Wyspa Węży - ebook
Wyspa Węży - ebook
Porządkując stare listy, Małgorzata Szejnert trafia na rodzinną zagadkę. W maju 1943 roku wuj Ignacy Raczkowski został pochowany na cmentarzu w Rothesay na wyspie Bute. Dlaczego w domu o tym nie mówiono? Czy jego obecność na wyspie mogła być czymś wstydliwym?
Szukając odpowiedzi, reporterka rusza w podróż śladami wuja – do londyńskich archiwów i do Szkocji. Stopniowo odkrywa kłopotliwy epizod II wojny światowej: obóz odosobnienia dla polskich oficerów prowadzony przez polskie władze wojskowe.
Oficerowie mogli grać w brydża, chodzić na potańcówki i uczyć się angielskiego. Bomby nie spadały na Bute. Czasami widmowe wraki storpedowanych okrętów wpływające do zatoki przypominały, że nie tak daleko świat płonie. Ale przymusowy pobyt na wyspie Polacy przeżywali jako okrutną karę.
Wyspa Węży to przełamująca schematy opowieść o wojnie, która częściej niż walką bywa wyczekiwaniem. Skrupulatnie odtwarzając wydarzenia sprzed ponad siedemdziesięciu lat, Małgorzata Szejnert opowiada o naszej sile i bezsilności, o honorze i skazach na nim. A także o pamięci i niepamięci: osobistej, rodzinnej, zbiorowej. Przede wszystkim jednak kreśli nasz poruszająco aktualny, niepokojący portret własny.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5406-0 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Polsce upały, tu deszcz, trzynaście stopni. Taki tydzień nas czeka – według prognozy. Szara pomarszczona woda zatoki Clyde, szare wzgórza, blaszane niebo.
Wyspa Węży, tak ją przezwali.
Ptaki
Wyspa węży? Raczej wyspa ptaków.
Na mapie przypomina postać ludzką stojącą na głowie, jest o połowę mniejsza od wyspy Wolin: dwadzieścia pięć kilometrów długości, w najszerszym miejscu – osiem i pół kilometra, w najwęższym (tam gdzie ludzka postać ma szyję) – dwa kilometry, najwyższe zaś miejsce, Wichrowe Wzgórze, ma dwieście siedemdziesiąt metrów.
Pani Mollie Munro, która osiadła tu z mężem w 1951 roku, zwierzyła się „Synom i Córom Bute”¹, że czuje się szczęśliwa właśnie dzięki ptakom wijącym gniazda w skałkach i na wrzosowiskach. Nie spotkała, rzecz jasna, wszystkich gatunków, które opisał pastor John Morell McWilliam, ale widuje kormorany czubate, gęsi morskie, żurawie, ostrygojady, a zimą stadka nastroszonych siewek i zręczne pstrokate kamuszniki, które brodząc na czerwonych nóżkach, odwracają dziobami kamyki i szukają pod nimi drobnych skorupiaków. Latem niezwykłą uciechę sprawiają jej głuptaki, które nurkują przy brzegach, dokazują i szczekają jak pieski. Czasem siada na wodzie duży miękkopiór, którego puch jest podobno najdelikatniejszy na świecie.
Można przypuszczać, że pani Munro, torując sobie ścieżkę w gąszczu paproci, widywała pastora McWilliama. Jechał na rowerze, wysoki, chudy jak patyk, czerwonowłosy, w tweedowej kurtce, w koloratce pod grdyką, z lornetką i strzelbą. Albo szedł pieszo. Najlepiej było wyjść wieczorem, podpatrzeć, gdzie ptaki zapadają na noc, i wrócić w te miejsca o świcie, kiedy podnoszą się z gniazd. Czasem trzeba je było zabijać. Aparaty fotograficzne nie miały zoomów, długo ustawiało się ostrość; bardzo trudno było złapać obiektyw i wyraźnie przybliżyć małą płochliwą istotę. Zwłaszcza że pastor miał kłopoty z oczami, od kiedy podczas pierwszej wojny światowej we Francji spotkał się z chmurą gazu musztardowego.
Te zabite ptaki nie zginęły całkiem, zostały dokładnie opisane. Niektóre wypchano, można je oglądać w muzeum na Bute.
Pierwsze wydanie książki pastora „Ptaki wyspy Bute” z_ _1927 roku jest ciągle poszukiwane i osiąga na aukcjach cenę stu pięćdziesięciu funtów.
Możliwe, że pani Munro i pastor McWilliam spotkali na swych ścieżkach przyszłego właściciela wszystkich tu niemal dróg, wzgórz i łąk, piątego markiza Bute, potomka dwóch władców: po ojcu – króla Szkocji Roberta II (wiek czternasty), po matce – króla Wielkiej Brytanii Wilhelma IV (wiek osiemnasty/dziewiętnasty), zwanego królem żeglarzy.
Nie jest to jednak pewne, bo John Crichton-Stuart był tak zapalonym ornitologiem, że nie wystarczały mu ptaki w ogromnych ogrodach rodzinnej rezydencji Mount Stuart koło Rothesay ani na skałkach i plażach Bute. W 1931 roku, zanim jeszcze został piątym markizem (po śmierci swego ojca, czwartego markiza), kupił maleńki, opuszczony przez mieszkańców archipelag St Kilda w szkockich Hybrydach i pozostawił go ptakom jako rezerwat. Być może więc obserwował je właśnie tam.
