Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wyspa z mgły i kamienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa z mgły i kamienia - ebook

Wyspa z mgły i kamienia to przepiękna opowieść o tym, że w każdym momencie życia można uwierzyć w siebie i odmienić los, przeżywając w dodatku niezwykłą przygodę. Julia dzięki swej determinacji trafi na Kretę, gdzie rozpocznie zupełnie inne życie.

Przez całe lata bała się, że nie da rady wykonać zadań, które sama na siebie nałożyła. Starała się być dla swoich córek jednocześnie matką i ojcem. Każdego ranka myślała jedynie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżurze. I jeszcze, żeby dziewczynki były szczęśliwe. To wypełniało po brzegi dni i noce.

Kiedy dzieci dorosły, uświadomiła sobie, że w powtarzalnej, banalnej codzienności zgubiła coś bardzo ważnego – samą siebie. Że zapomniała o marzeniach. I postanawiła o nie walczyć. Przeniosła się na cichą kreteńską wieś, aby żyć, robiąc to wszystko, na co nigdy nie miała czasu. Nie podejrzewała, że cisza może oznaczać nadejście burzy i że zaczyna się dla niej życie pełne emocji i niebezpieczeństw. Prawdziwe życie, które ani przez chwilę nie wywoła u niej lęku.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7693-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

1.

Kwa­drat zna­jo­mych ulic, tych samych od lat, i kolory zmie­nia­jące się w zależ­no­ści od pory roku. Soczy­sta zie­leń, sza­ro­bure brązy, raz w roku brudna biel. Te same sklepy, latar­nie, dziu­rawy asfalt. Bułki, ziem­niaki, śmie­tana, mie­lony pieprz i pół kilo twa­rogu. Matka Boska Gotu­jąca, Matka Boska Pod­wo­żąca, Matka Boska Nie­speł­nio­nych Nadziei…

– Mamo, to jesz­cze nie koniec świata. Od dawna żyli­ście osobno… – rzu­ciła z roz­tar­gnie­niem młoda kobieta w błę­kit­nym szla­froku. – A w ogóle to nie był facet dla cie­bie. Jakiś taki… – Skrzy­wiła się. – I pomyśl, że odpad­nie ci cały ten bała­gan, pra­nie, goto­wa­nie i zasta­na­wia­nie się, czy jaśnie panu sma­kuje. Tak na to popatrz. Poza tym nawet ślubu nie mie­li­ście.

Matka Boska Porzu­cona…

Widać było, że młoda kobieta z całych sił sta­rała się oka­zać zain­te­re­so­wa­nie tema­tem, ale nie naj­le­piej jej to wycho­dziło. Jedną ręką przy­ci­skała do piersi małą, różową buźkę dziecka, a drugą usi­ło­wała powstrzy­mać czte­ro­let­nią dziew­czynkę, która za wszelką cenę pró­bo­wała wsa­dzić nie­mow­la­kowi palec do oka. – Stefka! – huk­nęła w końcu. Dziecko przy piersi wzdry­gnęło się ner­wowo, a po chwili zanio­sło gło­śnym pła­czem. – Widzisz, co zro­bi­łaś! – krzyk­nęła do dziew­czynki. – Do cho­lery! Gdzie ten pie­przony tatuś!

– Nie przy dzie­ciach – powie­działa odru­chowo Julia. I dodała: – Chodź, Stef­ciu, pój­dziemy zoba­czyć, czy woda w stawku zamar­zła.

– Dobrze, bab­ciu – zgo­dziła się dziew­czynka. – I kupimy łyżwy, i ja cię nauczę krę­cić – powie­działa ocho­czo. Zerwała się z miej­sca, zła­pała bab­cię za rękę i oby­dwie wyszły z pokoju. Z tyłu dole­ciał Julię głos córki:

– Mamo, nie gnie­waj się, sama widzisz…

Bab­cia z wnuczką wyszły do ogrodu. Lutowy dzień był bez­barwny i ponury. Wszyst­kie kolory zga­sły i zostały spro­wa­dzone do wspól­nego, sza­rego mia­now­nika. O ile sza­rość jako barwa sty­lo­wej sukienki albo mięk­kiego swe­tra była jak naj­bar­dziej pożą­dana, o tyle kra­jo­braz w tej tona­cji spra­wiał, że czło­wiek mimo­wol­nie zaczy­nał się roz­glą­dać za jakimś moc­nym sznu­rem i solidną gałę­zią.

Oło­wiane chmury zasnuły niebo i w naj­bliż­szym cza­sie nie zano­siło się na jaką­kol­wiek zmianę pogody. Śnieg w tym roku sto­pił się pod koniec stycz­nia, jakby natura doszła do wnio­sku, że speł­niła swój obo­wią­zek, zapew­nia­jąc ludziom białe święta. Były więc śnieżne gwiazdki sfru­wa­jące z nieba, były bał­wany lepione przez zachwy­cone dzieci, były sanki i prze­mar­z­nięte ręce, kiedy ręka­wiczki znowu gdzieś się zapo­działy.

Julia spę­dziła ze Stefką cały sty­czeń. Ewa z Micha­łem przy­wieźli ją tuż po Nowym Roku, pro­sząc o pomoc w opiece. Miała zostać kilka dni, a została pra­wie mie­siąc. Na szczę­ście od Julii było bar­dzo bli­sko do przed­szkola, więc codzienne spa­cery tam i z powro­tem nie sta­no­wiły pro­blemu, a wręcz stały się ulu­bio­nym punk­tem dnia babci i wnuczki.

Zresztą nawet gdyby sta­no­wiły, Julia i tak by się do tego nie przy­znała. Odkąd uro­dził się Mau­rycy, Ewa spra­wiała wra­że­nie zagu­bio­nej, wszystko ją draż­niło, żaliła się, że nie śpi po nocach, a Michał nie­zbyt chęt­nie anga­żuje się w opiekę nad nie­mow­la­kiem. Tak więc Julia, chcąc nie chcąc, zaan­ga­żo­wała się w opiekę nad wnuczką.

Aku­rat wtedy, przed samym Bożym Naro­dze­niem, Paweł poin­for­mo­wał ją łamią­cym się z bólu gło­sem, że ich dal­sze życie razem nie ma sensu. Taki pre­zent pod cho­inkę, z któ­rym nie wia­domo co zro­bić… Wziął dwie walizki i skó­rzaną torbę, którą poda­ro­wała mu na uro­dziny, i zamknął za sobą ostatni roz­dział jej życia.

Może i for­mal­nie nie był jej mężem, ale jakie to ma zna­cze­nie, skoro spę­dzili ze sobą kilka ład­nych lat? Dziew­czynki nie były do niego przy­wią­zane, bo kiedy Julia go poznała, były już wła­ści­wie doro­słe i miały swoje sprawy. Ani Ewa, ani tym bar­dziej Anka pra­wie nie zauwa­żały jego ist­nie­nia. Julia cza­sem myślała, że już wola­łaby, żeby go nie lubiły, nawet nie­na­wi­dziły, ale ta obo­jęt­ność była nie do znie­sie­nia. Kiedy cza­sem wpa­dały w odwie­dziny, trak­to­wały go jak inka­senta, który przy­szedł spi­sać licz­nik i tro­chę się zasie­dział.

– Bab­ciu, a łyżwy to męże czy żony? – dole­ciał Julię głos Stefki. Kiedy Julia przez dłuż­szą chwilę nie odpo­wia­dała, Stefka pocią­gnęła ją za rękaw. – No, bab­ciu, chłopcy czy dziew­czynki? – znie­cier­pli­wiła się.

– Nie wiem… chyba dziew­czynki – zary­zy­ko­wała Julia.

– Oby­dwa? – zdzi­wiła się mała. – Żona i żona?

Stefka była wła­śnie na eta­pie przy­pi­sy­wa­nia płci wszyst­kim przed­mio­tom dookoła. Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów każda rzecz płci żeń­skiej była żoną, a męskiej – mężem.

– Ja jestem żona, Sab­cia jest żona i cho­inka jest żona – wyli­czała. – A bał­wan jest mąż! – krzyk­nęła i śmie­jąc się, pobie­gła w stronę smęt­nych resz­tek śnież­nej rzeźby z prze­krzy­wio­nym wia­drem na gło­wie i mar­chewką uda­jącą nos.

– Bał­wan jest mąż… – powtó­rzyła Julia pod nosem i znowu zro­biło jej się smutno.

