowca.
Na początku Akademickiej, niedaleko hotelu George’a, znajdował się inny, już nie cukierniczy sklep, też bardzo ważny, Klaftena, z zabawkami. Nic nie wiem ani o jego wystawie, ani o szczegółach wnętrza, ponieważ miejsce to, dla mnie święte, odejmowało mi dar spostrzegawczości i zbliżałem się tam w słodkim oszołomieniu, z bijącym sercem, czując, na jaką próbę zostanie zaraz wystawiona moja, niezdolna do wyboru, zachłanność. Kupowało się tam rozkosznie ciężkie, płaskie pudełka ołowianych żołnierzy, armatki strzelające grochem, drewniane fortece, bąki, strzelby korkowe, natomiast prawie żadnych pistoletów ani do nich amunicji, jedno i drugie było zakazane. Kiedyś, na samym początku, miałem konia, siwka na biegunach, nie widzę go już, a tylko zachowało się w opuszkach palców coś z szorstkawego dotyku jego sierści, jego ogona z prawdziwego włosia końskiego. Mówiłem mu zrazu „pan”, bo taki był wielki i wspaniały, żem nie śmiał go tykać. Byłem dla niego dobry – bieguny odpadły mu same, odgryzione zębem czasu. Resztki obrazów, jakie mi się zachowały z epoki przedgimnazjalnej, zgrupowane są wokół wydarzeń przerażających i gwałtownych raczej aniżeli rozkosznych. Wiem, gdzie na Jagiellońskiej mieszkała moja ciotka, bo zaatakował mnie tam raz, w sieni, wielki indyk, pojęcia nie mam, skąd się wziął – bałem się tam chodzić długo, błyskawicznie przelatywałem przez ciemną przestrzeń między bramą drewnianą, taką podwójną, w której chodziły mniejsze drzwi, do podnóża drewnianych, trzeszczących okropnie schodów. Droga do mieszkania ciotki też była strasznawa – po ganku oficyny, nieprzyjemnie przechylonym w stronę podwórza, sprawiającym na mnie wrażenie, że zaraz runie. W przedpokoju znów cała podłoga była skośna, niby w wieży z Pizy, za jednymi drzwiami znajdował się salon, miejsce wzbronione, pełen lustrzanych lśnień parkietu i ciężkich mebli w pokrowcach płóciennych. Nikt tam nie chodził nigdy i ciotkę satysfakcjonował chyba sam fakt istnienia tego głucho zamkniętego przybytku. Młody wszystkożerca, wdarłem się tam raz, wykorzystując nieuwagę czy nieobecność chwilową ciotki, zmierzając, łajdacko i bez namysłu, do czarnego kredensu, na którym pod szklanym kloszem pyszniła się piramidka wielkich marcepanowych owoców, jakieś jabłka, banany, gruszki. Podniósłszy szkło, wpiłem w jeden z owych słodkich klejnotów zęby. Nie ułamałem sobie jakoś żadnego, lecz nawet ślad nie pozostał na lśniącej powierzchni, marcepany były skamieliną, upływ czasu przydał im pancerzy i tak uchronił przed moją żarłocznością. Było to jedno z bardziej ponurych rozczarowań.
Podobno omal nie utonąłem na Żelaznej Wodzie. Siedziałem na brzegu, a znajoma pani bawiła się ze mną, podając mi laskę – w pewnej chwili pociągnęła trochę za mocno. Poszedłem na dno jak kamień; nie zdążyłem się nawet przestraszyć. Zrobiło się zielono, potem ciemno, mokro chyba też. Potem już ktoś, trzymając mnie za nogi, wytrząsał ze mnie wodę. Jest to okryte jakby mgłą – i nie wiem, ale zdaje mi się, że kąpielisko było wtedy jeszcze rozdzielone, osobno kąpały się kobiety, osobno mężczyźni. Jeśli tak, znajdowałem się z matką wśród kobiet.
