Wysokie okno - ebook
Wysokie okno - ebook
Słabi nie mają szans. Ubodzy, z prowincji, trafiają do wielkiego miasta, gdzie łatwo padają ofiarą ludzi bogatych, możnych, pozbawionych uczuć.
A zaczyna się od skradzionej monety. Philip Marlowe ma ją odzyskać. Dzięki temu wchodzi w świat przesycony niewypowiedzianymi groźbami, znużeniem, słabością i siłą. I robi co może, żeby ocalić niewinną osobę.
Chandler to mistrz nastroju i języka. Nikt, tak jak on, nie potrafi w jednym zdaniu opisać istoty rzeczy. Od chropawych zawołań mieszkańców przemysłowych przedmieść po mdło gładkie słówka bogatych próżniaków - wszystkie tony i rejestry brzmią prawdziwie. Po raz pierwszy możemy je docenić dzięki nowemu tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67016-24-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeden z największych mistrzów kryminału. Stworzył niedościgniony dla innych wzór. — SUNDAY TIMES
Chandler pisze tak, że czujesz ból bohaterów, a swoje życie widzisz w nowym świetle. — THE NEW YORKER
Chandler stworzył archetyp amerykańskiego bohatera: niepokornego cynika, błyskotliwego i uczuciowego, skłonnego do refleksji, lecz niestroniącego od przygód. — THE NEW YORK TIMES BOOK REVIEW
Philip Marlowe to pierwowzór wszystkich prywatnych detektywów. — LOS ANGELES TIMES
Nikt nie pisze tak jak Chandler, nawet Faulkner. Stuprocentowo niepodrabialny, prawdziwy artysta. — THE BOSTON BOOK REVIEW
Pisarstwo Chandlera wzbija się na wyżyny, a czytelnik z ukłuciem radości zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia nie z pierwszym lepszym wyrobnikiem pióra, ale z niezrównanym stylistą, pisarzem z prawdziwą wizją. — JOYCE CAROL OATES
Raymond Chandler opisał Amerykę na nowo, i odtąd Ameryka nie była już taka sama. — PAUL AUSTER
Książki Chandlera to nie eskapistyczna proza gatunkowa, ale dzieła sztuki najwyższych lotów. — W.H. AUDEN1
DOM STAŁ PRZY Dresden Avenue w Oak Knoll w Pasadenie. Był to duży solidny chłodny budynek o ścianach z ciemnoczerwonej cegły i terakotowym dachu, z wykończeniami z białego kamienia. Okna na parterze oprawiono w ołowiane ramy. Te na piętrze były w stylu wiejskim i okalały je fikuśne rokokowe ozdoby z imitacji kamienia.
Od frontowej ściany i czuwających przy niej kwitnących krzewów rozległy zadbany trawnik spływał ku ulicy łagodną pochyłością, po drodze omywając rozłożysty cedr himalajski, niczym zielona fala skałę. Zarówno chodnik, jak i podjazd były bardzo szerokie, a przy drodze rosły trzy białe akacje, na których nie sposób było nie zawiesić oka. Czuło się wyrazisty zapach letniego poranka i wszystko, co wyrastało z ziemi, trwało w idealnym bezruchu, zderzone z duchotą dnia, który według miejscowych uchodził za przyjemny i rześki.
O potencjalnych zleceniodawcach wiedziałem tyle, że chodzi o panią Elizabeth Bright Murdock i jej rodzinę. Chciała zatrudnić dobrze wychowanego prywatnego detektywa, który nie będzie strząsał popiołu z papierosa na dywan ani nosił przy sobie więcej niż jednej sztuki broni. Wiedziałem też, że była wdową po starym pierniku z bokobrodami, który nazywał się Jasper Murdock, zarobił mnóstwo pieniędzy na działalności charytatywnej, jego fotografię, uzupełnioną o daty narodzin i zgonu, z podpisem „Życie było dla niego służbą”, publikowano zaś w lokalnej gazecie w każdą rocznicę śmierci.
Zaparkowałem na ulicy i przeszedłem po kilkudziesięciu wkopanych w trawnik kamieniach, po czym nacisnąłem dzwonek do drzwi pod portykiem z cegły, osłoniętym spiczastym daszkiem. Wzdłuż frontu, od wejścia do końca alejki wjazdowej, ciągnął się krótki niski murek z czerwonej cegły. Na końcu ścieżki, na betonowym postumencie stała niewielka malowana figurka Murzyna w białych jeździeckich bryczesach, zielonej marynarce i czerwonej czapce. Chłopak trzymał bat, a u jego stóp zamocowano żelazny pierścień, do którego przywiązywało się konie. Wyglądał na smutnego, jakby wystawał tutaj już nazbyt długo i zdążył się zniechęcić. Podszedłem do niego i poklepałem go po głowie, czekając, aż ktoś mi otworzy.