Paweł pró­bo­wał się tłu­ma­czyć, mówił, że już od dłuż­szego czasu sta­rał się ją przy­go­to­wać na taką ewen­tu­al­ność, że szkoda mar­no­wać życia na zwią­zek, który nie satys­fak­cjo­nuje żad­nej ze stron. Wie­działa, że w taki oględny spo­sób wła­śnie infor­muje, że jej nie kocha.

Ona sama czuła się usa­tys­fak­cjo­no­wana w stop­niu zado­wa­la­ją­cym. Miała dla kogo goto­wać, miała do kogo wie­czo­rem się przy­tu­lić i nawet jeśli nie było to pło­mienne uczu­cie, to prze­cież, do cho­lery, kochała go na swój spo­sób. Może nie tak, jak potra­fiła kochać, kiedy miała dwa­dzie­ścia lat, ale prze­cież ta miłość była bar­dziej war­to­ściowa, spo­kojna. Życie ją nauczyło, że klu­czem do szczę­śli­wego spo­koju było wyeli­mi­no­wa­nie wszel­kich głu­pich prze­ja­wów roman­ty­zmu, które przy­no­szą jedy­nie fru­stra­cje i roz­cza­ro­wa­nia. Nie była pod­lot­kiem, żeby co pięć minut zmie­niać zda­nie albo zale­wać się łzami, bo uko­chany zapo­mniał o rocz­nicy pierw­szej randki.

Paweł zazwy­czaj pamię­tał. Przy­no­sił kwiaty, a w walen­tynki zabrał Julię do naj­mod­niej­szego lokalu w mie­ście. Wie­czo­rem się pokłó­cili, bo Julia nie dość entu­zja­stycz­nie oka­zała radość, że przy­szło jej spę­dzać wie­czór w zady­mio­nej, hała­śli­wej kawiarni peł­nej pod­eks­cy­to­wa­nych nasto­la­tek. Na każ­dym sto­liku stały obo­wiąz­kowe kwiaty, a z sufitu zwi­sało czer­wone serce. Im więk­szy był bukiet, tym bar­dziej dumna była jego posia­daczka.

Mię­dzy Julią a Paw­łem stała kom­po­zy­cja z gatunku tych impo­nu­ją­cych: wyso­kie, czer­wone róże otu­lone zie­loną mgiełką i prze­wią­zane ogromną srebrną kokardą. W pierw­szej chwili sko­ja­rzyły jej się z wią­zanką pogrze­bową, ale zacho­wała tę uwagę dla sie­bie. Paweł pro­mie­niał; był z sie­bie tak dumny, że o mało nie pękł, i zupeł­nie mu nie prze­szka­dzało, że zza wyso­kich kwia­tów nie było widać Julii.

2.

Mau­rycy wresz­cie zasnął. Naje­dzony i wyką­pany przy­tu­lił poli­czek do poduszki i odpły­nął w senną kra­inę, lito­ści­wie oszczę­dza­jąc rodzi­cielce codzien­nej por­cji pła­czu. W mądrych książ­kach napi­sali, że kolki mijają, kiedy dziecko skoń­czy trzy mie­siące, i Ewa nie mogła się już tego docze­kać. Stefka ni­gdy nie miała żad­nych kolek i dopiero przy Mau­rycym oka­zało się, że bycie matką może być cza­sami ponad jej siły. Córka rów­nież zasnęła, zmę­czona dłu­gim spa­ce­rem z bab­cią. Nawet kola­cji nie zdą­żyła zjeść, bo kiedy głowa nie­bez­piecz­nie zaczęła jej się kiwać nad parówką, Ewa wzięła ją na ręce i roz­grze­sza­jąc się w duchu, że dziecko idzie spać brudne – zanio­sła na górę.

Michał znowu sie­dział w pracy do późna i nie mogła się go spo­dzie­wać wcze­śniej niż przed pół­nocą. Za to Anka przy­po­mniała sobie o sio­strze­nicy i wpa­dła wie­czo­rem. Ewa na końcu języka miała uwagę, że odwie­dza­nie czte­ro­latki o dwu­dzie­stej dru­giej jest pozba­wione sensu, ale się powstrzy­mała. Tym bar­dziej że Anka wyglą­dała na wzbu­rzoną.

– Sły­sza­łaś?! – krzyk­nęła od progu. – To się w gło­wie nie mie­ści.

– Co takiego? – spy­tała Ewa bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia. Anka była bar­dzo żywio­łową osobą i kiedy wkra­czała z takim komu­ni­ka­tem, mogło cho­dzić o wszystko, nawet o to, że wła­śnie zaczął padać deszcz. Albo że na skrzy­żo­wa­niu zepsuły się świa­tła.

– Mama chce sprze­dać kamie­nice po babci!

– Jak to? – Ewa aż przy­sta­nęła. – Wszyst­kie? Prze­cież…

– Wła­śnie! – oświad­czyła z try­um­fem Anka, zado­wo­lona, że wia­do­mość przy­nio­sła efekt, jakiego ocze­ki­wała. – Mie­li­śmy wspól­nie pod­jąć decy­zję, prze­cież to nasze…

– No nie­zu­peł­nie – zre­flek­to­wała się Ewa. – To ona dostała je w spadku i jest ich jedyną wła­ści­cielką.

– I co z tego? – wydęła wargi Anka. – To naj­gor­szy z moż­li­wych momen­tów. Na rynku jest zastój, a ceny takie, że szkoda gadać. Trzeba pocze­kać jesz­cze kilka lat, chyba wiem, co mówię.

W isto­cie wie­działa. W rynku nie­ru­cho­mo­ści orien­to­wała się jak nikt inny, nawet w cza­sach posu­chy jej firma dewe­lo­per­ska cie­szyła się dużym uzna­niem wśród klien­tów. Anka oprócz wie­dzy miała też nosa do inte­re­sów i ogromną umie­jęt­ność zjed­ny­wa­nia sobie ludzi. Czę­sto zda­rzało się, że jeśli ktoś raz sko­rzy­stał z usług jej firmy, wra­cał do niej jak po sznurku.

– Teraz powinno się inwe­sto­wać w nie­ru­cho­mo­ści za gra­nicą, a nie tu. O, na przy­kład taka Gre­cja; kry­zys aż hula, podatki dowa­lili takie, że ceny spa­dły na łeb na szyję. To naj­głup­szy z moż­li­wych pomy­słów – wró­ciła do tematu. – Gro­sze dosta­niemy. Trzeba koniecz­nie wybić jej to z głowy – oświad­czyła z całą mocą. – Prze­cież stra­cimy kupę pie­nię­dzy. Ty wiesz, ile mogą być warte trzy kamie­nice w naj­lep­szym punk­cie mia­sta?

Ewa zalała wrząt­kiem her­batę w czaj­niczku i wycią­gnęła z pie­kar­nika bla­chę z resztką cia­sta.

– O! – zain­te­re­so­wała się nagle Anka, porzu­ca­jąc temat kamie­nic i z lubo­ścią pocią­ga­jąc nosem. – Pie­kłaś?

– Mama pie­kła. Naprawdę myślisz, że przy dwójce dzieci mam czas i ochotę na pie­cze­nie? – zdzi­wiła się Ewa. – Nawet nie wiesz…

– Wiem, wiem – prze­rwała jej bez­tro­sko sio­stra. – Wszy­scy wie­dzą, bo wszyst­kim zdą­ży­łaś już o tym powie­dzieć. Jesteś zaro­biona, zmę­czona i masz muchy w nosie. – Wznio­sła oczy do nieba, nie zwra­ca­jąc uwagi na minę Ewy. – Sama chcia­łaś, więc prze­stań się nad sobą uża­lać. Nie ty jedna masz cięż­kie życie…

– A co? – odpa­ro­wała Ewa. – Pazno­kieć ci się zła­mał?

– Nie bądź zło­śliwa. – Na Ance nie zro­biło to naj­mniej­szego wra­że­nia. – Lepiej pomyślmy, jak odwieść mamę od tego nie­do­rzecz­nego pomy­słu.

Ewa wes­tchnęła z rezy­gna­cją. Chęt­nie zafun­do­wa­łaby sobie małą sprzeczkę z sio­strą, bo to zawsze w jakiś spo­sób dzia­łało na nią oczysz­cza­jąco. Na dzieci nie chciała się wydzie­rać, na Michała nie mogła, bo całymi dniami go nie było, pies już od dawna na jej widok umy­kał pod schody, więc per­spek­tywa wyla­nia wszyst­kich pre­ten­sji do świata na sio­strę była kusząca. Zre­zy­gno­wała z niej z żalem.

– Masz rację. Ja też tego nie rozu­miem… Czemu tak nagle? Była u mnie dzi­siaj i nic nie mówiła.

