- W empik go
Wyspa Pingwinów - ebook
Wyspa Pingwinów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 460 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimo pozornej różnorodności nęcących mnie zajęć, życie moje ma jeden tylko cel. Chcę uskutecznić wielki zamysł. Piszę dzieje Pingwinów. Pracuję nad tym wytrwale nie zrażając się częstymi trudnościami, które niekiedy zdają się wręcz niezwalczone. Kopałem ziemię, by z niej odgrzebać pomniki tego narodu. Pierwszymi księgami ludzi… były kamienie. Badałem karmienie, które uważać można za pierwotne kroniki Pingwinów. Przeszukałem na wybrzeżu oceanu nie tknięty jeszcze kurhan, znalazłam w nim, jak zwykle, krzemienne siekiery, miecze spiżowe, monety rzymskie i franka z wizerunkiem Ludwika Filipa I króla Francuzów.
Dla czasów historycznych wielką pomocą była mi kronika Johannesa Talpy, mnicha z klasztoru Beargarden. Tym obficiej z niej czerpałem, że w późnym średniowieczu nie rna innego źródła do historii Pingwinów.
Bogatsi jesteśmy w stosunku do XIII wieku, bogatsi ale nie szczęśliwsi. Bardzo trudno jest pisać historię. Nie wiadomo nigdy dokładnie jak się rzeczy odbyły, obfitość dokumentów, powiększa jeszcze zakłopotanie historyka. Jeśli fakt znany jest tylko jednemu świadkowi, przyjmuje go się bez wielkiego wahania; niepokój zaczyna się dopiero, gdy fakt przytaczany jest przez dwóch lub więcej świadków; bo świadectwa ich są zawsze sprzeczne i pogodzić się nie dadzą.
Bez wątpienia względy naukowe, by jednemu świadectwu dać pierwszeństwo nad drugim, są niekiedy bardzo silne. Nigdy jednak nie są silne na tyle, by przeważyły nad naszymi namiętnościami, przesądami, interesami, by zwalczyły tę lekkomyślność wspólną wszystkim poważnym ludziom. Więc bezustannie przedstawiamy fakty w sposób stronniczy lub płochy. Zwierzyłem się kilku uczonym archeologom i paleografom, rodakom i obcym, z trudności, jakich doświadczam w pisaniu historii Pingwinów. Naraziłem się na ich wzgardę. Patrzyli na mnie z uśmiechem politowania, który zdawał się mówić: „Czyż piszemy historię, my? Czyż z tekstu, z dokumentu staramy się wyciągnąć choćby najmniejszą cząsteczkę życia lub prawdy? Po prostu wydajemy teksty. Trzymamy się ich litery. Litera tylko jest ścisła i ocenić się daje. Umysł nie jest ścisły; idee są fantazjami. Trzeba być bardzo próżnym, by pisać historię; trzeba mieć też bogatą wyobraźnię”.
Wszystko to mieściło się w spojrzeniu i uśmiechu naszych mistrzów w paleografii, i rozmowa z nimi głęboko mnie zniechęciła. Pewnego dnia, gdy po rozmowie ze znamienitym sigillografem byłem jeszcze bardziej zgnębiony, przyszła mi taka myśl do głowy:
– Jednak są przecie jeszcze historycy; ród ich nie wyginął doszczętnie. Jest ich pięciu czy sześciu w Akademii Nauk Moralnych. Ci nie powiedzą mi, że trzeba być bardzo próżnym, aby poświęcać się tego rodzaju pracy.
Myśl ta dodała mi otuchy.
Nazajutrz (jak mówią, a na jutro jakby powiedzieć należało) stanąłem przed obliczem jednego z nich, starca przebiegłego.
– Przychodzę, panie – rzekłem doń – zasięgnąć rady doświadczenia pańskiego. Męczę się okropnie pisaniem historii i do żadnych nie dochodzę wyników.
Odpowiedział mi wzruszając ramionami.
– Po co się tak męczyć, zacny panie, i po co pisać historię, kiedy wystarczy przepisać najbardziej znane fakty, jak to jest w zwyczaju? Jeśli masz pan nowe zapatrywania, ideę oryginalną, jeśli przedstawisz fakt i ludzi w nowej postaci, zadziwisz tylko czytelnika. A czytelnik nie lubi, by go zadziwiaćW historii szuka on tylko starych bredni, które już zna. Jeśli spróbujesz nauczać go, rozgniewasz go tylko I upokorzysz. Nie próbuj go oświecać. Wołać będzie wielkim głosem, że ubliżasz jego wierzeniom.
Historycy kopiują jeden drugiego. W ten sposób oszczędzają sobie pracy i unikają zuchwałej zarozumiałości Naśladuj ich i nie bądź oryginalnym. Historyk oryginalny jest przedmiotem nieufności, wzgardy i niechęci ogólnej.
Czy sądzisz, pan, że byłybym cenionym i szanowanym, jak nim jestem, gdybym do moich dzieł historycznych wprowadził był coś nowego? I czymże są nowinki? Impertynencją.
Wstał. Podziękowałem mu za uprzejmość i zmierzałem ku drzwiom; odwołał mnie:
– Jeszcze słówko. Jeśli pan chcesz, aby książka twoja była dobrze przyjęta, nie zaniedbaj okazji, by wystawiać cnoty, na których wspierają się społeczeństwa: poświęcenie dla bogactwa, uczucia pobożne, a specjalnie rezygnację ubogich, która jest podstawą ładu. Zapewnij pan, że prawa własności, szlachectwa, przewagi żandarmskiej traktowane będą w twym dziele z całym szacunkiem należnym tym instytucjom. Daj do zrozumienia, że, gdy się zdarzy, uwierzysz w istnienie potęg nadprzyrodzonych. Pod tym warunkiem możesz liczyć na powodzenie w lepszym towarzystwie.
Rozmyślałem nad tymi rozumnymi spostrzeżeniami i wziąłem je pod uwagę.
