- promocja
- W empik go
Wyspa strachu. Tom 1 - ebook
Wyspa strachu. Tom 1 - ebook
Fredrik Broman, policjant ze Sztokholmu, wreszcie spełnia swoje marzenie. Wraz z żoną i dziećmi przenosi się do nowo kupionego domu położonego na malowniczej Gotlandii. Mężczyzna znajduje pracę w jednym z tutejszych posterunków. Ma nadzieję, że dzięki tej posadzie będzie wieść spokojne i szczęśliwe życie u boku najbliższych. Sielanka nie trwa jednak długo. Pewnego dnia Fredrik otrzymuje nietypowe zawiadomienie: W Ronehamn, prowincjonalnym miasteczku, odnaleziono zaszlachtowaną owcę.
Jakby tego było mało, funkcjonariusz odbiera telefon od starszego mężczyzny skarżącego się na źle zaparkowany samochód, wokół którego ponoć unosi się nieprzyjemny zapach. Policjant niechętnie idzie na wskazane miejsce, by się rozejrzeć. Nie spodziewa się, jak makabrycznego odkrycia wkrótce dokona. W bagażniku auta ktoś zostawił rozprute ludzkie zwłoki.
Gazety ogłaszają Gotlandię „wyspą strachu”, a Fredrik zdaje sobie sprawę, że właśnie prysło jego marzenie o spokojnym życiu na wsi.
„Wyspa strachu” to pierwsza część serii o Fredriku Bromanie. To prawdziwa gratka dla miłośników kryminałów, Håkanowi Östlundhowi udaje się bowiem zbudować niepowtarzalny, przerażający i nieco surrealistyczny klimat opowieści.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-472-6 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coś zmusiło go do wcześniejszego wyjścia z domu. Po raz drugi w tym tygodniu. Czuł doskwierający ból. Nienawidził swojego ciała, gdy przepełniało go to nieprzyjemne, dojmujące uczucie. Musiał się z niego otrząsnąć, zanim całkowicie nim zawładnie i przemieni w pojemnik na brzęczące myśli. Dlaczego nie mógł spać? Czemu nie zdołał spać do jedenastej, dwunastej, jak zazwyczaj? Było wcześnie, ale słońce zdążyło już wzejść na tyle wysoko, że świeciło mocno, choć i tak słabiej niż w późniejszych godzinach. O tej porze panował jeszcze cień i w pewnym sensie łatwiej było wyjść na dwór, kiedy myśli zakradały się do niego z każdego kąta tego szkaradnego domu. Jechał rowerem po żwirowej drodze; w pobliżu nie widział nikogo. Świat spał, nawet owce, które o innej porze pasłyby się na świeżo skoszonych pastwiskach i beczały, były cicho. Wcześniej słyszał buczenie pił mechanicznych; teraz gałęzie sosen i jałowców leżały zebrane w drapiące stosy. Potrafiły odwiedzić go we śnie te nieprzyjemne patyki i łuskowate gałęzie, i przesypujący się przez nie piasek, który zaczynał lepić się jak piach na plaży do mokrych stóp niczym gąbczasta druga warstwa skóry.
Jak zwykle był sam, ale na dworze lubił być sam. Mógł jeździć rowerem kilometr za kilometrem. To było wyzwalające, bo nikt inny światu nie przeszkadzał. Jasność stawała się dzięki temu bardziej przyjazna. Mimo to wolałby spać.
Znalazł się przy wzniesieniu na drodze. Dziś nikogo nie było. Zresztą jak zwykle. Właśnie tam dostrzegł srokę, dokładnie w punkcie, w którym droga się wznosiła. Z oddali wyglądała jak kamień, później jak dwa kamyki, a po chwili wyraźnie dostrzegł jej ciało. Zahamował metr przed nim, stanął z przechyloną głową i patrzył na przecięte na pół truchło ptaka. Dwa całkowicie oskubane kawałki mięsa na żwirowej drodze. Pozbawione wnętrzności, zjedzone już przez owady albo inne ptaki. Dwa skrzydła i cienkie kawałki szkieletu całkowicie bezwonne i nieco zakurzone. Wokół ani jednej brzęczącej muchy. To niepojęte, że da się przepołowić korpus na dwie perfekcyjnie równe części. Jak to się stało? Czy to piorun trafił w srokę i przeciął ją jak nóż? To Bóg albo los.
Zaśmiał się, ponieważ nie wierzył w takie bzdury, ale jednocześnie pomyślał, że mimo wszystko był to znak, którego nie powinien zignorować. Musiał coś z tym zrobić w ten czy inny sposób. Stał długo; trudno było oderwać wzrok od szczątków ptaka. Potoczył się wolno dalej, odwracając głowę i wciąż gapiąc się na srokę, dopóki rower nie nabrał rozpędu. Tylko rzeźnicy przecinali zwierzęta na pół, ponieważ najłatwiej było zająć się dwoma kawałkami mięsa, będącymi lustrzanym odbiciem. Szlachtowano w ten sposób owce, krowy i świnie, ale nie kurczaki. Im odrąbywano jedynie głowę. Nawet koty można było przepołowić, ale sroki? Nikt przecież nie szlachtował srok ani też nie rozcinał ich na pół.ROZDZIAŁ 2
Zapowiadał się piękny letni dzień. Obiecujące nowe dwanaście godzin na bałtyckiej wyspie. Silny wiatr od morza ociepli wodę i za kilka godzin wokół będą rozbrzmiewać rozochocone głosy dzieci, a wąski falochron pokryje się śladami mokrych małych stóp. Ten sam wiatr sprawi też, że kąpiel w morzu nie okaże się aż tak przyjemna. Dopóki dzieci nie zaczną grymasić, rodzice będą cierpliwie siedzieć na plaży, zmagać się z powiewającymi na wietrze stronami gazet i rozgrzewać się kawą z termosu.
Na parkingu przy kąpielisku stał jeden samochód – volvo kombi z bagażnikiem dachowym, zaparkowane przy zakazie wprowadzania psów na plażę. Samochód był niebieski, a bagażnik w formie podłużnego pudła – biały i ozdobiony czarną linią. Edvin Gardelin przystanął, aby popatrzeć na volvo, które tkwiło tu od pewnego czasu. Od dwóch czy nawet trzech tygodni. Tego nie był pewien, w każdym razie dość długo.
Powinien był zanotować datę, chociaż z drugiej strony, widząc auto po raz pierwszy, nie mógł przewidzieć, że będzie parkować tu tyle czasu.
