Wyspa Łza od nowa - ebook
Wyspa Łza od nowa - ebook
"Naprawdę można od tego zwariować."
/Karolina Sulej, „Wysokie Obcasy”/
"Są podróże, które nigdy się nie kończą. Mimo iż przeszło się od punktu A do B, jak się planowało, spakowało i rozpakowało się bagaże, pozostaje świadomość, że wędrówka była jeśli nie zupełnie daremna, to jednak pozostawiła dojmujące uczucie niedosytu, niedopowiedzenia, wręcz klęski, jak jedno z tych rozstań, w których zbyt pochopnie zamknęło się za kimś drzwi, czy, co gorsza, zamknięto je za nami. Taka była dla mnie Wyspa Łza."
(fragment)
„A gdyby tekst naprawić jak rozbitą czarkę do herbaty?” Od tego pytania zaczyna się nowa odsłona podróży sprzed kilku lat. Japońska metoda kintsugi, w której używa się żywicy i złota, opisana przez Joannę Bator w powieści Purezento, w Wyspie Łzie od nowa staje się techniką literacką. W nowej wersji tej osobistej opowieści autorka sięga głębiej w rodzinną historię i opowiada, dokąd zaprowadziła ją droga, która wtedy wydawała jej się klęską, a z perspektywy czasu okazała się przemianą: Dziś te dni w szklanym domu koło Gale, kończące wyprawę, gdy już wiedziałam, że pierwszy raz nie zdołam wpasować się w podróż jak dłoń w rękawiczkę i do jej kresu będę cała samą siebie uwierać w tym pięknie, w dźwiękach tropikalnej nocy przecinanej przez buddyjskie śpiewy z pobliskiej świątyni, wydają mi się kluczowe dla Wyspy Łzy. To, co brałam za klęskę było zrzucaniem skóry, metamorfozą, w wyniku której i ta, ja, która tam pojechała śladem Sandry Valentine, znikała bez śladu. (fragment)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5990-4 |
Rozmiar pliku: | 650 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez cały miesiąc prowadziłam tam dziennik w staromodnym kajecie. Kupiłam go parę lat wcześniej w mieście Meknes tylko dlatego, że wyglądał podobnie do tego, który miętosił na kolanach stary marokański bard opowiadający popołudniami na rynku niezrozumiałe dla nas historie. Był malutki, brązowy i szczerbaty, przepełniony świetlistą energią. Pamiętam, że miał wielkie stopy, włochate jak hobbit, o długich ruchliwych palcach, które kurcząc się i podrygując, opowiadały jakąś swoją bajkę. Uwielbialiśmy go słuchać oczarowani pierwotnym pięknem sytuacji: starzec zmieniający głos, pulsująca w powietrzu opowieść, krąg zasłuchanych ludzi. Otwieram dziś czarny zeszyt z Meknes i wracam do zapisków ze Sri Lanki, które służyły mi przy pisaniu _Wyspy Łzy_, szczęśliwa, że go nie wyrzuciłam podczas wielkiej czystki, jaką zrobiłam w czasie ostatniej przeprowadzki. Wchodzę w tę opowieść po kilku latach, pierwszy raz łamiąc swoją zasadę nierozgrzebywania starych książek, i możecie zapytać: „Po co?”, skoro się było i wróciło, a więc koniec i bomba, ale rzecz w tym, że podróż ta odbywała się od początku raczej w przestrzeni fantazmatycznej niż realnej. Byłam Tam, ale wyspa wciągała mnie w moją własną historię intymną głębiej i inaczej niż poprzednie włóczęgi. Zawsze podróżuje się dwojako – przemieszczając swoje ciało i wprawiając w ruch umysł, który w drodze doświadcza tego samego, co skóra – drży z zimna, płonie z gorąca, wzdryga się i rozognia, nieodmiennie się zmienia. Jednak wyprawa na Wyspę Łzę jak żadna z wcześniejszych podróży zakłóciła moją równowagę między tym, co w środku, i tym, co dzieje się na zewnątrz, tak że „zewnątrz” służyło często tylko temu, by wywrócić mnie na drugą stronę jak sweter. Czegoś podobnego doświadczyłam wcześniej, gdy wyjechałam do Japonii, ale wówczas to zakłócenie, totalne wybicie z siebie, szybko rozpoznałam jako początek radykalnej przemiany, która przed Sri Lanką wydawała mi się ostatnią wielką metamorfozą w moim życiu – w Japonii powstała _Piaskowa Góra_, a ja zostałam pisarką-nomadką tworzącą na walizkach, w różnych miejscach świata.