Nie mam potrzeby zajmować się pingwinami przed ich metamorfozą. Należą do mnie od tej chwili dopiero, gdy występują z zoologii, by wstąpić do historii i teologii. Istotnie wielki święty Maël przemienił pingwiny w ludzi, trzeba jednak to wytłumaczyć, bo obecnie nazwa ta może być powodem do zamieszania.
Nazywamy pingwinami ptaki strefy podbiegunowej: 2 rodziny zimorodków; nazywamy bezlotkami typ, zamieszkujący morza północne. Czyni tak na przykład pan G. Lecointe w swoim opisie podróży okrętu Belgica «Ze wszystkich ptaków, zamieszkujących cieśninę de Gerlachę – mówi on – bezlotki są niezaprzeczenie najciekawsze. Niekiedy mylnie zowią je pingwinami południa». Doktor I. B. Charcot przeciwnie utrzymuje, że prawdziwymi i jedynymi pingwinami są te ptaki z okolic bieguna południowego, które zowiemy bezlotkami i na poparcie swego twierdzenia przytacza, że Holendrzy w 1598 roku, dotarłszy do przylądka Magellana, dali im nazwę p i n gw i n ó w, zapewne z powodu ich tłuszczu. Ale, jeśli bezlotki zowią się pingwinami, jakże teraz zwać się będą pingwiny? Doktor I. B. Charcot nie mówi nam tego i zdaje, się zupełnie tym nie kłopotać.
A zatem zgodzić się trzeba, by jego bezlotki pozostały lub zostały pingwinami. Odkrył je, więc ma prawo obdarzyć je nazwą. Niech pozwoli przynajmniej pingwinom północy pozostać pingwinami. Będą więc istnieć pingwiny południowe i pingwiny północne, antarktyczne i arktyczne, zirnorodki czyli dawne pingwiny i dawne bezlotki. Wprowadzi to może w kłopot ornitologów, pragnących opisać i klasyfikować ptactwo płetwonogie; zapytają się może,
czy istotnie należy jednym mianem określać dwie rodziny, zamieszkujące dwa przeciwległe bieguny i różniące się pod wielu względami, mianowicie dziobem, skrzydłami, łapkami. Co do mnie, bardzo dobrze zadowalam się tym zamieszaniem. Jakiekolwiek byłyby różnice miedzy mymi pingwinami, a pingwinami I. B. Charcota, podobieństwa ich są głębsze i liczniejsze. Te i tamte odznaczają się miną poważną i spokojną, komiczną godnością, poufałością, żartobliwą dobrodusznością, ruchami niezgrabnymi i uroczystymi zarazem. Jedne i drugie pokojowo usposobione, wymowne, chciwe widowisk, zajęte sprawami publicznymi i, być może, trochę zazdrosne o przewagę swoją.
Moi Hiperborejczycy mają, co prawda, skrzydła pokryte nie łuską, lecz twardym pierzem; chociaż nogi ich nie są tak ku tyłowi osadzone jak nogi południowców, chodzą jednak tak samo z biustem wystawionym, z głową podniesioną kołysząc ciało w równie godny sposób. Dziób ich niemało się przyczynia do omyłki, w którą popadł apostoł biorąc je za ludzi.
Praca niniejsza należy, wyznać to muszę, do rodzaju dawnej historii, tej która przedstawia ciąg faktów zapamiętanych i która, o ile to możliwe, przytacza powody i skutki: jest to raczej sztuka niż wiedza. Utrzymują, że ten sposób pisania historii nie zadowala już umysłów ścisłych i że starożytna Clio uchodzi dziś za plotkarkę, opowiadającą brednie. Może będzie kiedyś w przyszłości historia pewniejsza, historia warunków życia, ucząca nas, co każdy naród w każdej epoce wytworzył i zużył na wszystkich polach swej działalności. Historia taka nie.będzie już sztuką, lecz wiedzą i cechować ją będzie ścisłość, której brak historii dawnej. Ale, żeby powstać mogła, potrzeba jej będzie mnóstwa statystyk, których dotąd brak wszystkim ludom, a szczególniej Pingwinom. Być może, że nowoczesne narody dostarczą kiedyś elementów takiej
historii. Co się tyczy ludzkości minionej, obawiam się, że zawsze trzeba będzie zadowalać się opowiadaniem na sposób dawny. Los takiego opowiadania zawisł od przenikliwości i dobrej wiary opowiadającego.
Jak powiedział pewien wielki pisarz z Alca, życie narodu utkane jest ze zbrodni, nędz i szaleństw. Z pingwinami działo się to samo, co i z innymi narodami; jednak historia ich ma kilka momentów prześlicznych, które chcę przedstawić.
Pingwini byli długo narodem wojowniczym. Jeden z ich ziomków Jacquot, filozof, opisał charakter ich, w małym obrazku rodzajowym, który tu przytaczam i który bez wątpienia będzie mile widziany.
«Mędrzec Gracjan przebiegał Pingwinię za czasów ostatnich Drakonidów. Pewnego dnia, gdy przechodził zaciszną doliną, gdzie w czystym powietrzu dźwięczały srebrzyste dzwonki, zawieszone na szyjach pasących się krów, zmęczony siadł na ławce u stóp rozłożystego dębu, rosnącego koło chaty. Na progu niewiasta karmiła dziecię; młody chłopak igrał z dużym psem; a niewidomy starzec siedząc na słońcu otwartymi wargami zdawał się spijać jasność dzienną.
Gospodarz domu, człowiek młody i dziarski, ofiarował Gracjanowi chleb i mleko.
Filozof marsuański spożywszy ten sielski posiłek rzekł:
– Mili mieszkańcy miłego kraju – serdeczne składam wam dzięki. Wszystko dyszy tu radością, zgodą, pokojem.
Gdy tak mówił, przeszedł mimo niego pasterz, wygrywający marsza na swojej kobzie.
– Co to za żwawa melodia? – zapytał Gracjan.
– To hymn wojenny przeciw Marsuanom – odrzekł wieśniak. – Wszyscy go tu śpiewają. Małe dzieci umieją
go, zanim się mówić nauczą. Jesteśmy wszyscy dobrymi Pingwinami.