Niektóre ptaki mogą budzić lęk. Pisarz David McDowall, autor przewodnika po wyspie Bute, przytacza informacje o jerzyku. Dorosły waży czterdzieści pięć gramów, a rozpiętość jego skrzydeł wynosi czterdzieści osiem centymetrów. Jest szybki jak pocisk. Gdyby człowiek o wadze sześćdziesięciu pięciu kilogramów chciał latać jak jerzyk, jego skrzydła musiałyby mierzyć sześćset trzydzieści pięć metrów. Byłyby więc prawie cztery i pół raza dłuższe od kadłuba HMS Cyclops, stojącego przez drugą wojnę światową na straży wyspy; John Crichton-Stuart był na nim szyfrantem².
Latem nad Bute fruwa dużo jerzyków, podobnie jak w Polsce. I tu, i tam są pod ochroną, ale gatunek nie jest zagrożony. Nie boją się miast. Wyobraźmy sobie człowieka jerzyka, który unosi się nad Rothesay lub Białą Podlaską.
Generałowie
Wyspa ptaków albo jeszcze inaczej – wyspa generałów.
Podobno skierowano ich tutaj dwudziestu. Ale może było ich siedemnastu, w tym trzech generałów dywizji, i pilnował ich osiemnasty, w randze generała brygady. Niewygodnie, gdy niższy stopniem pilnuje wyższych rangą. A jeszcze ma pełne ręce roboty, musi mieć na oku pułkowników, podpułkowników, majorów, kapitanów, poruczników i podporuczników. Ich stan był zmienny – od trzystu do sześciuset. Jedni przypływali, inni odpływali, do niektórych zdołały dotrzeć żony, a nawet dzieci. Według różnych relacji przewinęło się ich przez wyspę około półtora tysiąca, ale i ta liczba nie jest pewna.
Pani Munro minęła się z nimi, bo zaczęli przypływać na Bute latem 1940 roku, jedenaście lat wcześniej, nim tutaj osiadła, i opuszczali wyspę po dwóch–trzech latach pobytu, bardzo spokojnego, niezakłóconego odgłosem strzałów, chociaż wciąż trwała wojna.
Ziemia
Zeszliśmy na ląd w Rothesay, jedynym miasteczku na wyspie. Wiosną upomniałam się u mego syna Piotra i synowej Kingi o prezent na osiemdziesiąte urodziny. Poprosiłam, by syn towarzyszył mi w podróży na Bute.
Powinniśmy przywieźć ze sobą ziemię. Siostra mego ojca Dziunia Raczkowska pomyślałaby o tym na pewno.
Nie bardzo jednak wiedziałam, gdzie należy zagłębić łopatkę pożyczoną od wnuczki.
Pierwsza myśl prowadziła na ulicę Butkiewicza nr 12 w Białej Podlaskiej, gdzie stał dom mego dziadka Antoniego Biernackiego, rozebrany razem z warsztatem masarskim pod gierkowskie bloki. Dziunia i Rak bywali tutaj w szczęśliwych latach, przed drugą wojną. Ale całe to miejsce nie miało już nic wspólnego z naszym dawnym domem, podwórkiem i gospodarstwem.
Druga myśl kierowała mnie ku wylotowi z Białej w stronę Warszawy, gdzie przed wielu laty stacjonował 9. Pułk Artylerii Lekkiej, wspominany często przez mężczyzn z mojej rodziny – albo w nim służyli, albo mieli tam kolegów. Jeszcze po wojnie po prawej, północnej stronie ulicy Warszawskiej stały koszary Szmula Piżyca (zwane tak wciąż od nazwiska bogatego Żyda, który wynajmował nieruchomości), stajnie, magazyny i drewniane parterowe kasyno, przypominające długą oborę. A po lewej szpecił ulicę cementowy barak kantyny pułkowej. Pamiętałam te resztki koszar z lat szkolnych, lecz już nie mogę ich znaleźć. Część zabudowań widocznie rozebrano, część musiała zmienić przeznaczenie. Miasto się rozrosło i nasunęło na przestrzeń, która była kiedyś odrębna.
To szukanie miejsca, by pobrać z niego garść ziemi, było nie tylko kłopotliwe i krępujące (chociaż na pewno nie krępowałoby Dziuni), ale i bez sensu. Jeśli już wieźć Rakowi woreczek z ziemią, powinno się tę relikwię pozyskać nie tam, skąd wziął żonę czy gdzie pełnił służbę, lecz raczej w jego stronach rodzinnych. Ale gdzie są te strony? Prawie nic nie wiedziałam o Ignacym Raczkowskim – Raku, jak go nazywali krewni i znajomi. Niewiele ponad to, że był mężem Dziuni Szejnertówny i że zagadkowo znikł z naszego życia. Nikt mi już nie mógł o nim opowiedzieć.
Listy zewsząd
Dziwną nieobecność wuja Raczkowskiego zauważyłam przy porządkowaniu papierów domowych. Moi bliscy chętnie do siebie pisali, a że losy rzuciły ich do różnych miast, krajów, a nawet na różne kontynenty, tych listów nagromadziło się bardzo dużo. Trzymali je w ofrankowanych kopertach, chowali w pudłach i paczkach obwiązanych sznurkiem, na pawlaczach albo w piwnicach. Pod koniec życia szukali kogoś, kto przejmie nad tym opiekę. Wybór padał na mnie. Wiedzieli, że ja też nie wyrzucam listów.