Ruszył z mozołem w kierunku volva i laską ostrożnie dotknął zardzewiałego miejsca na prawym przednim błotniku. Samochód był w kiepskim stanie, ale właściwie nie aż tak złym, zważywszy na to, że prawdopodobnie ktoś nim tu przyjechał. Edvin zerknął do środka przez boczną szybę od strony pasażera, osłaniając oczy dłonią przed słońcem. Nie dostrzegł zbyt wiele. Między deską rozdzielczą a szybą tkwiła karta parkingowa. Pokuśtykał kilka kroków do przodu. Na dole tabliczki widniała górna część napisu, który po chwili udało mu się odczytać: „Haninge Centrum”. Zatem przybysz ze stałego lądu, uznał.
Wyprostował się i rozejrzał wokół w poszukiwaniu kogoś, kto podzielał jego złość na wybryki letników, którzy z miejsca przy kąpielisku zrobili sobie parking, a sami oddawali się teraz Bóg wie czemu. Jednak w pobliżu nie było nikogo.
Nic dziwnego. Było za wcześnie na spotkanie amatora porannych kąpieli morskich. Rozległy, porośnięty trawą teren był całkowicie opustoszały. Nie było chętnych do skorzystania z kabin do przebierania, sauny, płatnego prysznica, gdzie za pięć koron można zażyć jednominutowej ciepłej kąpieli, oraz placu zabaw z karuzelą, po którym malcy biegali niestrudzenie. Nowa droga przy plaży, która prowadziła od parkingu, również była pusta.
Poczuł dobiegający od strony plaży nieprzyjemny zapach. Släke, czyli zgniłe wodorosty. Zapach był lekko duszący, gdy atakował bez ostrzeżenia. Nie minęło za dużo czasu, od kiedy posprzątano wybrzeże przed sezonem turystycznym, ale na niewiele się to zdało. W ciągu jednego dnia przy pomyślnym, a raczej niepomyślnym i wystarczająco silnym wietrze zgniłe wodorosty były w stanie okleić plaże. Szeroki na metr śmierdzący wał zalegał wtedy wzdłuż całej linii brzegowej.
Edvin ruszył w kierunku domu. Tak czy siak volvo nie powinno tu parkować. Trzeba zadzwonić na policję.
Inspektor policji Gunilla Borg pojawiła się na posterunku w Hemse i od razu zauważyła migotanie czerwonego sygnalizatora telefonu. Gdy na posterunku nie było nikogo, przychodzące zgłoszenie było automatycznie przekierowane na numer komisariatu policji w Visby albo na numer alarmowy 112.
Gunilla zjawiła się jako pierwsza, wcisnęła więc klawisz do odsłuchiwania wiadomości z sekretarki i wyjrzała przez okno. Zatrudniony przez gminę ogrodnik przycinał żywopłot otaczający mały plac przed budynkiem posterunku. Na taśmie nagrano tylko jedną wiadomość przekazaną przez starszego mężczyznę z Ronehamnu, który zżymał się na zwyczaje parkowania kierowców ze stałego lądu.
Przeszła do kuchni, by nastawić kawę na poranne spotkanie. Pozostali policjanci mieli się pojawić w ciągu piętnastu minut. Kiedy wkładała filtr do ekspresu, zadzwonił telefon. Podeszła do swojego biurka i wzięła do ręki słuchawkę.
– Posterunek w Hemse – powiedziała.
– Dzień dobry. Nazywam się Edvin Gardelin – rozległ się głos starszego mężczyzny.
Gunilla Borg nie zapamiętała nazwiska, ale od razu rozpoznała głos nagrany na sekretarce. Mężczyzna musiał mieć pilną sprawę, skoro się do nich dobijał.
– Czy dostali państwo moją wiadomość? – spytał.
– Tak. Chodzi o jakiś samochód.
– Zgadza się. Co zamierzacie z tym zrobić?
Mężczyzna nie podał numeru swojego telefonu ani numeru rejestracyjnego samochodu. Czego się spodziewał?
– A o co dokładnie chodzi?
Edvin Gardelin odchrząknął i zrobił pauzę, zanim przemówił spokojnie i wyraźnie:
– Samochód stoi przy kąpielisku od przeszło dwóch tygodni. Kawał zardzewiałego złomu. Kierowcy ze stałego lądu przyjeżdżają tu i nie potrafią się zachować. W zeszłe lato jeden z nich wpadł do morza przy porcie. Leonid musiał wskoczyć za nim i go wyłowić. Okazało się, że był pijany jak bela i jak nic by się utopił, gdyby Leonid go nie uratował. Mimo to nie okazał mu specjalnej wdzięczności, a…
– Myśli pan, że ktoś porzucił ten wóz? – przerwała mu Gunilla Borg, obawiając się, że nastąpi niekończący się wywód o nagannych zwyczajach letników. – To znaczy zostawił go tam celowo? – sprostowała, kiedy w słuchawce zapadła cisza.
Cisza trwała kolejną chwilę, podczas gdy Edvin Gardelin próbował sięgnąć pamięcią wstecz.
– Nie wiem, co o tym sądzić, ale to trzeba sprawdzić.
– Z tego, co się orientuję, parkowanie przy kąpielisku nie jest zakazane. Właściwie nie możemy podjąć żadnych czynności. Decyzja należy do właściciela terenu.
Edvin Gardelin uznał, że to bardzo dziwne. Gunilla pospiesznie obiecała, że przejrzy rejestr pojazdów, aby uniknąć wdawania się w roztrząsanie paragrafów prawa własności. Czy Edvin przypadkiem zapisał numer rejestracyjny? – spytała. Można przypuszczać, że samochód jest kradziony. Edvin podał jej numer. Gunilla nabazgrała go w leżącym przy telefonie notatniku i się rozłączyła.
Ledwo zdążyła zrobić dwa kroki w kierunku kuchni, gdy telefon zadzwonił ponownie. Odebrała.
– Dzień dobry. Z tej strony Bengt Gustavsson. Chcę zgłosić włamanie – odezwał się drżącym głosem, wyraźnie poruszony.
– Okej. Gdzie to się wydarzyło? – spytała Gunilla.
W słuchawce zapadło milczenie. Natychmiast zrozumiała, że Gustavsson jest zbyt zdenerwowany, by znaleźć właściwe słowa. Nie było to znowu aż tak dziwne.
– Niech pan opowie wszystko powoli, od początku – powiedziała spokojnie.
Usłyszała w słuchawce ciężki oddech.
– Cholera! – zaklął.
Fredrik Broman skręcił z ulicy Avagatan na dziedziniec za komisariatem i zaparkował obok garażu. Dziś jeździł czerwonym fiatem. Wolał volvo, ale nie było żadnego racjonalnego uzasadnienia, dla którego miałby wziąć większy samochód, aby się wybrać do Visby.