– Nie lubicie Marsuanów?
– Nienawidzimy ich!
– Dlaczegoż ich nienawidzicie?
– Pytasz o to? Czyż Marsuanie nie są sąsiadami Pingwinów?
– Bez wątpienia.
– No więc, dlatego to Pingwini nienawidzą Marsuanów.
– Czyż jest to dostateczna przyczyna?
– Oczywiście. Kto mówi sąsiad, mówi nieprzyjaciel. Patrz na pole, które dotyka mego pola. Jest to pole człowieka, którego najwięcej na świecie nienawidzę. Po nimi największymi moimi wrogami są mieszkańcy wioski, rozłożonej na przeciwległym zboczu doliny, u stóp tego brzozowego lasku. W wąskiej tej dolinie, ze wszech stron zamkniętej, jest tylko ich wioska i nasza: są sobie wrogie. Ilekroć nasi parobcy spotkają tych z przeciwka, wymyślają sobie i biją się. I chcesz, aby Pingwini nie byli wrogami Marsuanów? Nie wiesz zatem, co to patriotyzm? Dwa tylko okrzyki wyrywają się z mych piersi: «Niech żyją Pingwini! Smierć Marsuanom!»
Przez trzynaście wieków Pingwini prowadzili wojny ze wszystkimi narodami świata z nie słabnącym zapałem i różnym szczęściem. Potem w kilka lat zniechęcili się do tego, co tak długo lubili, upodobali sobie pokój, co wyrażali z godnością, bez wątpienia ale jak najszczerzej. Generałowie ich bardzo dobrze przyjęli ten nowy kaprys; cała armia, oficerowie, podoficerowie, żołnierze, rekruci, weterani z przyjemnością stosowali się do tego, żalili się nań tylko gryzipiórki i szczury biblioteczne, a beznogie kaleki były niepocieszone.
Tenże sam Jacquot-filozof napisał opowieść moralną, w której w komiczny i dobitny sposób przedstawił różne czyny ludzkie i domieszał do nich niektóre rysy historii własnego kraju. Gdy go pytano, w jakim celu napisał tak Przekręconą historię i jaką według niego korzyść osiągnie z tego jego ojczyzna – odpowiedział:
– Bardzo wielką. Gdy ujrzą czyny swoje przekręcone i odarte ze wszystkiego, co im pochlebiało, Pingwini lepiej o nich sądzić będą i może mądrzejszymi się staną.
Chciałbym w tej historii nie zaniedbać nic z tego, co by mogło zainteresować artystów. Znajdzie się w niej rozdział o malarstwie pingwińskim w wiekach średnich, a jeśli rozdział ten jest mniej kompletny niżbym pragnął, nie moja w tym wina, jak o tym można przekonać się czytając opowiadanie, którym kończę tę przedmowę.
W czerwcu roku zeszłego przyszło mi na myśl, żeby zasięgnąć opinii pana Fulgencjusza Tapira, uczonego autora «Powszechnych roczników malarstwa, rzeźby i architektury, o pochodzeniu i postępie sztuki pingwińskiej». Wprowadzony do gabinetu jego, ujrzałem przy biurku za olbrzymim stosem papierów małego człowieka, nieprawdopodobnego krótkowidza, mrużącego oczy za szkłami w złotych okularach.
Żeby wynagrodzić wadę oczu, nos jego wydłużony, ruchomy, obdarzony znakomitym zmysłem dotyku, badał świat zewnętrzny. Organem tym Fulgenciusz Tapir utrzymywał łączność ze sztuką i pięknem. Zauważono, że we Francji najczęściej krytycy muzyczni są głusi, a, krytycy plastyki ślepi. To pozwala im skupić się, co tak potrzebne jest dla zrozumienia estetyki. Czy sądzicie, że ze wzrokiem zdolnym objąć kształty i barwy, jakimi przyobleka się tajemnicza przyroda, Fulgencjusz Tapir wzniósłby się był po górze drukowanych dokumentów i rękopisów aż na szczyt doktrynerskiego spirytualizmu i powziąłby tę
potężną teorię, która sztukę wszystkich krajów i wszystkich epok sprowadza do Instytutu, ich końca ostatecznego?
Ściany gabinetu, podłoga, sufit nawet, dźwigały ną-pęczniałe stosy, pudła niemożliwie wypchane, skrzynki, w których cieśniły się niezliczone kartki. Z trwożnym zachwytem patrzałem na te katarakty erudycyj gotowe do zerwania tamy.
– Mistrzu – rzekłem wzruszonym głosem… – udaję się do życzliwości i wiedzy twojej niewyczerpanej. Czy nie zechciałbyś pomóc mi w poszukiwaniach moich co do źródeł sztuki pingwińskiej?
– Panie – odrzekł mistrz – mam sztukę całą, rozumie pan, całą sztukę klasyfikowaną alfabetycznie i według spisu rzeczy. Mam sobie za obowiązek oddać do twego rozporządzenia wszystko, co odnosi się do Pingwinów. Wejdź na tę drabinę i wyciągnij pudełko, które widzisz tam w górze. Znajdziesz w nim wszystko, co potrzebne ci będzie.
Usłuchałem z drżeniem. Ale zaledwie dotknąłem się fatalnego pudełka, niebieskie kartki wysuwając się z mych palców zaczęły płynąć potokiem. Prawie natychmiast przez sympatię otwarły się sąsiednie pudełka i wypłynęły z nich strumienie kartek różowych, białych, zielonych, i różnokolorowe kartki jedne za drugimi ze wszystkich pudełek wymknęły się z szumem podobnym do wiosennego szumu potoków górskich. W jednej chwili pokryły podłogę grubą warstwą papieru. Tryskając z niewyczerpanych zbiorników z szumem coraz silniejszym, ciągle przyśpieszały swój rwący bieg. Do kolan zatopiony w nich Fulgencjusz Tapir uważnym nosem obserwował ten kataklizm; rozpoznał jego przyczynę i zbladł z przerażenia.
