- W empik go
Wyspa czterech łotrów - ebook
Wyspa czterech łotrów - ebook
Porucznik Milicji Obywatelskiej na tropie pirackiego skarbu.
XVI wiek, niewielka wyspa w okolicach Tobago. Czterech korsarzy zakopuje skarb i sporządza mapę, by móc znów go odnaleźć.
Setki lat później, Nowa Huta, okres PRL-u. Porucznik Edward Engel wszczyna śledztwo w sprawie morderstwa antykwariusza Zawadowskiego. W toku sprawy okazuje się, że motywem zbrodni była kradzież starej mapy rozrysowanej na żaglowym płótnie.
Engel nie ma zwyczaju działać w terenie, chętnie za to "medytuje przy biurku" nad informacjami uzyskanymi przez swoich informatorów z marginesu społecznego. Czy skuteczna przez lata metoda przyniesie skutek również w tej sprawie?
Na motywach opowiadania w 1972 r. nakręcono film pt. "Skarb trzech łotrów", w którym wystąpili . Andrzej Kopiczyński i Jerzy Bińczycki.
Utwór spodoba się miłośnikom "Wyspy skarbów" Roberta Louisa Stevensona.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-8007-9 |
Rozmiar pliku: | 403 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W wigilię świętego Mateusza roku 1588 statek korsarski „Emma” szedł pod wszystkimi żaglami kursem na Cartagenę, gdzie kapitan Matthews zamierzał wyładować skrzynię ze skarbami. Na wysokości Tobago „Emma” osiadła na mieliźnie. W wiele lat potem znaleziono szczątki statku, a na nim szkielety całej — jak się zdawało — załogi. Ale minęło znów lat siedemdziesiąt i oto na bezludnej wysepce, oddalonej trzydzieści mil morskich od owej złowieszczej mielizny — wyprawa hiszpańska odkryła obozowisko, w którym odnaleziono szkielety czterech ludzi, a przy nich prymitywną mapę, sporządzoną na skrawku żaglowego płótna. Rysunek zdawał się świadczyć, że zawiera szyfrowaną informację, gdzie złożono bezcenny skarb korsarza Matthewsa. Usiłowania Hiszpanów, zmierzające do odnalezienia skrzyni — nie przyniosły powodzenia. Tajemnicza mapka, którą nazwano testamentem z Wyspy Czterech Łotrów, powędrowała do Europy, a jej ślad zaginął potem wśród splątanych ścieżek handlarzy antykami, sztychami i mapami dawnych epok. Skarb budził przez czas jakiś emocje poszukiwaczy przygód, zorganizowano nawet kilka nieudanych wypraw w XIX wieku, ale nieznajomość miejsca ukrycia skrzyni i brak owej unikalnej mapy sprawiły, że w końcu Wyspa Czterech Łotrów przeszła do legend, opowiadanych przez starych żeglarzy...II
Idąc Floriańską przypomniała sobie nagle, że zostawiła parasolkę u stryja. Dzień był chmurny, duszny, zbierało się na burzę. Wróciła więc, wyrzucając sobie nieuwagę. Była nieco zdenerwowana, dochodziła już dwunasta, a miała tego dnia wiele drobnych, lecz kłopotliwych spraw do załatwienia. Wchodząc do ocienionej, mrocznej bramy natknęła się na wysokiego mężczyznę w popielatym garniturze, białej koszuli bez krawata, i jasnych, niemal białych półbucikach. Spojrzał na nią czujnie i wyszedł na ulicę. Wbiegła po schodach na pierwsze piętro. Drzwi do mieszkania były uchylone. Nagle doznała niemiłego wrażenia, że stało się coś złego. Pchnęła drzwi, które lekko skrzypnęły. Długi, mroczny korytarz. Cisza.
— Stryju! — powiedziała. Nie odezwał się. Przed kwadransem, kiedy wychodziła od niego, siedział w fotelu w swoim malutkim, zagraconym pokoju.
— Stryju! — powtórzyła głośniej. Serce zaczęło jej bić gwałtownie. Przeszła wzdłuż korytarza, ku uchylonym drzwiom pokoju.
Stary siedział w fotelu. Twarz miał zwróconą w stronę okna, skąd sączyło się światło, scedzone przez chmury. Wokół pomarszczonej, pożółkłej szyi człowieka zaciśnięta była nylonowa pończocha. Obok fotela, na dywanie, leżała książka, która zsunęła się z kolan. Stary człowiek ma szeroko otwarte, zdumione oczy. Jego twarz wyraża napięcię. Więcej napięcia niż lęku. I to już było wszystko.III
— Niech pani siada. Teraz zaczniemy od początku.