– A coś w ogóle mówiła?

– Oj, nie wiem, mia­łam urwa­nie głowy z dziećmi – powie­działa Ewa z pre­ten­sją. – Chciała poga­dać. Chyba nie może się otrzą­snąć…

– No to trzeba było ją czymś zająć. Niech wnuki bawi, w końcu wszyst­kie bab­cie to robią. Zoba­czysz, od razu poczuje się lepiej.

– Nie sądzę. Stefka była u niej trzy tygo­dnie i jakoś nie pomo­gło. Mama cią­gle jest jakby tro­chę nie­przy­tomna…

– No to nie wiem – wzru­szyła ramio­nami Anka. – Kobiety w jej wieku powinny mieć jakieś zaję­cia poza pracą zawo­dową. Może działkę jej kupimy? – wpa­dła nagle na pomysł. – Pomyśl tylko, tru­skawki pro­sto z krzaka, świeży szczy­pio­rek – roz­ma­rzyła się. – Wio­sną i latem mia­łaby zaję­cie w ogródku, a jesie­nią robi­łaby prze­twory. Wszyst­kie bab­cie tak robią. Dżemy śliw­kowe, soki mali­nowe… Tak, to rewe­la­cyjny pomysł. – Poki­wała głową sama do sie­bie.

Ewa była bar­dziej scep­tyczna.

– Naprawdę widzisz naszą matkę, jak kisi ogórki? Prze­cież ona zna pięć języ­ków.

– A co to ma do rze­czy? – zdzi­wiła się Anka. – Ogór­kom zaszko­dzi? Może sobie przy robo­cie czy­tać Szek­spira w ory­gi­nale… Prze­cież wszyst­kie bab­cie tak robią.

– Co ty z tymi bab­ciami? – zde­ner­wo­wała się Ewa. – Czy­tają Szek­spira pod­czas kisze­nia ogór­ków?

Anka się wykrzy­wiła.

– Nie, zaj­mują się wnu­kami i robią prze­twory. Uwa­żam, że to dobry pomysł. Popra­cuje sobie na działce i zaraz prze­sta­nie być taka… nadak­tywna. Może wtedy głu­poty prze­staną przy­cho­dzić jej do głowy. Zaczy­nam żało­wać, że ten jej Paweł zwi­nął manatki…

– Mówiła, dla­czego chce je sprze­dać aku­rat teraz? – zain­te­re­so­wała się Ewa, wra­ca­jąc do tematu kamie­nic.

– Wła­śnie nie. W ogóle była jakaś tajem­ni­cza. Zadzwo­niła do mnie i popro­siła, żebym rozej­rzała się za kup­cem. Ja nie potrze­buję teraz takich pie­nię­dzy – oświad­czyła Anka na pozór bez związku. – Myśla­łam, że jak kie­dyś je sprze­damy, to zafun­duję sobie podróż dookoła świata, ale aku­rat teraz nie mogę wyje­chać. I co mam zro­bić z tą kasą? Na pro­cent się nie opłaca przy tych zło­dziej­skich ban­kach… W skar­petę włożę? Nie­ru­cho­mo­ści to naj­lep­sza inwe­sty­cja! No nic – wes­tchnęła po namy­śle. – Trudno, jak się nie uda jej prze­ko­nać, to naj­wy­żej zain­we­stuję w firmę. Mogła­bym kupić tę zie­mię pod lasem… A ty co zamie­rzasz zro­bić ze swoją czę­ścią?

– Nie mam poję­cia. Może kupimy dzie­cia­kom jakieś miesz­ka­nia? Ani się obej­rzę, jak będą doro­słe.

– Mamuśka! – roze­śmiała się Anka. – Ale to nie­zły pomysł. Na wszelki wypa­dek tro­chę się poroz­glą­dam. Daj mi znać, jaka loka­li­za­cja naj­bar­dziej was inte­re­suje.

Obie sio­stry zato­piły się w roz­wa­ża­niach na temat rynku nie­ru­cho­mo­ści. Pra­wie nie usły­szały, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Ewa poszła ode­brać, a po chwili wró­ciła z zasko­czoną miną.

– Mama – oświad­czyła. – Powie­działa, że chcia­łaby się z nami spo­tkać jutro po dwu­dzie­stej. Była jakaś taka… ofi­cjalna.

3.

Julia sama przed sobą nie chciała przy­znać, jak bar­dzo boi się spo­tka­nia z cór­kami. Wczo­raj roz­ma­wiała przez chwilę z Anką i nie była spe­cjal­nie zasko­czona jej reak­cją. Sama nie czuła się jesz­cze gotowa na roz­mowę, więc szybko się poże­gnała, uprze­dza­jąc pyta­nia, które nie­wąt­pli­wie za chwilę by padły. Dzi­siaj miało być trud­niej. Wczo­raj nie powie­działa wszyst­kiego.

Całą noc nie mogła zmru­żyć oka. Roz­wa­żała wszyst­kie za i prze­ciw. Prze­wra­ca­jąc się z boku na bok tysiąc razy, zasta­na­wiała się, czy ma prawo tak postą­pić. To, co zamie­rzała zro­bić, było trudne. Tak naprawdę miała nastą­pić rewo­lu­cja, ale Julia nie widziała innego wyj­ścia. Od kilku tygo­dni świat pomału, ale nie­uchron­nie usu­wał jej się spod nóg. Czuła, że traci grunt, że jeśli cze­goś nie wymy­śli – utknie na zawsze w dziw­nym sta­nie, zawie­szona w próżni. Stra­ciła napęd, jaką­kol­wiek moty­wa­cję do życia. Począt­kowo myślała, że zawdzię­cza to Paw­łowi, ale po głęb­szym zasta­no­wie­niu doszła do wnio­sku, że to nie jego wina. Jego odej­ście pozwo­liło jej po pro­stu zoba­czyć rze­czy takimi, jakimi były.

Julia miała pięć­dzie­siąt trzy lata i nie wie­działa, co ma ze sobą zro­bić. Siła napę­dowa jej życia, jaką była opieka nad dziećmi, a potem zaj­mo­wa­nie się Paw­łem, prze­stała ist­nieć. Czuła się teraz jak sta­tek na środku oce­anu, który ma jesz­cze do prze­pły­nię­cia kawał drogi, ale wszy­scy pasa­że­ro­wie w jakiś nie­po­jęty spo­sób nagle znik­nęli z jego pokładu.

Musiała coś przed­się­wziąć. Jeśli nie spró­buje wresz­cie pomy­śleć o sobie, to rów­nie dobrze może już kupić sobie trumnę, a na to jesz­cze chyba tro­chę za wcze­śnie…

Spoj­rzała w lustro. Z dru­giej strony patrzyły na nią nie­bie­skie oczy w ciem­nej opra­wie rzęs. W kąci­kach ryso­wały się kurze łapki zmarsz­czek. Owal twa­rzy zaczy­nał tro­chę szwan­ko­wać, ale natura obda­rzyła Julię gęstymi, jasnymi wło­sami, które odpo­wied­nio ostrzy­żone sku­tecz­nie go ukry­wały. Kiedy scze­sy­wała jasne pasma na twarz, pra­wie nie było widać ciem­nych bruzd bie­gną­cych od nosa w kie­runku ust. Nawet nie wie­działa, czy już jest posia­daczką siwych wło­sów, ponie­waż od wielu lat regu­lar­nie je far­bo­wała, nie cze­ka­jąc na chwilę, gdy któ­re­goś dnia z prze­ra­że­niem odkryje pierw­szą srebrną nitkę. Figurę, dzięki Bogu, też miała nie naj­gor­szą. Mogłoby oczy­wi­ście być w jed­nym miej­scu nieco mniej, a w dru­gim tro­chę wię­cej, ale takimi dro­bia­zgami już dawno prze­stała się przej­mo­wać.

Uśmiech­nęła się z sym­pa­tią do kobiety w lustrze i dostrze­gła zna­jomy, choć dawno zapo­mniany błysk w jej oku. Uznała, że to dobra wróżba i z deter­mi­na­cją się­gnęła do szu­flady. Po chwili trzy­mała w ręku szminkę w cie­płym, czer­wo­nym odcie­niu, któ­rej od dawna nie ośmie­liła się użyć.