Szukając Mrocznej Bliźniaczki na Wyspie Łzie, przedzierając się przez oporny gąszcz, nie zrozumiałam wyzwania, które prowadziło mnie już wtedy do kolejnej zmiany – kresu włóczęgi bo być może tego bałam się najbardziej. Dopiero półtora roku później, pracując w Berlinie nad _Rokiem Królika_ w kiedyś żydowskim i dostojnie mieszczańskim Schönebergu, w mieszkaniu ogromnym i pełnym duchów, których nazwiska upamiętniono na tablicy wiszącej ponad stuletnią windą, uświadomiłam sobie, że czas rozpakować kartony, że nie chce mi się już nigdzie indziej stąd jechać, tylko – do domu. Napisałam ostatnie zdanie tej psychodelicznej, wsobnej książki, dzięki której zyskałam wielu nowych przyjaciół i nieco innych niż dotąd czytelników, i na chwilę wróciłam do Polski – by kupić wielki stary ogród z małym żółtym domkiem. Był początek czerwca, na płocie kwitła pnąca róża różowa różem ze snu dziewczynki, wczepiona w oczka siatki tysiącem pędów, i do dziś teren grodzi ten wiejski płot, bo mając do wyboru nową elegancką bramę na pilota lub starą różę, wybraliśmy oczywiście różę i odrzwia ze zwykłą kłódką. Wkrótce powstał na miejscu małego żółtego grzybka mazowieckiego nasz Dom pod Ptakiem Nakręcaczem, ale ocaliliśmy kilka ścian i piwniczkę, a drewno ze starych podłóg zużyliśmy na taras, by nie niszczyć materiałów i cudzej pracy. Udało nam się nie zabić żadnego drzewa, a przesadzone spod ściany stare rododendrony już prawie odzyskały animusz i wybaczyły nam, a przynajmniej taką żywimy nadzieję, traumę wyrwania z korzeniami i przesunięcia dwa metry dalej jakby nigdy nic. Czasem, kiedy siedzę w swojej pracowni na wprost przeszklonej ściany, przypomina mi się piękny dom-akwarium na palach w dżungli Wyspy Łzy, gdzie z takim trudem chwytałam nici opowieści, niesforne i śliskie jak wodorosty, nie wierząc jeszcze przeczuciu, że wkrótce zapragnę zatrzymać się w podobnym miejscu czy, co dziwniejsze, takie zbudować. Na parapecie okna tego dużego jasnego pokoju, wciąż pachnącego nowością i surowym modrzewiowym drewnem, stoi zdjęcie Bliźniaczek, oprawione na nowo, coraz bardziej wyblakłe – jedna jest jasna i żywa, druga – Mroczna – niknie w obłoku śmierci. Dziś te dni w szklanym domu koło Galle, kończące wyprawę, gdy już wiedziałam, że pierwszy raz nie zdołam wpasować się w podróż jak dłoń w rękawiczkę i do jej kresu będę cała samą siebie uwierać w tym pięknie, w dźwiękach tropikalnej nocy przecinanej przez buddyjskie śpiewy z pobliskiej świątyni, wydają mi się kluczowe dla Wyspy Łzy. To, co brałam za klęskę, było zrzucaniem skóry, metamorfozą, w wyniku której i ja, ta, która tam pojechała śladem Sandry Valentine, znikałam bez śladu. W ciągu tych krótkich dziesięciu lat mojego bycia pisarką zorientowałam się, że są dwa skrajne typy w tym zawodzie, produkujące zupełnie inne dzieła: księgowi i himalaiści. I księgowi, i himalaiści pisują dobre albo złe książki, ale ci drudzy, wśród których jest większość moich ulubionych autorów, czasem po prostu giną.
Niektóre wątki dawnej _Wyspy Łzy_ podyktowane były autentyczną potrzebą rozprawienia się w słowach z wyzwaniem przeszłości, z rozjątrzoną w słońcu Sri Lanki zadrą, którą do tej pory inne słońca koiły, wygładzając w pełną dystansu i twórczej mocy „literacką inspirację”. Inne – wynikały z pisarskiej rozpaczy, że przecież muszę o czymś pisać, bo inaczej ta podróż, która wydawała się tak wspaniałym dzikim pomysłem, okaże się rozczarowaniem i dla mnie, i dla czytelników. Te pierwsze wątki, z perspektywy lat i zmian ważne, wciąż niewyczerpane, bo zakorzenione w dzieciństwie, tej strasznej grzybni twórczego życia – rozwijam w nowej wersji książki. Drugie, z mojego punktu widzenia zdezaktualizowane zapchajdziury tropikalnej rozterki, wyblakłe i wyschłe tak, że kruszą się w palcach, pomijam, choć mam świadomość, że jesteśmy w równym stopniu tym, co pamiętamy, jak i tym, co w nas spoczywa zapomniane. Podobnie jak tego, że to, co dziś zapomniane, z czasem może nabrać innego znaczenia.