– Ileż tu sztuki! – zawołał.
Zawołałem go, pochyliłem się, by mu pomóc wstąpić na drabinę, uginającą się pod ulewą. Było już za późno.
Zgnębiony, zrozpaczony, litości godny, bez aksamitnej czapeczki i złotych okularów, które był zgubił, nadaremnie swymi krótkimi rękami stawiał opór falom, dochodzącym mu do ramion. Nagle uniosła się straszliwa trąba kartek i spowiła go w olbrzymi wir. Przez sekundę widziałem w otchłani wypolerowaną czaszkę i pulchne rączki uczonego, potem otchłań zamknęła się i potok rozlał się w ciszy i nieruchomości. W obawie, że i mnie wraz z drabiną moją ten potok pochłonie, uciekłem przez górną najwyższą szybę okna.
Quiberon, 1 września 1907.ROZDZIAŁ I ŻYWOT ŚWIĘTEGO MAËLA
Maël, syn królewskiej rodziny Kambryjskiej, w dziewiątym roku życia oddany był do klasztoru w Yvern, by kształcić się w literaturze duchownej i świeckiej. Mając lat czternaście, zrzekł się dziedzictwa swego i poświęcił służbie Bożej. Czas swój według reguły zakonnej dzielił na śpiewanie hymnów, na badania gramatyczne i wnikanie w prawdy wiekuiste. Niebiańska woń zdradziła przed braćmi cnoty tego zakonnika i gdy błogosławiony Gal, przeor Yvern, przeniósł się do wieczności, młody Maël objął po nim zarząd klasztoru. Założył przy nim szkołę, szpital, gospodę dla przyjezdnych, kuźnię, rozliczne warsztaty, warsztat dla budowy okrętów i zakonnikom nakazał karczowanie gruntów okolicznych. Własnymi rękami uprawiał ogród klasztorny, urabiał metale, uczył księży nowicjuszy; życie jego płynęło spokojnie jak rzeka, która odbija w sobie niebo i użyźnia pola.
O zmierzchu ten sługa Boży zwykł był siadać na skale w miejscu, które dziś jeszcze zowią krzesłem świętego Maëla. U stóp jego, skały podwodne na kształt czarnych smoków obrosłe trawami i wodorostami przeciwstawiały pianie fal potworne swe bary. Patrzał, jak słońce spuszcza się do oceanu i niby hostia czerwona szlachetną krwią swoją zabarwia purpurą obłoki niebios i szczyty fal morskich. I święty mąż widział w tym obraz tajemnicy Krzyża, przez który boska krew odziała ziemię, królewską purpurą. Z dala, ciemnobłękitna linia znaczyła brzegi wyspy Gad, gdzie święta Brygida przyjęła śluby zakonne świętego Maëla i zarządzała klasztorem kobiecym.
Brygida powiadomiona o zasługach czcigodnego Maëla, jako o dar najdroższy, prosić go kazała o jakiś przedmiot, dzieło rąk jego własnych. Maël ulał dla niej dzwoneczek ze spiżu, poświęcił go i rzucił do morza. Dzwoneczek ciągle dzwoniąc przypłynął do wybrzeża Gad, gdzie święta Brygida, uprzedzona dźwiękiem spiżu, przyjęła go pobożnie, i w otoczeniu swych dziewic, w uroczystej procesji, przy śpiewie psalmów, wniosła go do kaplicy klasztornej. Tak święty mąż Maël kroczył od cnoty do cnoty. Przebiegł już był dwie trzecie drogi życia i spodziewał się dojść spokojnie do ziemskiego kresu w otoczeniu braci duchownych, lecz po nieomylnym znaku poznał, że inne są wyroki mądrości bożej i że Pan przeznacza go do prac mniej cichych, lecz niemniej zasług i chwały godnych.ROZDZIAŁ II POWOŁANIE APOSTOLSKIE ŚWIĘTEGO MAËLA
Pewnego dnia gdy medytując szedł wzdłuż cichej zatoki, której skały daleko wsunięte w morze, tworzyły dziką tamę, ujrzał kamienne koryto, na kształt czółna płynące po wodach.
W podobnym naczyniu święty Guirec, wielki święty Colomban i tylu innych mnichów ze Szkocji i Irlandii udawało się, by nawracać Armorikę. Nie tak dawno jeszcze święta
Avoya, przybyła z Anglii, płynęła w górę rzeki Auray w moździerzu z różowego granitu, w który potem kłaść będą dzieci, aby je silnymi uczynić; święty Vonga odbył drogę z Hibernii do Cornouailles na skale, której odłamki zachowane w Penmarch leczyć będą z gorączki pielgrzymów, składających na nich głowę; święty Samson w zatoce góry Saint Michel wylądował w granitowej kadzi, która kiedyś zwać się będzie miską świętego Samsona. Toteż na widok kamiennego koryta, święty mąż Maël zrozumiał, że Pan przeznacza go do nawrócenia pogan, zaludniających jeszcze wybrzeża i wyspy Bretanii.
Oddał swą grabową laskę świątobliwemu mężowi Hudocowi, przez co zdawał mu zarząd nad klasztorem i zabrawszy bochenek chleba, beczułkę wody słodkiej i święte Ewangelie, wsiadł do kamiennego koryta i spokojnie dotarł do wyspy Hoedie.
Wyspę tę bezustannie smagają wichry. Ubodzy jej mieszkańcy łowią ryby wśród szczelin skał i z trudem uprawiają warzywa w ogrodach pełnych piasku i żwiru a oparkanionych kamiennymi murami lub płotami tamarysu. Piękne drzewo figowe rosło w głębi wyspy i daleko rozpościerało gałęzie swoje. Mieszkańcy wyspy czcili to drzewo.
Świątobliwy mąż Maël rzekł do nich:
– Czcią i uwielbieniem otaczacie to drzewo, dlatego że jest piękne. Zatem jesteście wrażliwi na piękno. Ja przychodzę objawić wam piękno ukryte.
