- W empik go
Wyspa wariatów - ebook
Wyspa wariatów - ebook
Arnold Blettsworthy to młody mężczyzna, który rozkręcił dobrze prosperujący biznes i zaczyna myśleć o ustatkowaniu się w życiu osobistym. Nic z tego! Po tym, jak zostaje zdradzony przez swojego wspólnika i kobietę, jego stan psychiczny mocno się pogarsza i lekarz radzi mu wyjechać w podróż, by odpocząć. Bohater wsiada na pokład parowca „Złoty Lew", by dotrzeć do Rio de Janeiro. Niestety u wybrzeży Brazylii na pokładzie dochodzi do buntu i wszystko wskazuje na to, że Blettsworthy pójdzie na dno wraz ze statkiem. Z tarapatów ratuje go plemię kanibali, którzy zabierają mężczyznę na swoją wyspę. Powieść jest przykładem XX-wiecznej robinsonady, zadowoli miłośników twórczości Daniela Defoe.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6769-8 |
Rozmiar pliku: | 429 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
MOJA RODZINA.
Dumny jestem ze swych przodków, gdyż rodzína Blettsworthy‘ch znana była i jest ze swej szlachetnoścí i prawości, zwłaszcza ci, którzy osiedlili się w Wiltshire, większym cieszą się uznaníem niż tamci z Sussex. Wybaczą mi zapewne czytelnicy, jeżeli rzeknę słów kilkoro o nich, zanim zacznę mówić o sobie. Tradycje ich cnót í kultury przechodzą z pokolenia na pokolenie, dziedzictwo więc takie podnosiło we mnie ducha i dawało siłę do wytrwanía w ciężkich chwilach mego życia.
— Co powinien Blettsworthy uczynić w danym wypadku? — stawiałem sobie pytanie i zastosowywałem swe postępowanie do odpowíedzi, jaka mi się nasuwała.
W historji angielskiego społeczeństwa na południu i zachodzie kraju przewija się ciągle nazwisko Blettsworthy‘ch a zawsze jako ludzi, stojących na wysokim poziomie. Tu i owdzie spotkać można napisy na płytach cmentarnych, tu í owdzie żyją jeszcze wspomnienia, sięgające nawet czasów Tudorów, które mówią o ich cnotach, szlachetności i stałem powodzeniu.
Jest jeszcze jedna gałąź rodu, zamieszkała w Langwedocji, o niej wszakże nie wiem nic.
Część naszej rodzíny wyjechała również do Virginji w Ameryce, lecz ślad po niej zaginął. Ponieważ jednak w rodzíe naszym cechy charakterystyczne niełatwo wygasają, może więc znajdą się czytelnícy amerykańscy, którzy będą coś wiedzieli o losach tej rodzíny. Czasem się tak zdarza.
W salisburskiej katedrze znajduje się alabastrowy posąg biskupa Blettsworthy‘ego, przeniesiony ze starego Sarum, kiedy tę kaplicę burzono, a na jej miejsce miano postawić salisburską katedrę. Otóż piękne to oblicze jest wiernym wizerunkiem stryja mego, rektora w Harrow Hoeward, a nawet kształtne ręce są jakby jego rękoma. Rodzina więc nasza w Ameryce powinna była zachować rodzinne podobieństwo, i przykro mi niezmiernie, że nic o niej nie wiem. Coś z ich charakteru jest w krajobrazie i klimacie Vírginji. Jest przecież, jak powiadają, rozległy, gorący i dobrotliwy, równie jak nasza angielska ojczyzna, lekko ozłocona słońcem.
Przedstawicíele rodu Blettsworthy‘ch z dziada pradziada byli propagatorami kultury. Niewiele mieli do czynienía z handlem hurtowym czy detalicznym i bezpośrednio nie brali prawie udziału w rozwoju przemysłu. Oddawali pierwszeństwo kościołowi bardziej niż prawu i klasycyzmowi naukowemu — botanice, archeologji niż czemu innemu, a obowíązek swój dla kraju spełníali, pracując w instytucjach finansowych. Blettsworthy Bank jest jednym z ostatnich prywatnych banków, które pozostały w tych czasach ogólnych zamieszek, i dotychczas spełnia swe wielkiezadanie, będąc pośrednikíem życía angielskiego na Zachodzie.
Należy zapewnić, że Blettsworthy‘owie, zajmując się bankowoścíą, nie czyhali na líchwíarskie zyski, służyli jedynie potrzebom i wymaganíom mniej nawet godnym zaufania sąsiadom z Gloucestershíre i Wilt.
Gałąź rodu z Sussex więcej níeco zajmowała się sprawami handlowemi. Uprawiała wolny handel w czasach wojen francuskich, kiedy wolny handel nazywano interesem nielegalnym i prawdziwem szaleństwem. Jakkolwiek Sir Carew Blettsworthy i jego bratanek Ralf przypłacili śmiercią te interesy wskutek nieporozumienia z urzędnikami celnymi na ulicach Rye, co musiało zakończyć síę krwawo, jednak reszta rodziny dzięki swej przedsiębiorczości zdobyła znaczny majątek i wpływy i nie wycofała swego udzíału w imporcie jedwabiów i wódek.
Ojciec mój był człowíekíem wíelkiej wartości, lecz niezmiernie ekscentrycznym. Cała działalność jego i czystość zamiarów wymagałyby wyjaśnień, lecz że uległy przedawnieniu, a ojciec nie przejmował się tem zbytnio nigdy, czy też były inne jeszcze jakieś racje, dość, że nigdy nie zostały wyjaśnione. Zresztą Blettsworthy‘ch niezawsze łatwo jest wytłumaczyć. Wystarczyło, że ufano sobie wzajemnie.