Miałam więc własne listy do mamy i mamy do mnie, własne listy do wuja Antka Biernackiego w Stanach i listy Antka ze Stanów do mnie (przywiózł je ze sobą, kiedy postanowił pod koniec życia wrócić do Polski). Miałam całe kręgi korespondencji – Antek do mnie, do mamy, do najmłodszego brata w Australii i średniego w Białej Podlaskiej, do jednej kuzynki w Nowym Jorku, drugiej w Waszyngtonie, trzeciej w stanie Wisconsin, czwartej w Londynie, piątej w Afryce, i na wiele z tych listów były odpowiedzi. Takich kręgów było sporo, a listów tysiące, bo jeszcze od różnych dalszych i przyszywanych krewnych, od przyjaciół, kolegów, sympatii. Układałam według nadawców i pakowałam kolejno do pudeł z nazwiskiem. Na jednym napisałam: „Jadwiga Raczkowska – Dziunia”.
Większość jej listów pochodziła z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Litery stawiała lekko, z fantazją. Zauważyłam, że nigdy nie pisze o sobie ani o codziennych kłopotach życiowych. Nigdy nie wspomina o Raku. Całą uwagę poświęca adresatom, nie jest jednak wścibska. Dyskretna, z dystansem. W listach do niej też nie pojawia się Rak, tak jakby jej milczenie onieśmielało innych i nie pozwalało zadawać pytań.
Kriegsgefangenenpost
Zwróciłam uwagę na cienką teczkę z napisem „oflag”, do której dotąd nie zaglądałam. Leżały w niej listy od Dziuni do brata, kapitana Stefana Szejnerta, jeńca wojennego numer 52817/XB. Dziunia, Hala i Irka, trzy siostry mojego ojca, nauczyciela gimnazjalnego, były zamężne z oficerami. Niedawno dowiedziałam się z metryk rodzinnych, że Dziunia z Ignacym Raczkowskim i Hala z Ryszardem Ługowskim brali ślub tego samego dnia 1924 roku w tym samym kościele w Białej Podlaskiej. Zdrabniam poufale imiona tych wujów, których nie zdążyłam poznać, bo tak się ich zawsze wspominało w domu: Ryś, Ignaś, Rak.
Dziunia wysłała te listy w 1942 roku z Wielkiej Brytanii do oflagu XC (Lubeka) i oflagu IID (Gross Born, dzisiaj Borne Sulinowo) na standardowym formularzu pocztowym z niemieckim nadrukiem: _Kriegsgefangenenpost, Antwort-Postkarte_. Pouczano po polsku, że nadawca ma pisać ołówkiem, wyraźnie i nad liniami.
List do oflagu w Lubece:
_Najdroższy Stefusiu – Wczoraj otrzymałam kartę i foto. Trudno wyrazić co za radość widzieć Cię zdrowym. Wysyłałam paczki i listy lecz pod złym adresem – Wysyłać będę nadal lecz niestety niewolno paczek indywidualnych tylko na męża zaufania obozu. Napisz co potrzebujesz z ubrania i przyślij wymagane zapotrzebowanie. Niech Bóg sprawiedliwy chroni Cię nadal. Dziunia_³
List do oflagu w Gross Born:
_Stefuś najdroższy. Przedwczoraj nadszedł Twój list z 1/VII. Nie troszcz się o mnie Kochany. Mam warunki materialne zupełnie dobre i zdrowa jestem. I jestem szczęśliwa, że mam takiego Brata jak Ty. Paczka odzieżowa została wysłana w połowie czerwca – były tam: trzewiki, wełniany sweter i szal, 3 p. wełnianych skarpet, komplet ciepłej bielizny, 3 koszule płócienne, 2 ręczniki, 2 chustki, 2 mydła, przybory do szycia. Wczoraj napisałam do Londynu do znajomej, która pracuje w Czerwonym Krzyżu, aby (o ile istnieje ta droga przesyłki paczek, którą podałeś) natychmiast poleciła wysłać Ci paczkę. Na przyszłość jednak proszę przysyłaj nalepki niebieskie i czerwone bezpośrednio na mój adres – pragnęłabym ich mieć jak najwięcej – Zaznacz co Ci najwięcej potrzebne – wszystko wyślemy. Ignaś jest ze mną – ze zdrowiem bez zmian. Bardzo się o Was troszczy, i wszystko by oddał by Wam pomóc. Od dłuższego czasu nie mam wiadomości od Rodziny. Czy otrzymałeś papierosy – 2 razy wysłałam 150 i 500 sztuk. W tych dniach znów wyślę. Twoją kochaną jasną głowę całuję i do serca tulę – niech Bóg czuwa nad Tobą._
_Dziunia_
Dziunia pisze z Rothesay do brata Stefana Szejnerta w oflagu w Gross Born, dzisiaj Borne Sulinowo
archiwum rodzinne Małgorzaty Szejnert
A więc w 1942 roku Raczkowscy byli w Anglii. Dziunia czekała na niemieckie nalepki, które upoważniały do wysłania paczki polskiemu jeńcowi, on myślał o rodzinie i wyrażał swą miłość do niej. Co się z nim stało? Ze zdrowiem bez zmian, wlokła się więc za nim jakaś choroba. Co robił w Anglii? Jak wyglądał? Kim w ogóle był?
Ślub w Białej
To, co od dawna usiłuję robić z korespondencją, zrobiłam parę lat temu z fotografiami. Uporządkowałam je, opisałam i wkleiłam do sześciu wielkich albumów. Wiem mniej więcej, kto na nich jest. Raka chyba nie ma.
Obejrzałam starannie zdjęcia grupowe, zwłaszcza te z Dziunią. Była na ślubie moich rodziców w Białej Podlaskiej w 1934 roku.
Zachowała się niewielka fotografia z tego ślubu, a raczej wesela.