Już tylko świadkiem byłem dwu innych przeraźliwych wydarzeń; przyjechał raz do Lwowa „człowiek-mucha”, i bodajże w śródmieściu, na ulicy Legionów, wspinał się po ścianie kilkupiętrowego domu. Ponoć posługiwał się tylko „haczykiem do zapinania bucików” – wiadomość, pochodząca od naszej służącej, o tyle prawdziwa na pewno, że takie haczyki istniały; służyły do zapinania damskich bucików na solidny guzik i pętelkę, a składały się z metalowej rączki i okrągłego haczyka. „Człowiek-mucha” spadł, był tam tłum, policja, nazajutrz widziałem na pierwszej stronie gazety, chyba „Wieku Nowego”, fotografię podniesionego z bruku. Bladą twarz obsiadł mu jakby pręgowatymi nogami olbrzymi pająk, zdaje się, że pękła mu podstawa czaszki. Nie wiem, co się z nim stało.
Raz znów zapalił się w naszej piwnicy węgiel czy tylko tlić się zaczął. Mieliśmy wówczas gości, grano w karty, gdy po energicznym dzwonku pojawiły się w korytarzu całkiem niezwykłe, groźnie błyskające mosiądzem bojowe kaski strażaków. Ewakuowali cały dom, jakiś czas staliśmy na ulicy, patrząc, jak lali parcianymi wężami wodę do piwnic, potem chyba poszliśmy społem do wujka, który mieszkał blisko. Pożar zdławiono w zarodku, ale został mi po nim lęk. Pamiętam, że miewałem długo koszmarne sny, w których pożar występował jako biała rozwiana osoba tłukąca się, dobijająca do drzwi mieszkania, zaglądająca do okien; a na jawie, kiedy nikt na mnie nie patrzał, ukradkiem przykładałem rękę do podłogi, aby zbadać dotykiem, czy się aby parkiet nie rozgrzewa od zarzewia po cichu rozpalającego się na niższym piętrze.
Z lęku płomieni nie zostało zresztą nic; ciekawe, dlaczego jedne przeżycia uruchamiają w dziecku mechanizm uwrażliwień aż patologicznych, a inne spływają jak woda po gęsich piórach, nie pozostawiając śladu. Jedną z wczesnych książeczek, jakie czytałem, wypełniała historia o chłopcu, który jechał windą, ta zaś zbuntowała się, czy też może popsuła, i przebiwszy dach kamienicy jak balon leciała z nim nad miastem. Miało to chyba być zabawne w intencji autorskiej, a mnie wystraszyło i jeszcze ćwierć wieku potem, wsiadając do windy, przypominałem sobie tę błahą przecież historię. Nie wiem też, skąd mi się wziął lęk przed owadami – gdy moi rówieśnicy kochali się w zbieraniu chrabąszczy, ja dotknąć ich nie mogłem. To samo było z ćmami. Natomiast myszy wcale się nie bałem i nawet ciągnąłem z tego zyski. Matka tak ich się brzydziła, że to ja musiałem usuwać truchełka z łapki, a kiedy myszy nie chciały się łapać, czasem pokazywałem matce z daleka szarą gumową myszkę, aby w ten sposób otrzymać ustaloną taksę za grabarskie czynności.
Zastanawiająca jest moja niepamięć dla towarzyszy zabaw, rówieśników, przy jednoczesnym wyczuleniu na rozmaite przedmioty. Nie pamiętam dosłownie żadnych dzieci, za to kształt obręczy mojej doskonale – nawet śrubki, które łączyły fugę drzewa, i to, jak nauczyłem się puszczać obręcz tak, aby sama do mnie, tocząc się, wracała. Czy może dlatego, że przedmioty podlegały mi w sposób bezwzględny, a istoty żywe miały własną wolę, nazbyt mojej przeciwną? W końcu wszystko właściwie, co mnie otaczało, z metalu czy drzewa, stawało się moim łupem. Długo, lata bowiem, czekałem cierpliwie na śmierć gramofonu, a przynajmniej starość jego, i rzeczywiście dorwałem się w końcu do jego wnętrzności. Nie była to już maszyna z wielką tubą, takie widziałem tylko na wystawie, na