Ojcíec mój był piątym z rzędu synem, nie miał więc żadnych widoków na oddziedziczeníe majątku, a że nie posiadał żadnych wyjątkowych talentów, za namową więc przyjaciół i krewnych wyjechał zagranicę na poszukíwanie szczęścia i złota. Nie miał wszakże i ku temu, jak się okazało, wrodzonych zdolności, gdyż poszukiwania swe czynił w najmniej odpowiednich miejscowościach. Złoto gromadzí się zazwyczaj w pewnych tylko punktach i należy umiejętnie sżukać takíej „złotej żyły“, ojciec mój wszakże czuł awersję do tłumu i wolał szukać rzadkiego a cennego metalu wśród miłego otoczenia, gdzie nie dokuczała mu niemiła i bezwzględna rywalizacja, poprzestając narazie na skromniejszych warunkach, które mu ustępowalí wspólnicy, cieszący się większem szczęściem. Utrzymywał wtedy, że jakkolwiek ten sposób postępowania zmniejszał może jego szanse znalezienia złota, dawał mu jednak sposobność zmonopolizowania dla siebie szczęścia, jakie go przypadkiem może spotkać.
Mniej okazał się wymagającym, jak to było we zwyczaju Blettsworthy‘ch, w zawieraniu małżeństwa, gdyż żonaty był parę razy, niezawsze nawet formalnie — chociaż nawiasem mówiąc, wszyscy zbyt pochopnie zaciskaliśmy sobie okowy małżeńskie.
A więc matka moja była pochodzenia mieszanego — portugalsko syryjskiego z domieszką tubylczej krwi Madery, gdzie się też urodziłem.
Urodzenie moje było całkowicie legalne, jakkolwiek we wspomnieniach matrymonjalnych ojca zapanował później zamęt jako wynik niesłychanie różnej natury małżeństw, zawieranych w klimacie podzwrotnikowym.
Matka moja, o ile mogłem wywnioskować później z listów ojca, była strasznie niepohamowana, i zdaje się, nie wyeliminowała siebie całkowicie z mojego organizmu duchowego. Jej, przypuszczam, zawdzięczam upodobanie do bardziej obszernych niż do zwięzłych relacyj i zamiłowanie do podporządkowania prawdy na rzecz ozdobnej i pełnej swady wymowy.
„Ona mówi“ — pisał ojciec do brata swego w czasie, kiedy żyła jeszcze — „a kiedy mówi, to muszę przyznać, że niegdyś jeszcze nic podobnego nie słyszał“.
Miało to znaczyć, że to, co odczuwała tak silnie i subtelnie, musiała instynktownie ubrać w słowa i dopiero wtedy była zupełnie szczęśliwa, gdy zdołała wypowíedzieć całą głębię swych myśli i uczuć. Cyzelowała, wykończała, retuszowała bez końca.
Jakże to doskonale rozumiem! Zbyt dobrze rozumiem, jak niemożność dokładnego wypowiedzenia myśli może stać się nieznośna!
Poza tem dzięki niej weszło coś cudzoziemskiego do mojego Blettsworthy‘zmu i rodziło wewnętrzny konflikt moralny. Były we mnie sprzeczności — do jakiego stopnia wielkie, opowieść ta wyjaśni. Nie czułem w sobie harmonji, nie czułem tej zgodności duchowej, jaką zazwyczaj wszyscy Blettsworthy‘owie się cieszyli; walczyłem stale z własnym blettsworthy‘zmem. Po ojcu mam skłonność do komplikowania spraw, zamiłowanie do wnikliwego badania, upieram się więc, że jestem Blettsworthy‘m. Upieram się, a więc tego żaden stuprocentowy Blettsworthy nie zrobiłby. Poczuwam się do blettsworthy‘zmu, ponieważ nie jestem z pewnością zupełnym Blettsworthy‘m. Istnieje wyraźny rozdział mego Ja. Może jestem bardziej wierny tradycjom mego rodu niż kto inny z nas, dlatego, że mogę być objektywnie lojalnym.
Matka umarła, kiedy miałem pięć lat, i garstka tych wspomnień, które mi po niej zostały, zamącone były na nieszczęście strasznem tornado, które spustoszyło wyspę. Dwa błyski nagłego obudzenia świadomości zadzierzgnęły się ze sobą.
Pamiętam drzewa, najdziwaczniej powykręcane i powywracane, mnóstwo porpurowych płatków, tonących w kanale, i to wspomnienie skojarzyło się z wiadomością, że matka moja jest umierająca, a potem, że umarła. Zdaje mi się, że nie byłem tem wówczas nazbyt zdumiony, ani zasmucony.
Ojciec, wysławszy kilka listów do krewnych matki w Portugalji i do bogatego wuja w Aleppo, na które nie otrzymał odpowiedzi, powierzył mię młodemu księdzu, który właśnie opuszczał Maderę i wyjeżdżał do Anglji. Miał mię odwieźć do panny Konstancji Blettsworthy w Cheltenham, ciotki mej, która w ten sposób miała się dowiedzieć po raz pierwszy o mem istnieniu.
Emisarjuszowi swemu ojciec powierzył wszystkie możliwe dokumenty, aby ciotka nie miała żadnej wątpliwości co do mojej osoby.
Pozostały mi niejasne wspomnienia z wsíadanía na statek parowy w Funchal, ale dalsze wspomnienia podróży morskiej całkiem szczęśliwie się zatarły. Wyraźniej zarysował się jeno salon cíotki w Cheltenham.
Była to dystygnowana dama z jakiemiś jasnemi skrzydłami na głowie, a może były to włosy, tak zręcznie ułożone, że imitowały skrzydła. Miała towarzyszkę, zupełnie do siebie podobną, tylko jakby w o wiele większym formacie. Istotnie była to niezwykle wysoka i tęga osoba, której biust niezapomniane na mnie pozostawił wrażenie Pamíętam, że zasiadły gdzieś, bardzo wysoko nade mną, ja zaś zająłem miejsce na klęczniku przed kominkiem í że rozmowa z młodym księdzem była dostatecznie ciekawa, by pozostawić silne ślady na mym dziecięcym umyśle.
Obie te panie były zdania, że księdza stanowczo źle skíerowano, każąc mu jechać do Cheltenham, i że powinien zabrać mię natychmiast i przewieźć mię do mego stryja, rektora w Harrow Hoeward. Ciotka powtórzyła parę razy, że wzruszona jest dowodem zaufania mego ojca, lecz stan jej zdrowia nie pozwala na zaopiekowanie się mną. Ona i jej towarzyszka podały wszystkie przekonywające fakty, jakie były dostępne dla uszu młodego księdza, o złym stanie jej zdrowia, a nawet zdaje mi się i dodatkowe szczegóły.