Zdążył przebiec sześciokilometrową trasę, zanim usiadł za kierownicą. Pozbywając się paru kalorii i lekkich wyrzutów sumienia miał jasny umysł i był z siebie zadowolony. Sporo czasu minęło od ostatniego joggingu. Wiedział, że powinien zacząć się ruszać, a raczej że musi. Dwa, trzy razy w tygodniu, w przeciwnym razie nie będzie to skuteczne. Ostatnio czytał, że należy pokonać co najmniej dwadzieścia siedem kilometrów w tygodniu, dzieląc tę trasę na pięć, sześć części, aby osiągnąć wymierny zdrowotny efekt. Okej. Cholesterol mógł zbijać przy stole, ale kondycję podreperuje sobie tylko poprzez ruch.
Wysiadł z samochodu nieco zesztywniały po czterdziestopięciominutowej przejażdżce. Darował sobie rozciąganie po joggingu. Świetne uczucie. Czuł, że to działa.
Brama garażowa prowadząca do wejścia była otwarta i wjechał bez przeszkód do środka. Komisariat w Visby wybudowano w latach siedemdziesiątych i obecnie był remontowany. Najwyższy czas, pomyślał. W środku budynek był naprawdę zniszczony i dość szpetny, utrzymany w kolorystyce osobliwej mieszaniny zieleni, błękitu, czerwieni i różu. Z zewnątrz wyglądał jak pociemniała blaszana niebieska skrzynia. Stąd nieoficjalna nazwa Blåkulla. Bijący po oczach niebieski z czasem wyblakł i bardziej przypominał szary błękit nieba w listopadzie. Tak czy owak dni blaszanej fasady były policzone. Zamierzano się jej pozbyć i zastąpić jasnoszarym tynkiem, który lepiej pasował do średniowiecznego dziedzictwa kulturowego.
Fredrikowi podobała się bladoniebieska blaszana skrzynia. Wydawała się lekka i przyjazna w odróżnieniu od ciężkiego brązowego molocha w sztokholmskim Kungsholmen, gdzie przepracował dwa lata na początku kariery w policji, która trwała już od lat piętnastu.
Pozdrowił kilku kolegów ze służb porządkowych i korytarzami przeszedł do prowizorycznych pomieszczeń Wydziału Kryminalnego. W trakcie przebudowy nic nie było na swoim miejscu. Tam, gdzie jeszcze niedawno funkcjonował urząd pocztowy w Visby, obecnie ulokowali się Fredrik i dziesięciu innych policjantów Wydziału Kryminalnego gotlandzkiej policji.
– Fredrik, a więc wrzucasz dziś na luz? – spytał Gustav Wallin, który zerknął znad krawędzi swojego boksu.
Praca w otwartej przestrzeni biurowej była jednym z warunków, z którymi musieli się pogodzić na czas remontu.
Gustav był trzy lata młodszy od Fredrika i jako jedyny w ich gronie przed czterdziestką, nie licząc Evy Karlén z Wydziału Technicznego. Mieszkał w Hemse, aglomeracji miejskiej leżącej najbliżej wioski, gdzie po przeprowadzce osiadł Fredrik wraz z żoną Ninni oraz dziećmi. Parafia zaczynała się zaledwie kilka kilometrów na południe od Hemse. Joakim, najstarszy syn Fredrika, trafił do tej samej klasy co Martin, syn Gustava.
– To za te wieczorne nadgodziny w zeszłym tygodniu.
– Tak, jasne. Zaspałeś. Nic nie mówię. – Gustav się uśmiechnął.
Fredrik nie zdążył przyzwyczaić się do widoku kolegi z czarnym modnym zarostem. Gustav miał kruczoczarne włosy i obecnie pieczołowicie podgoloną półbrodę, która przechodziła w dwa szerokie bokobrody. Jako jedyny w ich gronie charakteryzował się własnym stylem, Fredrik musiał to przyznać. Oprócz porządnie uprasowanych koszul Gustav zwykle wkładał dżinsy i bluzy.
– Gdy ty jadłeś śniadanie, ja wbiegałem na Östris i z powrotem.
– To niezły kawałek – orzekł Gustav i uniósł brwi. – Mówisz poważnie, że wyrobiłeś nadgodziny, by się później zmyć i pobiegać?
– Nieee, nie tylko dlatego. Czasami muszę pobyć z rodziną.
Gustav zastanowił się chwilę, później pokiwał głową i uśmiechnął się od ucha do ucha.
Fredrik też się uśmiechnął, ale nic nie powiedział.
– Fredrik?
Göran Eide, szef Wydziału Kryminalnego, ze swojego miejsca pomachał trzymaną w dłoni słuchawką telefonu.
– Przełączę do ciebie.
– Okej.
Fredrik wyciągnął krzesło i usiadł. Odebrał po pierwszym dzwonku.
– Cześć, tu Gunilla Borg z Hemse.
Widział ją kilka razy w życiu, ale jedynym słowem, jakie zamienili ze sobą do tej pory, było „cześć”.
– Cześć – odparł. – W czym mogę pomóc?
– Taaak… – powiedziała nieco przeciągle. – Znasz może wioskę rybacką Hus, przy porcie Ronehamn?
– Jasne.
– Dostaliśmy zgłoszenie o włamaniu do jednego z domków. Właśnie tam byliśmy, żeby się rozeznać w sytuacji. To cholernie dziwne. Ktoś zostawił zaszlachtowaną owcę.
Fredrik parsknął, wyrażając tym zarazem rozbawienie i zdziwienie.
– To może być rodzaj groźby – mówiła dalej Gunilla. – Myślę, że powinniście się tym zainteresować.
– Martwą owcą?
– Tak.
– W jakim sensie miałaby to być groźba?
– Trudno to opisać, ale wyglądało naprawdę okropnie. Najlepiej będzie, jeśli ktoś od was przyjedzie i sam to zobaczy.
Fredrik westchnął, mając nadzieję, że Gunilla nie wyczuła braku entuzjazmu z jego strony. Ten przypadek nie wydawał mu się wart angażowania Wydziału Kryminalnego, ale ponieważ Göran przekazał mu tę sprawę, trudno było odmówić. Poza tym nie miał zbyt wiele do roboty. Jak do tej pory był to spokojny tydzień.
Zapisał informacje, których potrzebował, i obiecał, że skontaktuje się z właścicielem domku.
Po odłożeniu słuchawki zerknął w stronę Görana. Wydawało mu się, że w kąciku ust komisarza dostrzega nikły uśmiech. Nie mógł zaprzeczyć, że na początku potraktował telefon od Gunilli jako żart primaaprilisowy. Tyle że był pierwszy dzień lipca, a nie kwietnia.
Znad krawędzi boksu spojrzał na Gustava.
– Jak tam? Masz dużo pracy?
– Nie. Jest tak nudno, że to aż śmiechu warte.