rycinach; gramofon nasz był duży, drewniany, miał pudło rezonujące z wewnętrznym głośnikiem i właściwie należało nazywać go bodaj patefonem. Chętnie obsługiwałem korbę; było trochę płyt „z przebojami”, jedna z nagranym śmiechem i niczym więcej, jakieś szlagiery w rodzaju „Więcej gazu, oto jest zasada ma, więcej gazu, póki młodość w żyłach gra”, arie operowe, ale mechanizm zmieniania igieł, sprężynowego regulatora, interesował mnie bardziej od treści muzycznych. Nie inaczej było z radiem. Pierwszy aparat radiowy pojawił się w naszym mieszkaniu chyba koło roku 1929, choć to data niepewna. Był długą skrzynią z ebonitową płytą, pokrętłami zaopatrzonymi w białe nacięcia i wskazówki, z gniazdkami dla słuchawek, bo miał wprawdzie wielki głośnik na jednej nodze, podobny trochę do wentylatora, ale odbierać można było na głośnik ledwo stację lokalną. Zasilały ów ogromny sprzęt akumulatory kwasowe, które trzeba było ładować, i wielka anodowa bateria. Wiem też, dziwnym trafem, że pierwszą audycją lwowskiej radiostacji, jaką złapaliśmy, była nowela Conrada Gospoda pod Trzema Wiedźmami, czytana przez mężczyznę o grobowym głosie. Wuj Mundek, mąż cioci Hani z ulicy Wolności, nieraz przychodził, aby wspólnie z ojcem wydobywać ze szwedzkiego pudła marki Ericsson potężne gwizdy, warkoty i miauczenia elektrycznych kotów – ustawiali wspólnie w rozmaity sposób antenę, rodzaj drewnianego krzyża, na którym były czworobokiem rozpięte druty. Rzadko tylko udawało się spoza kurtyny trzasków wyłowić skrzek jakiejś muzyki, niby sygnał z innej planety, dostarczający rozkoszy dzięki temu tylko, że w ogóle tak nadzwyczajnie się powiodło, o estetycznym rozkoszowaniu się odbiorem nie mogło być mowy. Wuj notował, zdaje się, osiągnięcia wyjątkowe, w rodzaju złapania Mediolanu czy Berlina, gdzie podobno nadawała najpotężniejsza podówczas w Europie stacja Königswusterhausen. I ten aparat przeżywał powolny, długi zmierzch, gdy stał się nieaktualny, nadszedł czas moich obcęgów i młotka, rozparcelowałem go, mocno zawiedziony nieatrakcyjnością jego budowy – żadnych zębatych kółek, żadnych sprężyn, nic, tylko nieprzezroczyste od sreberka lampy i kondensatory w gmatwaninie drutów.
Jeżeli ojciec mój lękał się rozmaitych rzeczy – nie zgodził się nigdy na założenie anteny dachowej, pono ściągać miała pioruny, a w piecach paliło się u nas wyłącznie drzewem, ponieważ węgiel wytwarza czad, którym można się udusić – odziedziczyłem, kto wie, dyspozycję ogólną, ale nie trwóg owych adresy. Elektryczność lubiłem, byłem z nią zawsze bardzo dobrze, od czasu jeszcze, kiedy łapałem papierowe skrawki na pocierany grzebień, a gazy trujące, nie wyłączając czadu, usiłowałem produkować według możliwości. Ale manie te – elektrykarska, chemiczna, mechaniczna – na dobre rozwinęły się dopiero w następnej, gimnazjalnej epoce; w latach przedtrzydziestych zajmowałem się, na ogół przynajmniej, w sposób banalny, pozbawiony prawie całkiem oryginalności tym, co wypełnia życie małych chłopców. A więc najpierw przechodziłem rozmaite metamorfozy maszynowe – bywałem statkiem, parowcem, samolotem, pracowałem tłokami, puszczałem parę, dawałem całą wstecz, i resztki nawyków tych tłukły się jeszcze we mnie niemal do samej matury. Pamiętam, że kiedy się jako podrastający i umundurowany gimnazjalista kochałem, nie byłem od tego, żeby dać na ulicy kontrparę, przerzucić ster na bakburtę, rzucić kotwicę.