Tak, istotnie stan jej zdrowia wymagał energicznej kuracji.
Wbrew jednak współczuciu, jakie powinien był wyrazić i jakiego po nim jako duchownym należało się spodziewać, ksiądz wyraźnie manifestował niezadowolenie z tych zwierzeń, o ile to mogło co pomóc. Pan Blettsworthy, ojciec tego młodzieńca, nic mu nie wspominał o bracie w Harrow Hoeward, gdyż całą swą myśl skierował ku najsilniej zarysowanej w jego wspomníeniach najstarszej siostrze Młody ksiądz nie czuł się w prawie zmienić jego dyspozycji. Powierzono mu odstawienie mię do własnych rąk panny Konstancji Blettsworthy, a teraz pragnął tylko, aby mu zwrócono pewne dodatkowe, a nieoczekiwane wydatki w podróży, o których ojciec nie pomyślał.
Co do mnie, siedziałem z całym stoicyzmem na twardym klęczniku i z pozornem zainteresowaniem wpatrywałem się w ogień i w kratę u ogniska, która zupełnie była inna niż na Maderze, przysłuchując się ciekawie rozmowie. Nie miałem wielkiej ochoty pozostać u ciotki, pragnąłem wszakże gorąco nie patrzeć dłużej na młodego księdza, więc też życzyłem mu z całego serca, aby zdołał przekonać te panie, i byłbym uszczęśliwiony, gdyby mu się udało.
Był to sobie tłusty, blady grubasek, ten mój księżulo, z okrągłą twarzą i wysokim, zduszonym głosem tenorowym, odpowiedniejszym do wygłaszania modłów niż do salonowej konwersacji. Na początku naszej znajomości powiedział mi wiele serdecznych, ujmujących słów i przyjął mię do swej kajuty na pokładzie okrętu. Niezdolności moja wszakże znoszenia z pokorą ustawícznego kołysania się okrętu í oczywiste pragnienie sprawíedliwej oceny rezultatów tegoż stopníowo ochładzały nasze stosunkí, które zapowiadały się tak ídealnie. Aż do chwílí przybycia do Southampton odczuwaliśmy do síebie nieprzezwyciężoną wzajemną odrazę, łagadzoną jedynie przewidywaniem rozstania, które miało rychło nastąpić i na zawsze.
Jednem słowem miał mnie dosyć...
Zostałem u ciotki.
Chletenham nie okazał się miłem dla mnie schronieniem. Mały, pięcioletni chłopiec skrzętníe zazwyczaj poszukuje zajęcía, nie okazuje zbyt wiele taktu w stosunkach towarzyskich i wkłada wiele zapału w badanie i zrozumienie najbardziej kruchych przedmiotów, które go interesują.
Ciotka moja poświęciła całe życie kolekcjonowaniu figurynek chelseańskich i innych z angielskiej porcelany, lubiła wykwintne sprzęty i niezdołała nigdy ocenić, że posiadam pokrewną namiętność, widziała tylko, że bujna moja wyobraźnía wprowadza jeno konflikt i dramat między jej skarby.
Nie udawały mi się również zabawy i chęć rozruszania dwóch wielkich perskich kotów, które spokojnie, stosownie do upodobań ciotki, zdobiły dom. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego kot, jeżeli ktoś chce się z nim bawić, musi koniecznie uciekać jak szalony i rzadko kiedy można go doprowadzić do stanu pożądanej wesołości, nawet wtedy, gdy celne me pociski powinny go były przekonać o mych dobrych chęciach.
Nie zbudzały też w mej ciotce ani iskierki uznania dzielne me wyczyny w ogrodzie, gdzie piękne jej dalje i michelmaeskie stokrocie dotrzymywały mi bohatersko pola.
A że i dwoje starych, pomarszczonych służących wraz z ogrodnikiem, który dbał o porządek i wygodę swej pani i jej towarzyszki, zgodzili się ze zdaniem swej chlebodawczyni, że młodzież powinno się wychowywać surowo, skrępowano więc mię tak dalece, że musiałem egzystować dalej, nie naprzykrzając się i nie narażając nikomu. Sprowadzono specjalnie dla mnie młodego wychowawcę, poto, zdaje się, tylko, aby mię prowadził na jak najdłuższe przechadzki i dawał rady, niemożebne do wykonania.
Nie pozostały mi po nim jednak nazbyt wyraźne wspomnienia, tyle tylko pamiętam, że był pierwszym w mem życiu mężczyzną, który nosił przypinane mankiety, a z całego pobytu w Cheltenham zostały mi w pamięci jeno dzikie, nieskończenie długie drogi, jasno szare domy pod jasno niebieskiem niebem i zupełny brak żywych barw i wesołych wypadków, co stanowiło zupełny kontrast z Maderą.
Notuję tu spędzone miesiące w Cheltenham — a może były one tylko tygodniami, chociaż w mej pamięci pozostały niepomiernie długiemí miesiącami — niby próżnię w przestrzeni, w której prawdziwe me życie się zaczęło.
Musiałem, zdaje się, nic nie wiedzieć o tem, że ciotka ze swą towarzyszką chciały mię koniecznie umieścić gdzie indziej, bo w mglistych mych wspomnieniach plącze się wiele jeszcze bardziej mglistych figur — samych Blettsworthy‘ch, obserwujących mię bez wstrętu, ale i bez czułości, z szybko krystalizującem się postanowieniem nie zajmowania się wcale moją osobą. Umywali od tego ręce, tłumacząc się, przypuszczam w ten sposób, że po pierwsze pobyt mój u ciotki wypadł bezwzględníe z jej korzyścią, gdyż nie będzie miała zbyt wiele czasu na zajmowanie síę sobą — a że ona wolała zajmować się sobą níż mną, to jeszcze nie powód, żeby mię oddawać w inne ręce. Po drugie, że możnaby mię odesłać zpowrotem do ojca. To wszakże okazało się niemożliwe, gdyż ojciec opuścił Maderę i udał się do Rodezji, nie pozostawiając dokładniejszego adresu, a nasz państwowy system pocztowy nie zgadza się na wysyłanie małych chłopców na poste restante do odległych kolonji. Po trzecie, że cała ta sprawa czyli ja powinna być przedstawiona wielebnemu Rupertowi Blettsworthy‘emu, rektorowi w Harrow Hoeward. Poza tem wszyscy wydali jednomyślne zdanie, że nie będę bardzo wysokiego wzrostu, jak przystało na Blettsworthy‘ego.