– Chcesz pojechać do Ronehamnu zobaczyć martwą owcę?ROZDZIAŁ 3
Ninni Broman wycofała volvo na trawnik i wyłączyła silnik. Niemal natychmiast Simon z impetem wysiadł z samochodu i wrzucił lekko zniszczonego żółwia Ninja do małego plastikowego basenu. Ninni kupiła basen, mając nadzieję, że to ukróci ciągłe awantury dotyczące wyjazdów na kąpielisko w Nisseviken. Simon wskoczył za plastikową figurką, rozpryskując wokół wodę. Na razie nieźle się bawił, ale nie potrwa to długo.
Otworzyła bagażnik i wytaszczyła worki z ziemią i nawozem. Joakim pozostał na tylnym siedzeniu, zaczytany w komiksie. Wzięła dziś volvo, ponieważ mogła dużo sprawniej przewieźć nim ciężkie bagaże.
– Widzę, sąsiadko, że nadszedł czas siewów.
Wzdrygnęła się, bo głos rozległ się tuż za jej plecami.
Odwróciła się. Eskil Hulting miał zwyczaj czaić się za ludźmi, czego bardzo nie lubiła.
– Nie do końca, zamierzam porządkować grządki – odparła.
Czuła się głupio, mając przed sobą sąsiada i odpowiadając na idiotyczne pytanie. Eskil przyjrzał się workom. Podrapał się po klatce piersiowej ukrytej pod kombinezonem ze sztucznego włókna i bez żenady utkwił wzrok w Ninni. Rozciągnął wargi w ostrożnym uśmiechu, obnażając przerzedzone górne uzębienie.
Nieco przydługie milczenie sprawiło, że Ninni wskazała dłonią zakupy i wykrztusiła:
– To nie najlepszy czas, ale chcę przesadzić kilka róż.
– Aha, a nie jest im dobrze tam, gdzie se teraz siedzą? – Eskil wyszczerzył się i podrapał po przedramieniu.
Ninni bez przekonania wspomniała o różach, ale uznała, że to i tak lepsze niż stanie i wpatrywanie się w siebie bez słowa.
Eskil był ich sąsiadem z prawej strony. Mieszkał w wybudowanym w latach trzydziestych masywnym domu ze stromym dachem i stopniowo powiększającym się ubytkiem w tynku. Zaniedbana fasada miała raczej związek ze stanem finansów właściciela niż z jego lenistwem. O duży owocowy sad i grządki róż dbał niemal pedantycznie. Podobnie zresztą jak wiele innych ogrodów ciągnących się wzdłuż wiejskiej drogi.
Eskil i Britt też mieli dwoje dzieci. Były starsze niż dzieci Ninni i Fredrika; wkrótce powinny wyfrunąć z gniazda. Eskil był miły, pomocny i dość ciekawski. Gdy tylko dostrzegał zbliżający się do podjazdu samochód sąsiadów, natychmiast spieszył z jakąś mniej lub bardziej wymyśloną na poczekaniu sprawą. Jeśli nie udało mu się wpaść na nic wiarygodnego, częstował swojego psa kopniakiem, by po chwili udać, że biegnie go przyprowadzić. Na początku Ninni uważała, że zainteresowanie Eskila było dość komiczne, może nawet sympatyczne. Dopiero później, gdy stracił pracę w warsztacie wulkanizacyjnym, niezapowiedziane wizyty wymknęły się spod kontroli. Oczywiście, powinno mu się współczuć z powodu utraty pracy, jak również nie należało się dziwić, że brakowało mu towarzystwa, ale mimo wszystko istniały jakieś granice. Pewnego dnia doliczyła się trzynastu niechcianych odwiedzin. Gdyby nie fakt, że dopiero co zamieszkali na wyspie, pewnie powiedziałaby mu, żeby spadał na drzewo. Miała jednak poczucie, że jako nowa mieszkanka powinna się wykazać gościnnością. Nie zostawał długo i zawsze dziękował za kawę. Obecnie nie przyszłoby jej na myśl, żeby mu ją zaproponować, ale na początku, gdy jego odwiedziny nie były przesadnie częste, propozycja wspólnego wypicia kawy złożone zarówno przez nią, jak i przez Fredrika niezmiennie spotykała się z odmową.
Trzeba mieć nadzieję, pomyślała i zajęła się workami z ziemią i nawozem.
– Taaa, pożyjemy, zobaczymy – stwierdził Eskil i poczłapał w kierunku swojego domu.
Co zobaczymy? – zastanawiała się Ninni, taszcząc worki z takim mozołem, że aż jej czoło lśniło od potu.
Ninni pracowała jako nauczycielka szwedzkiego i angielskiego w szkole podstawowej w Hemse, ale obecnie, podobnie jak jej dzieci, miała wakacje. Fredrik jeszcze nie wziął urlopu.
Może pojechać z chłopcami na kąpielisko? Panował upał, na niebie nie widać było ani jednej chmury, ale to nie oznaczało, że te wspaniałe warunki potrwają dłużej. Tutaj, na wyspie, pogoda często się zmieniała. Jeśli jednak się utrzyma, to może wezmą ze sobą jedzenie, urządzą piknik i pojadą zażyć wieczornej kąpieli w Nybro.
– Mamo, mamo, popatrz! – wrzasnął Simon i kopnął czerwoną plastikową piłkę.
Nieźle wycelował. Miał zmysł do futbolu. Piłka poszybowała nad żywopłotem i trafiła w jedno z okien pobliskiego domu, należącego nie do Eskila i Britt, tylko do Jensa i Karin. Rozległ się brzęk szyby, która jednak wytrzymała uderzenie.
Joakim podniósł wzrok znad komiksu.
– Co ty, kurde, wyprawiasz, debilu! – zawołał przechodzącym mutację głosem.
– Joakim – upomniała go Ninni, po czym zwróciła się do młodszego syna: – Simon, co mówiłam na temat okien?
Zajrzała do sąsiadów przez szeroki na metr otwór w żywopłocie, wystarczający, by przez niego przejść, gdy chciało się pożyczyć cukier albo klucz francuski. Właściwie na tym kończył się jej kontakt z Jensem i Karin. W tym momencie żółty drewniany dom stał cichy i opustoszały. Nie widać było żadnego z samochodów; ani białego służbowego samochodu z logo GEAB, ani nowego forda, który Karin parkowała tyłem w garażu. Jak zwykle drzwi garażu były szeroko otwarte. Karin pracowała w domu i jeździła do Sztokholmu raz lub dwa razy w tygodniu.
– O mało co. Niezłe ma uderzenie ten mały – stwierdził Eskil wywabiony z powrotem przez brzęk szyby.
Ninni ciężko westchnęła. Może jednak wybiorą się na kąpielisko, pomyślała.
Właściwie była to typowa robota dla jednej osoby, ale miło było mieć towarzystwo. Fredrik i Gustav jechali Ronehamnsvägen w kierunku wybrzeża. Właśnie minęli Hemse. Za kierownicą siedział Fredrik.