Zamiłowania naśladowcze są chyba naturalną fazą rozwoju, może trochę irytującą obserwatora przez jej małpiarskość, bo chciałoby się, aby dzieci były dziećmi po prostu – a mniej małymi dorosłymi – mam tu na myśli zwłaszcza roje ośmioletnich mamuś z maleńkimi wózeczkami – zresztą, nie zmieniłem płci i być może przemawia przeze mnie infantylizm chłopca, a właściwie tych jego resztek, które jakoś przetrwały w moim nadpsuwającym się powoli wnętrzu. Mniejsza zresztą o takie niezbyt mądre chyba oceny; jakiś fachowiec uznałby, że dzieci po prostu przygotowują się, bawiąc, do kultury epoki, w jakiej przyszły na świat. W średniowieczu bawiły się chyba w konie, oblężenie twierdz, a pewno i w krucjaty. Naturalna też jest tendencja do badania własnego ciała i jego możliwości; co prawda rozmaicie z tym u mnie bywało. Przez czas pewien dosyć chętnie wieszałem się, gdzie się dało, gromadząc odpowiednie postronki, na niby oczywista i nie do końca, a także troszkę się samoudręczałem. Ot, obwiązywało się palec sznurkiem, żeby „zasnął”, albo też przywiązywało się samego siebie do klamki jakiejś, albo wisiało głową na dół ze sznurowej drabinki (miałem taką), wdławiało się palcem oko w głąb oczodołu, żeby widzieć podwójnie; jednego nie robiłem nigdy: nie wtykałem sobie żadnych grochów ani fasoli do ucha czy nosa, wiedziałem dobrze, jakie to może mieć smutne konsekwencje, nie na darmo ojciec mój był laryngologiem. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale dość długo za najbardziej nieprzyzwoitą część ciała ludzkiego uważałem nogę, a właściwie bosą stopę. Pamiętam, że raz okropnie pobiłem się ze starszym o dwa lata kuzynem Mietkiem (zginął w Warszawie, podobnie jak Stefan) przez nogę właśnie; siedzieliśmy na parapecie okiennym w naszym mieszkaniu i doprowadziłem go do tego, że przyjął narzuconą przeze mnie konwencję; poszło o to, kto komu odważy się pierwszy pokazać tę nogę, i długo, bo akurat nie było domowników, tarzaliśmy się po podłodze sczepieni w okrutnej walce. Freudysta bardzo by się pewno tymi moimi wyznaniami ucieszył, ale nic z nogi mi nie zostało, a już fetyszystą jej nie zostałem ani trochę.
Rozwodzę się nad tymi błahymi drobiazgami, ponieważ wydają mi się jakoś ciekawsze od moich wspomnień i czynów późniejszych. Z upływem czasu dziecko staje się coraz dobitniej, w sposób coraz bardziej jednoznaczny, członkiem określonej grupy – w szkole, w gimnazjum – i zachowaniem swym upodabnia się do niej, a przynajmniej usiłuje to robić, jak umie. Aktywność jego okazuje się zatem w znacznej mierze wtórna, i jak myślę, mniej może powiedzieć o właściwościach przyrodzonych, o demonach odziedziczonych w genotypowych garniturach, aniżeli praktyki najpierwsze, często podejmowane w samotności. Najciekawsze i najbardziej godne prześledzenia wydają mi się pierwsze preferencje i awersje, te nie wiadomo, skąd się biorą, a nie późniejsze, wyuczone, będące czasem wręcz mechanicznymi naśladowaniami. Dzieci nie obawiają się przecież, jak wiadomo, najstraszliwszych nawet cielesnych ułomności osób bliskich, po prostu ich nie dostrzegają. Trzeba pewnego czasu, aby wdrożyły się do przestrzegania norm zwyczajowych otaczającego je świata. Z żadnymi więc kryteriami rozróżniania brzydoty od piękna na pewno nie przychodzimy na świat – ale to tylko mglista supozycja, nie wiadomo, czy doprawdy można by nauczyć dziecko jakiejś „odwrotnej” w stosunku do zwykłej estetyki codzienności.
Wracając do świata przedmiotów – odzież była z nich wyłączona, nie interesowałem się nią, co widzę stąd, że żadnego ubranka nie pamiętam, z wyjątkiem pewnych skórzanych portek tyrolskich, które nosiło się na zielonych szelkach. Miały one z przodu szeroką, na guziki rogowe zapinaną klapę, rzecz dość niebezpieczna i bardzo niewygodna, bo można było po prostu nie zdążyć; pamiętam też i to jeszcze, że życzyłem sobie posiadać prawdziwy, na guziczki zapinany rozporek, a nie klapkę, jak zupełnie małe dzieci.