Anka i Ewa sie­działy przy stole. Michał krzą­tał się przy barku. Skoro teściowa posta­no­wiła zebrać całą rodzinę w jed­nym miej­scu i zro­biła to w spo­sób dość kate­go­ryczny, musiało wyda­rzyć się coś waż­nego. Rano Ewa powie­działa mu o zamia­rze sprze­daży kamie­nic, ale Michał pod­świa­do­mie wyczu­wał, że cho­dzi o coś wię­cej. Julia była nie­na­tu­ral­nie uro­czy­sta, choć miał wra­że­nie, że jest rów­nież nieco zde­ner­wo­wana. Sie­działa wypro­sto­wana naprze­ciwko córek i od kilku minut pastwiła się nad torebką her­baty, wyci­ska­jąc ją do ostat­niego listka.

Wyglą­dała jakoś ina­czej niż zwy­kle. Miała na sobie jasne, wąskie spodnie z zaszew­kami i miękki swe­ter w kolo­rze lazuru, odważ­nie wycięty na ple­cach. Było jej w nim wyjąt­kowo do twa­rzy. Ze zdzi­wie­niem dostrzegł, że poma­lo­wała usta. Patrząc na nią, pomy­ślał, że jego teściowa jest wyjąt­kowo atrak­cyjną kobietą i wcale nie wygląda na swoje lata. Drobna i szczu­pła, miała w sobie mnó­stwo dziew­czę­cego uroku. Była jedną z tych kobiet, które nawet par­ciany worek potra­fią nosić z gra­cją godną kró­lo­wej. Szkoda, że żadna z córek nie odzie­dzi­czyła po niej urody ani klasy…

Zapro­po­no­wał im drinka. Ewa i Anka odmó­wiły, nato­miast Julia z ulgą odło­żyła wymię­to­szoną torebkę, odsu­nęła kubek i pod­nio­sła rękę.

– Popro­szę whi­sky. Bez lodu i bez wody, jeśli można.

– Mamo! – zapro­te­sto­wała Ewa. – Twoje wrzody.

– Nic mi nie będzie – zbyła ją Julia. – I zapa­li­ła­bym…

– Jak to?! – Tym razem to Anka nie mogła się opa­no­wać. – Prze­cież rzu­ci­łaś.

– Nie rzu­ci­łam, tylko prze­sta­łam palić. Naj­pierw ze względu na was, potem na Pawła. Wy jeste­ście doro­słe, a Paweł… W każ­dym razie wszystko się zmie­niło.

Michał podał teścio­wej papie­rosa, uda­jąc, że nie widzi peł­nego potę­pie­nia wzroku żony. Julia przy­mknęła oczy i z lubo­ścią zacią­gnęła się aro­ma­tycz­nym dymem.

– Nie macie poję­cia, jak mi tego bra­ko­wało…

Anka znowu nie wytrzy­mała.

– Mamo, prze­ra­żasz mnie – wybą­kała. – Papie­rosy to naj­częst­sza przy­czyna…

– Och, daj spo­kój! – znie­cier­pli­wiła się Julia. – Nie zapo­mi­naj, że roz­ma­wiasz z leka­rzem.

– Tym bar­dziej powin­naś być mądrzej­sza. Poza tym nie masz już dwu­dzie­stu lat…

– Stu też nie mam. I w związku z tym chcia­łam wam o czymś powie­dzieć.

– Naresz­cie – mruk­nęła Ewa z ulgą.

Julia zga­siła papie­rosa. Upiła łyk whi­sky i lekko się skrzy­wiła. Nabrała powie­trza i na chwilę przy­mknęła oczy. Kiedy je ponow­nie otwo­rzyła, malo­wała się w nich deter­mi­na­cja.

– Posta­no­wi­łam sprze­dać kamie­nice po babci – zaczęła.

– To naj­głup­szy pomysł, jaki mógł ci przyjść do głowy – prze­rwała Anka, jakby tylko na to cze­kała. Ewa się nie ode­zwała. Michał spoj­rze­niem zgro­mił szwa­gierkę, ta jed­nak zupeł­nie się tym nie prze­jęła.

– Tak, głupi! – kon­ty­nu­owała, coraz bar­dziej zła. – Wszy­scy o tym wiemy. Nie gnie­waj się, ale kto ma ci to powie­dzieć? Sprze­da­wać kamie­nice, kiedy na rynku jest kicha, to sza­leń­stwo! Jeśli w ogóle uda się zna­leźć kupca, to dosta­niemy przy­naj­mniej trzy­dzie­ści pro­cent mniej, niż są warte…

– Tyle mi wystar­czy.

– To nie ma za grosz sensu, trzeba pocze­kać… Jak to: tyle ci wystar­czy? – Anka nagle zamil­kła. Zmarsz­czyła brwi i w sku­pie­niu wpa­try­wała się w matkę. Ewa na­dal sie­działa nie­ru­chomo, z miną bez wyrazu, a w kąci­kach ust Michała błą­kał się uśmie­szek, jakby męż­czy­zna prze­czu­wał, co za chwilę się sta­nie.

– Zamie­rzam je sprze­dać – powtó­rzyła Julia spo­koj­nie – a pie­nią­dze wpłacę na swoje konto. Oczy­wi­ście – dodała szybko – jeśli tylko będzie­cie w potrze­bie, zawsze może­cie się do mnie zwró­cić. Ale nie zamie­rzam, Aniu, finan­so­wać two­jej podróży dookoła świata ani nie kupię miesz­kań waszym dzie­ciom – zwró­ciła się do dru­giej córki. – Wczo­raj byłam u nota­riu­sza i prze­pi­sa­łam na Stefkę moje miesz­ka­nie. Bar­dzo mi przy­kro, jeśli was roz­cza­ro­wa­łam, ale posta­no­wi­łam pomy­śleć o sobie.

– Ale mamo… – zdo­łała wydu­sić z sie­bie Anka.

Julia uśmiech­nęła się cie­pło.

– Kocha­nie, nie wytrzesz­czaj tak oczu, bo wyglą­dasz jak lemur. Te pie­nią­dze nie są wam nie­zbędne, macie dość swo­ich. Ty zara­biasz tyle, że pew­nie nawet sama nie wiesz, ile co mie­siąc wyda­jesz. Obie macie piękne domy, samo­chody, jeź­dzi­cie na waka­cje kilka razy w roku, ubie­ra­cie się w naj­lep­szych skle­pach za gra­nicą…

– Mamo – ode­zwała się wresz­cie Ewa z pre­ten­sją – jeśli bra­ko­wało ci pie­nię­dzy, to trzeba było powie­dzieć…

Julia potrzą­snęła głową.

– Nie o to cho­dzi. Chcia­ła­bym wresz­cie zre­ali­zo­wać swoje marze­nia…

– Jakie marze­nia?!

– Mamo – zaczęła Ewa łagod­nie, jakby miała przed sobą osobę nie­spełna rozumu. – Wszy­scy wiemy, że prze­cho­dzisz trudny okres. Nie powin­naś teraz być sama, może prze­nie­siesz się na tro­chę do Anki. Albo do nas… Zoba­czysz, dobrze ci to zrobi. Pomo­żesz mi przy dzie­ciach i prze­sta­niesz wresz­cie o nim myśleć. A o kamie­ni­cach poroz­ma­wiamy, jak będziesz w lep­szej for­mie. Co ty na to? – Się­gnęła przez stół i wzięła matkę za rękę, uda­jąc, że nie widzi sygna­łów, które posy­łała Anka. Julia rów­nież je dostrze­gła. Deli­kat­nie wyswo­bo­dziła dłoń i uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco.

– Przy­kro mi, już posta­no­wi­łam.

Wszy­scy mil­czeli. Powie­trze zro­biło się tak gęste, że można by w nim było zawie­sić sie­kierę.

– Ale co to za marze­nia, na reali­za­cję któ­rych potrzeba tyle forsy?! – Ewa zaczęła tra­cić cier­pli­wość. – Nie uwa­żasz, że my też mamy coś do powie­dze­nia? Tak po pro­stu posta­no­wi­łaś pozba­wić nas majątku po babci i nawet nie chcesz wyja­śnić dla­czego? To nie fair! Myśla­łam, że to bez zna­cze­nia, że nie ma o nas mowy w testa­men­cie, bo… bo…

– Prze­cież dosta­wa­ły­ście pie­nią­dze z wynajmu – zauwa­żyła Julia spo­koj­nie.

– No tak, ale… – Ewie nagle zabra­kło argu­men­tów. Rzu­ciła pro­szące spoj­rze­nie w kie­runku męża. Ten jed­nak z nie­od­gad­nioną miną wpa­try­wał się w sufit.