Po chwili drzwi uchyliły się nieco i zobaczyłem ponurą służącą w średnim wieku, która zmierzyła mnie wzrokiem.
– Philip Marlowe – przedstawiłem się. – Przyszedłem do pani Murdock. Byliśmy umówieni.
Jędza zgrzytnęła zębami, przymknęła oczy, na powrót je otworzyła i odezwała się chrzęszczącym jak żwir głosem charakterystycznym dla niegdysiejszych mieszkanek pogranicza.
– Z którą?
– Hę?
– Z którą panią Murdock? – niemal wrzasnęła.
– Z panią Elizabeth Bright Murdock – odparłem. – Nie miałem pojęcia, że są inne.
– No są – odwarknęła. – Ma pan wizytówkę?
Nadal nie otworzyła drzwi szerzej. Wystawiła przez szparę jedynie czubek nosa i chudą, lecz silną dłoń. Wyciągnąłem portfel i wydobyłem z niego kartonik z moim nazwiskiem, który jej podałem. I dłoń, i nos zniknęły za drzwiami, które zatrzasnęła mi przed oczyma.
Pomyślałem, że może powinienem był zapukać z tyłu. Podszedłem do figurki Murzyna i raz jeszcze poklepałem go po głowie.
– Bracie – powiedziałem – taki nasz los.
Czas mijał. I to całkiem sporo czasu. Włożyłem papierosa do ust, ale go nie przypaliłem. Obok domu biało-niebieską furgonetką przejechał sprzedawca lodów. Z głośnika dobiegało Turkey in the Straw. Na krzaku hortensji tuż przy moim łokciu przysiadł duży czarno-złoty motyl, który wylądował po nierównym locie. Kilka razy zatrzepotał ociężale skrzydłami, po czym wzbił się z trudem, torując sobie drogę przez niemrawe, przepojone upałem powietrze.
Drzwi ponownie się otworzyły.
– Tędy – powiedziała jędza.
Wszedłem do środka. Znalazłem się w dużym kwadratowym i chłodnym pomieszczeniu. Panował w nim spokój jak w kaplicy na cmentarzu, zresztą unosił się tam podobny zapaszek. Na stiukowych ścianach wisiały makaty, a za wysokimi oknami umieszczono żelazne kraty imitujące balkony. Tu i ówdzie stały ciężkie rzeźbione krzesła z pluszowymi siedziskami, dekoracyjnymi obiciami i zmatowiałymi pozłacanymi frędzlami po bokach. Na ścianie w głębi widniał witraż wielkości kortu tenisowego. Pod nim znajdowały się zasłonięte kotarą przeszklone drzwi tarasowe. Był to staroświecki pokój, cuchnący stęchlizną i niegustownie urządzony; czysty, ale nieprzyjemny. Wyglądał, jakby nikt nigdy w nim nie przesiadywał ani nawet nie nosił się z podobnym zamiarem. Stały tu stoły o marmurowych blatach i wygiętych nóżkach, pozłacane zegary i niewielkie rzeźby z dwukolorowego marmuru; sporo śmieci, których odkurzenie zajęłoby z tydzień. Masa zmarnowanych pieniędzy. Przed trzydziestoma laty, kiedy Pasadena była jeszcze bogatą, cichą i prowincjonalną mieściną, ten pokój musiał robić niemałe wrażenie.
Przeszliśmy do korytarza. Kawałek dalej jędza otworzyła drzwi i gestem zaprosiła mnie do środka.
– Pan Marlowe – rzuciła nieprzyjemnym głosem i odeszła, zgrzytając zębami.O AUTORZE
Raymond Chandler (1888–1959) – amerykański powieściopisarz i scenarzysta, współtwórca kryminału noir, uważany za najwybitniejszego przedstawiciela gatunku. Autor siedmiu powieści (z których trzy: Żegnaj laleczko, Siostrzyczka i Długie pożegnanie, regularnie pojawiają się w czołówce zestawień najlepszych kryminałów wszech czasów), opowiadań, a także scenariuszy, m.in. do filmu Nieznajomi z pociągu w reżyserii Alfreda Hitchcocka.
Karierę pisarską rozpoczął po czterdziestce, gdy stracił posadę wicedyrektora firmy naftowej. Pilnie studiował twórczość popularnych autorów (m.in. Erle’a Stanleya Gardnera), by wkrótce zacząć samemu w ten sposób zarabiać. Jego pierwsze opublikowane opowiadanie ukazało się w 1933 roku w czasopiśmie „Black Mask”. Szybko zdobył uznanie i status mistrza gatunku. Rok przed śmiercią został przewodniczącym Mystery Writers of America. Do dziś cieszy się niekwestionowaną sławą, a jego książki stanowią punkt odniesienia dla kolejnych pokoleń twórców i czytelników.
* * *
*