Równina jak okiem sięgnąć, a pośród pól i łąk wioski oraz pojedyncze gospodarstwa. Wielkie i ciężkie domy z kamienia, skrywające tajemnice wielu pokoleń, a obok nich obiekty w stylu modernistycznym z lat pięćdziesiątych, a także eldorado z płyt eternitowych. Fantastyczny tani materiał nie do zdarcia, który dziś przy wymianie wymagał włożenia specjalnego kombinezonu zabezpieczającego przed skażeniem. Wysokie, pnące się ku niebu wieże na horyzoncie stały niczym tysiącletnie wehikuły czasu i plotkowały o tym, co minione. To była typowo wiejska okolica, ale tego właśnie Frederik chciał. Najbliższa większa miejscowość, Hemse, nie przyciągała szczególnymi walorami, lecz było tam właściwie wszystko, czego potrzebował. W dodatku oddalona na tyle, że można było dojechać rowerem. Visby miało więcej do zaoferowania, choć nie nazwałby tej tętniącej życiem osady miastem. Dla Fredrika nie był to żaden problem. Nie przeprowadził się na Gotlandię, by szlajać się po licznych knajpach albo kupować markowe ciuchy na deptakach. Przeciwnie, uciekł od zgiełku Sztokholmu.
Oczywiście, chodziło również o pieniądze. Sztokholm zmienił się, od czasu gdy Fredrik skończył szkołę policyjną. Przestał być miejscem odpowiednim dla rodziny z dwojgiem dzieci i średnim dochodem, jeśli chciało się żyć na przyzwoitym poziomie i jeszcze coś zaoszczędzić, gdy wszystkie podstawowe potrzeby zostały zaspokojone. Nie wiedział, dla kogo Sztokholm mógł być odpowiedni, wyłączając, rzecz jasna, ludzi o wysokich dochodach. Może dla zatwardziałych singli, którym nie przeszkadzało mieszkanie na dwudziestu czterech metrach aż do osiągnięcia wieku średniego.
O dwunastej umówili się z właścicielem domku. Miał czekać na parkingu. Przy porcie Fredrik skręcił w lewo, w Husvägen, wąską żwirową drogę prowadzącą do wioski rybackiej Hus, która została tak nazwana, ponieważ rzędy domków usytuowane wzdłuż drogi znajdowały się rzut kamieniem od nowoczesnego portu rybackiego w Ronehamnie. Położony kawałek dalej, jakby w stosownej odległości, kwadratowy parking był perfekcyjnie wyasfaltowany i otoczony przyrodą.
– Gorąco – rzekł Gustav i wyciągnął rękę, by opuścić szybę po stronie pasażera.
– Nie otwieraj okna. Lepiej podkręć klimę. Jeśli opuścisz szybę, klimatyzacja zda się na nic.
– To twoje zadanie. Prowadzisz, więc to zrób.
– Okej, ale nie wydaje mi się to konieczne. Gdy uznasz, że jest za gorąco, wtedy podkręcę.
– Okej. Czy możesz podkręcić klimę? – poprosił Gustav.
Dostrzegli, że na parkingu czeka na nich potężnie zbudowany mężczyzna w jaskrawożółtym T-shircie.
– To ten facet? – spytał Fredrik, wskazując ręką. – Bengt Gustavsson – dodał po tym, jak rzucił okiem na notatnik, który wcześniej położył na desce rozdzielczej.
Mężczyzna w T-shircie popatrzył na nich pytająco, gdy zaparkowali i wysiedli z samochodu.
– Bengt Gustavsson? – spytał Gustav.
– Zgadza się. Witam – odparł mężczyzna i wyciągnął rękę.
Fredrik i Gustav przedstawili się. Gustavsson był wysoki, mocno opalony i wyglądał na wysportowanego, mimo że miał skłonności do tycia. Zmrużył oczy przed świecącym mu prosto w twarz słońcem. Wydawał się zdenerwowany, choć włamanie do domku nie było czymś nadzwyczajnym, podobnie zresztą jak znalezienie martwej owcy.
Fredrik był przyzwyczajony do długich wywodów na temat narkomanów, których należało posłać do gazu, albo imigrantów, którzy powinni wrócić tam, skąd przybyli. Na szczęście w Ronehamnie nie było zbyt wielu uzależnionych od narkotyków czy cudzoziemców, więc oszczędzono mu takich wyrzekań.
– Cóż – zaczął Bengt Gustavsson, przeciągnął dłonią po brzuchu i zawahał się przez chwilę, zanim zaczął mówić dalej: – Pokażę panom, gdzie to się zdarzyło.
Skinął na nich, by za nim poszli.
Wzrok Fredrika powędrował ku stojącej obok parkingu tablicy ogłoszeniowej, solidnej drewnianej konstrukcji pokrytej brązową bejcą. Oparłaby się pewnie większości jesiennych sztormów. Łatwo było sobie wyobrazić, że została postawiona przez grupę zapaleńców w ramach działalności związku zrzeszającego właścicieli domków. Była do niej przytwierdzona lista, chroniona przed deszczem i wiatrem przez plastikowy pokrowiec, na której widniało czterdzieści nazwisk. To zapewne właściciele, pomyślał.
– Cholera, że też nie można zostawić w spokoju tych domków – powiedział Gustavsson. – Co oni wyprawiają?! To jakieś szczeniackie wygłupy? Miejmy nadzieję, że właśnie coś takiego. Cholernie przykra sprawa.
Na Gotlandii nie można było tak po prostu sprzedać domków letniskowych. Gmina miała prawo pierwokupu, co powinno zagwarantować, że pozostaną one własnością mieszkańców wyspy. Nie chciano, aby zakończyło się tak w Bohuslän, gdy wyspiarze sprzedali domy podczas gorączki złota w Klondike, czego rezultatem było na zawsze utracone dziedzictwo kulturowe. Rzecz jasna restrykcje nie powstrzymały niektórych lokalnych właścicieli przed przekształceniem nieruchomości w domki letniskowe, które wynajmowano później sztokholmczykom za dwa tysiące koron tygodniowo, ale najczęściej rzeczywiście mieszkali w nich właściciele.
Hus było dużą wioską rybacką, której zadbane domki zasługiwały na miano letniskowych. Ich widok silnie kojarzył się z krajobrazem działkowym, choć nie było tu ogródków. W najstarszej części wioski domki były połączone ze sobą w podłużne bielone wapnem szeregi, ale tu stały oddzielnie jeden przy drugim i większość z nich była drewniana.
– Czy coś panu zginęło, czy doszło tylko do zniszczenia mienia? – spytał Fredrik.
Bengt Gustavsson przystanął i popatrzył poważnie na Fredrika.