Od zawsze było wia­domo, że po sprze­daży kamie­nic pie­nią­dze zostaną podzie­lone mię­dzy córki. Przez kilka ostat­nich lat na spe­cjal­nie w tym celu zało­żone konta ich oby­dwu co mie­siąc wpły­wały pokaźne kwoty z czyn­szów pła­co­nych przez loka­to­rów. Ewa uświa­do­miła sobie rap­tem, że ani ona, ani tym bar­dziej Anka ni­gdy nie widziały na oczy żad­nego miesz­kańca. To mama wszyst­kim się zaj­mo­wała, dba­jąc tylko o to, żeby regu­lar­nie dosta­wały pie­nią­dze. Ewa nawet dokład­nie nie wie­działa, gdzie znaj­dują się owe mityczne kamie­nice, poza tym, że stoją w Łodzi. Babci nie zdą­żyła poznać, umarła, kiedy żad­nej z nich nie było jesz­cze na świe­cie. Dzia­dek po jej śmierci sprze­dał miesz­ka­nie i prze­niósł się do Pozna­nia, a po kilku latach do niej dołą­czył. W Łodzi nie została już żadna rodzina, a tym samym nie było powodu, żeby tam jeź­dzić. Dojeż­dżała więc tylko mama, zała­twia­jąc tysiące spraw zwią­za­nych naj­pierw z odzy­ska­niem majątku po babci, a potem jego zarzą­dza­niem.

– Jestem już zmę­czona tym wszyst­kim – powie­działa Julia, jakby posia­dła umie­jęt­ność czy­ta­nia w myślach star­szej córki. – Chcę wyje­chać…

– Dokąd?!

– Jesz­cze nie wiem… Może do Afryki…

Atmos­fera sta­wała się coraz gęst­sza. Wyglą­dało na to, że żaden z uczest­ni­ków roz­mowy nie wie, jak się zacho­wać ani co powie­dzieć. Na dłuż­szą chwilę zapa­dła nie­przy­jemna cisza prze­ry­wana jedy­nie pochra­py­wa­niem Saby, która zasnęła pod scho­dami. Pies szybko zorien­to­wał się, że mimo napływu gości nie ma dziś szans na zabawę i pomru­ku­jąc z nie­za­do­wo­le­nia, opu­ścił towa­rzy­stwo.

Anka rów­nież mil­czała. Nagle poczuła, że musi prze­rwać tę farsę.

– Mamo, nie gnie­waj się – zaczęła cicho, tonem, który nie wró­żył nic dobrego – ale czyś ty kom­plet­nie osza­lała?! Naczy­ta­łaś się dur­nych ksią­żek dla bab? Precz stare życie, oto nowa ja? Chcesz powie­dzieć, że sprze­da­jesz kamie­nice, zabie­rasz pie­nią­dze i tak po pro­stu wyjeż­dżasz, cho­ciaż nawet nie wiesz dokąd? Do Afryki! – par­sk­nęła po chwili. – A może na Księ­życ?! Nie roz­śmie­szaj mnie!

– Anka!

Michał sta­nął za teściową, poło­żył jej dłoń na ramie­niu i posłał szwa­gierce wymowne spoj­rze­nie. Od początku posta­no­wił nie wtrą­cać się do roz­mowy. To była sprawa rodzinna, a choć i on był jej czę­ścią, nie zamie­rzał zabie­rać głosu w kwe­stii pie­nię­dzy, któ­rych, w prze­ci­wień­stwie do swo­jej żony i szwa­gierki, nie uwa­żał za wła­sne.

– Oby­dwie jeste­ście skoń­czo­nymi ego­ist­kami – wyce­dził. – I to by było na tyle. Mamo, jeśli będziesz chciała, żebym cię odwiózł, daj znać. Idę na górę. Mau­rycy się obu­dził.ROZDZIAŁ II

1.

Czwarta, ostat­nia tran­sza za sprze­dane kamie­nice wpły­nęła na konto Julii w poło­wie lipca. I tak miała nie­by­wałe szczę­ście, że zna­lazł się kupiec, który nabył wszyst­kie trzy od razu. Anka z krzywą miną stwier­dziła, że to raczej pewna nie­do­god­ność, gdyż przez to cena była skan­da­licz­nie niska, ale Julia się tym nie prze­jęła. Była wdzięczna, że pozbyła się kło­potu za jed­nym zama­chem i ku wiel­kiemu nie­za­do­wo­le­niu młod­szej córki pra­wie w ogóle się nie tar­go­wała. I tak z dnia na dzień stała się posia­daczką pokaź­nej sumy. Tylu pie­nię­dzy nie tylko ni­gdy nie miała, ale nawet nie widziała.

Napięta sytu­acja pomię­dzy nią a cór­kami po jakimś cza­sie popra­wiła się, choć Julia zda­wała sobie sprawę, że obie mają do niej żal. W pew­nym sen­sie nawet je rozu­miała. Z ich punktu widze­nia jej zacho­wa­nie było co naj­mniej zaska­ku­jące. Nie były przy­zwy­cza­jone, że matka ma jakieś potrzeby, które, co gor­sza, są waż­niej­sze niż one.

Julia roz­stała się z ich ojcem, kiedy obie były jesz­cze małe, i od tam­tej chwili ze wszyst­kich sił sta­rała się zre­kom­pen­so­wać im jego brak. Pra­co­wała na dwa etaty, a pie­nię­dzy i tak zwy­kle bra­ko­wało. Sama nie wie­działa, co ją pod­ku­siło, żeby wybrać tak mało docho­dową spe­cja­li­za­cję. Ane­ste­zjo­log był nie­wąt­pli­wie nie­zbędny pod­czas ope­ra­cji, jed­nak jego moż­li­wo­ści zarob­kowe zaczy­nały i koń­czyły się na szpi­talu. Kiedy zmie­nił się ustrój, więk­szość kole­gów pootwie­rała wła­sne gabi­nety, a ane­ste­zjo­lo­dzy zostali tam, gdzie byli, albo wyje­chali pra­co­wać za gra­nicę. Julia nie wyje­chała i po tylu latach pracy nie miała nawet szans na godziwą eme­ry­turę. Wła­ści­wie powinna pra­co­wać dalej, ale miała już dość. Dwa­dzie­ścia lat pod ogrom­nym naci­skiem i w olbrzy­mim napię­ciu, szyb­kie decy­zje, od któ­rych zale­żało życie cho­rego, zbyt czę­ste oglą­da­nie ludz­kiej śmierci… Wszystko to wymu­siło na niej umie­jęt­ność radze­nia sobie ze stre­sem i nie­po­wo­dze­niami, ale nie uchro­niło od gory­czy i wypa­le­nia. Coraz mniej­szą miała satys­fak­cję z wyko­ny­wa­nego zawodu, nato­miast każdy dzień w szpi­talu kosz­to­wał ją coraz wię­cej wysiłku i pochła­niał zbyt dużo emo­cji. Zda­rzały się dni, że czuła się jak począt­ku­jący lekarz, który stra­cił pierw­szego pacjenta. Każdą śmierć prze­ży­wała jak oso­bi­stą porażkę i pomimo upływu lat nie potra­fiła się dystan­so­wać.

Nie miała czasu, by uło­żyć sobie życie, nie miała kiedy czy­tać ksią­żek, nie podró­żo­wała, nie speł­niała marzeń. Ba, nawet ich nie nazy­wała. Każ­dego ranka myślała jedy­nie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżu­rze. I jesz­cze żeby dziew­czynki były szczę­śliwe, żeby skoń­czyły dobre stu­dia i życie im się poukła­dało. Na szczę­ście wszyst­kie pra­gnie­nia doty­czące córek się speł­niły. Nie bra­ko­wało im niczego i Julia z dumą myślała, że dobrze się spi­sała, nawet jeśli gdzieś po dro­dze zgu­biła sie­bie.

Może Paweł miał rację, kiedy powie­dział, że jest nasta­wiona zada­niowo do życia i dla­tego nie mogło im się udać. Miło­ści nie wystar­czy oswoić, zamknąć w klatce i odha­czyć w note­sie jak kolejne zada­nie do wyko­na­nia. Zarzu­cał jej nie­ustan­nie, że jest za mało spon­ta­niczna, że nie miewa zwa­rio­wa­nych pomy­słów i jest prze­wi­dy­walna do bólu. Zro­bił zarzuty ze wszyst­kiego, co Julia latami w sobie wypra­co­wy­wała, w prze­ko­na­niu, że są to cechy odpo­wie­dzial­nej kobiety i matki.

Miała dwa wyj­ścia: albo popa­trzeć na swoje życie jak na porażkę, albo spró­bo­wać odna­leźć w sobie tamtą dziew­czynę, którą wypę­dziła, kiedy została sama z dwójką małych dzieci i dłu­gami do spła­ce­nia.