Czy teraz ta książka jest lepsza? Myślę, że jest jak stłuczona czarka do herbaty, którą naprawiłam z uwagą i troską. W latach, które przyszły po _Wyspie Łzie_, oprócz zapowiadanej przez nią powieści _Rok Królika_, napisałam też inną rzecz, na dalekiej, tym razem brazylijskiej wyspie, równie gorącej jak Sri Lanka, ale w przeciwieństwie do Łzy hojnej dla mnie i jasnej. Ta skromna i cicha zen-opowieść ma tytuł _Purezento_. Historia tragedii młodej kobiety oparta jest na metaforze _kintsugi_ – naprawiania stłuczonej ceramiki za pomocą złota i żywicy, tak by w miejscach pęknięcia i ran powstawały złote blizny. Druga podróż na Wyspę Łzę to moje literackie _kintsugi_. Teraz opowieść tę przecinają złote szramy, wyraźne dla uważnego czytelnika. Najgrubsze rysy oznaczam w tekście jako kolejne Apendyksy – te dodatki sprawiają, że książka jest już inną podróżą. Cieńsze rysy wypełnione złotem pozostawiam Waszej wnikliwości. Niezmienna pozostaje zahaczka, czyli słowa „znikła bez śladu”, które zwiodły mnie na tropikalne manowce. A tam cień Mrocznej Bliźniaczki pojawiał się i znikał, kusił mnie i porzucał, bym nigdy nie ustała w poszukiwaniach.ZNIKŁA BEZ ŚLADU
W niemieckim mieście skąpanym w żarłocznym włoskim świetle, które przez całe przedpołudnie próbowało rozgryźć bliźniacze wieże Frauenkirche, przeczytałam w gazecie porzuconej przez kogoś w kawiarni, że fizycy stworzyli niszę w czasie. Wiedziałam, że to zdanie czekało właśnie na mnie. Wyobraziłam sobie niszę w czasie jako coś w rodzaju kieszeni kangurzycy, w której można skryć się i znieruchomieć, jednocześnie pędząc przez knieje. Zapragnęłam znaleźć. O takiej podróży myślałam od dawna. Za każdym razem, kiedy czytałam historię kobiety, która znikła bez śladu, a historie tego rodzaju są i pozostaną moją obsesją, fantazjowałam nie tyle o tym, by samej przepaść bez wieści, ile by ruszyć owej obsesji tropem, co zresztą być może na jedno by wyszło, bo w takiej podróży stara ja na pewno uległabym metamorfozie. Wszystkie zaginione utożsamiałam z tą mglistą kobiecą (nie) obecnością, która stanowi fundament mojego emocjonalnego życia, wyzwanie i twórczą inspirację, będąc co najmniej równie często przekleństwem. Nazywam tę tajemniczą towarzyszkę Mroczną Bliźniaczką, ale to tylko jedno z imion mojej siostry, matki, żony. Kiedy przeczytałam o niszy w czasie, byłam w drodze, ale zupełnie inna podróż przyszła mi do głowy, pokusa nie do odparcia. Minęło lato i jesień, a ja nadal czekałam na znak, by podjąć wyzwanie wędrówki.