– Tylko? Przecież to… – Urwał poirytowany, po czym zapytał: – Czy policjantka, która przyjęła zgłoszenie, nic panom nie powiedziała?
– Ależ tak, powiedziała. O martwej owcy, tak?
Bengt Gustavsson wbił wzrok w ziemię i potrząsnął głową.
– Niech panowie sami zobaczą. Tak będzie najprościej.
– Oczywiście. Po to tu przyjechaliśmy – odparł Gustav.
Bengt Gustavsson podszedł jeszcze dziesięć metrów bliżej i zatrzymał się przed domkiem z szerokich, masywnych czarnych desek.
– Proszę.
Musieli się schylić, żeby przejść przez niskie drzwi. Najpierw poczuli zapach, który, gdy weszli głębiej, zmienił się w ciężki i duszący smród. Obaj odruchowo się wyprostowali, zasłaniając usta i nos, co było bezsensownym gestem. Gdy minął czas potrzebny do tego, by wzrok przyzwyczaił się do ciemności, na podłodze zobaczyli truchło owcy. Brzuch był rozpruty, a wnętrzności zostały pieczołowicie porozrzucane po całej dwunastometrowej powierzchni domku Bengta Gustavssona.ROZDZIAŁ 4
Przed gośćmi siedzącymi na plastikowych krzesłach w ogródku restauracji Laxhallen rozpościerał się widok na port i ogromny, cholernie szpetny cementowy silos. Na pewno to z jego powodu w Ronehamnie wciąż można było kupić dom położony dwieście metrów od morza za mniej niż pół miliona.
Gdyby pominąć cementowy silos, co nie było łatwe, port składał się z kilku niskich magazynów w kolorze czerwieni faluńskiej i falochronu osłaniającego keję z pięcioma, sześcioma łódkami. Fredrik określiłby je jako średniej wielkości, ale byłby to ślepy strzał laika. Wyciągnięty z wody kuter obnażał swój okrągły brzuch na zardzewiałym wózku kołowym. Brązowe rdzawe plamy na spodzie wydawały się rozprzestrzeniać ku górnej części jak uporczywa wysypka. Łódź zalegała leniwie po jednej stronie kłonic, jakby w geście poddania.
Fredrik marzł, chociaż było ciepło, i pomyślał, że zamiast lodów lepsza byłaby filiżanka kawy. Nagle na moment ogarnął go strach; uczucie to szybko minęło, ale gdzieś w głębi pozostawiło po sobie ślad.
– Co to wszystko może oznaczać? Czy to jakiś rytuał satanistyczny, czy też jakiś żart? – odezwał się Gustav i skosztował porcji lodów.
Zamówił trzy gałki pistacjowych. Nigdy nie miał ich dość.
– Jeśli żart, to cholernie dziwny – stwierdził Fredrik, dobierając się do swoich lodów. Zamyślony, bez szczególnego entuzjazmu zamówił truskawkowe, waniliowe i czekoladowe.
– To mi nie wygląda na próbę zastraszenia – stwierdził Gustav. – Oczywiście nie wiemy tego na pewno, ale nie wydaje mi się, by sprawca miał jakiś powód.
– Zastanawiam się, czy rzeź jest nielegalna, jeśli dokonuje jej się w innym celu – powiedział Fredrik.
Grupka nastolatków beztrosko porzuciła rowery przy wejściu do lokalu. Wyglądali na jakieś dwanaście lat i prawdopodobnie przybyli tu, aby kupić lody. Paplali jeden przez drugiego i po sposobie wypowiadania się można było poznać, że są wśród nich zarówno letnicy, jak i miejscowi.
Gustav ugryzł wafelek.
– Można by się zastanowić, czy to sprawa dla policji, Urzędu Kontroli Żywności czy Organizacji do spraw Zwierząt.
– Na pewno mamy do czynienia z włamaniem i uszkodzeniem mienia w niewielkim stopniu, lecz najwyraźniej nie z kradzieżą.
– Prawdopodobnie jest to sprawka kilku pijanych nastolatków i w związku z tym konsekwencje ograniczą się zapewne do poważnej rozmowy w Urzędzie Opieki Społecznej w Visby – zauważył Gustav.
– Pijane nastolatki? Czy ja wiem… Mimo wszystko zaszlachtowana w ten sposób owca to dość poważna sprawa. Chyba trzeba być dość specyficznym człowiekiem, żeby zrobić coś takiego.
– Nie, jeśli obcowało się z ubojem od małego.
Fredrik wziął do ust pokaźną porcję lodów, licząc na to, że zimno powstrzyma rumieniec. Weź się w garść, przywołał się w duchu do porządku.
– W takim razie co robimy? – zapytał.
– Hmmm, a co możemy? Pukać od domu do domu i pytać o martwą owcę? – Gustav się uśmiechnął.
– Szkoda, że zdjęto jej obrączkę – zauważył Fredrik.
– Tak. Może to wskazywać na związek między właścicielem owcy a tym, kto to zrobił.
– Syn rolnika.
– Coś w tym rodzaju.
Fredrik zerknął przez ramię do tyłu, w kierunku Husvägen.
– Może jednak się ruszmy. Jeśli Bengt Gustavsson wparuje tu i zobaczy, jak siedzimy i prażymy się w słońcu, to wkrótce któryś z nas znajdzie w swojej sypialni rozprutego łosia.
– Na Gotlandii nie ma łosi – stwierdził Gustav i podniósł się z krzesła.
– Hmm, słyszałem coś innego.
– A, tak. Było coś takiego. Podobno zdechł z wycieńczenia, kiedy wyszedł na ląd. O ile to w ogóle prawda.
Znad morza dotarł do nich smród zgniłych wodorostów i sprawił, że Fredrik stracił apetyt. Na moment w wyobraźni przeniósł się do domku przy plaży. Wstał i wyrzucił na wpół zjedzone lody do kosza.
– Te gówniane wodorosty… – orzekł Gustav.
– Tak. Cholera, nieźle wali.
– Co będzie do jedzenia? – spytał Joakim, który z impetem wpadł do kuchni. Towarzyszył mu Fredrik.
– Zobaczysz – odparła Ninni.
– Ale co będzie?
Nie odpowiedziała. Popatrzyła na męża.
– Jakie to uczucie wracać do domu i widzieć stół zastawiony do lunchu przez żonę?
Fredrik się zaśmiał. Nie sprawdziły się ani obawy, jakie żywił przed przeprowadzką na Gotlandię, ani związane z nią oczekiwania. Objął wzrokiem talerze na matowym drewnianym blacie stołu, popatrzył na stojącą przy białych szafkach kuchennych Ninni i usłyszał dźwięk podskakującej na garnku pokrywki. W tej chwili czuł się szczęśliwy i bezpieczny, musiał to przyznać. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jest niczym mały chłopiec w kuchni swojej mamy. Żona była nauczycielką i śledziła również debatę feministyczną. Otrzymał już niejedną lekcję.