_Wielki podróż­ni­czy atlas świata_ ważył dobre sześć kilo­gra­mów. Wła­ści­wie wystar­czyłby sam inter­net, ale kom­pu­ter nie nada­wał się do takiej cele­bra­cji, jaką zapla­no­wała sobie na dzi­siej­szy wie­czór. Chciała zakoń­czyć ten dzień ina­czej. Zupeł­nie wyjąt­kowo. Z pracy w szpi­talu zre­zy­gno­wała wła­ści­wie już pół roku temu, jeśli nie liczyć spo­ra­dycz­nych dyżu­rów, które jesz­cze cza­sem zda­rzało jej się brać. Jed­nak dopiero od dzi­siaj for­mal­nie była bez pracy.

Uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie min swo­ich nie­daw­nych współ­pra­cow­ni­ków, kiedy usły­szeli, że odcho­dzi na dobre i nie zamie­rza szu­kać zatrud­nie­nia gdzie indziej. Nikt nie powie­dział tego gło­śno, ale dobrze wie­działa, co myślą. Jesz­cze rok wcze­śniej też puka­łaby się w głowę, gdyby usły­szała, że ktoś rezy­gnuje z etatu na chwilę przed eme­ry­turą. Nie zamie­rzała się tłu­ma­czyć, więc tylko uści­snęła wszyst­kim ręce, udała, że nie widzi zatro­ska­nych spoj­rzeń i poże­gnaw­szy się, wyszła na ską­paną w słońcu ulicę. Była wolna.

Kiedy weszła do księ­garni, od razu jej uwagę przy­kuł sto­jący pra­wie przy samych drzwiach atlas. Nie mogła ode­rwać od niego wzroku. Poły­skliwa okładka aż biła po oczach głę­bo­kim lazu­rem, jakiego ni­gdy nie miewa niebo nad Pozna­niem. Julia się­gnęła po książkę i natych­miast z jękiem ugięła się pod jej cię­ża­rem. Otwo­rzyła na chy­bił tra­fił i zna­la­zła się na Bor­neo. Barwny dzio­bo­ro­żec się­gał po nie­wielki czer­wony owoc wiszący na gałęzi, a na drze­wie obok oran­gu­ta­nia matka ze znu­dzoną miną koły­sała w ramio­nach swoje nie­mowlę. Julia prze­wró­ciła kartkę. Przed oka­za­łym Wiel­kim Mecze­tem w Toubie zbie­rali się Muri­do­wie. Ubrani w barwne szaty spo­koj­nie ocze­ki­wali na nabo­żeń­stwo.

Od róż­no­ko­lo­ro­wych kra­jo­bra­zów aż zakrę­ciło jej się w gło­wie. Czy świat tylko na foto­gra­fiach jest zawsze tak nie­na­tu­ral­nie nasy­cony bar­wami, czy to ona ni­gdy nie potra­fiła patrzeć? Kolo­rem, który domi­no­wał w jej życiu, była biel. Nie zno­siła jej z całego serca. Biała sce­ne­ria szpi­tala, białe far­tu­chy leka­rzy i pie­lę­gnia­rek, biała pościel, białe pie­lu­chy, wiecz­nie brudne białe skar­pety dzieci, białe kaszki goto­wane po nocy i białe kartki, które musiała zapeł­nić liter­kami, kiedy dora­biała, pisu­jąc arty­kuły do facho­wych cza­so­pism. Nudna, ponura, przy­tła­cza­jąca biel… Smutny kolor obo­wiąz­ków. Uśmiech­nęła się z gory­czą na wspo­mnie­nie bia­łych róż, które Paweł przy­niósł na pierw­szą randkę. Zamknęła atlas i pode­szła do kasy. W dro­dze do domu wstą­piła do sklepu i kupiła naj­droż­sze wino, jakie mieli. Czer­wone.

2.

Nie pamię­tała, kiedy ostatni raz miała kaca. Gdy obu­dziła się rano z potwor­nym bólem głowy, była prze­ko­nana, że zła­pała grypę. Dopiero rzut oka na pustą butelkę sto­jącą na kuchen­nym stole uświa­do­mił jej, że to nie potworna cho­roba, tylko potworny kac. Uśmiech­nęła się i momen­tal­nie chwy­ciła za skro­nie. Każdy, nawet naj­mniej­szy gry­mas twa­rzy powo­do­wał, że wielki młot pneu­ma­tyczny, który poja­wił się w jej gło­wie, roz­po­czy­nał pracę. Sta­ra­jąc się pra­wie nie oddy­chać, się­gnęła do apteczki po aspi­rynę. Wypiła dusz­kiem szklankę wody i wła­śnie zamie­rzała wró­cić do łóżka, kiedy zadzwo­nił tele­fon.

– Prze­pra­szam, kochana, że się nie odzy­wa­łam, ale dopiero teraz wró­ci­li­śmy. Mówię ci, cud­nie było! Pół roku w raju! Oczy­wi­ście wola­ła­bym, żeby ten raj był nieco bar­dziej zalud­niony, ale wiesz, jaki jest Ste­fan. Odlu­dzie i odlu­dzie. No, ale znasz mnie, nawet na odlu­dziu znajdę sobie coś do roboty. Tym bar­dziej że sklepy mają wszę­dzie. I pomy­śleć, że mój mał­żo­nek wyobra­żał sobie naiw­nie, że nie będę miała gdzie wyda­wać pie­nię­dzy!

Słowa wyla­ty­wały ze słu­chawki z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego i Julia poczuła, że jej głowa za chwilę eks­plo­duje. Tłu­miąc poczu­cie winy, bez słowa się roz­łą­czyła. Wyłą­czyła tele­fon i obie­cu­jąc sobie w duchu, że zadzwoni do przy­ja­ciółki, jak tylko pozbę­dzie się młota – nacią­gnęła koł­drę na głowę. W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści pomy­ślała, że nie ma co, ład­nie zaczyna się to jej nowe życie.

Z głę­bo­kiego snu wyrwał ją dzwo­nek do drzwi, a następ­nie potworne łomo­ta­nie, które roz­no­siło się gło­śnym echem po całej klatce scho­do­wej. Jesz­cze nie cał­kiem obu­dzona zwle­kła się z łóżka i poszła otwo­rzyć. Za drzwiami stała Lidka.

– Chry­ste Panie! Co ci jest?! – Bez cere­gieli rzu­ciła się na pół­przy­tomną Julię. – Co wzię­łaś?!

– Aspi­rynę…

Julia pró­bo­wała się opie­rać, kiedy ener­giczna przy­ja­ciółka cią­gnęła ją w kie­runku fotela. Przy oka­zji z zado­wo­le­niem zauwa­żyła, że młot znik­nął.

– Ile?! – W oczach Lidki odma­lo­wało się zdu­mie­nie.

– Jedną, a ile mia­łam wziąć?

– O Boże – Lidka prze­stała się pastwić nad Julią i sama klap­nęła na fotel. – Myśla­łam, że… no, że chcia­łaś się otruć.

– Osza­la­łaś?!

– Byłam w szpi­talu i powie­dzieli, że zre­zy­gno­wa­łaś z pracy. Dzwo­ni­łam, ale się nie ode­zwa­łaś, a sły­sza­łam, jak dyszysz… No to zadzwo­ni­łam do Anki… Podobno rozum stra­ci­łaś, bo facet cię rzu­cił.

– I pomy­śleć, że jesz­cze nie­dawno wyda­wało mi się, że przy­naj­mniej dzieci mi się w życiu udały – mruk­nęła Julia z gory­czą, cia­śniej otu­la­jąc się szla­fro­kiem.

– Wygłu­pi­łam się – przy­znała Lidka ze skru­chą po dłuż­szej chwili. – Paweł naprawdę odszedł – dodała, roz­glą­da­jąc się po pokoju.

Julia rów­nież się rozej­rzała. Na dużej sofie zawa­lo­nej stertą gazet leżał skłę­biony koc, któ­rego zwi­sa­jący koniec tonął w misce z brzo­skwi­niami. Pestki owo­ców malow­ni­czo roz­ło­żyły się na ławie pomię­dzy kie­lisz­kiem do wina a wiel­kim atla­sem zaj­mu­ją­cym połowę powierzchni. Na skrawku wol­nego blatu stała popiel­niczka, w któ­rej nie mie­ściły się już nie­do­pałki. Kilka walało się luzem…

W pokoju pano­wał pół­mrok. Żalu­zje w oknach na­dal były opusz­czone, choć dawno minęło połu­dnie. Nad wszyst­kim uno­siły się led­wie widzialne, jasne smugi tyto­nio­wego dymu. W pasmach świa­tła sączą­cego się spo­mię­dzy drew­nia­nych liste­wek tań­czyły dro­binki kurzu.