W czasie tym stryj mój wyjechał do Rosji z kilkoma biskupami anglikańskiemi. Chodziło o możliwość połączenia kościołów angielskiego z prawosławnym, a dodać trzeba, że było to na wiele lat przed Wielką Wojną i rozpowszechnieniem bolszewizmu. Listy mej ciotki goniły stryja, zawsze się spóźniając, i nigdy go nie doszły.
Raptem jednak, gdy już z rezygnacją gotowałem się do biernej egzystencji w Cheltenham, która, jak wyobrażałem sobie, trwać míała lata całe pod kierunkiem wychowawcy o odpinanych mankietach — stryj mój się zjawił.
Podobny trochę do ojca, tylko niższego wzrostu, bardziej rumiany, okrąglejszy i ubrany, jak bogaty i zadowolony rektor bywa zawsze ubrany, nie zaś w luźne wypelzłe w praniu flanele. Było w nim wiele cech charakterystycznych, które potrzebują wyjaśnienia, lecz potrzeba ta nie jest nagląca. Włosy miał szare, prawie srebrne. Znalazł się, niewiadomo skąd, i zachowywał się bardzo sympatycznie.
Włożył na nos binokle bez oprawy i przyglądał mi się z uśmiechem, który naprawdę bardzo mí się podobał.
— I cóż, młodzieńcze — odezwał się prawie ojcowskim głosem — niewiedzą, co z tobą począć... Możebyś więc miał ochotę pojechać ze mną i zamieszkać na plebanji?
— O, z wielką chęcią, proszę pana — odpowíedziałem, bo odrazu zrozumiałem, o co mu chodzi.
Ciotka ze swą towarzyszką oceniały mię teraz jakoś bardziej sprawiedliwie. Nie kryły się już z uznaniem dla mnie. Nigdy nie przypuszczałem nawet, że tak dobre mają o mnie mniemanie.
— Tak jest żywy i inteligentny — mówiły. — Tak go wszystko zajmuje... przy właściwem odżywianiu i wychowaniu będzie z niego bardzo miły chłopiec.
I tak oto los mój się rozstrzygnął.
II.
DOBRY PASTERZ.
Uważam, iż życie me właściwe rozpoczęło się dopiero po zamieszkaniu w Harrow Hoeward. Dotychczas w pamięci mej nie pozostało nic prócz jakichś luźnych fragmentów z poprzednich lat, teraz jednak od pierwszego dnia przybycia do tego prawdziwie rodzinnego domu zaczęły się wspomnienia moje układać porządnie. Mógłbym teraz jeszcze odrysować plan rektorjatu, a z pewnością ogrodu, mogę przypomnieć sobie zapach wilgoci, idący ze studní na podwórzu za domem, dziewíęć malw, rosnących w równych dostępach przy szarym murze. Co roku stary Blackwell sadził je na tem samem miejscu. Mógłbym napisać historję wszystkich kotów i naszkicować ich charaktery.
Za stajnią był rów, a dalej strome wzgórze, wznoszące síę ku niebu. W śnieżną zimę, a nawet w upalne lato zjeżdżałem po niem jak po ślizgawce, bo sucha trawa w lecie była bardziej śliska niż lód. Przed wikarjatem był śliczny trawnik i żywopłot z cisów. Na lewo od nas były Copers Cottages, a na zakręcie poczta i sklep. Kościół i cmentarz leżały po drugíej stronie drogi.
Stryj zabrał mię do siebie, małe, niewyraźne jeszcze stworzonko, które miało się dopiero czemś stać w przyszłości. Oczywiście stałem się Blettsworthy‘m. I jestem nim do dzisiaj.
Od pierwszej chwili naszej znajomości stryj stał się dla mnie czemś rzeczywistem i prawdziwą opoką. Gdym go ujrzał, miałem wrażenie, żem się obudził w pogodny ranek. Przed jego zjawieniem wszystko w mem życiu było niejasne, groźne i nieprzemawiające do duszy, czułem się krzywdzony i jakby ciągle zagrożony w swem bezpieczeństwie. Otaczały mię jakieś mgliste, złowrogie moce i kierowały mną impulsy, które mogły stać się zgubne, gdyż nie podlegały żadnej kontroli. Życie codzienne dla mnie ukrywało w sobie jakieś straszne tornado. Teraz wszakże częste marzenía wyobraźni, które stawały się zmorą nocną, opętującą już me życie dziecięce mimo silnego z mej strony oporu, jakim przyjmowałem podobną inwazję — ustąpiły na długie lata.
— Krzywda ci się działa, moje dziecko — rzekł do mnie stryj jeszcze w salonie w Cheltenham — ale w gruncie rzeczy to może i dobrze się stało.
Czy to „w gruncie rzeczy“ tak było, czy też dzięki jego osobistej magji, bo jeszcze teraz nie umiem powíedzíeć, jak było naprawdę, ale rzeczywiście dobrze się stało.
Stryjenka Dorcas nie przetrwała w mej pamięci tak żywo, jak stryj. Nie pamiętam jej tak dokładnie naprzykład, jak starego Bleckwella albo kucharki. To dzíwne jednak, bo míała przecież wiele ze mną do roboty. Może dlatego, że była tak zapracowaną kobíeciną, że osoba jej zacierała się w tych trudach, rezultaty więc jej pracy wydawały się rezultatami ogólnoludzkiej rutyny.
Zdaje się, że pragnęła mieć własne dzieci, z początku więc mogła odczuwać pewną przykrość, że jedynakiem jej stał się jakiś bratanek męża, przybyły z końca śwíata, który niemowlęce miłe lata miał już poza sobą, a ograniczoną ilość angielskich wyrazów uzupełniał resztkami zapamiętanych portugalskich słów. Prawdopodobnie do końca pozostała míędzy nami pewna obcość duchowa. Nigdy nie okazywała mi żadnego uczucia, wypełniała tylko obowiązki względem mnie skrupulatnie i teraz, gdy spoglądam poza siebie, widzę, że nie było między nami macíerzyńskiego ani synowskiego przywiązania. Powszedniość codziennego życia odbierała mi ją całkowicie.