Akurat był w pobliżu, a poza tym nadeszła pora lunchu, więc zdecydował się wpaść do domu, by się przekonać, co porabia rodzina. Spytał Gustava, czy nie zechciałby z nimi zjeść, ale ten uprzejmie podziękował i obiecał, że zgarnie go za pół godziny.
Ninni nie przypuszczała, że stanie się jedną z kobiet, które czekają z gotowym posiłkiem na wracającego z pracy męża, ale teraz nie miała nic przeciwko temu. Naturalnie dopóki to nie stawało się rutyną.
– Co zjemy? – spytał Fredrik i podniósł pokrywkę garnka.
– Teraz ty zaczynasz?
Kiedy pracowali oboje, to głównie Fredrik zajmował się gotowaniem. W przeciwieństwie do Ninni lubił kucharzyć i gdy przychodził do domu skonany, potrzebował się zająć czym innym. Działo się to samoczynnie.
Początkowo planował, że zostanie kucharzem. Po dwóch miesiącach krojenia i siekania, przygotowywania w kółko tych samych sosów aksamitnego i hiszpańskiego w wieżowcu na Kungsholmen zdał sobie sprawę, że nie chce w ten sposób zarabiać na chleb. To było przed dwudziestoma laty. Cztery lata później zaczął służbę w policji w budynku znajdującym się zaledwie rzut kamieniem od szkoły gastronomicznej. Nigdy nie żałował tej decyzji.
Kiedyś Ninni pokazała mu artykuł o pewnym bogatym właścicielu kilkugwiazdkowej knajpy, a on potrafił śmiać się z tego bez śladu żalu. To nie był jego świat. Po rzuceniu gastronomii zaczął studiować kryminologię, nie wiedząc do końca dlaczego. Po roku złożył podanie do Wyższej Szkoły Policyjnej. Teoria to nie była jego domena. Kryminologia nie okazała się szczególnie pomocna w jego pracy, choć mu nie przeszkadzała. Zwykle dzięki wykształceniu wzbudzał szacunek przełożonych, nawet jeśli wielu udawało, że jest odwrotnie. Na Kungsholmen jeden z dowodzących upierał się, by nazywać Fredrika profesorem. Wcale nie chciał mu tym schlebiać.
– Możesz sprawdzić, czy Simon jest na dworze? –zwróciła się Ninni do Joakima.
– Ja sprawdzę – zaproponował Fredrik, kiedy usłyszał głębokie westchnięcie syna.
Zdążył wyjść z kuchni, kiedy Ninni położyła na stole dwie podstawki i postawiła na nich garnki.
– Co będzie? – dopytywał się Joakim.
– To, co zwykle: kupa – odrzekła Ninni.
Joakim udał odruch wymiotny i usiadł na swoim miejscu, najbliżej okna.
– Czemu za każdym razem pytasz, co będziemy jedli, nawet wtedy, gdy wiesz, że potrawy znajdą się na talerzu za trzy sekundy? Boisz się, że doznasz ciężkiego szoku, czy co?
– No nie, ale… – zaczął Joakim, jednak umilkł zbity z pantałyku.
Ninni usłyszała, że drzwi się otwierają, i w korytarzu rozległ się charakterystyczny odgłos sportowych butów Simona. Nie zamierzała wykłócać się teraz o obuwie. Dopóki były wakacje, panował stan wyjątkowy.
– A co zrobiliście z tatą?
– Rozmawia z Karin – odparł Simon, który zdążył wpaść do kuchni.
Ninni wyjrzała przez okno i dostrzegła Fredrika na drodze. Wcześniej nie zauważyła, że Karin wróciła. Zielony ford stał zaparkowany w głębi działki. Powstrzymała się, by nie otworzyć okna i nie zawołać męża. Wydawało jej się to trochę namolne. Niech sam pamięta o lunchu. Zaczęła napełniać talerze dzieci.
– Ciągłe dojeżdżanie do pracy nie może być fajne – powiedział Fredrik, który pojawił się po chwili – a na dłuższą metę jest wycieńczające.
– Pewnie tak, natomiast chyba czasem przyjemnie się wyrwać do miasta – zauważyła Ninni.
– Owszem, ale tydzień w tydzień?
– Wydaje mi się, że Karin jest pracoholiczką.
– Nie sądzę, żebym ja musiał się o to martwić; mam na myśli nawał pracy. Przynajmniej na razie – odparł Fredrik i nałożył sobie jedzenie na talerz.
– Tu jest cebula! – pisnął Simon.
– Jezu, to przecież tylko kilka kawałków. Możesz je wygrzebać – rzekł z westchnieniem Joakim, zanim Ninni zdążyła coś powiedzieć.
Fredrik wstrzymał oddech, mając nadzieję, że lunch nie przerodzi się w kłótnię między rodzeństwem. Wyglądało jednak na to, że Simon dał za wygraną.
– Mówią, że latem jest najspokojniej, choć przebywa tu dwa razy więcej ludzi niż zwykle. Tubylcy zabijają czas, a turyści popijają pilsnera i kradną rowery. Później, gdy mija Tydzień Średniowieczny, wyspiarze zbierają się na odwagę i zaczynają się napierniczać.
– Kto się napiernicza?
– Ech, nikt. – Fredrik zamilkł, przeżuwając jedzenie.
– Mógłbyś bardziej uważać na to, co mówisz – zauważyła cicho Ninni.
– Okej, okej.
Odłożyła sztućce.
– Trochę trudno mi się przyzwyczaić do myśli, że nie będziemy mieli prawdziwych wspólnych wakacji – powiedziała.
– Będziemy, choć może dopiero za kilka lat. Jako świeżo zatrudniony muszę się liczyć z tym, że początek będzie trudny. Z drugiej strony takie są tutaj warunki życia, lato to najlepszy czas na pracę.
– I na zarobienie na zagraniczne wakacje jesienią – rzuciła Ninni.
Fredrik uśmiechnął się do żony.
– Myślę, że będzie nas na nie stać.
Odwzajemniła uśmiech.
– Byłoby miło.
Fredrik jadł szybko. Ninni przestała mu wypominać ten brzydki zwyczaj. Człowiek przyzwyczaja się do nawyków innych ludzi, również tych irytujących, pomyślał. W jakimś sensie było to pocieszające. Po chwili przypomniała mu się owca. Oczywiście przy dzieciach nie mógł opowiedzieć o tym ze szczegółami, ale czy miał w ogóle nie wspominać? To tylko owca, ale gdy rzucił okiem na wnętrze domku Gustavssona, zjeżyły mu się włosy na karku. Wokół powoli zapadał zmrok i stopniowo docierało do nich, na co patrzą, nie tylko na wypatroszoną padlinę, ale także na krew i wnętrzności. Zwierzę wyglądało, jakby zostało wysadzone od wewnątrz, a wnętrzności rozprysły się na ściany i sufit. Za tym makabrycznym zdarzeniem stał człowiek. Bez względu na to, czy była to groźba czy niesmaczny żart, ktoś rozrzucił trzewia i serce, ciskając nimi tak mocno, jak tylko potrafił. Być może jednocześnie ocierając pot z czoła zewnętrzną częścią dłoni, żeby nie pobrudzić się krwią.