Nic nie powiedziałem dotąd o dwu pokojach naszego mieszkania, ważnych przez to, że legalnie wstępu do nich nie miałem. Były to poczekalnia i ordynacja ojca. Poczekalnię zdobiły fotele w pokrowcach, hebanowe, zdaje się, drewno bowiem było zupełnie sine, co się okazało, kiedy poręcz się raz odłamała. Stała tam też stara szklana szafka z „nipami”, ale takimi gorszymi – jakieś tace, kosze srebrne, prezenty od wdzięcznych pacjentów, także rozpadający się pseudojapoński sztylet leżał za szkłem. Był tam jeszcze na postumenciku drewnianym lwowski batiar, bez imienia, bo nie mój, ale niczyj jakby, wielka lala z wytrzeszczem błękitnych oczu, w kurteczce łatanej rozmyślnie, portkach, koszulce w paski, z filcowym bananem w kieszeni. Nie wolno mi było dotknąć nawet tego batiara, dlatego długo przetrwał, bodajże do wojny, przeżył nawet jej pierwsze lata, i uległ dopiero zbiorowym, powtarzanym metodycznie atakom moli. Tych moli nie brakowało na Brajerowskiej nigdy, i każdy z domowników obowiązany był na widok któregoś puszczać się za nim w pogoń, klaszcząc przeraźliwie, aby go zmiażdżyć między palcami, ja zaś, brzydząc się tego, klaskałem zawsze obok.
Ordynacja ojca była miejscem niedostępnym, w teorii przynajmniej, dlatego badałem ją sumiennie, kiedy tylko mogłem. Ściany były wyklejone tapetą imitującą kafle porcelanowe, stała tam chuda twarda kanapka, drewniana szafka z lekarstwami i niewielką ilością książek, lekarskie małe biurko, lampa grzejna, pantostat, metalowy stolik z narzędziami, takież białe krzesło dla chorych i okrągły na śrubie taboret ojca. Urządzenie więcej niż ascetyczne, z jedynym wyjątkiem; na szafce stała bowiem czarna skrzynka, w środku podzielona na małe przedziałki, a w niej spoczywały starannie porozkładane eksponaty – wszystko, co ojciec za pomocą wielkich rur laryngoskopu Brüninga wydobył z tchawic, przełyków, oskrzeli – rzeczy te, same w sobie niewinne, przerażały dopiero, kiedy się pomyślało, gdzie też tkwiły. Była tam szczęka sztuczna z czterema zębami i haczykiem, otwarta agrafka wyłowiona z tchawicy dziecka, szpilki różne, fasole, co trochę zakiełkować już zdążyły, jakby w swej roślinnej niewinności naprawdę zamierzały osiedlić się na stałe w czyimś nosie, zaśniedziałe monety, a także spory kawałek taśmy filmowej. Kiedy byłem już większy, ojciec opowiadał czasem o okolicznościach i warunkach, w jakich zdobył te trofea, na polowaniach z pistoletowym uchwytem tracheoskopu Brüninga w dłoni, pokazywał mi specjalne zestawy długachnych haczyków i zmyślnych kleszczy czy sond. Bardzo była niezwykła historia pewnego chorego, którego przywieziono, gdy się dusił, co chwila mdlał i siniał, a lusterko krtaniowe ukazywało z pozoru wolną, szeroko otwartą szparę głosową, aż dopiero po szczególnym lśnieniu ojciec zorientował się, że jednak coś, niby szkiełko, ją zakrywa. Był to kawałek filmowej taśmy, który ów pan, filmowy operator, zjadł z naleśnikami (z serem! i to pamiętam); nie wiedzieć jak się do nadziewki zawieruszyła jedna klatka taśmy, i osiadłszy na krtani, dusiła go, działając jak wentyl, kiedy oddychał. Przedmiotów banalnych, których mnóstwo ojciec wciąż wydobywał z pacjentów, w czarnym pudle nie było wcale; ości na przykład. Bo też nigdy w święta nie mogliśmy zjeść w komplecie kolacji – zawsze odzywał się przy drzwiach gwałtowny dzwonek, a ojciec przebierał się zaraz w biały płaszcz i ze swym lustrzanym, jakby wielkim trzecim okiem na czole, znikał w ordynacji.
Pozazdrościwszy ojcu takich laurów, których sportowy, a nie medyczny charakter do mnie przemawiał, w największej tajemnicy dobierałem się do całej skomplikowanej aparatury Brüninga, zestawiałem długie niklowe rury, włączałem, jak było trzeba, żaróweczki oświetlające i podejmowałem śmiałe próby ekstrakcji ciał obcych z rury elektrycznego odkurzacza, uprzednio je tam umieściwszy. Na białym śrubowym stołku ojca kręciłem się też nieraz do siódmych potów i zawrotu głowy, włączałem wielki sollux, który nie tylko grzał, ale i świecił (raz jakiejś pacjentce pono zapaliły się włosy, bo miała w nich ukrytą celuloidową zapinkę czy grzebień, ale tego nie pamiętam, to było jeszcze podczas mego niebytu). Gdy zaś już nic całkiem nie byłem zdolny wymyślić, napełniałem półlitrową szprycę służącą do wypłukiwania wodą tak zwanych woszczyn z ucha i sikałem sobie przez uchylone na podwórze okno to w górę, na piętro wyższe, to znów na dół, na ganek państwa gospodarzy.
Powiedziałem już, jak wcześnie nauczyłem się czytać i pisać. Preparowałem piękne, ozdobne laurki dla ojca i matki ozdobione mnóstwem kwiatuszków rysowanych, a i pierwsze lektury były typowe, zwyczajne – wierszy, takich jak o komarze, bajek; kiedy już po wojnie wpadł mi w rękę jakiś zbiór wierszyków dla dzieci, w których rozpoznałem lekturę sprzed trzydziestu kilku lat, zdumiewało mnie, czego też w nich nie odkrywałem jako sześcioletni chłopiec. Jakieś dramaty nieprawdopodobne i niewyrażalne, emocje, już teraz wcale we mnie z sobą niesąsiadujące, zadziwienia i strachy, ale też i śmieszności, czaiły się dla mnie wtedy w zbiegu najniewinniejszych słów. Dlaczego historia plamy na podłodze, której miotła nie mogła dać rady, pełna była ponurości, grozy nawet? Dlaczego wyliczanie kolejnych wron bez ogona stanowiło inkantację jakoś aż magiczną, niby ryzykowne wzywanie skrytych jakichś sił, kuszenie niewiadomego licha? Tym dziwniejsze to, że się z takich emocji, strachów, przeczuć dramatycznych nikomu nie spowiadałem, nikomu o nich nie mówiłem. Nie umiałbym chyba owych stanów wyrazić, nazwać, zapewne; ale także – jeślibym może zdolny był o tym wtedy pomyśleć w ogóle – uważałem chyba, że reakcja taka jak moja jest jedyną możliwą i całkiem zwyczajną. W każdym razie byłem wtedy podatniejszym niż dziś instrumentem, nie trzeba było wielu bodźców, uderzeń, aby wydobyć ze mnie czy raczej, aby w głowie mojej wznieść całe gmachy uczuć i przeżyć; doprawdy, autorzy książeczek dla dzieci sami nie wiedzą, co czynią, jak zapalnym, prawda, że psychicznie tylko, materiałem żonglują bezustannie. Im się zdaje, że opowiadają pouczającą historyjkę, a tymczasem w odbiorze zamienia się ona w zagadkę albo w powikłany dramat; chcąc rozśmieszyć, nauczają misteryjnych tajemnic, rymują po częstochowsku, a rodzi się z tego w jakiejś głowie siedmioletniej wzniosła katharsis. Najniezwyklejsze były te początki, te najpierwsze lektury. Potem zwyczajnie i po cichu utonąłem sobie w książkach.
Byłem, rzecz jasna, Mowglim, Winnetou i kapitanem Nemo, zapadły mi w pamięć okruszyny tekstów najbardziej nieoczekiwane; kupując po wojnie książkę Umińskiego Podróż bez pieniędzy, starannie ją przekartkowałem, aby odkryć jedno z piękniejszych jej zdań – „Kula, przeleciawszy z charakterystycznym grzmotem przestrzeń” – chodziło o polowanie na krokodyla czy na nosorożca, ale niestety było to wydanie zrewidowane i owa wspaniała kula z jej grzmotem znikła z niego ku memu wielkiemu rozczarowaniu. A Dolina bez wyjścia? Okropne działy się ze mną rzeczy, kiedy ją czytałem. Cóż dopiero mówić o Duchu puszczy; takie lektury nie pozwalały na nonszalancką swobodę, na wylegiwanie się pod oknem, z nogą krzesła zręcznie podrzucaną stopami, ani na klęczenie u stołu, z łokciami na blacie musiałem być bardzo blisko osób zupełnie pewnych i dorosłych, a i tak bywało straszno. Dickensa czytać nie chciałem, był jak deszczowa beznadziejna jesień, zaś w Dumasie po prostu zginąłem, zgubiłem się – zaczęło się niewinnie, od Trzech muszkieterów, a po jakimś czasie wyglądało na to, że dla przeczytania wszystkich jego książek życia nie starczy.