Rodzina i goście pozowali przed domem przy ulicy Butkiewicza 12, tym, który rozebrano za Gierka, jeszcze zanim urodził się Piotr. Dom miał wielką kuchnię i jeszcze większą ciemną jadalnię, duże pokoje, których przeznaczenie zmieniało się w różnych latach z powodów historycznych lub rodzinnych, osobne mieszkanie na piętrze, z dwoma przygórkami, i ogromny strych, który ciągnął się nie tylko nad mieszkalną częścią budynku, ale i nad przylegającym do niej warsztatem masarskim dziadka i dużą izbą czeladną. Tę część domu też rozebrano. A wcześniej, wkrótce po wojnie, w ramach tak zwanej bitwy o handel zabrano firmę rodzinie i nazwano spółdzielnią. Jeszcze przez długie lata produkowała niezłe wędliny, nie takie jednak jak ta szynka, za którą dziadek dostał złoty medal na międzynarodowej wystawie w Muzeum Pracy w Paryżu w 1908 roku. Wyróżnienie to poświadczono sześcioma pieczęciami, między innymi prefektury Sekwany, dwóch ministerstw – Ministerstwa Pracy i Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i uwierzytelniono stemplem carskiego konsulatu w Paryżu. Przechowuję ten dokument z wielkim pietyzmem.
Firma prosperowała, dziadek zbudował dom i kupił drugi. Ale ślub moich rodziców był skromny, nawet bardzo skromny. Do zdjęcia pozuje dwadzieścia jeden osób. Fotograf ustawił je na niewielkiej przestrzeni ujętej dwiema ścianami domu spotykającymi się pod kątem prostym.
Ślub moich rodziców. Biała Podlaska, 1934 rok
archiwum rodzinne Małgorzaty Szejnert
W pierwszym rzędzie siedzą państwo młodzi, Regina, z domu Biernacka, i Edmund Szejnert. Mama, szczupła i zręczna, w krótkiej białej sukience i białych pończochach, i tata, dużo od niej starszy, niewysoki, już lekko łysiejący. Są zakochani, na zdjęciu tego nie widać, ale ja to wiem. Ojciec, polonista, uczył w gimnazjach w Żninie i w Gostyniu, a teraz ma posadę w Gimnazjum Zamoyskiego w Warszawie, ale chcieli mieć ślub i wesele w Białej, w rodzinnym domu mamy. Jeszcze nie wiedzą, że schronią się w tym domu, gdy wybuchnie wojna, i pozostaną w nim z dziećmi przez długie lata. Rodzina taty też jest związana z Białą Podlaską: dziadek Henryk Szejnert był notariuszem w tutejszym sądzie.
Po prawej stronie mamy siedzi dziadek Antoni Biernacki, z siwymi wąsami i bródką jak plama śmietany, i gruba babcia Katarzyna, zwana Kalunią. Po lewej stronie taty widzimy wysokiego, przystojnego mężczyznę w oficerskim mundurze, a obok Dziunię Raczkowską i jednego z dalszych krewniaków. Za tym rzędem stoi reszta domowników i gości.
Czy oficer koło Dziuni może być Rakiem? Chyba jednak nie. Wygląda na to, że jest pułkownikiem, chociaż dystynkcje są na zdjęciu słabo widoczne, można się omylić. Rak był oficerem niższej rangi, majorem albo kapitanem. Ten oficer na pewno jest dużo starszy od Dziuni, a z nielicznych przekazów rodzinnych wynika, że Rak i ona byli prawie rówieśnikami.
Dziunia się uśmiecha, jest opalona, włosy ma modnie obcięte na garsonkę. Od jakiegoś czasu mieszka z Rakiem w Warszawie.
W głębi, ledwie widoczna, stoi Marysia, jedyna, ukochana siostra mamy, najmłodsza z rodzeństwa. To jeszcze podlotek, na zdjęciu nie widać, że nosi długie ciemne warkocze. Na tle okna bieleje głowa Mamaszy, zwanej także pułkownikową. Dobrze ją pamiętam, bo długo żyła. A więc mężczyzna w pierwszym rzędzie to pewnie jej mąż, pułkownik Walerian Jachimowicz, z którym jesteśmy spowinowaceni. Syn Jachimowiczów Wiktor ożenił się z najmłodszą siostrą mego ojca Ireną, uroczą śmieszką zwaną przez wszystkich Pyrcia.
Mamasza nie powinna jeszcze osiwieć. Zbielała tak, mając osiemnaście lat, kiedy to podczas rewolucji zabito na jej oczach dwóch rodzonych braci i ojca. Jej samej udało się uciec z Rosji dzięki polskiemu oficerowi w służbie rosyjskiej.
Jest imponującą pięknością, wysoka, masywna, władcza, powinna zajmować miejsce obok pułkownika, ale jako energiczna gospodyni na pewno pomaga przy weselu, więc się nie rozsiada. Zresztą jest Rosjanką, zbyt obca, by się lokować na pierwszym planie.
Wkrótce mam pewność, że przy Dziuni siedzi Jachimowicz. Jego wnuczka Ewa Wiśniewska, z którą widujemy się czasem w Warszawie, rozpoznała go na fotografii.
Na weselu nie było więc Raka.
Brakuje także trzech innych oficerów, którzy powinni tu być. Ryszarda Ługowskiego, męża Hali, średniej siostry taty, która przyszła z małym synkiem Jasiem, i dwóch braci mamy – najstarszego Antka, zajętego w bialskim aeroklubie, i najmłodszego Stefusia, flirciarza, który ciągle dostaje pachnące liściki, panny nazywają go Stefi. Trzeci brat, Stanisław, który wedle woli dziadka powinien przejąć firmę, na pewno jest na weselu i prawdopodobnie robi to zdjęcie. Ma za sobą nieprzyjemny epizod. Manifestuje przekonania narodowe, zbliżył się do ONR i podczas aresztowań po zamachu na Pierackiego⁴, które sięgnęły aż po Białą Podlaską, trafił na krótko do więzienia.
Może oficerowie są na ćwiczeniach. Przyjechał za to z Warszawy Stefan Szejnert, do którego Dziunia będzie za parę lat wysyłała z Anglii kartki z nadrukiem _Kriegsgefangenenpost_. Stoi w drugim rzędzie, pierwszy od prawej.
Rembertów
Zimą 2012 roku pojechałam do Rembertowa, do Centralnego Archiwum Wojskowego imienia Majora Bolesława Waligóry.
Rozległy teren pełen rozmaitych budowli służących wojsku, otoczony płotem i pocięty wewnętrznymi drogami, był zatopiony w rozmiękłym śniegu i błocie. Nikt nie oczyszczał dróg, chodników ani parkingów. Przeprawiłam się do budynku archiwum i pokonałam wykopany przed wejściem rów, nad którym zaniedbano położenia kładki.
Powiedziano mi, że jest remont, i zaproszono za dwa lata. Pokazałam swoje dziennikarskie papiery. Pozwolono mi wejść. Ktoś tu jednak pracował, były biurka, kartoteki, personel.
Przyniesiono to, czego z uporem się domagałam, wiedząc, że każdy oficer ma tu swoją historię – kilkanaście kartek, które musiałam czytać w pośpiechu, bo następnych wizyt nie przewidywano.
Zaczęłam od dokumentu z 1920 roku – wniosku o nadanie podporucznikowi Ignacemu Raczkowskiemu Srebrnego Krzyża Virtuti Militari V klasy. Wnioskodawca kapitan Tadeusz Kozakiewicz przedstawiał okoliczności:
_W dniu 5 września 1920 roku w czasie akcji na Kułakowicze, Stepankowicze, Moniatycze, zdołała się przesunąć na tyły własnych wojsk kawalerja nieprzyjacielska w sile czterech szwadronów, która zaatakowała wieś Stepankowicze, lecz szarża ta została odparta przez 2gą baterię 9 pap , która kartaczami na odległości 100 m. strzelała do szarżującej kawalerii nieprzyjacielskiej, rozpraszając takową i przeprowadzając potem uciekającego w popłochu nieprzyjaciela przez 4 kilometry ogniem artyleryjskim. Nieprzyjaciel zostawił na przedpolu baterii kilkadziesiąt trupów końskich i ludzkich. Odznaczył się w powyższej akcji pporucznik Raczkowski Ignacy, dowódca baterii, który będąc przez cały czas przy baterii, sam kierował ogniem i swoją zdecydowaną postawą dodawał otuchy żołnierzom baterii. Przyczynił się do uratowania ogólnej sytuacji._
Nazwisko Kozakiewicz wydało mi się znajome. Kojarzyło się z kobietą imieniem Raisa.
Odsunęłam to wspomnienie. Zbliżała się godzina zamknięcia archiwum, a zostały jeszcze między innymi metryka ślubu z 1924 roku, doroczne listy kwalifikacyjne, „Kwestjonarjusz” z 1934 roku ze zdjęciem Raka.
Twarz okrągła, łagodna, miękki podbródek, miłe spojrzenie spod bardzo jasnych brwi. _Sam kierował ogniem_? Całkowita łysina, jakby dokładnie ogolił czaszkę.
W lewym dolnym rogu legitymacji orderu Ignacego Raczkowskiego widać stempel wbity 27 września 1939 roku na granicy rumuńskiej
archiwum rodzinne Małgorzaty Szejnert
Urodzony w majątku Miegiany w 1896 roku.
Ukończył Konstantynowską Szkołę Artylerii w Piotrogrodzie w 1916 i szkołę oficerów artylerii w Rembertowie w 1919.
Na pytanie w kwestionariuszu: _Czy służył w armii zaborczej?_, odpowiada:
_Do wojska rosyjskiego wstąpiłem 15 XII 1915 r. Szkołę oficerską ukończyłem w 1916 r. W wojsku rosyjskim przesłużyłem do 14 IX 1917 r., w którym to dniu zgłosiłem się do Centralnego Komitetu Wojsk Polskich w Moskwie, gdzie byłem do dnia 5 XII 1918 r. Na Litwę wróciłem w grudniu 1918 r. Pod koniec grudnia 1918 r. przyjechałem do Warszawy i dnia 10 I 1919 r. wstąpiłem do Wojska Polskiego, w którym służę do obecnej chwili._
Wrócił na Litwę, czyli do domu, do majątku Miegiany tuż koło Kiejdan. To kraina opisana przez Czesława Miłosza w _Dolinie Issy_. Nikt z naszej rodziny nigdy nie wspominał o Miegianach, jakby znikły ze swymi gospodarzami z powierzchni ziemi. Ani o powiecie kiejdańskim, gnieździe Raczkowskich. Jerzy Żenkiewicz z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu podaje w _Wykazie części majątków polskich w Republice Litewskiej w latach 1919–1939_: _poz. 771 Raczkowski Antoni, majątek Miegiany poczta lub gmina Gudziuny, powiat Kiejdany, poz. 772 Raczkowski Eugeniusz, majątek Łęczynów poczta lub gmina Kiejdany, powiat Kiejdany, poz. 773 Raczkowski, majątek Pakalniszki, pta lub gm (brak informacji), powiat Kiejdany._
W _Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich_ wiadomości o tych miejscach są bardzo wątłe. Portale genealogiczne też nic nie mówią o rodzinie Raka.