I nauczał ich Ewangelii. A nauczywszy ich ochrzcił solą i wodą.
Wyspy Morbihanu w owych czasach liczniejsze były niż są obecnie. Bo odtąd wiele z nich morze pochłonęło. Święty Maël nawrócił sześćdziesiąt wysp. Potem w granitowym swym korycie popłynął w górę rzeki Auray i wy!ą – dował przed rzymskim domem; z dachu domu tego wznosił się lekki dym. Świątobliwy mąż przekroczył próg, na którym w mozaice wyobrażony był pies, wyprężony na łapach z wargą odwiniętą. Przyjęty został przez dwoje małżonków staruszków; Marcus Combabus i Valeria Moerens żyli tu wśród swych dóbr. Podwórze wewnętrzne otoczone było portykiem, którego kolumny do polowy wysokości były malowane na czerwono. Fontanna z muszli przytykała do jednej ze ścian, pod portykiem wznosił się ołtarz z niszą, w której gospodarz domu ustawił małe gliniane bożyszcza, wapnem bielone. Jedne wyobrażały skrzydlate dzieci, inne Apollona lub Merkurego, jeszcze inne – nagą kobietę, skręcającą swe włosy. Świątobliwy mąż Maël przyglądając się tym bożyszczom spostrzegł między nimi wyobrażenie młodej matki, trzymającej dziecię na kolanach.
Ukazując na posążek ten rzekł:
– To jest Najświętsza Panna, Matka Boża. Poeta Vergilius zapowiedział ją w pieśniach swoich, zanim się narodziła i anielskim głosem śpiewał Jam redit et virgo . I poganie czczą już prorocze jej posążki, jak oto ten, który umieściłeś na tym ołtarzu, o Markusie. I zapewne ona strzegła twego skromnego ogniska domowego. Tak to ci, co ściśle przestrzegają praw przyrodzonych, przygotowują się do przyjęcia prawd objawionych.
Marcus Combabus i Valeria Moerens, tymi słowy przejęci, nawrócili się na wiarę chrześcijańską. Przyjęli chrzest wraz z młodą swą wyzwolenicą, Caelią Avitellą, która droższą im była niż światło oczów. Wszyscy ich robotnicy wyrzekli się bałwochwalstwa i tegoż samego dnia zostali ochrzczeni. Marcus Combabus, Valeria Moerens i Caelia Avitella wiedli odtąd żywot pełen cnót. Umarli w Panu i przyjęci zostali w poczet świętych.
Przez trzydzieści siedem lat jeszcze błogosławiony Maël nawracał pogan w głębi kraju. Wzniósł dwieście osiemnaście kaplic i siedemdziesiąt cztery klasztory.
Aż dnia pewnego, w ogrodzie Vannes, gdzie głosił Ewangelię, dowiedział się, że w czasie jego nieobecności, mnisi w Yvern odstąpili nieco od reguły świętego Gala. Natychmiast, z gorliwością kwoczki zbierającej pisklęta, udał się do swych zbłąkanych dzieci. Dobiegał wówczas dziewięćdziesiątego siódmego roku życia, postać jego pochyliła się była, ale ramiona były silne jeszcze i potok wymowy jego rozlewał się obficie, jak śnieg zimą w głębiach dolin.
Opat Budoc złożył w ręce Maëla oznakę władzy, grabową laskę i zawiadomił go o smutnym stanie, w jakim się klasztor znajduje. Mnisi pokłócili się o datę, w której obchodzić należy święta Wielkanocne; jedni byli za kalendarzem rzymskim, drudzy – za greckim i okropna schizma chronologiczna rozdzielała braci.
Była jeszcze inna przyczyna bezładu. Zakonnice z wyspy Gad, niepomne dawnej swej cnoty, co chwila przybywały w czółnie na wybrzeża Yvern. Mnisi przyjmowali je w gospodzie dla podróżnych i wynikało stąd zgorszenie, które smutkiem napełniało dusze pobożne.
Wierne to sprawozdanie opat Budoc zakończył tymi słowy:
– Od przybycia tych zakonnic skończyła się niewinność i spokój mnichów.
– Bardzo wierzę temu – odrzekł błogosławiony Maël. – Bo kobieta jest zręcznie zbudowaną zasadzką; wpada się w nią, jak tylko się ją zwietrzy. Niestety! Cudny czar tych istot działa jeszcze silniej z daleka niż z bliska. Tym więcej wzbudzają pożądań, im mniej je zadowalają. Stąd ten wiersz poety do jednej z nich zwrócony:
Unikam Cię, gdy jesteś; pragnę, gdyś odeszła.
– Toteż widzimy, synu mój, że upojenia miłości cielesnej silniej działają na samotników i zakonników niż na ludzi, żyjących w świecie. Szatan zmysłowości kusił mnie przez całe życie moje w najróżniejszy sposób, najcięższe pokusy nie nachodziły mnie przy spotkaniu z niewiastą choćby piękną i wonną. Wywoływał je zawsze obraz kobiety nieobecnej. I teraz jeszcze, w tak podeszłym wieku dochodząc dziewięćdziesiątego ósmego roku życia, nieraz przez Wroga pchnięty jestem w grzech przeciwko czystości, myślą przynajmniej. W nocy, gdy zimno mi w łóżku, gdy z głuchym chrzęstem drżą me zlodowaciałe członki, słyszę głosy, powtarzające drugą strofkę trzeciej księgi Królów. Dixerunt ergo et servi sui; Quaeramus domino nostro regi adolescantulam virginem, et stet coram rege et foveat eum, dormiatque in sinu suo, et calefaciat dominum nostrum regem . I szatan ukazuje mi dziewczę w kwiecie lat, które mówi: «Jestem twoją Abilag, jestem Sunamitką twoją. O panie mój, zrób mi miejsce w swym łożu.
– Wierz mi – dodał starzec – bez szczególnej pomocy Niebios, mnich nie mógłby zachować czystości w czynach i w myśli.