Potem, w gimnazjum, czytałem już wszystko, co tylko wpadło w rękę, Fredrę z Mayem, Sienkiewicza z Verne’em i Wellsem, Słowackiego z Pitigrillim; był to prawdziwy groch z kapustą.
Czytając, zwykle coś jadłem, bo już chyba dałem do zrozumienia, że byłem żarłokiem, ale kochliwym – godzi się wspomnieć tutaj o pierwszych kobietach. Dziwnym to szło zygzakiem. Na początku była Mila, nasza praczka, miałem może pięć lat i, jak zwykle wtedy, żenić się zaraz chciałem. Cierpiała, biedaczka, na okropne żylaki. Pralek elektrycznych nie było, pranie zamieniało dom w rodzaj parnego piekła, przynajmniej kuchnię z przyległościami, na środek wyjeżdżała ogromna balia, bulgotało wulkanicznie w baniakach, potem pojawiała się maglownica drewniana z wypełniającym pół domu rumorem; tkwiłem w tym wszystkim, rozgardiasz wcale mi nie przeszkadzał.
Później kochałem się w nauczycielce ze szkoły powszechnej, nie pamiętam, jak wyglądała; zbiła raz mego sąsiada z ławki – w szkole powszechnej na ogół można było dostać tylko „pacę” linią w otwartą i wyciągniętą dłoń, ale ten chłopak był twardy, zimny, okropnie krnąbrny i arogancki, ukochana moja wytrzepała mu ze spodenek chmary kurzu. Nawet nie pisnął ani łzy nie uronił, niesłychanie mi tym imponując.
Powoli specjalnością moją stawała się miłość nieszczęśliwa. Zakochałem się do szaleństwa w dziewczynce starszej ode mnie o jakieś cztery lata, a więc pannie prawie dorastającej, gdy ja miałem koło dziesięciu lat. Dziewczę to obserwowałem z dala, w Ogrodzie Jezuickim, w sposób kontemplacyjny, mało się ruszając. Byłem już porządnie tłusty, postacią zaczynałem przypominać gruszkę, chociaż dokładniej formę jej, najszerszą poniżej środka, imitowałem później w gimnazjum. Twarz miałem pucołowatą, oczy zwykle dość wytrzeszczone, bo z natury byłem ciekawy, a i gębę często rozdziawiałem, zdaje się, sądziłem, że dodaje mi to uroku. Nie miałem tedy zbyt wielu szans, zresztą nie wyobrażałem sobie żadnych ziszczeń, nie wiedziałem bowiem, co można robić z dziewczynkami innego, aniżeli biegać za nimi wieczorem w ogrodzie od krzaka do krzaka i straszyć je latarką. Miłość moja do dziewczynki z Ogrodu Jezuickiego nie miała więc żadnej akcji, nie nosiła piętna rozwoju, a jednak była niezwykle intensywna. Zdaje się, żem wyznał ją rodzicom, inaczej nie udawałoby mi się przebywać dostatecznie często w tym doskonałym punkcie, z którego mogłem ją obserwować. Chyba nic o mnie nie wiedziała, nie zamieniłem z nią jednego słowa, a jednak linia jej profilu, podbródka, warg wypaliła mi się w pamięci tak dokładnie, że pozostał tego ślad do dzisiaj.
Ciekawe, że gwałtowność takich platonicznych zakochań wcale nie przeszkadzała w miłostkach (jeżeli to były miłostki) bardziej, jak by powiedzieć – gminnych? Bodajże ośmioletniego, ojciec, wchodząc do kuchni, zastał mnie raz przy trywialnym zajęciu szczypania służącej w zadek. Zmieszany, powiedział coś w rodzaju „ach, tak” lub „ach, przepraszam” i zaraz wyszedł. Ciekawe też, że mogę przypomnieć sobie nieco z ówczesnych moich czynów, a nawet emocji, natomiast żadnych myśli; bardzo możliwe, że w ogóle nie wybiegałem nimi poza krąg danych bezpośrednio, zmysłowych doświadczeń. Na ulicy Słowackiego znajdowało się naprzeciw Poczty Głównej biuro Cunard Line, towarzystwa okrętowego, a w każdym z jego okien stał wielki model oceanicznego parowca. Chodziły za mną, śniły mi się te wspaniałe statki, miały wszystko, jak się należy, nawet mosiężne śruby u sterów, olinowania, maszty, niezliczone okna w szeregach, pokłady, mostki, miniaturowe szalupy, schodki i koła ratunkowe. Marzyłem o nich beznadziejnie i żarliwie, prawdopodobnie w sposób równie idealny marzył Kuba Rozpruwacz o dziewczynkach, które nie powpadały mu w ręce. Jego rojenia były pewno tak samo niewinne jak moje u szyb Cunard Line, dopiero urzeczywistnienie stawało się drogą wiodącą do zbrodni. Może więc i dobrze się stało, że żadnego z owych dwumetrowych cudów nie udało mi się nigdy przybliżyć na odległość ręki – albowiem prędzej czy później sięgnąłbym po młotek.
Dziecko, którym byłem, interesuje mnie i zarazem niepokoi. Zapewne nie mordowałem nikogo, oprócz lalek i gramofonów, niemniej należy wziąć pod uwagę, że byłem słaby fizycznie i obawiałem się represji ze strony dorosłych. Ojciec nie bił mnie nigdy, matka czasem kuksała, to wszystko, ale było wszak wiele innych, mniej bezpośrednich środków i sposobów, od reprymendy słownej po obostrzenia leguminowe. Gdyby czteroletnie dzieci dorównywały wszakże siłą rodzicom, świat nasz wyglądałby inaczej. Tworzą doprawdy gatunek wcale odmienny, na pewno nie są mniej skomplikowane od ludzi dojrzałych – a tylko ta komplikacja tkwi u nich w innym miejscu. Czy bowiem nie z rozpaczą w sercu rozwalałem zabawki? Czy nie żałowałem potem (niezależnie od nakładanych kar) ich utraty? Dlaczego, taki strachliwy, smakowałem w sytuacjach ryzykownych – naprawdę? Coś ciągnęło wszak, aby wychylać się z okna możliwie daleko, a dobrze wiedziałem, choćby dzięki historii „człowieka-muchy”, czym grozi upadek z drugiego piętra. Pamiętam też, jak przeraziłem wuja, kiedy zimą na wakacjach w Tatarowie wlazłem naraz pod lokomotywę pociągu, który miał właśnie ruszyć, żeby czym prędzej odłamać zwisający spod cylindrów sopel lodu. Bałem się bardzo, że pociąg ruszy i obetnie mi nogi, ale widocznie ów sopel był mi nadzwyczaj potrzebny. Czyżby to miała być tak zwana przez psychologów czynność przymusowa, rodzaj natręctwa? Są to zjawiska znane, przechodziłem przez okresy liczenia okien, drzwi, przez fazy skomplikowanych rytuałów, musiałem chodzić tak, aby stąpać tylko po płytach chodnika, nie zbliżając się stopą do ich złączeń, a już z oddychaniem miałem niesamowite kłopoty. Próbowałem nie oddychać, jak długo się dało, albo znów robić to jakoś specjalnie, były tam jakieś wdechy i wydechy, szczególnie przed zaśnięciem, jakieś osobliwe formowanie jaśka i poduszki pod głową, budowanie kojca z kołdry i tak dalej.
Zdarzały mi się także, czasem w chorobie, a czasem i kiedy byłem całkiem zdrów, osobliwe sensacje, zwane – jak się o tym dowiedziałem trzydzieści lat później – zaburzeniami schematu ciała. Leżałem sobie w łóżeczku z rękami na piersiach i naraz dłonie zaczynały rosnąć, natomiast ja sam spoczywałem pod ich ogromem nieprawdopodobnym coraz to mniejszy – powtarzało się to, zawsze w sposób dość podobny, i na pewno na jawie. Pięści urastały mi do rozmiarów iście górskich, palce przemieniały się w jakieś zamknięte, ogromne łuki, wszystko w nich ulegało zmonstrualnieniu, elefantiazie, lękałem się tego trochę, ale znów nie zanadto, było to bardzo dziwne – i nikomu o tym nie mówiłem.