Tamtego roku w Polsce śnieg zalegał grubą warstwą jeszcze w kwietniu, jakby zima miała zamiar zostać z nami na zawsze, a ja szukałam ekscytacji na siłę i próbowałam poruszyć martwy nurt w tym kłopotliwym i od zawsze towarzyszącym mi przekonaniu, będącym tak naprawdę wbrew mojej ciążącej ku Czarnemu Słońcu naturze, że człowiek musi coś robić, musi uprawiać swój ogródek najlepiej jak potrafi, dbać o siebie i nie mazgaić się nadmiernie, ale jeśli naprawdę nie daje już rady, to wyjść z życia po angielsku, oszczędzając sobie i innym kłopotu. Przez ten cały czas, kiedy śnieg uparcie padał i pola za moim domem przypominały Antarktydę, gdyby nie grupki saren stojących tam zupełnie nieruchomo do czasu, kiedy w biel zapuszczał się jakiś pies i płoszył je, przecinając puch korytarzem swego biegu, słowa „znikła bez śladu” prześladowały mnie z nową mocą. Wiedziałam, że o ile te słowa nie są moim epitafium, na pewno otwierają jakąś opowieść, której drogę zawala kamień, a ja nie wiem, jak się do niego zabrać, czym go podważyć. Przeczuwałam, że za nim jest coś żywego i bałam się o to jak o niekarmione zwierzę. W śniegu i chłodzie niekończącej się zimy szukałam na oślep poruszycielki, szafarki nurtu, jednak Ta, Która Przynosi Dziwne Rzeczy, jak czasem nazywam kobiecą (nie)obecność mojego wewnętrznego życia, pozostawała głucha na moje wołanie. Miałam kilka zahaczek dla nowej opowieści i miejsce akcji, ale brakowało mi demiurgicznego tchnienia, by je ożywić – tego czegoś najważniejszego mi nie dostawało, by mieć pewność, że tę i tylko tę historię pragnę teraz opowiedzieć, co zasadniczo różni się od pisania księgowego, na zadany sobie temat. Szamotałam się więc duchowo i biegałam przez te białe straszne pola do lasu pogrążonego w nieruchomym trwaniu, i próbowałam wyczytać coś z hieroglifów zostawionych przez ptasie łapki na śniegu, ale nie znałam tego języka. Biegacze w ogóle przypominają członków jakiejś sekty, a w pustce i sączącym się z nieba ni to śniegu, ni to popiele wydawali się szaleni bardziej niż zwykle. Podobnie ubrani, czerwononosi, dyszący kosmici w obcisłych ubraniach pozdrawiali mnie uniesioną dłonią, na ich rzęsach bielał szron. Przez chwilę towarzyszył mi czyjś przyspieszony oddech, osobliwie intymny, po czym znów byłam sama.
Któregoś dnia znalazłam na swojej trasie martwą zieloną papugę. Wyglądała jak stworzona na strychu w Drohobyczu przez demiurga, którego tak wypatrywałam tej przeklętej zimy. Tym bardziej szkoda, że była padła. Nie doleciała? Mam ją ożywić? Jaskrawa, z okiem pokrytym bielmem i zakrzywionym dziobem leżała na śniegu, a ja, wieczna poszukiwaczka znaków, stojąc nad zielonopiórym ekscesem, poczułam, że ktoś kpi sobie ze mnie w tej bezlitosnej bieli. Co niby miałam zrobić z ptasim trupem w kolorze świeżego groszku? Oczywiście sprawdziłam papugę w Internecie, ale nikt jej nie szukał, a jej znaczenie symboliczne było mętne i podejrzane. Zresztą wtedy i tak całe dni bezproduktywnie patrzyłam w ekran komputera, jakby był niebem mającym rozbłysnąć świętą postacią z rozdartym sercem czy choćby kometą. Tracenie czasu w Internecie o wiele bardziej przypomina pijackie obijanie się o ściany podejrzanych spelunek niż serfowanie, jak się je zwyczajowo nazywa, i człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że północ zastała go w trakcie oglądania na YouTubie filmu o życiu płciowym ryb głębinowych, choć jeszcze przed chwilą czytał w „New York Timesie” esej na temat współczesnej japońskiej prozy. A na początku tej sesji, jestem pewna, był artykuł na temat pozytywnej energii, jaką papuga symbolizuje w_ feng shui_, snach i wierzeniach Indian brazylijskich. Dowiedziałam się także przy tej okazji, że jeśli śni się zielona papuga, to podobnie jak sen o sznaucerze miniaturowym, którego przysięgam, że nigdy nie śniłam ani śnić nie zamierzam, znaczy, że trzeba być czujnym, otwartym na znaki. Ponoć dzięki takiemu snowi otwiera się w życiu człowieka przestrzeń nieskończonych możliwości, co nie brzmiało źle. W każdym razie, jak mniemam, chodziło jednak o żywego ptaka, pełnego inteligentnej energii i chęci do mówienia językami. O martwych papugach na śniegu wiele nie znalazłam, ale dużo było o martwych kobietach.