Zabrał się natychmiast do przywrócenia niewinności i zgody w klasztorze, poprawił kalendarz według obrachunku chronologii i astronomii i przyjąć go kazał wszystkim zakonnikom; odesłał upadłe córy świętej Brygidy do ich klasztoru, ale nie wypędził brutalnie, lecz odprowadzić je kazał na okręt przy śpiewie psalmów i litanii.
– Uszanujmy w nich – rzekł – córki Brygidy i oblubienice Pana. Nie naśladujmy tych faryzeuszów, udających pogardę dla grzesznic. Grzech tych niewiast, nie zaś ich osobę upokorzyć trzeba; należy je zawstydzić w tym, co uczyniły a nie w tym, czym są: bo są one istotami bożymi.
I święty mąż prosił braci swych, by wiernie wypełniali regułę zakonu.
– Gdy okręt nie chce być posłuszny sterowi – rzekł im – posłuszny się staje rafie podwodnej.ROZDZIAŁ III KUSZENIE ŚWIĘTEGO MAËLA
Błogosławiony Maël zaledwie przywrócił był ład w klasztorze Yvern, gdy dowiedział się, że mieszkańcy wyspy Hoedic, pierwsi jego katechumeni i sercu jego najbliżsi, na nowo powrócili do bałwochwalstwa i zawieszają wieńce kwiatów i wełniane przepaski na gałęziach świętego drzewa figowego.
Przewoźnik, który przywiózł tę smutną wiadomość, wyraził obawę, by zbłąkani ci ludzie żelazem i ogniem nie zniszczyli kaplicy, zbudowanej na wybrzeżu ich Wyspy.
Świątobliwy mąż postanowił bez zwłoki udać się do niewiernych swych dzieci, aby powrócić ich wierze i nie dopuścić do spełnienia bluźnierczych gwałtów. Idąc do zatoki, gdzie wylądowali był ze swego kamiennego koryta, spojrzał na warsztaty, które założył w cichej przystani przed trzydziestu laty, a gdzie teraz rozlegał się zgrzyt pił i uderzenia młotów. W chwili tej Szatan, nigdy nie znużony, zbliżył się do świątobliwego męża pod postacią mnicha, imieniem Samson i kusić go począł:
– Ojcze mój, mieszkańcy wyspy Hoedic grzeszą bezustannie. Każda upływająca chwila oddala ich od Boga. Niedługo żelazem i ogniem zburzą kaplicę, którą czcigodnymi rękami twymi wzniosłeś na brzegu ich wyspy. Czas nagli. Czy nie sądzisz, że kamienne koryto twoje prędzej przywiodłoby cię do nich, gdyby zaopatrzone było jak czółno w ster, żagle i maszty, bo wtedy wiatr by je popychał?
Ramiona twoje silne są jeszcze i zdolne kierować łodzią. Dobrze też było by umieścić ostry dziób na przodzie twego apostolskiego koryta. Zbyt mądry jesteś, aby ci to już nie miało przyjść na myśl.
– Bez wątpienia, czas nagli – odrzekł świątobliwy mąż. – Ale postąpić jak radzisz, synu mój, Samsonie, czy nie znaczyłoby to być podobnym do tych ludzi małej wiary, którzy nie ufają Panu? Czy nie znaczyłoby to gardzić darami Tego, który zesłał mi tę kamienną kadź bez żagli i masztu?
Na zapytanie to Szatan, wielki teolog, odpowiedział innym zapytaniem.
– Ojcze mój, czyż chwalebne jest czekać z założonymi rękami, aż przyjdzie pomoc z góry i żądać wszystkiego od Tego, który wszystko może, zamiast postąpić z ludzką przezornością i radzić sobie samemu?
– Nie, bez wątpienia – odrzekł świątobliwy starzec Maël – było by kuszeniem Boga, gdybym zaniedbał postąpić zgodnie z przezornością ludzką.
– Otóż – nalegał Szatan – czy nie jest przezornie kadź tę zaopatrzyć w ster, maszt i żagle?
– Byłoby to przezornie, gdyby w inny sposób nie można było na czas przybyć.
– He, he, kadź twoja jestże tak szybka?
– Jest nią o tyle, ile się Bogu podoba.
– Cóż możesz wiedzieć o tym? Sunie ona jak pantofle ojca Budoc. Prawdziwy to żółw. Czyż wzbronione ci jest powiększyć jej szybkość?
– Synu mój, jasność zdobi słowa twoje, są one jednak zbyt cięte. Zważ, że jest to koryto cudowne.
– Zaiste, ojcze mój. Koryto granitowe, pływające po wodzie jak korek, jest korytem cudownym. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Cóż z tego wnioskujesz?
– Jestem mocno zakłopotany. Czyż stosowne jest ludzkimi i naturalnymi środkami ulepszać maszynę tak cudowną?
– Ojcze mój, gdybyś utracił prawą nogę i Bóg ci ją zwrócił, czy byłaby to noga cudowna?
– Bez wątpienia, synu.
– Czy obułbyś ją? – Oczywiście.
– A zatem! Jeśli sądzisz, że zwykłym, naturalnym butem obuć można nogę cudowną, powinieneś też sądzić, że można naturalnymi masztami i żaglami zaopatrzyć statek cudowny. Toć jasne. Niestety! Trzebaż, by najświętsze nawet osoby miały chwile słabości i ciemnoty? Jest się największym apostołem Bretanii, można by dokonać dzieł godnych wiekuistej chwały!… Ale umysł ciężki jest, a ręka leniwa! Żegnam cię, ojcze! Jedź sobie pomaleńku, i gdy wreszcie zbliżysz się do wyspy Hoedic, ujrzysz dymiące zgliszcza kaplicy, którą wzniosłeś i poświęciłeś własnymi rękami. Poganie spalą je wraz z diaczkiem przez ciebie pozostawionym, który upiecze się jak kiełbasa.