Było w tym coś przerażającego. Coś… rytualnego, co sprawiło, że na chwilę Fredrika ogarnął strach.
Dopiero co minęła pierwsza, gdy Gunilla Borg wróciła z lunchu. Zjadła go w kawiarni na dworcu autobusowym w towarzystwie kolegi.
Kiedy rutynowo przeglądała notatki, dostrzegła numery rejestracyjne, które podał jej starszy mężczyzna w Ronehamnie. Miała poczucie, że sprawdzając je, niepotrzebnie traci czas. Z drugiej strony, tłumaczyła sobie w duchu, może jednak go zyska, jeśli będzie mogła przekazać mężczyźnie konkretną informację, gdy on ponownie zadzwoni. A na pewno to zrobi; sprawiał wrażenie uparciucha.
Uruchomiła komputer, po kilku kliknięciach otworzyła właściwe okno i wstukała zapytanie o numer rejestracyjny.
Samochód – niebieskie volvo, rocznik 1989 – był zarejestrowany na Jonasa Friberga w gminie Nacka. Miał ubezpieczenie i aktualny przegląd, więc nie był to żaden złom. Innymi słowy, nie ich działka. Skoro tak, mogła zapomnieć o sprawie.
Edvin Gardelin postanowił przespacerować się do kąpieliska głównie po to, by wyznaczyć sobie cel poobiedniej przechadzki. Minęło wiele lat, od kiedy po raz ostatni zanurzył się w morzu, i obecnie nie zamierzał zmieniać tego stanu rzeczy. Poza tym mogło go nieco rozweselić kilku malców oddających się psotom i rozchlapujących wodę oraz rzut okiem na jedną czy drugą mamę w bikini. Prawdopodobnie plaża świeciła pustkami ze względu na zgniłe wodorosty, ale kąpiel była możliwa, jeśli poszło się na betonowe molo prowadzące na głębszą wodę, choć niewystarczająco głęboką, by do niej wskoczyć, o czym informowała odpowiednia tablica.
Lewą ręką odrobinę podciągnął spodnie. Na lunch zjadł kanapki z chrupkiego pieczywa, zimne ziemniaki i surową kiełbasę. Popił to kawą. Smacznie, choć nieco ubogo. Gotowanie nigdy nie było jego domeną. A gotowanie dla samego siebie bez wątpienia było przygnębiające.
Po posiłku miał ochotę się trochę poruszać, inaczej by zasnął. Oczywiście i tak utnie sobie drzemkę po powrocie ze spaceru, ale będzie się czuł lepiej, gdy najpierw kawałek się przejdzie.
Domy letniskowe, które zimą stały opustoszałe, teraz ożyły. Trawniki były zastawione samochodami letników i ich gości, a pozostała wolna przestrzeń wkrótce zaroiła się od piłek, rowerów, motorowerów, zabawek i suszących się kąpielówek, jak również pozostałości po chaotycznych porządkach w ogródku. Za kilka tygodni rośliny miano zostawić bez opieki aż do uschnięcia. Wydawało się, że na czas krótkiego lata domy zakwitły i żyły w pełni, by zrekompensować sobie długą zimową ciszę.
Skręcił w Nya Strandvägen. Niebieskie volvo ciągle stało w tym samym miejscu. Nie do końca zrozumiał, co powiedziała mu policjantka. Czy to naprawdę możliwe, żeby tak po prostu ktoś pozostawił samochód i nie można było nic z tym zrobić? Przystanął za autem, podniósł laskę i postukał nią w biały bagażnik dachowy, jakby chciał coś sprawdzić. Coś go zastanowiło. Jednak nie odgłos stukania, ale coś, czego nie był w stanie uchwycić. Zupełnie jakby w głowie pojawiła mu się myśl, a następnie zniknęła tuż przed tym, nim zdążyła się sformułować i zanim udało mu się ją wypowiedzieć. Podszedł bliżej.
Fredrik siedział na kanapie z Ninni. Patrzyli tępo w ekran, oglądając film, który wydał im się interesujący, gdy czytali o nim w gazecie. Teraz jednak przestał ich zajmować. Niestety chłopcy wciąż byli na nogach, mimo że dochodziła jedenasta, bo przecież to wakacje. W przeciwnym razie przewróciłby Ninni na kanapę. Przy dzieciach, pomyślał, nie ma mowy o spontanicznym seksie na blacie kuchennym albo w innym nietypowym miejscu. Wieczorem w sypialni, kiedy wszystkie sprawy były załatwione, oni czuli się zmęczeni i pozbawieni inspiracji. Mimo to nie zamierzał narzekać. Miał dobre życie, a z pewnymi jego aspektami trzeba się było pogodzić i zaakceptować kolejne etapy. Wystarczyło tylko mieć nadzieję, że nie stanie się impotentem i nie dopadnie go artretyzm, kiedy obecny okres minie.
Wstał i podszedł do otwartego okna wychodzącego na letnią noc. Otworzyli je nie po to, by przewietrzyć czy schłodzić pomieszczenie, ale dlatego, że przyjemnie było tak siedzieć w środku nocy. Popatrzył na turkusowe niebo – przedziwny niebieskozielony odcień. Kontury dachów domów sąsiadów i gęste korony drzew wystawały ponad żywopłoty. Nie było ciemno. Tej nocy w ogóle się nie ściemni. Najjaśniejszy czas w roku, pomyślał Fredrik.
Popatrzył na Ninni. Wyglądała pięknie w bladej poświacie. Spokój, wokół nich cisza, miarowy oddech Ninni. Olśniło go. To jest to, pomyślał, to jest właśnie to. Tak zupełnie inaczej.
– O czym myślisz? – zapytała Ninni.
W tym momencie zadzwonił telefon. Chłopcy na wyścigi rzucili się do aparatu, konkurując, kto pierwszy odbierze. Simon zdążył złapać za słuchawkę przed bratem, ale Joakim był silniejszy.
– Halo?
Okazało się, że to telefon do Fredrika. Podszedł i wziął słuchawkę, którą Joakim położył na parapecie. Późnym wieczorem spodziewał się tylko telefonu od bliskiego przyjaciela albo kogoś z rodziny, ale głos mężczyzny, który przedstawił się drżącym głosem, nie brzmiał ani trochę znajomo.