Usiadła na niewygodnym krześle. Pokój był mały, umeblowany brzydko i banalnie. Biurko, trzy krzesła, szafa zaopatrzona w kłódkę, regał, przy oknie na małym stoliczku — maszyna do pisania. Szyby były zakurzone, ściekał po nich deszcz cienkimi strużkami. Oficer milicji w randze porucznika miał ociężałą postać, tęgą twarz i zmęczone spojrzenie. Wyglądał na pięćdziesiąt lat i chyba nie uprawiał porannej gimnastyki. W pokoju unosił się zapach dymu i niedopałków. Popielniczka na biurku była pełna. W szklance zostało trochę słabej, wystygłej herbaty.
— Więc pani nazywa się Zawadowska. Imię Ewa.
— Tak — odparła — Ewa Zawadowska.
— Rodzice?
— Nie żyją. Ojciec był nauczycielem historii i łaciny. Matka też pracowała w szkolnictwie.
— Zamordowany był pani stryjem?
— Tak jest. Po śmierci rodziców przez jakiś czas mieszkałam u stryja.
— Wychowywał panią?
— Nie. Kiedy matka umarła, miałam już osiemnaście lat. Ojciec zmarł dawno temu.
Skinął głową. Wydobył z szuflady paczkę papierosów marki sport.
— Pali pani?
— Dziękuję — odparła i wydobyła z torebki carmeny. Podsunęła mu paczkę.
— Nie. Wolę sporty. Kiedy zmieniam, od razu kaszlę.
Podał jej płonącą zapałkę, potem sam zapalił, zaciągnął się głęboko i natychmiast chwycił go kaszel.
— To pogoda — powiedział.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Ona była bardzo ładną, młodą kobietą. Miała skupioną, łagodną twarz o pięknych, ciemnych oczach w urzekającej oprawie. Te ciemne oczy, ciemne rzęsy i brwi harmonizowały z jasnozłotawym odcieniem włosów. Figurę miała smukłą, długie nogi, piękne ramiona. Wydawała się wiotka. Ubrana była spokojnie, elegancko.
On był tęgawy, jakby nieco opuchnięty, twarz miał szarą, oczy szare, włosy szare.
— Tak — powiedział — więc teraz jest pani całkiem sama...
— Mój Boże, panie poruczniku. Mam dwadzieścia pięć lat, zawód...
— Pani lubiła swego stryja?
— Tak. To jest właściwe słowo. Bardzo go lubiłam.
Znów milczeli chwilę.
— Pytanie, na które może pani oczywiście nie odpowiedzieć. Ma pani kogoś bliskiego?
Skinęła głową.
— Kto?
— Adam Morawski. Studiował razem ze mną na Akademii.
—.Narzeczony?
— Może pan to tak mazwać...
Uśmiechnął się kwaśno.
— Zgoda — rzekł. — Pani, oczywiście rozumie, że będę musiał poszperać także koło pani. Antoni Zawadowski żył samotnie. Żadnych przyjaciół, żadnych kontaktów. Tylko pani i garstka starych dziadków ze środowiska antykwariuszy. No, trzeba będzie szukać.
— Co pan podejrzewa?
Wzruszył ramionami.
— Ja, proszę pani, zbieram teraz szczegóły. Same drobiazgi. Nie jestem od podejrzeń, tylko od żmudnej roboty.
Otworzył szufladę, wydobył z wolna plik papierów, przerzucił je.
— Więc pani zeznała, że właściwie nic nie zginęło. Pieniądze, kosztowności?
Potrząsnęła głową.
— Stryj, jak większość starszych ludzi, odkładał na PKO. Gotówki w domu nie trzymał. Książeczkę PKO miałam u siebie na przechowaniu.
— Pani mieszka w Nowej Hucie, prawda?
— Tak jest.
— Często odwiedzała pani stryja?
— Ostatnio coraz częściej. Chorował trochę. Musiałam go doglądać. Ostatniej nocy spałam u niego, w pokoiku obok.
— Pani dobrze znała zbiory stryja?
— Bardzo dobrze. Nic godnego uwagi nie zginęło. Zresztą nie było tam rzeczy godnych uwagi.
— Zgoda. Niech pani dokładnie opisze tego faceta, który wychodził z bramy...
— Już to przecież zrobiłam. Do protokołu.
— Wiem. Ale jeszcze raz.
— Był wysoki, dobrze zbudowany. Około trzydziestu lat. Ubrany w popielaty garnitur i bardzo jasne buty. Chyba zamszowe. Bez krawata.
— Włosy, oczy, nos?
— Widziałam go przez chwilę, raczej w cieniu. Włosy? Chyba szatyn.