– Wielkie jest zakłopotanie moje – rzekł sługa Boży ocierając rękawem czoło, potem zroszone. – Ale powiedz mi, synu Samsonie, nie lada to zadanie kamienne to koryto we wszystkie potrzebne zaopatrzyć przybory. I jeśli tę pracę przedsięweźmierny czy nie więcej czasu stracimy niźli na tym zyskamy?
– Ach! Mój ojcze – zawołał Szatan – zanim przesypie się klepsydra, rzecz będzie załatwiona. Znajdziemy wszystko, czego nam potrzeba w tych warsztatach przez ciebie wzniesionych na wybrzeżu, w składach twoim staraniem tak obficie zaopatrzonych. Sam przytwierdzę wszystkie części budowy okrętowej. Zanim zostałem mnichem, bytem marynarzem i cieślą; dużo innych jeszcze rzemiosł uprawiałem. Do roboty!
I natychmiast pociągnął świętego męża do szopy, pełnej przyborów potrzebnych do żeglugi.
– To dla ciebie, ojcze mój.
I rzuca mu na ramiona płótna, maszty, liny. Potem sam biorąc belkę dzioba, ster i worek z narzędziami ciesielskimi, biegnie do brzegu ciągnąc za suknię świętego męża, sapiącego i dyszącego pod brzemieniem drzewa i płótna.ROZDZIAŁ IV ŻEGLUGA ŚWIĘTEGO MAËLA PO OCEANIE LODOWATYM
Szatan zakasawszy się po pachy wyciągnął koryto na piasek wybrzeża i w niecałą godzinę przysposobił je do drogi.
Gdy święty Maël wsiadł, kadź z rozwiniętymi żaglami tak szybko pruła wody, że wybrzeże niebawem znikło mu z oczów. Starzec sterował ku południowi, aby opłynąć przylądek Land's End. Ale nieprzeparty prąd parł go na południowy zachód. Opłynął południowe wybrzeże Irlandii i nagle zakręcił na północ. Wieczorem wiatr wzmógł się. Maël daremnie usiłował zwinąć żagle. Kadź mknęła w szalonym pędzie ku morzom bajecznym. W blasku księżyca ujrzał Maël ciemnowłose syreny Północne, jak wynurzały z fal morskich białe swe piersi i różowe biodra; czas jakiś płynęły za nim bijąc fale szmaragdowymi ogonami i śpiewając zgodnie:
Dokąd, miły Maëlu
Mknie łódź twa szalona?
Wszystkie żagle jej wzdęte
Jak Junony piersi,
Gdy trysnęła z nich Mleczna droga.
Przez chwilę pod gwiaździstym niebem szedł za nim ich dźwięczny śmiech srebrzysty. Lecz kadź biegła stokroć szybciej niż czerwone okręty Wikingów. I mewy w locie swym zaskoczone, plątały się łapkami we włosach świątobliwego męża.
Wkrótce zerwała się burza pełna mroków i jęków i koryto, pędzone szalonym wichrem, mknęło jak mewa w ciemność i odmęty.
Po trzykroć dwudziestoczterogodzinnej nocy, ciemności rozdarły się nagle. Świątobliwy mąż ujrzał na widnokręgu wybrzeże, błyszczące silniej od diamentów. Wybrzeże to powiększało się szybko. W zimnym blasku martwego i nisko stojącego słońca Maël ujrzał wypływające z fal białe miasto, o cichych ulicach, które większe niż stubramne Teby, rozpościerało jak okiem sięgnąć ruiny swego śnieżnego forum, swych pałaców lodowych, swych łuków kryształowych i tęczowych obelisków.
Ocean pokryty był ruchomymi lodami, wokoło których płynęli ludzie morscy o dzikim lub łagodnym spojrzeniu. Lewiatan przepłynął ciskając słup wody w niebiosa. Na krze lodowej, płynącej opodal kamiennej barki Maëla, siedziała biała niedźwiedzica trzymając swoje małe na kolanach. Maël usłyszał jak szeptała cichutko wiersz Wergiliusza: Incipe parve puer .
Starzec smutny i zmęczony zapłakał. Słodka woda zamarzając rozsadziła baryłkę, więc Maël, by ugasić pragnienie, ssał lód, a chleb swój maczał w słonej wodzie. Włosy i broda jego kruszyły się jak szkło. Szata, warstwą 1odu pokryta, za każdym poruszeniem rżnęła mu stawy. Olbrzymie fale otwierały na starca pieniste swe paszcze, jakby go pochłonąć miały. Dwadzieścia razy całe masy wody morskiej napełniały statek. Księgę świętej Ewangelii, starannie strzeżoną przez apostoła pod pokrowcem z purpurowym złotym krzyżem pochłonął ocean.
Trzydziestego dnia morze uspokoiło się. I oto z okrutnym wrzaskiem wód i nieba, góra olśniewającej białości, na trzysta metrów wysoka, zbliża się do kamiennego koryta, Maël steruje by jej uniknąć, ster pryska mu w ręku. By opóźnić spotkanie z groźną zaporą, Maël próbuje jeszcze zwinąć żagiel. Ale gdy związać chce liny, wiatr mu je wyrywa i szarpnięty sznur pali mu ręce. Widzi teraz, jak trzech czartów o skrzydłach z czarnej skóry, haczykowato zakończonych uczepiło się masztu i wściekle dmie w płótna. Zrozumiał, że dotąd wszystkim Wróg kierował, więc uzbroił się w Krzyż święty. Natychmiast gwałtowny wicher, pełen jęków i wycia podrzuca kadź, zrywa żagle i maszty, unosi ster.
Koryto na los fal płynie po uspokojonym morzu. Świątobliwy mąż ukląkł i złożył dzięki Panu, że wybawił go od zasadzki Szatana. Wtedy ujrzał siedzącą na bryle lodu niedźwiedzicę, która przemówiła była podczas burzy. Przyciskała do łona ukochane swe dziecię, w ręku trzymała książkę w czerwonej oprawie ze złotym krzyżem. Zbliżywszy się do kamiennego koryta, powitała świątobliwego męża słowami:
– Pax tibi, Maël.