To w tym śnieżnym czasie obsesyjnie czytałam o kobietach, które znikły bez śladu. Nagłówki „Wyszła i nie wróciła”, „Przepadła jak kamień w wodę” bezbłędnie przykuwały moją uwagę i choć takie historie interesowały mnie zawsze, to wzmożone, gorączkowe poszukiwanie uznałam za sprawkę martwej zielonej papugi. Może zresztą ona tylko udawała? Może przyłapałam ją podczas ucieczki i wyciągnęła swoje patyczkowate nóżki, podkuliła pazury, bym zostawiła ją w spokoju, bo nie zamierzała wracać do klatki? Może naprawdę była znakiem?
Patrzyłam na twarze zaginionych, poznawałam historie, których wspólnym mianownikiem było to, że w pewnym momencie te kobiety, młode i stare, piękne i brzydkie, bogate i zarabiające grosze na rogu złych ulic, po prostu znikały. Jak Maria Martinez, lat dwadzieścia trzy, która jechała rowerem, bardzo dumna była z tego roweru kupionego za zaoszczędzone pieniądze, do pracy w przygranicznej zonie, gdzie przemoc i fabryki wykorzystujące tanią siłę roboczą rozdzielają Meksyk i Amerykę. Albo Iwona Wieczorek z Sopotu, lat dziewiętnaście, o inteligentnych ciemnych oczach, ukrywająca naturalną urodę pod rozjaśnioną na platynowo grzywą wyprasowanych włosów. Wyszła ze znajomymi do nocnego klubu i koniec, ani widu, ani słychu, ślad zaginął również po szpilkach, które pożyczyła od matki, podobnie jak diabeł ogonem nakrył rower Marii Martinez. Czy Samira Mohamud, lat zaledwie szesnaście, rodzice rozkładają ręce, siostry odwracają wzrok, a wąsaty policjant patrzy tak, by nie zauważyć kopczyka ziemi w ogródku za domem, i wkrótce popioły rozwieje wiatr razem ze wspomnieniem twarzy Samiry, niemal przez całe jej dotychczasowe życie zakrytej przed wzrokiem innych. Albo moja imienniczka Joanna z Londynu, lat trzydzieści siedem, która miała zupełnie inne życie i pospolitą miłą twarz, była kucharką w stołówce uniwersyteckiej, wysoko nosiła brwi wyskubane w łuki triumfalne i spotykała się z wieloma mężczyznami, przepadła o świcie, kiedy z białym uniformem w torbie szła do swojej kuchni, a podczas kilka lat toczącego się śledztwa policja odnalazła tylko niedopałek papierosa z zapisem czyjegoś DNA i dotarła do kilku chłopaków Joanny, niemających o sobie pojęcia i sprawiających wrażenie niewinnych. Albo Renata Kowal, którą coś zdenerwowało w autobusie z Rzeszowa do Łodzi tak bardzo, że kierowca wysadził ją o zmierzchu, przeklinającą na czym świat stoi gdzieś pod Częstochową i tam, na wiejskim przystanku w polach wyparowała. Kobiety, które znikły bez śladu. Wymknęły się z życia na drodze do pracy, po dziecko do szkoły, na statku wycieczkowym, podczas joggingu, na zakupach w domu towarowym albo po prostu ulatniały się ze swoich domów, z kuchni, gdzie zostawały filiżanki z niedopitą kawą i śladem szminki, z sypialni, w których spali mężczyźni, tuląc w ramionach pustkę w kształcie ich ciał. Gdyby zaginione bez śladu się odnalazły, choć większość z nich nie odnajdzie się z pewnością już nigdy, bo trafiły raczej pod nóż niż do niszy w czasie, byłyby ich miliony. Niektóre, nieliczne, znikły z własnej woli i na swoich prawach. Gdzieś tam z innymi imionami i z innymi fryzurami wiodą życie zupełnie odmiene od porzuconego. Albo, co bardziej prawdopodobne, bardzo zbliżone, dziwiąc się, że tym razem wszystko miało być tak cudownie inaczej, a wyszło tak jak przedtem i oto siedzą przy stole z mężczyzną niemal takim samym jak porzucony. Ale tylko jedna opętała mnie tamtej zimy. Nazywała się Sandra Valentine. Zaginęła dawno, w miejscu, w którym nigdy nie byłam.
Sandra Valentine nie ma nawet zdjęcia w sieci i nikt jej już nie szuka. Na jej trop, delikatny jak odcisk ptasich łapek na śniegu, natrafiłam przypadkiem i nigdy już nie odtworzę ścieżki kolejnych kliknięć, jakie mnie do niej zaprowadziły.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.