Całem więc sercem przywarłem do stryja, z którego promieniowała dobroć, jak z łąki w ciepłe dni promieniuje woń. W mej dziecięcej wyobraźni ukochana jego postać panowała nietylko w domu i w kościele oraz nad wszystkiemi duszami w Harrow Hoeward, lecz i nad całą krainą. Było to istotnie dziwne, jak jego osoba zatarła zupełnie ojca w mej pamięci.
Pojęcie Boga dziś jeszcze łączy się we mnie z jego osobą. Na Maderze słyszałem wiele o Dios jako nieodzownym dodatku do wszelkich wykrzykników. Był to Dios podzwrotnikowy, płomienny i zbrojny w pioruny, nigdy jednak nie zespalałem dwóch boskości, dopóki nie doszedłem do wieku, w którym czyni się porównania. Bóg stał mi się dopiero Bogiem w Anglji jako nieodstępny sprzymierzeniec mego stryja, tego strasznie miłego boskiego Anglika. Był to níby jakiś arcy-Blettsworthy — Bóg rosy i świeżych, mroźnych poranków, chętny do usług, a nieobraźliwy, na którego cześć mieliśmy święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia oraz pożniwne Dziękczynienia. Był Bogiem świata i nim rządził, surowo, lecz z uśmiechem i nawet w czasie uroczystości ścisłego postu wielkopiątkowego mogłem domyślać się ze słów stryja, że taki młodzieniec, jak ja, bez przykrości doczeka się Wielkiej Niedzieli. Bywały to chwile poważne, przeznaczone na głębokie rozmyślania, ale w międzyczasie dostawało się kawałek świeżej babki lub strucli.
W kościele stryja były krzyże, nie było jednak krucyfiksów, ani cierniowej korony, ni gwoździ.
Stryj odsuwał rękawy komży z kształtnych rąk i mówił miło o tej dobrej, najwyższej potędze, która rządzi światem — mówił nie dłużej nad dwadzieścia minut, gdyż Bóg nie powinien być nudny dla słabych dusz. Należało czasem wyjaśníć ludzíom znaczenie tego Boga Blettsworthy‘ch, usprawiedliwić jego rządy, ale nie nudnie.
Stryj w swych kazaniach nadewszystko lubił mówić o tęczy, o arce i o Boskiem przymierzu. Ten Bóg stryja był niezwykle skromny, a więc i we mnie budziło się pragnienie nabycia tej skromności.
Żyłem wtedy w świecie, gdzie jest „wszystko dobrze“ i „niech się dzieje Twoja wola Panie“, i było mi z tem dobrze przez wszystkie lata. Zło było gdzieś daleko, a piekło zapomniane.
— Nie powinieneś tego robić — mówił stryj. I to wystarczało, żebym tego nie robił.
— Bawcie się — mówił. I bawiono się.
— Bądź łagodny. Nie powinieneś być przykry dla ludzi.
I była to nauka cierpliwości.
— Skądże wiesz, że ten człowiek nie jest tem dotknięty?
Nawet cyganie, ciągnący czasem spokojną tą równiną, konferowali ze stryjem nad drobnemi wypadkami swej włóczęgi, a byli to naprawdę zangielszczeni cyganie. Może tu i owdzie ściągnęli gdzie jaki drobiazg, nie byli wszakże rabusiami ani bandytami.
Droga Angljo! czyż nigdy cię nie ujrzę taką, jaką widziałem w tych szczęsnych dniach? Langwedocja i Prowancja są też podobno ślicznemi krainami, Saksonja również, a i w Skandynawji tu i owdzie napotkać można całe skarby dobroci, wymagającej tylko prostych wyjaśnień — nie znam jednak tych krajów, i tylko do Anglji serce me powraca.
Stryj więc podciągał rękawy komży, pochylał się, uśmiechnięty, nad pulpitem, czyniąc wszystko jasne i łagodne jak powietrze Anglji, a mnie się zdawało, że gdybym miał wzrok, wystarczająco przenikliwy, mógłbym zobaczyć ponad błękitnym eterem drugiego, równie dobrotliwego Ojca, zsyłającego łaskę nauki na swój świat błogosławiony.
Pod Nim, w stallach, wznosiłby wzrok ku Niemu książęta, potentaci, władcy, wszyscy, obdarzeni najlepszemi intencjami, chyba, że nadarzyłaby się pozytywna jakaś sposobność do nieposłuszeństwa. Królowa Wiktorja, zacna, dobra i mądra, z koroną w kształcie bochenka chleba na głowie, siedziałaby ponad wszystkimi, bo uważałem naszą królowę za coś w rodzaju vice-bóstwa. W niedzielę zapewne zajmowała tron monarszy, pod samym pulpítem Pana Boga i z pewnością po nabożeństwie zapraszała go do siebie na lunch. Tym potentatom, którzy ją znali bliżej niż Boga i szanowali bardzo, rozdawały wersety biblji i polecała ich wielkodusznie swemu przyjacielowi i władcy. Bezwątpienia pisywała do niego serdeczne listy, podkreślając szczególne swe życzenia, tak samo, jak pisywała do lorda Beaconsfielda i do niemieckiego cesarza, a jej subtelny instynkt, kierowany nieco przez barona Stockmara, podszeptywał najkorzystniejsze projekty dla państwa, dla całego świata i wszystkich jej krewnych. Poniżej jej tronu umieszczeni hierarchicznie stali ziemscy przedstawiciele dobrotliwości boskiej.
Naszym miejscowym potentatem był sir Willoughyby Denby, człowiek wielkiego umysłu, energiczny działacz, który nawadniał podzwrotnikowe krainy i podniósł wydajność pól bawełnianych nietylko dla fabryk manchesterskich, lecz i dla całego świata. Piękny, rumiany mężczyzna ze skłonnością do tycia, w ładnej, eleganckiej bryczce przejeżdżał często przez naszą wieś.