— Poznałaby go pani?
— Myślę, że tak...
Zastanowiła się przez chwilę.
— Wie pan co? To może jest bez znaczenia, ale zrobił na mnie jakieś dziwne wrażenie. Tacy ludzie nie pasują do takich ubrań.
— Dlaczego nie pasują?
— Tego się nie da wyrazić — powiedziała.
Skinął głową.
— Proszę pani, ja tu siedzę ładnych parę latek. U mnie można wszystko wyrazić. Ale pomogę pani. Więc jak powinien być ubrany ten gość? We frak?
Roześmiała się cicho.
— Raczej nie. Raczej wręcz odwrotnie.
— Na przykład fufajka, gumiaki, co?
— Pan przesadza. Idzie mi o to, że był w bardzo eleganckim garniturze. Wydaje mi się, że był to zagraniczny ciuch. Buty na pewno!
Zawahała się.
— Niech pani mówi. Pani ma inne spojrzenie, może trafne. Plastycy widzą takie rzeczy, których inni nie zauważają...
— Odnoszę wrażenie — powiedziała — że ktoś, kto jest przyzwyczajony do takich garniturów, nie nosi ich bez krawata. I nie wkłada takich półbucików.
— A jakie?
— Tego nie wiem. Ale chyba inne. Jednym słowem ten człowiek zrobił na mnie wrażenie, jakby się przebrał albo po raz pierwszy w życiu włożył ten garnitur. To był nowy, drogi, bardzo elegancki garnitur.
— Zgoda — powiedział porucznik. — A jakieś znaki szczególne?
— Nie zauważyłam.
— Szkoda. Niech mi pani teraz powie coś na temat interesów pani stryja...
— Żadnych interesów. Od pięciu lat żył z renty, a kiedy było mu szczególnie ciężko, sprzedawał jakiś sztych, albo starą mapę.
— To cienko u niego było?
— Moi rodzice zostawili oszczędności, ale on z tego nie korzystał. Łożył z tych pieniędzy na moją naukę, na moje utrzymanie. Sam żył więcej niż skromnie.
— Gdzie sprzedawał te swoje sztychy i mapy? W Desie?
— Nie. Stare pokolenie antykwariuszy ma sceptyczny stosunek do fachowości Desy. Na tym tle były kontrowersje między mną a stryjem. Ci panowie zawsze uważają, że młodzi historycy sztuki niewiele potrafią...
— Więc gdzie stryj sprzedawał?
— To się rzadko zdarzało. Miał dwóch czy trzech odbiorców. Trochę kolekcjonerzy, trochę handlarze. Pan Zykuń z Warszawy, ale głównie doktor Chlebowicz. Ginekolog i zbieracz. Często odwiedzał stryja, nakłaniał go do sprzedaży pewnych rzeczy, to i owo kupił.
Skinął głową.
— Zgoda — rzekł. — I to wszystko?
— Chyba wszystko.
— Tego gościa w jasnych butach nie widziała pani nigdy przedtem?
— Raczej nie. Na pewno nie!
— Dlaczego na pewno?
— Bo wyglądał bardzo charakterystycznie w tym ubraniu...
— Ale gdyby przedtem był w innym ubraniu?
— Na przykład, panie poruczniku?
— Tego nie wiem. Ale na przykład hydraulik? Albo kominiarz?
Zamyśliła się przez chwilę.
— Może. Nie wiem. Teraz poznałabym go na pewno.
— Zgoda. To już coś.
Zapalił drugiego papierosa, spojrzał w okno, za siebie.
— Co za pogoda... Bez przerwy leje. Niech mi pani powie, jak stryj spędzał czas?
— Zwyczajnie, panie poruczniku. Ostatnio mało wychodził. Trochę zdziwaczał. Czekał na coś...
— Na co czekał?
Uśmiechnęła się.
— Do tego nie należy przywiązywać wagi. Samej mi to przyszło na myśl zaraz po morderstwie, ale naprawdę...
— Zgoda — przerwał jej — niech pani powie, na co czekał.
— Tego nie wiem. Nie mam pojęcia. Od kilku miesięcy co pewien czas powtarzał, że trzeba cierpliwie czekać, bo wszystko się zmieni.
— Co mianowicie się zmieni?
Wzruszyła ramionami.
— Zdaje się, że stryj nie był nigdy zachwycony naszą rzeczywistością, panie poruczniku. Więc...
— Ale dlaczego czekał na jakieś zmiany od kilku miesięcy... Gdyby od czterdziestego piątego czekał — tobym wiedział, co należy sądzić. Czy to przyszło nagle?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.