Paweł prę­dzej by umarł, niż dopu­ścił do takiego stanu. Nawet jeśli kie­dyś wyda­wało się Julii, że jest Panią Porząd­nicką, to przy pedan­tycz­nym do gra­nic absurdu Pawle była zwy­kłą fleją.

– Tak, Paweł odszedł – przy­tak­nęła. Ze zdu­mie­niem usły­szała ulgę w swoim wła­snym gło­sie.

– Prze­pra­szam, że mnie nie było – zaczęła Lidka, natych­miast wcho­dząc w rolę pocie­szy­cielki. – Mie­li­śmy wró­cić w marcu, ale jakoś tak wyszło.

Lidka z mężem coraz wię­cej czasu spę­dzali u córki na Hawa­jach i coraz mniej mieli powo­dów i chęci, by wra­cać do Pol­ski.

– I tak nic byś nie pomo­gła. – Julia wzru­szyła ramio­nami. – Widocz­nie tak miało być. Poza tym oka­zało się, że nie­długo zosta­nie ojcem…

– W tym wieku?!

– Prze­cież był młod­szy ode mnie o trzy lata. Co to za wiek dla faceta? Kobieta to co innego, nie­stety.

Lidka spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z urazą.

– Już ty naj­mniej powin­naś narze­kać – stwier­dziła z nie­sma­kiem. – Kudły masz jak gwiazda fil­mowa, a figurę jak nasto­latka.

– Lat mi od tego nie ubywa. Poza tym prze­sa­dzasz.

– Nie prze­sa­dzam, myślisz, że nie wiem, że ten mój bez­na­dziejny mąż pod­ko­chuje się w tobie od nie­pa­mięt­nych cza­sów?

– Prze­stań wyga­dy­wać głu­poty, lepiej mów, co u cie­bie.

Lidce nie trzeba było dwa razy powta­rzać. O córce i jej raj­skim życiu na Hawa­jach mogła roz­pra­wiać godzi­nami. Bar­dzo moż­liwe, że głów­nie w tym celu odwie­dziła dawno nie­wi­dzianą przy­ja­ciółkę. W cza­sie, kiedy opo­wia­dała, Julia kil­koma spraw­nymi ruchami ogar­nęła nieco bała­gan, odsło­niła żalu­zje i na oścież otwo­rzyła okna. Rześ­kie, wil­gotne powie­trze, jesz­cze pach­nące desz­czem wypeł­niło pokój. Zapa­rzyła kawę i przy­nio­sła do sto­lika. Lidka, nie prze­sta­jąc mówić, prze­glą­dała _Wielki podróż­ni­czy atlas świata_.

– Wybie­rasz się w podróż dookoła świata? – zażar­to­wała, porzu­ca­jąc na moment fascy­nu­jący temat koloru nowego, zabój­czo dro­giego auta, które ame­ry­kań­ski zięć kupił jej córce z oka­zji dru­giej rocz­nicy ślubu.

– Sprze­da­łam kamie­nice po babci i… tak, chyba zamie­rzam wyje­chać – oświad­czyła Julia osłu­pia­łej przy­ja­ciółce. – Ni­gdy nie mia­łam ani pie­nię­dzy, ani czasu, żeby zoba­czyć kawa­łek świata – powie­działa zamy­ślona. – A może odwagi nie mia­łam… Znam hisz­pań­ski, a ni­gdy nawet nie byłam w Hisz­pa­nii. Nauczy­łam się angiel­skiego, bo był mi potrzebny, żeby czy­tać fachowe opra­co­wa­nia, ale dopiero nie­dawno wpa­dłam na to, że w angiel­skim ist­nieją jesz­cze inne słowa oprócz nar­kozy, znie­czu­le­nia czy medy­cyny oko­ło­po­ro­do­wej. Poza tym zawsze inte­re­so­wała mnie histo­ria sta­ro­żytna i marzy­łam, żeby zoba­czyć Knos­sos, Gor­tynę…

– Coś się stało? – prze­stra­szyła się Lidka, ponie­waż Julia nagle zamil­kła. Wbiła w Lidkę nie­wi­dzące spoj­rze­nie, zmru­żyła oczy i wyglą­dała, jakby inten­syw­nie nad czymś roz­my­ślała. Nagle zerwała się z sofy, wychla­pu­jąc resztki kawy i pod­bie­gła do kom­pu­tera, mam­ro­cząc coś pod nosem.

– Gdzieś tu musi być… Zaraz… Mam! – krzyk­nęła, ude­rza­jąc w kla­wi­sze. – Chodź, zobacz!

Lidka zaj­rzała jej przez ramię i zaczęła czy­tać:

– „Kreta, wyspa śród mor­skiej rzu­cona otchłani, / Żyzna, pełna uro­ków – a sie­dzą tam na niej / Roje luda, a liczy dzie­więć­dzie­siąt gro­dów. / Moc tam róż­nego szczepu i mowy naro­dów (…). / Na wyspie jest gród Knos­sos, wielki i sto­łeczny / Gdzie lat dzie­wią­tek włada Minos, druh ser­deczny / Zeu­sowy”¹ – prze­czy­tała. – I co z tego? – dodała po chwili.

– Zobacz to! – Julia stuk­nęła pal­cem w ekran. – „Prak­tyczny prze­wod­nik po Kre­cie, czyli wszystko, co chciał­byś wie­dzieć, ale nie wiesz, gdzie szu­kać”. Spę­dzi­łam wczo­raj pół nocy, jeż­dżąc pal­cem po mapie, a zupeł­nie zapo­mnia­łam, że pod nosem mam Gre­cję! Jesz­cze tro­chę, a pole­cia­ła­bym kupo­wać bilet na Bor­neo… Nie rozu­miesz? Zawsze chcia­łam tam poje­chać! A teraz mogę sobie nawet kupić tam dom – powie­działa Julia z roz­pędu.

– Na Kre­cie czy na Bor­neo, bo już nie nadą­żam? – Lidka zła­pała się za głowę.

– Mały domek z natu­ral­nego kamie­nia z pła­skim dachem, dużymi oknami i ogrom­nym, sło­necz­nym tara­sem. Nawet ole­an­drów nie musia­ła­bym cho­wać na zimę do piw­nicy! – cią­gnęła Julia nie­zra­żona. – Cho­dzi­ła­bym sobie boso po tym kamien­nym tara­sie i wącha­ła­bym roz­ma­ryny… Lidka, strasz­nie ci dzię­kuję! – krzyk­nęła pod­eks­cy­to­wana.

– Ale co ja zro­bi­łam? – Przy­ja­ciółka osłu­piała.

– Zosta­łaś moim natchnie­niem – roze­śmiała się Julia. – Zaczy­nam nowe życie, a ty będziesz jego matką chrzestną.

Lidka popu­kała się w głowę.

– Wiesz, może ta Anka to… tego. Zna­czy się, odbiło ci… – wes­tchnęła z uda­wa­nym żalem. – Myśla­łam, że będę cię pocie­szać po stra­cie faceta, a ty co? Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie…

3.

– Nie wiem, czy będę umiała pani pomóc. – Miły głos po dru­giej stro­nie tele­fonu był wyraź­nie zmar­twiony. – Zaj­mu­jemy się wynaj­mem waka­cyj­nych domów albo apar­ta­men­tów… Jeśli pani chce, to znaj­dziemy coś atrak­cyj­nego, pod­sta­wimy samo­chód… Może być nawet z kie­rowcą. Ale pośred­nic­two w kup­nie domu? Jesz­cze nie mie­li­śmy takiego przy­padku. Zazwy­czaj nasi klienci chcą tu tylko miło spę­dzić waka­cje…

– Zawsze musi być ten pierw­szy raz. – Julia się uśmiech­nęła, choć jej roz­mów­czyni nie mogła tego widzieć. – Prze­czy­ta­łam na waszej stro­nie inter­ne­to­wej, że miesz­ka­cie na Kre­cie już dzie­sięć lat. To kawał czasu! Z pew­no­ścią sły­szała pani o jakimś nie­du­żym domu, poło­żo­nym gdzieś wśród zie­leni…

– Pro­szę mi mówić po imie­niu – prze­rwała kobieta. – Anita – przed­sta­wiła się.