Dalej ciągnęły się posiadłości i wpływy lorda Penhartingdona, bankiera i archeologa. Był to również Blettsworthy po kądzieli. Blettsworthy‘owie bowiem utrzymali się w swych rodowych posiadłościach od Downton do Shaftesbury i jeszcze w Wincanton.
W tym błogosławionym kraju, gdzie mój stryj-Bóg rozlewał swą dobroć, wyrosłem z dzieciństwa i doszedłem do wieku młodzieńczego, a przez ten czas ciemna, utrapiona krew matczyna płynęła jakoś w żyłach mych niepostrzeżenie i nie dawała mi się we znaki. Może jak na Blettsworthy‘ego byłem zanadto gadatliwy, zbyt nieposkromiony w wymowie.
Z początku miałem nauczycielkę, pannę Duffield z Boars Hill pod Oxfordem, córkę przyjaciela mego stryja, która go bezgranicznie uwielbiała. Skorzystałem przy niej bardzo we francuskim i niemieckim języku. Potem umieszczono mię w doskonałej szkole w Imfield, którą lord Willoughby Denby powołał na nowo do życia i hojnie wyposażył.
Była to nadzwyczaj, jak na owe czasy, nowoczesna szkoła. Mieliśmy tam lekcje ciesielstwa, przechodziliśmy eksperymentalną biologję na roślinach i ikrze żabiej, uczyliśmy się historji babilońskiej i greckiej, zamiast wkuwać gramatykę grecką.
Stryj mój był dyrektorem tej szkoły, przychodził więc czasami i przemawiał do nas. Mówił zazwyczaj bez przygotowania i nigdy dłużej nad pięć do dziesięciu minut i tylko o tem, co nasuwało mu się na myśl, gdy zajrzał do nas. Nie kusił się o to, żeby wszystko naraz nam wytłumaczyć, dostosowywał się do naszego wieku i pojęć i wyjaśniał trudniejsze do zrozumienía kwestje.
— Cywilizacja — mawiał do nas — rozwija się stale i kroczy naprzód niosąc ziemi oświatę.
W tym celu istniała szkoła w Imfield. „Cywilizacja“ — był to jego ulubiony temat. Słyszałem o niej, zdaje się, równie często jak i o chrześcijaństwie. Teologją nie lubił się zajmować, a przynajmniej niezbyt chętnie się zajmował. Był za połączeniem wszystkich wyznań chrześcijańskich w interesie cywilizacji. Pokładał wielkíe nadzieje w śwíątobliwych ludziach, zamieszkujących Troícko-Siergiejewską Ławrę pod Moskwą, którzy nígdy swych stóp nie skalali dotknięciem ziemi. Pragnął połączyć anglikańskie wyznanie z prawosławnem. Siłą swej wyobraźni widział więcej między temi wyznaniami podobieństw niż różnic. Widział już sympatycznego proboszcza anglikańskiego z długiemi włosami i brodą rosyjskiego popa. W rosyjskím obywatelu zíemskim widział wiele podobieństw do angielskiego ziemíanina, a Dumę rosyjską uważał za identyczną z parlamentem angielskim. Prowadził korespondencję z kilkoma kadetami. Punkt sporny wierzeń — Filioque — najbardziej żywotny punkt między łacińskim kościołem a greckim, zdawał mu się zwykłą igraszką słów.
— W gruncie rzeczy jest to jedno i to samo — mówił, przygotowując míę do konfirmacji. — To są tylko formy i formuły, i nikt nad tem nie powinien łamać głowy. Jedna jest tylko prawda na świecie, i wszyscy wierzący ludzie ją otrzymali.
— A Darwin i Huxley? — spytałem.
— Obaj dobrzy chrześcijanie — odrzekł. — We właściwem znaczeniu tego słowa — to znaczy uczciwi ludzie Żadne przekonanie nie jest odrazu zdrowe, trzeba koniecznie, by zaczerpnęło powietrza, uprawiało ćwiczenia i rozejrzało się dokoła siebie. Musi choć na chwilę stanąć na głowie. Huxley był wielką stratą dla ław biskupích — zapewniał mię. — Był to mocarz duchowy i godzień najwyższego szacunku. Każdy mógł mu wierzyć na słowo, bardziej niż innemu biskupowi. Nauka i religja bowiem mają dwie strony medalu prawdy, i nie można upierać się. że przeczą sobie, a nieświadomy chrześcijanin jest być może najbliższy chrześcijanizmowi.
Wszyscy ludzie są w istocie jednacy, każdy jest w gruncie dobry, czasem tylko ludzie zapominają się albo niezbyt dokładnie rozumieją, jak niektóre kwestje trzeba sobie tłumaczyć.
Jeżeli źródło zła niepokoiło mego stryja tylko trochę, to miewał chwile rzetelnego zmartwienia, gdy rozważał wielką lekkomyślność swych bliźnich. Lubił przy śniadaniu z żoną, z panną Duffield i ze mną rozmawiać o wiadomościach, wyczytanych w porannej gazecie, a czasami i z gośćmi przy lunchu lub obiedzie. Uwagę jego najczęściej zwracały zbrodnie wszelkiego rodzaju, dziwne postępowanie niektórych wykolejeńców, morderców fałszerzy i t. p.
— No, no — odzywał się — to już naprawdę straszne!
— Cóż tam nowego? — zapytywała stryjenka.
— Szaleństwo, karygodne szaleństwo! — odpowiadał.
Panna Duffield odsuwała się z krzesłem od stołu i czekała na wyjaśnienia, stryjenka zaś wolała nie przerywać sobie śniadania.
— Piszą właśníe, że jakiś... warjat wídocznie, otruł swoją żonę. Ubezpieczył ją na wielką sumę, co jest w tej sprawie niezwykle ciekawe — i dał jej truciznę. Troje dzieci również pozbawił życia. Kiedy w sądzie opowiadano, jak ta kobieta cierpiała, jakie straszne męki znosiła, biedaczysko płakał rozpaczliwie. Ot, biedaczysko! idjota kompletny! Godzien pożałowania...
— Ależ on zamordował żonę! — odezwała się stryjenka.