A jednak kiedy w 1934 roku Rak wypełniał swój kwestionariusz, był uczestnikiem historii nie tylko żywej, ale i spisanej. Już w 1929 roku Główna Księgarnia Wojskowa w Warszawie, Nowy Świat 69, proponowała klientom sto pięćdziesiat sześć zeszytów obejmujących zarys historii wojennej tyluż pułków polskich, wśród nich 9. Pułku Artylerii Polowej (w 1932 roku przemianowano go na 9. Pułk Artylerii Lekkiej).
Tak zwane koszary Piżyca w Białej Podlaskiej
archiwum Andrzeja Olichwiruka
Zarys ten, obejmujący czterdzieści stron gęstego druku, z polecenia Wojskowego Biura Historycznego opracował major Józef Nowak. Można się z niego dowiedzieć, jak wyglądały pierwsze miesiące polskiej służby podporucznika Raczkowskiego. Zgłosił się z porucznikiem Tadeuszem Kozakiewiczem do szkolnego dywizjonu artyleryjskiego powstającego w obrębie twierdzy Dęblin. Koszary były stare, zniszczone. Kilkadziesiąt zabiedzonych, zmęczonych koni wyprowadzano na trawiaste forty, żeby się odpasły. Brakowało sprzętu artyleryjskiego. Rekruci narzekali na buty z amerykańskich darów, za ciasne na chłopską stopę. Wreszcie dostali armaty francuskie, nadwerężone w pierwszej wojnie światowej, „weterany-gruchoty”_._ W sierpniu 1919 roku przenieśli się do bialskich koszar Piżyca. Stacjonował tam przedtem niemiecki szpital koński, więc podreperowane już konie zaczęły łapać różne choroby. Ale było więcej sprzętu, uprząż, broń ręczna i maszynowa, jednolite mundury, wprawdzie kroju armii niemieckiej, i wszyscy czekali na spotkanie z wrogiem.
Przysięga
W 1919 roku w Dęblinie Ignacy Raczkowski, który przed ponad rokiem uwolnił się ze służby w armii rosyjskiej i wrócił do domu, na Litwę, składa oświadczenie zachowane w Centralnym Archiwum Wojskowym:
_Niniejszym oświadczam, że jestem Polakiem wyznania rzymsko-katolickiego, uważam się za obywatela i poddanego Republiki Polskiej. Przysięgam Bogu Najwyższemu, iż Ojczyźnie służyć będę wiernie, wszystkie rozkazy swoich przełożonych ściśle dotrzymywać i w ogóle tak się zachowywać, abym mógł żyć i umrzeć jako prawowity żołnierz polski._
Konarmia
Co to była za kawaleria, na którą dwudziestoczteroletni Ignacy Raczkowski tak bezwzględnie kierował ogień piątego września 1920 roku?
_Przeraźliwe rozłogi usiane poszatkowanymi trupami, nieludzkie okrucieństwo, niewiarygodne rany, zdruzgotane czaszki, młode, białe, nagie ciała lśnią w słońcu, porozrzucane notesy, kartki, żołnierskie książeczki, strzępy Pisma świętego, trupy w zbożu_⁵.
To Konarmia Budionnego, jej straszne dni. Wyczerpana, rozproszona i upokorzona, wycofuje się na wschód, przeklinając klęskę. Ale nie wiemy, o czyich zwłokach pisze Babel w swoim notatniku. Jakby nie chciał rozróżniać swoich od wrogów: „nienawidzę wojny. Co za życie”⁶.
Raisa
Raisa mieszkała na parterze w oficynie domu przy ulicy Kraszewskiego w Białej Podlaskiej. Widywałam ją w pierwszych latach po wojnie. Nazywano ją majorową. Siedziała przy oknie i patrzyła, czy ktoś nie wchodzi na puste podwórko; czasem suszyła się tam bielizna i zasłaniała jej widok. Tak jak Mamasza była Rosjanką, której udało się wyjść za polskiego oficera i uciec przed rewolucją, ale w przeciwieństwie do pułkownikowej była cicha, przestraszona, pokorna. W młodości pewnie czarnowłosa i wielkooka, teraz była szara – szare brwi, szare włosy zaczesane do tyłu i spadające na kark jak plereza, bo na fryzjera była za biedna, szarobure spódnice, kiedyś w dobrym gatunku. Zgarbiona, jakby bała się podnieść oczy, bo wszyscy zobaczą, że załzawione. Major nie wrócił z wojny, przepadł bez wieści. Odwiedzałam ją czasem wysłana przez mamę albo ciotki, które znały ją jeszcze z dobrych czasów, kiedy w mieszkaniu pachniało kawą i grywało się w brydża. Niosłam kawałek ciasta, czasem coś z obiadu. Chwytała mnie za ręce i nie chciała puścić. Próbowałyśmy rozmawiać, ale nie wiedziałyśmy o czym. _Zostań trochę, posiedź troszku, dokąd tobie tak śpieszno…_
Nie miała w Polsce żadnej rodziny, a jeśli ktoś jeszcze był w Rosji, to też jakby nie żył.
Nie miała pieniędzy, nigdy nie pracowała, słabo znała polski. Nie zasługiwała na opiekę Polski Ludowej. Pewnie wyprzedawała dobytek, mieszkanie biedniało i pustoszało.
Ciągle były w nim niewielkie kryształowe lustro z trzech owalnych skrzydeł, które składały się w płaski zręczny przedmiot podróżny, oraz fotografia jeźdźca biorącego przeszkodę. Tym kawalerzystą był jej mąż major Tadeusz Kozakiewicz, w 1939 roku inspektor koni w Białej Podlaskiej. To z nim Rak zgłosił się w 1919 roku do ćwiczebnego dywizjonu artyleryjskiego powstającego w obrębie twierdzy Dęblin, razem ratowali wynędzniałe konie. A w 1920 roku Kozakiewicz jako dowódca i świadek podpisał wniosek o odznaczenie Ignacego Raczkowskiego Orderem Virtuti Militari.