I podała mu książkę.
Święty mąż poznał swą Ewangelię i pełen zdziwienia zaśpiewał w ocieplonym powietrzu hymn Stwórcy i stworzeniu.ROZDZIAŁ V CHRZEST PINGWINÓW
Po godzinie żeglugi na los fal, Maël przybił do wąskiego wybrzeża, zamkniętego ostro sterczącymi górami. Szedł wzdłuż wybrzeża przez dzień jeden i jedną noc okrążając skały, tworzące nieprzebytą ścianę. Przekonał się w ten sposób, że była to wyspa okrągła, na środku której wznosi się góra, uwieńczona chmurami. Z rozkoszą wdychał świeże tchnienie wilgotnego powietrza. Deszcz padał, a deszcz ten był tak miły, że święty mąż rzekł Panu:
– Panie, oto wyspa łez, wyspa skruchy.
Wybrzeże było puste. Wyczerpany znużeniem i głodem. Mael usiadł na głazie, w którego wgłębieniu leżały żółte, czarno kropkowane jaja, wielkości jaj łabędzich. Ale nie tknął ich mówiąc:
– Ptaki są żywą chwałą Boga. Nie chcę, by przeze mnie było mniej choć o jedną z tych chwał.
I jadł korzonki, wyrywane ze szczelin skał.
Świątobliwy mąż obszedł już był całą wyspę dookoła nie spotkawszy mieszkańców, gdy dotarł do obszernego półkola, pełnego szumiących kaskad, utworzonego z płowych i czerwonych skał, których szczyty błękitniały w chmurach
Odblask lodów biegunowych zepsuł był oczy staruszka, słabe jednak światło przeciskało się jeszcze przez jego opuchłe powieki. Rozróżnił żywe kształty, które kłębiły się coraz wyżej i wyżej, na kształt tłumu ludzi na stopniach amfiteatru. Jednocześnie uszy jego, ogłuchłe od długiego łoskotu morza, dosłyszały słabe głosy.. Sądząc, że są to ludzie, żyjący według praw przyrodzonych i że Pan wysłał go do nich, by ich nauczył praw boskich, począł głosić im nauki wiary świętej.
Wszedłszy na kamień w pośrodku tego olbrzymiego dzikiego cyrku rzekł:
– Mieszkańcy wyspy tej, choć jesteście małego wzrostu, wydajecie się nie tyle rybakami i marynarzami, ile senatem mądrej republiki. Przez swą powagę, milczenie, spokojne zachowanie, stanowicie na tych dzikich skałach zgromadzenie, które porównać można do senatorów rzymskich, radzących w świątyni Zwycięstwa lub raczej do filozofów Ateńskich, dysputujących na ławach Areopagu. Bez wątpienia, nie posiadacie ani wiedzy ich, ani geniuszu; ale być może, że w obliczu Boga macie nad nimi pierwszeństwo. Domyślam się, że jesteście prości i dobrzy. Przebiegając wyspę waszą nie dostrzegłem znaków mordu ani śladów rzezi: ani głowy, ani oskalpowane czaszki nieprzyjaciół nie tkwią na wysokich żerdziach i nie są przybite do drzwi w waszych wioskach. Zdaje mi się, że nie wiecie, co jest sztuka i nie obrabiacie metali. Ale serca wasze czyste są i ręce niewinne. Prawdy wiekuiste łatwo przenikną, do dusz waszych.
Otóż to, co Maël wziął za ludzi małego wzrostu, lecz po ważnych ruchów, były to pingwiny, które zgromadzała wiosna i które parami łączyły się na naturalnych stopniach skały, stojąc w majestacie swych grubych, białych brzuchów. Chwilami poruszały lotkami swymi niby ramionami i wydawały pokojowe okrzyki. Nie obawiały się ludzi, gdyż ich nie znały i nigdy od nich krzywdy nie doznały; w tym mnichu była też łagodność, która najlękliwsze zwierzęta ufnością napełnić mogła, i która bardzo podobała się pingwinom Z przyjazną ciekawością zwracały ku niemu małe, okrągłe oczy, otoczone białą, owalną plamą, co nadawało spojrzeniu: ich coś dziwacznego, ludzkiego.
Wzruszony ich skupieniem, świątobliwy mąż głosił im Ewangelię.
– Mieszkańcy tej wyspy, dzień ziemski, który wstał nad skałami waszymi, jest obrazem duchowego świtu, który wstaje w duszach waszych. Bo przynoszę wam światło wewnętrzne, przynoszę wam światłość i ciepło duszy. Jak słonce roztapia lody gór waszych, tak Jezus Chrystus stopi lody serc waszych.
Tak przemówił starzec. A że zawsze w przyrodzie głos głosy przyzywa i że wszystko, co żyje w światłości dnia, lubi śpiewy, pingwiny odpowiedziały mu krzykami swych gardzieli. I głos ich stawał się słodki, były bowiem w porze miłości.
Świątobliwy mąż, przekonany, że należą oni do jakiegoś bałwochwalczego narodu i że w swoim języku głoszą przystąpienie do wiary chrześcijańskiej, zalecił im przyjęcie chrztu.
– Myślę – rzekł – że kąpiecie się często. Bo wszystkie zagłębienia skał pełne są przeczystej wody.i przed chwilą, udając się na wasze zgromadzenie, widziałem kilku z was zanurzonych w tych naturalnych wannach. A czystość ciała jest obrazem czystości duchowej.
I wyłożył im pochodzenie, istotę i skutki chrztu.
– Chrzest – rzekł – jest Adoptacją, Odnowieniem, Odrodzeniem, Objawieniem.
I po kolei wytłumaczył im każdy z tych punktów.
Potem uprzednio poświęciwszy wodę, spływającą z kaskad i wypowiedziawszy egzorcyzmy, ochrzcił tych, których był nauczał lejąc kroplę wody na głowę każdego i wymawiając przepisane słowa.
Chrzcił tak ptaki przez trzy dni i trzy noce.