— W takim stanie depresji traci się całkowicíe rozsądek. Niejednokrotnie sam to obserwowałem. Traci się wiarę w życie, i nadchodzi chwila moralnego obłędu. Pewnie pragnął tak bardzo majątku, bo nie mógł patrzeć, jak żonie ciężko jest znosić ubóstwo. Pożądaníe pieniędzy stłumiło rozsądek. Za wszelką cenę postanowił zdobyć pieniądze. Zapomníał o wszystkiem innem.
Panna Duffield skinęła głową na znak, że się zgadza z jego zdaniem, lecz stryjenka nie została zupełnie przekonana.
— Co jednak zrobiłbyś z nim, kochanie? — zapytała. — Nie pozwoliłbyś chyba, żeby w dalszym ciągu otruł jeszcze kogo innego?
— Chrystus mu przebaczy — odezwała się cicho panna Duffield níezbyt pewnym głosem.
— Uważam, że powinni go powiesić — odrzekł stryj na pytanie stryjenki stanowczym tonem — Oczywiście, że powinni go powiesić. (Doskonałe śledzie, dawnośmy już takich nie jedli).
Zastanawiał się nad tą kwestją z różnych punktów.
— Darowałbym mu grzech jego, ale nie karę. Nie. Dla dobra słabych dusz, które nie mogą oprzeć się pokusie, uważam, że powinien być powieszony.
Westchnął głęboko.
— Lecz w duchu cywilízacji... Wídzisz... ktoś powinien pójść do niego i wytłumaczyć mu, że powieszenie nie będzie żadną względem niego złośliwością, że zdajemy sobie sprawę z tego, żeśmy wszyscy grzeszni i podlegamy takim samym pokusom... ani trochę nie jesteśmy lepsi od niego. Wszyscyśmy grzeszni, i właśnie dlatego on umiera. Pewne kary nas powstrzymują, i dlatego on musi znieść tę przykrość, musi umrzeć dla dobra ludzkości jak żołnierz na polu bitwy... Wolałbym, żeby nie robił tego kat. Kat jest barbarzyńcą. Czara cykuty byłaby bardziej humanitarna, tak, czara cykuty... A ktoś powinien siedzieć przy nim, pocieszać, uspakajać.
— Doczekamy się i tego — mówił stryj dalej. — Takie sprawy zdarzać się będą coraz rzadziej, gdy ludzie staną się bardziej tolerancyjni i nastaną lepsze urządzenia. Im bardziej się cywilizujemy, tem mniej tych drażniących, przykrych, beznadziejnych, nikczemnych spraw się zdarza. A takie kary rozstrzygają je. Jest coraz lepiej. Kiedy dojdziesz do mego wieku, Arnoldzie, przekonasz się, że bezwzglądnie jest coraz lepiej.
Kíwał smutnie głową nad gazetą i wahał się, czy ma ją czytać dalej.
Nie, miał już na dzisiaj dość tej gazety. Wstał zamyślony, spojrzał na kredens i zabrał się do drugiego śledzia.
Stale robił zarzut, że w czasie całego swego urzędowania nie spotkał żadnego sędziego, któryby umiał sprawiedliwie osądzić człowieka występnego. Widywał tylko bezmyślne kreatury z ciasną moralnością i beznadziejnie zamąconemi głowami.
Teraz dopiero pojmuję niegruntowność jego rozumowania. Cała jego profesjonalna teologja jest oparta na dokrytnie upadku, on zaś codzíennie temu zaprzeczał. Cóż to jest grzech? Grzech cofa się przed cywilizacją. W przeszłości były istotnie wielkie grzechy, lecz takie chwasty chowały się głęboko i teraz są bardzo rzadkie, bardzo rzadkie istotnie. Całe jego praktyczne, a z punktu widzenia teologicznego nieprawidłowe nauczanie przeniknięte były ideą nie grzechu, lecz niebacznego błędu. Dlatego też nigdy níe miewał kazań. Uważał, że o wiele pożyteczniej jest tłumaczyć.
Uczył mię, żeby się nie bać życia. Iść bez bojaźni, obojętnie, nawet w najciemniejsze zaułki. Mówić prawdę i wstydzić się zła Płacić kwotę żądaną bez targu, bez zadawania pytań. Można się czasem oszukać lub spotkać się z brutalnością, ale w zasadzie jeżeli ma się zaufanie do ludzi i ludzie mają do nas zaufanie, nikt nie będzie nigdy oszukanym. Tak samo i pies nie ukąsi, koń nie kopnie tego, kto się dobrze z nim obchodzi.
— Oszustwo prowokuje się niewiarą, a złośliwość obawą. O ile nasze czyny tłumaczą się same, nawet pies nas nie ugryzie.
Jeżeli ktoś przekonywał stryja, że nietylko psy są na świecie, są tam tygrysy i wilki, odpowiadał wtedy, że w cywilizowanym śwíecie tak rzadko się je spotyka, że można o nich nie wiedzieć. Żyjemy w cywilizowanym świecie, który cywilizuje się coraz bardziej, z dnia na dzień prawie. W praktyce rzeczy, o których się níe wie, są rzeczami nieistniejącemi. W życiu zdarzają się wypadki, wypadki natury moralnej czy fizycznej, lecz dość jest uczciwych ludzi i dość jest dobrej woli, aby nie zważać na takie przeciwności i bezbronnie przejść przez życie.
Człowieka, noszącego broń przy sobie, uważał stryj za zawadjakę lub tchórza. Nie znosił ostrożności wszelkiego rodzaju, które są skierowane przeciw bliźnim. Nienawidził więc kas ogniotrwałych, niedowierzania, okłamywania, ukrywania prawdy. Uważał, iż każda tajemnica zaciemnia życie, a każde kłamstwo jest grzechem.
— Ludzie są dobrzy, chyba, że są gwałceni, tropieni, obałamucani, głodni lub przerażeni. Ludzie są naprawdę braćmi.
Tak wyjaśniając, mając takie przekonania i dając przykład z siebíe, stryj w ten sposób rozumiał cywilizację. Gdyby więc cały świat się ucywilizował, każdy byłby szczęśliwy.
Dzięki więc jego naukom, prawym i śmiałym przykładom stałem się, a mam nadzieję, że i dotychczas jestem istotnie cywilizowaną jednostką, mimo strasznych przejść, które miałem, mimo ciężkich chwil lęku i upadku ducha, jakie opiszę dalej.
Niewiele słyszałem o wojnach i socjalnych konfliktach, jakie zdarzały się w tej złotej epoce wiktorjańskiej. Ostatnią wojną była francusko pruska, po której wszelkie animozje uśmierzały się zwolna. Nie dało się już pomyśleć, żeby Niemcy z Anglją stanęły na stopie wojennej. Byłoby to przeciw prawu i wbrew pokrewieństwu. Żaden człowiek nie może się ożenić z własną babką, a tem mniej nie może się z nią bić, a nasza królowa była babką całego świata wogóle, a tem bardziej dla cesarza Wilhelma.
Rewolucje były jeszcze bardziej odległe niż wojny. Stryj uczył mię, że socjalizm był najlepszym środkiem poprawczym na wszelką przemoc, pewnem matematycznem ostrzeżeniem dla przemysłowców i innych businessmenów. Ale i oni dzięki tylko swemu socjalnemu niedoświadczeniu czynią rzeczy, których nie powinni czynić.
Dał mi stryj do czytania, Ruskina „Do ostatka“ a potem „Wiadomości znikąd“ Williama Morrisa. Z entuzjazmem zgadzałem się z duchem tych dzieł i czekałem z całym spokojem czasu, kiedy każdy będzie to rozumiał i zgadzał się.
III.
CHOROBA Í ŚMÍERĆ REKTORA.
Niewiele więcej zła było w szkole niż w domu stryja. Słyszałem nieraz o zdziczeniu uczniów i o systematycznem obniżeniu się publicznych szkół angielskich. Przekonałem się, że wiele z tych opowieści jest przesadzonych, a w każdym razie bardzo mało, a nawet prawie wcale nie było tego w Imfíeld. Ciekawi jak wszyscy chłopcy zaspakajaliśmy naszą ciekawość nie nazbyt dokuczliwie i jak zwykle w tym wieku wynajdywaliśmy śmiesznostki, których nie brak w podobnych zgromadzeniach. Bóstwo w swej niezbadanej mądrości stara się odpowiednio ukształtować pewne formy życia i godności ludzkiej, młodość zaś, przebywając fazy niekłamanego zdumienia, tłumi śmiech, nie mogąc jeszcze tego pojąć.
Więc i ja to wszystko przeszedłem, ale skończyłem szkołę jako chłopiec szczery, niewinny i zdrów. Nabyłem tam nieco wiedzy, przyswoiłem sobie dobrze trzy języki i doszedłem do wielkiej zręczności w kríkíecie, nauczywszy się pobijać piłki stylowo i z wielkiem męstwem. Jeździłem trochę konno i grałem w tennisa, który w tych czasach był bardzo jeszcze prymitywny. Byłem wysoki i wcale zgrabny. Gdybyście mię zobaczyli w parku sir Wulloughby Denby‘ego przy siatce, we flanelowem ubraniu, nie przyszłoby wam nigdy na myśl, że matka moja miała krew syryjsko portugalską z kropelką Madery, ani też że praszczurowie Blettsworthy‘ch mieli ogony i byli owłosieni. Tak silnie były we mnie rozwinięte asymilacyjne zdolności, że mogły mię do tego stopnia ucywilizować.
Doszedłem więc do wieku męskiego, niewinny, ufny i śmiały, a jeżeli nie stawałem mężnie w drażliwych wypadkach, to jedynie dlatego, że w naszem spokojnem Wiltshire nie było tak drażliwych i dojmujących wypadków, aby tego wymagały.
Do Oxfordu więc przeszedłem bez wielkiego wstrząsu. Umieściłem się w Lattmeer.
Ciotka Konstancja opłaciła za mnie Oxford i wkrótce umarła. Zapisała mi cały swój niewielki majątek, zastrzegając tylko dla swej towarzyszki dożywocie, które obciążało większą część dochodów. U obutych dam niechęć do mnie przerodziła się w szczerą sympatję, gdy przeszedłem pod stryjowską opiekę. Ciotka, dowiedziawszy się, że ojciec mój został zabity w Bechuanaland, zostawiając mię bez grosza, napisała zaraz testament na moją korzyść.
Śmierć ojca nastąpíła w jakiejś zawikłanej i nigdy dokładnie niewyjaśnionej sprawie, w której wojna burska, nieszczęśliwe małżeństwo z córką notabla i prawa do podziemnych minerałów, zakwestjonowane przez nowego teścia mego ojca, grały wielką rolę. Ojciec nie umiał się wytłumaczyć ze swej obecności w szeregach Burów. Wynikło to podobno z pewnej misji, w którą się zaplątał dzięki jak zwykle skomplikowanym, lecz wierzę, iż nie niehonorowym sprawom prywatnym i ciągłemu poszukiwaniu złota. My jednak w tym czasie byliśmy pewni, że padł na polu bitwy, walcząc za króla i ojczyznę, w zwykłym porządku rzeczy podczas wojny.
Wojna burska nie zostawiła śladu na mym chłopięcym umyśle. Była to z pewnością najbardziej cywilizowana w historji wojna, odbywała się powściągliwie, a często rycersko, wojna białego człowieka, która zakończyła się wzajemnym szacunkiem i podaniem sobie rąk. Każdy z nas musíał zostać sierotą — prędzej czy później, każdy jednak wolał pochwalić się ojcem, który zginął na polu walki.
Śmierć królowej Wiktorji też nie rzuciła długotrwałego cienia na mą duszę. Narazie było to wrażenie czegoś niesłychanego, jakiegoś niespodziewanego przełomu. Budziło zdumienie, że Punch i kościół panujący działają, jakby nic nie zaszło. Działały jednak i powoli stopniowo zrozumiałem, że wiele spraw załatwia się bez przerwy, coprawda w nastroju żałobnym, lecz nie beznadziejnie żałobnym. Na jej tronie zasiadł król Edward, panował trochę inaczej, lecz równie sympatycznie, a sprawy wszelkie ustabilizowały się, jakby skrzepione jej zgonem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.