Oficynę przy Kraszewskiego dawno rozebrano. Fotografia przepadła. Lustro trafiło do mnie po latach, kiedy już mieszkałam w Warszawie.
Inowrocław
Dziunia wróciła z Anglii w 1947 roku.
Wróciła sama. Przyjechała do swego kochanego brata Stefana i jego żony Miki-Natalii, do Inowrocławia. Stefan chodził jeszcze w mundurze majora. Przydzielono mu piękne poniemieckie mieszkanie przy uliczce Ustronie i niemiecką służącą. Niemka urządziła się w dużej kuchni, ja – w wygodnej służbówce.
Stefan z Miką zastępowali mi wtedy rodziców. Musiałam opuścić niebezpieczny dla mnie dom w Białej. Mój ojciec miał prątkującą gruźlicę. Penicylina nie dotarła jeszcze na Podlasie.
Mika-Natalia
archiwum rodzinne Małgorzaty Szejnert
Dziunia przywiozła mi prezenty w niebywałym gatunku, nieznanym dzieciom, a zapomnianym już przez dorosłych. Były to szykowne podkolanówki z szetlandzkiej wełny i dwa metry flaneli w zieloną pepitkę. Ale największy zachwyt wzbudzał zielony pasek z dziwnego tworzywa, plastycznego, lśniącego i mocnego. Kończyłam jedenaście lat.
Po latach Ewa Wiśniewska, wnuczka pułkownika Jachimowicza, która tak jak ja spędzała okupację w Białej Podlaskiej, opowiedziała mi, że też dostała od Dziuni cudowne prezenty, w paczce z Portugalii. Był rok 1941, a może 1942. Dlaczego stamtąd? Ewa pamięta, że to było dziwne dla dorosłych, a dla dziecka podniecające i tajemnicze. Wszyscy już przecież dzięki informacjom Stefana Szejnerta z oflagu w Lubece wiedzieli, że Raczkowscy są w Anglii.
Dwaj moi wujowie, Stefan Szejnert (z lewej) i Stefan Biernacki (z prawej) spotkali się w oflagu w Gross Born
archiwum rodzinne Małgorzaty Szejnert
W inowrocławskim zaułku żyło się przyjemnie. Codziennie przed szkołą biegłam po bułeczki do piekarza w sąsiedztwie. Dziunia była ciągle ładna i elegancka. Stefan chciał ją wyswatać, ale Mika się śmiała, że to beznadziejne. W Inowrocławiu, w całej Polsce, i nie tylko w Polsce, brakowało mężczyzn. Stefan żartował, że tylko w Anglii pozostało ich paru. W 1949 roku, po śmierci ojca, wróciłam do Białej, do mamy i dziadka. Wkrótce przyjechała tam także Dziunia. Wynajęła pokój u pani Skudrowej, która miała pianino. Mogła grać ulubione piosenki. Nuciła: _Strumyk lubi w dolinie, sarna lubi w gęstwinie, ptaszek lubi pod strzechą…_
Często przychodziła do mamy. Wtedy ciągle mówiło się o bliższych i dalszych krewnych, o ich losach wojennych, wiele rzeczy było niejasnych, snuło się domysły. Oczekiwało się na listy zza różnych granic.
Oficerowie nie wracali ani z Zachodu, ani ze Wschodu. Stefan Szejnert stanowił wyjątek.
Dziunia przynajmniej wiedziała, co stało się z Rakiem.
Grób
Opowiedziałam Piotrowi o wizycie w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Zapytał, czy szukałam Raka w internecie.
– Nie, nie szukałam.
– Dlaczego?
– Jakoś mi nie przyszło do głowy, że mógłby tam być.
Natychmiast wpisał do wyszukiwarki: „kapitan Ignacy Raczkowski”.
Na ekranie pokazał się niewielki pomnik z białego betonu.
Nad orłem z koroną wyryto „KPT I. RACZKOWSKI”, a poniżej: „_11th MAY 1943 AGE 46 POLISH FORCES_”.
Cmentarz znajdował się na szkockiej wyspie Bute w miejscowości Rothesay, mniej więcej na wysokości Glasgow, na zachód.
Czy to mógł być grób Raka? Dlaczego Rak miałby leżeć na Bute? Przecież Dziunia wróciła do Polski z Anglii. I tam, według rodziny, pozostał Rak. Nigdy się nie mówiło o Szkocji.
Odszukałam na nowo listy Dziuni do brata Stefana. W rubryce pisała „England”, ale powyżej udało mi się odczytać wyblakły adres: „Rothesay – Bute, 76 Ardbeg Road”.
Dlaczego „England”? Czy Dziunia chciała ukryć obecność swoją i Raka na szkockiej wyspie? Tak myślałam. Ale może tak nie było. Może to było mechaniczne, może snobistyczne, lepiej było mieszkać w Anglii niż na szkockiej prowincji?
Wczesną wiosną 2016 roku, kiedy już postanowiłam pojechać na Bute, przeglądałam w British Library w Londynie mikrofilmowe kopie tygodnika „Buteman and West Coast Chronicle”⁷ z lat wojny. Piątego lutego 1943 roku anonimowy autor stałego felietonu _By the Way_ (Przy okazji) zwraca się do czytelników zdenerwowany: _Nigdy nie będzie Szkocji! Stempel pocztowy na listach, które otrzymuję w tych dniach_, _to: „Rothesay, Bute, Great Britain”!_⁸. Szkocja należała do Wielkiej Brytanii, ale felietonista chciał dla niej własnego imienia. Jeszcze dotkliwsze dla Bute byłoby wcielanie wyspy do Anglii, tak jak to robiła Dziunia.
Pod jednym z ośmiu pomników oznaczonych orłem w koronie leżał więc Rak. Mogliśmy to jeszcze sprawdzić w ogólnie dostępnych spisach polskich grobów wojennych na różnych kontynentach. Ktoś, kto grzebał Raka albo tylko prowadził tę ewidencję, podał, że I. Raczkowski miał na imię Ignacy i urodził się w 1896 roku w Miegianach, w powiecie kiejdańskim.
_To na pewno on? Wszystko się zgadza, ale dobrze byłoby mieć datę śmierci z drugiego źródła –_ dopominał się Piotr. Sprawdził w internecie, że było paru kapitanów Ignacych Raczkowskich.
W pudle listów od Stefana Szejnerta znalazłam ostateczne potwierdzenie. Drugiego września 1943 roku Stefan pisał do mojej mamy w Białej Podlaskiej z oflagu Gross Born: _Z_ _Dziunią korespondencja trudna. Ignaś zmarł 11.V; jest zabezpieczona materialnie i „wśród przyjaciół”. Was całuje, szczęśliwa, że przetrwaliście najgorsze_.
Siedemdziesiąt parę lat po tej wiadomości schodzimy z Piotrem z promu na wyspę Bute.
1 Jej wspomnienie _Bute Flora and Fauna_ jest zachowane na stronie www.butesonsanddaughters.co.uk (data dostępu: 2 stycznia 2018).
2 David McDowall, _Bute_, Richmond 2010.
3 W cytatach zachowałam oryginalną pisownię i interpunkcję, a także wyróżnienia.
4 Bronisław Pieracki, minister spraw wewnętrznych, zginął w 1934 roku w zamachu dokonanym przez ukraińskiego nacjonalistę. Przez jakiś czas o zamach podejrzewano Obóz Narodowo-Radykalny, skrajne ugrupowanie nacjonalistyczne.
5 Izaak Babel, _Urywki dzienników i szkiców do „Armii Konnej”_, notatka z datą 3 sierpnia 1920 r., bitwa pod Brodami, w: tenże, _Utwory odnalezione_, zebrał, przetłumaczył, posłowiem opatrzył Jerzy Pomianowski, Warszawa 1971.
6 Tamże.
7 Dalej używam skróconej formy tytułu: „Buteman”.
8 Jeśli nie zaznaczono inaczej, angielskie teksty są tłumaczone przeze mnie.1940
Wszyscy żeśmy zawinili
Chcę o jedno tylko prosić – Generale
Abym w tej dziejowej chwili
Mógł karabin prędzej nosić
Wszyscy żeśmy zawinili
No i Pan Bóg nas surowo
Już ukarał – Generale
ppor. Paweł Kulesza, „List do Generała”, Cerizay, marzec 1940*
* Za: Antoni Grycko, rękopis wspomnień, Centralne Archiwum Wojskowe im. mjr. Bolesława Waligóry w Rembertowie, sygn. IX.5.21.91. Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przytoczone dalej i omówione przeze mnie informacje podane przez Gryckę pochodzą z tego rękopisu.1941
Witaj nam, droga Polsko
Witaj nam, droga Polsko, razem z tobą cierpimy,
Coraz lepiej cię znamy, coraz bardziej lubimy.
Płomiennie patriotyczna, tak jak nasz naród szkocki,
O duchu nieugiętym, nie poddajesz się, Polsko.
Niechaj twoi synowie, których wygnała wojna,
Czują się w pięknej Szkocji bezpiecznie i spokojnie.
Bóg przywróci wam prawo, pokonacie tyrana,
Mała waleczna Polsko, wyleczysz swoje rany.
Żegnaj nam, dzielna Polsko, rozdzieleni falami
Nie zapomnimy ciebie, będziemy myślą z wami.
John Yelloulees, _Farewell to Poland_, „Buteman”, 10 stycznia 19411942
Ci, co bezczynni
(…) jeśli nie będą okryte chmurami, zobaczycie sylwetki Goat Fell i Śpiącego Rycerza. (…) Śpiący Rycerz, leżący na plecach, wydaje się dziewiętnastowieczną fantazją. (…) Język gaelicki określa pierś rycerza jako Caisteal Abhail, co prawdopodobnie oznacza „zamek umarłych”.
David McDowall, _Bute_
Śpiący rycerze, to ci co bezczynni,
Ci co gnuśnieją za domem czy doma;
Ci, co jakimiś już dziełami słynni,
Już syci Sławy i już ich oskoma
Nie unosi – ci po wszystkie czasy winni,
Leniwe duchy
Stanisław Wyspiański, _Bolesław Śmiały_1944 i potem
Powrót
Czy jeszcze kiedyś zobaczę stare Rothesay, daleko za morzem
Czy wdrapię się jeszcze kiedyś na Barone Hill
Czy spotkam znowu moją drogą mamę i kochanego starego tatę?
Czy jeszcze kiedyś popatrzę na słońce, jak zachodzi za Goat Fell
Czy będę wędrował po wrzosowiskach?
Ciągle o tym myślę pod niebem pustyni
I kiedy myśli tak błądzą
Łzy zasłaniają mi oczy
Z listu D. M’Arthura (imienia i rangi nie podano) do matki w Rothesay, wydrukowanego w „Butemanie” 14 maja 1943