– Miło mi, Julia. W każ­dym razie była­bym ci bar­dzo wdzięczna, Anito. Oczy­wi­ście w grę wcho­dzi pro­wi­zja…

– Mam pomysł! – prze­rwała znowu Anita. – Za chwilę koń­czy się sezon, na wyspie będzie tro­chę spo­koj­niej i dla­tego naj­le­piej będzie, jak sama tu przy­je­dziesz. Rozej­rzysz się tro­chę, poznasz oko­licę. Mówi­łaś, że ni­gdy nie byłaś w Gre­cji…

Julia poczuła się rap­tem jak idiotka. Rze­czy­wi­ście, ni­gdy nie była nie tylko na Kre­cie, ale nawet w Gre­cji; nie zna oko­licy, nawet nie wie, gdzie miałby się znaj­do­wać jej nowy, wyma­rzony dom, nie mówiąc już o tym, że nie ma zie­lo­nego poję­cia o cenach. Gre­cja, o jakiej zwy­kle marzyła, była sta­ro­żytną kra­iną zalud­nioną przez bóstwa zstę­pu­jące z Olimpu i dziel­nych hero­sów uga­nia­ją­cych się po pastwi­skach za nim­fami o sar­nich oczach. Sama Kreta była ojczy­zną Minosa i jego nie­szczę­snego syna Mino­taura. Obraz raczej mało współ­cze­sny.

Nagle dotarło do niej, że kupno domu w obcym kraju to jed­nak zupeł­nie coś innego niż zamiana kawa­lerki na dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie w tym samym mie­ście. A już na pewno nie zała­twia się takich rze­czy przez tele­fon. Widocz­nie nad­miar pie­nię­dzy, któ­rego doświad­czała pierw­szy raz w życiu, zupeł­nie poprze­sta­wiał jej klepki.

Przez przy­pa­dek wpadł jej kie­dyś w ręce arty­kuł o pol­skim mał­żeń­stwie, które zachwy­cone uro­kami Krety osia­dło na wyspie na stałe i zawo­dowo zajęło się przy­bli­ża­niem tego waka­cyj­nego zakątka roda­kom. Zna­la­zła w inter­ne­cie ich stronę. Oka­zało się, że infor­ma­cje, któ­rymi służą swoim klien­tom, są bez­cenne. Po latach życia na wyspie dosko­nale znali miej­sca warte pole­ce­nia oraz takie, któ­rych należy uni­kać. Wie­dzieli, gdzie dobrze zjeść, gdzie należy szu­kać ciszy i spo­koju i gdzie się udać, jeśli przyj­dzie ochota na zabawę. Jako doradcy i prze­wod­nicy po wyspie wydali się Julii ide­alni. Nabrała irra­cjo­nal­nego prze­ko­na­nia, że jedy­nie oni mogą jej pomóc kupić dom.

Nie­wiele myśląc, pod­eks­cy­to­wana, zadzwo­niła pod podany numer i w ciągu dzie­się­ciu minut została bru­tal­nie spro­wa­dzona na zie­mię.

– Myślę, Julio, że to naj­roz­sąd­niej­sze roz­wią­za­nie – kon­ty­nu­owała Anita spo­koj­nie. – Żeby prze­nieść tu całe swoje życie, trzeba przy­naj­mniej zoba­czyć, na co się czło­wiek decy­duje… Może oko­lica ci się nie spodoba albo uznasz, że za mało tu drzew. Kreta nie należy do naj­bar­dziej zie­lo­nych miejsc na świe­cie. Lasów tu nie­wiele… Poza tym to poważne przed­się­wzię­cie. Inni ludzie, inna kul­tura…

– Tak, masz rację – weszła jej Julia w słowo. Wyczuła w tonie kobiety nieco pro­tek­cjo­nalny ton. – Tro­chę za bar­dzo się roz­pę­dzi­łam.

Po krót­kiej roz­mo­wie usta­liły szcze­góły: Anita miała wyna­jąć na kilka tygo­dni nie­duży domek, w któ­rym Julia mogłaby zamiesz­kać i w tym cza­sie rozej­rzeć się za jakimś doce­lo­wym miej­scem.

W takim razie naj­pierw waka­cje – ucie­szyła się Julia, odkła­da­jąc słu­chawkę. To miały być pierw­sze praw­dziwe waka­cje od wielu lat. Kiedy dziew­czynki były małe, naj­czę­ściej wyjeż­dżała z nimi Lidka, mająca córkę w podob­nym wieku i, co waż­niej­sze, rodzi­ców, któ­rzy miesz­kali w leśni­czówce na Mazu­rach nad małym, leśnym jezio­rem ukry­tym wśród wyso­kich sosen. Zarówno Anka, jak i Ewa uwiel­biały ojca Lidki – nazy­wały go dziad­kiem i długo nie wyobra­żały sobie waka­cji bez Mazur. Lidka była malarką i mogła pozwo­lić sobie na dwa mie­siące luzu; poza tym twier­dziła, że wła­śnie tam, w małej osa­dzie, spływa na nią naj­więk­sze natchnie­nie.

Leśni­czy z żoną, cie­płą panią w śred­nim wieku o wiecz­nie rumia­nych policz­kach, chęt­nie gościli u sie­bie zaprzy­jaź­nioną rodzinę, a dziew­czynki trak­to­wali jak wła­sne wnuczki. Julia przy­naj­mniej raz na dwa tygo­dnie sta­rała się odwie­dzać dzieci. Jej wyrzuty sumie­nia, że zosta­wia je same, za każ­dym razem nieco bla­kły, kiedy widziała, jak córki wspa­niale się tam czują i nie roz­pa­czają wcale z tego powodu, że mama przy­jeż­dża do nich tylko na week­endy.

Już same dojazdy były pie­kłem. W środku sezonu tury­stycz­nego zna­le­zie­nie wol­nego miej­sca w pociągu jadą­cym na Mazury gra­ni­czyło z cudem. Naj­czę­ściej spę­dzała kilka godzin podróży, sto­jąc w ści­sku na kory­ta­rzu i sta­ra­jąc się za bar­dzo nie oddy­chać, żeby nie zwy­mio­to­wać od nad­miaru nie­przy­jem­nych woni. Kwa­śny odór prze­po­co­nych ubrań mie­szał się z feto­rem wydo­by­wa­ją­cym się z brud­nej toa­lety. Z nie­zba­da­nych powo­dów więk­szość pasa­że­rów woziła ze sobą jajka na twardo i ich mdlący zapach sta­wał się dla Julii przy­sło­wio­wym gwoź­dziem do trumny. Kiedy miała szczę­ście, uda­wało jej się zna­leźć miej­sce przy uchy­lo­nym oknie. W Olsz­ty­nie prze­sia­dała się do auto­busu, a ostat­nie trzy kilo­me­try poko­ny­wała na pie­chotę i był to naj­bar­dziej przy­jemny frag­ment podróży. Piasz­czy­sta droga wio­dła przez roz­grzany, pach­nący sosnowy las, co już samo w sobie było miłą odmianą po zasmro­dzo­nym Pozna­niu. Julia naj­czę­ściej szła boso po cie­płym pia­chu, uwa­ża­jąc, żeby nie nastą­pić na szyszki ani nie wejść w placki, które zosta­wiały krowy w dro­dze na pobli­skie pastwi­ska.

Marzyła wtedy, żeby osiąść w takim miej­scu na zawsze. Rzu­cić w dia­bły szpi­tal, dok­to­rat, Poznań, zabrać dziew­czynki i prze­nieść się na wieś. Hodo­wać kury, zbie­rać tru­skawki w ogro­dzie, cho­dzić boso i mieć na wszystko czas. Wie­czo­rami liczyć bąble po koma­rach, czy­tać książki i grać z dziew­czy­nami w Mono­pol. Wariant mini­ma­li­styczny nie prze­ra­żał jej wcale. Zaraz jed­nak przy­cho­dziło otrzeź­wie­nie, że nie może myśleć tylko o sobie. Poznań to lep­sze per­spek­tywy dla dzieci, zaję­cia poza­lek­cyjne, basen, dobre stu­dia. Teatry, kina i moż­li­wość roz­woju.

Dziś już wie­działa, że to nie miej­sce się liczy, tylko jakość życia, ale wtedy, zaśle­piona prze­ra­że­niem, że nie unie­sie samot­nego rodzi­ciel­stwa, mio­tała się jak ptak w klatce. Chciała, żeby dziew­czynki miały wszystko, co naj­lep­sze, a życie na wsi w jej ówcze­snym poję­ciu nie mie­ściło się w tych kate­go­riach. Było jej oso­bi­stą fana­be­rią, luk­su­sem, na który nie mogła sobie pozwo­lić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: